Wanda Traczyk-Stawska „Pączek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Traczyk-Stawska, urodziłam się 7 kwietnia 1927 roku w Warszawie. Mój okupacyjny pseudonim „Pączek”. Plutonowy, Oddział Osłonowy Wojskowych Zakładów Wydawniczych generała „Montera”. Główne walki toczyłam wraz ze swoim oddziałem w Śródmieściu Północnym i Południowym, na Powiślu oraz bliskiej Woli.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?


Uwielbiałam grać w piłkę nożną. Miałam bardzo mało lat, byłam dzieckiem. Grałam bardzo dobrze w piłkę nożną między innymi dlatego, że w tym czasie biegałam szybciej od moich kolegów w moim wieku.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina, może szkoła?


Harcerstwo. Byłam w 42. Drużynie im. Żwirki i Wigury przy szkole numer 33. Harcerstwo mnie uformowało, bo od czasu, kiedy zaczęłam być harcerką, to niewiele czasu minęło, ale później w czasie konspiracji byłam w „Szarych Szeregach”. Mój ojciec był legionistą. W domu był taki nastrój patriotyczny ze względu na to, że on bardzo [dużo] przeżył, był młodziutki, jak był w legionach, wprawdzie niewiele opowiadał, ale czytał nam książki na temat legionów.

  • Gdy wybuchła wojna, miała pani niewiele lat...


Dwanaście.

  • Jak pamięta pani tamten dzień, jakoś szczególnie?

 

Dzień to był dla mnie... To były imieniny mojej mamy, Bronisławy. Zapamiętałam przede wszystkim to, że wszyscy dorośli byli okropnie zdenerwowani. Ale w ogóle wrzesień był dla mnie bardzo tragicznym miesiącem. Mój stosunek do Niemców właściwie uformował się wtedy. Byłam świadkiem okropnej rzeczy... bo Niemcy weszli... ja mieszkałam na Mokotowie przy ulicy Dolnej. Niemcy weszli bardzo szybko, podeszli pod naszą ulicę, tam zalegli, mieli tam okopy i walka toczyła się w ten sposób, że w naszym domu, w naszym mieszkaniu też, byli polscy żołnierze. A oni w kapuście pani Skórzewskiej, tam były takie pola kapuściane, stamtąd mieli bardzo blisko i wiedzieli wszystko, co się działo na ulicy. Ja miałam w tym czasie taką katastrofę osobistą. Najpierw to zginęli moi bliscy krewni na Grochowie. Bomba zabiła oboje rodziców. I tych chłopców, których musieliśmy wziąć do siebie, i w domu nas było czworo, a jeszcze jak doszło dwóch chłopców, to było sześcioro. W tym jeden chłopiec był bardzo ciężko ranny, ale musiał być zabrany ze szpitala Przemienienia Pańskiego na Pradze, bo tam szpital zbombardowany i on leżał w rowie. Moja mama, która była niezwykle odważną kobietą, przywiozła go dorożką stamtąd do nas w czasie bombardowania. Dorośli zrobili w pralni schron i on leżał w tym schronie. Wszyscy byli w schronie, ale ja nie chciałam tam wejść, bo nie chcieli wpuścić mojego psa. Ja miałam psa, foksterierka, suczkę, miała na imię Lalka, którą bardzo kochałam i, ponieważ nie chcieli wpuścić do tego schronu psa, no to ja też nie chciałam wejść. Ponieważ byłam niezwykle upartym dzieckiem, to siedziałam w korytarzu z moim tatą, którego zadaniem było odkopać pralnię, jakby uderzył tam pocisk. I w tym czasie byłam świadkiem okropnego zdarzenia, które na całe życie zapamiętałam. Mianowicie bomba uderzyła w sąsiedni dom po przeciwległej stronie ulicy, który był vis a vis takiego ogrodu, przez który Niemcy widzieli wszystko, co się dzieje na ulicy. I ja z tym psem swoim w ramionach wybiegłam, żeby zobaczyć, gdzie ta bomba uderzyła, żeby ewentualnie wołać na pomoc ludzi. Zobaczyłam kobietę wybiegającą z tych gruzów budynku z niemowlęciem na ręku, które było w poduszce, w takim beciku. Widziałam, jak Niemcy strzelali do tej kobiety, celując w to niemowlę. Widziałam jak rozpadało się to dziecko. A ta kobieta prawie straciła... miała tak ciężko ranną rękę, że ona wisiała. I ona wbiegła do naszego domu, taka zakrwawiona, krzycząca, żeby ktoś..., bo ona nie może już podnieść tego dziecka, żeby ktoś to dziecko jej przyniósł. I wtedy właśnie mój brat, który miał czternaście lat i jeszcze jeden taki łobuziak z naszej ulicy, podczołgali się i wrócili zupełnie zieloni... bo tam nie było nic, tylko miazga. To był wrzesień, jakiś szesnasty, siedemnasty września. Potem już mój stosunek do Niemców był jednoznaczny.

 

  • Czym się pani zajmowała podczas okupacji do Powstania? Jakie było wtedy życie?


Moje życie też było w tym czasie strasznie trudne, ponieważ było nas sześcioro. Ojciec nie mógł pracować, mama musiała sama na nas... jeździła na wieś, przywoziła żywność, handlowała, więc ja, jako najstarsza, zajmowałam się młodszym rodzeństwem. Starszy był ode mnie brat, ale ja jako dziewczyna. I też byłam w tym czasie, najpierw świadkiem jak wyrzucili z domu, w którym mieszkaliśmy, moją przyjaciółkę Żydówkę, widziałam jak szarpali jej dziadka, jak go popychali, bo on nie wiedział, o co chodzi, nie rozumiał nic, płakał. W ogóle, straszna scena. W tej rodzinie żydowskiej był oficer polski, który właśnie wrócił z walk 1939 roku i ukrył się i on nie mógł tej rodzinie nic pomóc. Myśmy wiedzieli, że jest ten chłopak, ale nie wiedzieliśmy gdzie on jest, i nie mogliśmy dać żadnego sygnału, że tam ich wyrzucili z mieszkania. Mokotów zamienili w dzielnicę niemiecką. I najpierw wyrzucili ich, a potem nas. Pół roku później przyszli, kiedy mamy i taty nie było, byliśmy sami w domu. Ponieważ my żeśmy byli stale głodni to mama zamknęła jeden pokój na klucz. Przyszedł oficer SS z tłumaczem i myślał, że tam w tym pokoju kogoś ukrywamy i kazał ten pokój otworzyć. To myśmy mu tłumaczyli, że my nikogo nie ukrywamy, bo ten tłumacz nam mówił, o co chodzi, tylko prosiliśmy, żeby poczekał, aż mama i tata przyjdą. On mnie popchnął, ten oficer, bo ja nie byłam zbyt grzeczna, a wtedy mój pies, ten ukochany, skoczył mu na but i on uderzył nim o ścianę tak, że prawdopodobnie pękł mu kręgosłup. I to było też jedno ze strasznych moich przeżyć. Potem to nas wyrzucili, musieliśmy opuścić mieszkanie i nie dali nam zastępczego i byliśmy w strasznych warunkach.

  • Do jakiego mieszkania się państwo przenieśli?


Do dziadka, do jednej izby, bez toalety, bez wody, w ogóle strasznie.

  • Już nie na Mokotowie?


Nie, na Czerniakowie. Potem umarła moja mama w 1942 roku, w styczniu...

  • Czy w takim razie obowiązki domowe przeszły na panią?


Tak, przeszły na mnie. Z tym że ja równocześnie uczyłam się. W 1942 roku... To było tak mój zastęp harcerski, który był w tej 42-ej się odnalazł i chciałyśmy coś robić. Były to dzieci jedenasto-, dwunastoletnie. Żeśmy chodziły całym zastępem do Szpitala Ujazdowskiego do żołnierzy, żeby im zanieść kwiatki, porozmawiać z nimi. Później, jak był taki straszny głód, to my żeśmy chodziły po sąsiadach zbierałyśmy żywność, mamy nam pomagały, gotowałyśmy obiady dla tych żołnierzy. I szukałyśmy kontaktu, żeby dostać się do konspiracji, ale nikt nas nie chciał wziąć. Dopiero w 1942 roku wiosną nawiązałyśmy kontakt z drużyną na Grochowie, to była 22 Drużyna im. Księdza Skorupki, gdzie od razu weszłyśmy w taką akcję [przerwa w nagraniu] przede wszystkim do rozeznania wojska niemieckiego, tzn. Waffen Farben, jak to się nazywa kolory broni, następnie znaki wszystkie, stopnie, a także uczono nas rysować szkic terenu. Poza tym już wtedy wysyłano nas grupką na obserwację ruchu wojsk niemieckich po to nas szkolono, żebyśmy udawały, że tam sobie śmiejemy się, stoimy na ulicy. Jedna dziewczyna zwykle stała, patrząc na jadące samochody, a druga notowała, jaka formacja, ile samochodów, i była wyznaczona godzina, potem przychodziła następna grupa i w ten sposób wywiad polski miał informacje. Ale poza tym potem przeszłam tam szkolenie czysto wojskowe, to znaczy musztra, znajomość broni. Także później bardzo się przydało. Poza tym byłyśmy wszystkie w małym sabotażu, malowało się na ścianie „tylko świnie siedzą w kinie”, żółwie i tam inne hasła. To była bardzo dobra szkoła zespołowej współpracy. To była podstawa później tego, co było w Powstaniu. Także to było ważne, że równocześnie miałyśmy ogromną satysfakcję, bo widziałyśmy jak na tej ulicy, gdzieśmy nalepiały na latarni na przykład Nur für Deutsche, że przechodzą ludzie i się śmieją. Bardzo była zła atmosfera w Warszawie, od początku były represje Niemców. Tu rozstrzelali w Wawrze Polaków. A potem zaczęły się w ogóle rozstrzeliwania na ulicach od początku 1943 roku, chyba nawet już w 1942. No i to też była dla mnie taka strasznie tragiczna historia, związana z tym rozstrzeliwaniem, ale przedtem muszę powiedzieć, że harcerstwo przede wszystkim pilnowało, żebyśmy się uczyły.

  • Pani również się uczyła?


Tak. Mnie przypadał profesor Goryński z Uniwersytetu Warszawskiego, psycholog. Harcerstwo zorganizowała cała sieć kompletów. To znaczy nie ono samo, tylko pilnowało, żeby to zostało zorganizowane. Wyciągali dziewczęta i chłopców, którzy byli zdolni, a nie mieli możliwości uczenia się i na takim komplecie w ciągu dwóch miesięcy robiło się pierwszą klasę, a potem troszkę dłużej drugą. Jednocześnie, ten, kto miał dwóję z jakiegoś przedmiotu to już nie uczestniczył w żadnych zajęciach, dokąd nie poprawił.

  • Ile udało się pani klas zaliczyć?


Trzy. Trzecią nie całkiem, bo w połowie trzeciej klasy mój brat został aresztowany i ja musiałam zająć się przede wszystkim ratowaniem brata.

  • A gdy wybuchło Powstanie, to była pani też w trakcie kończenia kolejnej klasy?


Wtedy zawiesiłam na kołku naukę, bo mój brat był aresztowany w grudniu i ja cały czas organizowałam różne osoby, które mogłyby mi pomóc, żeby brata wyciągnąć, bo on był na Pawiaku, potem strasznie go bili w Alei Szucha, był używany jako żywa tarcza przy aresztowaniu na przykład drukarzy. To był straszny czas.

I ja w tym czasie skupiona byłam, zresztą za radą mojej wspaniałej drużynowej Tośki Kamińskiej, pseudonim „Nike”, która była... Bo ja potem z 22-ej przeszłam do „Czarnej Czternastki”, gdzie właśnie drużynową była studentka profesora Goryńskiego i ona mi poradziła, żebym skupiła się przede wszystkim na ratowaniu brata i pilnowaniu tych młodszych dzieci, żeby się mogły też uczyć i żeby miały co jeść. Ale mi nie całkiem... Bo ja, jak przeszłam do tej „Czternastej Czarnej”, to już nawiązałam kontakt z chłopcami z „Grup Szturmowych”. Ta formacja nazywała się wtedy pluton „Wielkich Niedźwiedzi”, oni potem weszli w skład „Zośki” i „Parasola”. Miałam najtrudniejszą służbę, jaką sobie można wyobrazić, bo w Powstaniu to już czułam się zupełnie bezpiecznie. Dlatego, że przez prawie rok, jako zadanie, mieliśmy akcję „N”, roznoszenie między innymi ostrzeżeń do Niemców, którzy znęcali się w szczególny sposób nad Polakami, nad Żydami. To była taka forma, że musiałam zostawić swoje dokumenty swojemu partnerowi. Tadzio miał pseudonim „Karolek”, poległ w Powstaniu. On zatrzymywał moje dokumenty, a ja musiałam wejść do domu, gdzie mieszkał ten, któremu miałam doręczyć ostrzeżenie, że będzie na nim wyrok śmierci wykonany. Musiałam to doręczyć temu, kto miał ten wyrok. To była całkowita bezbronność i świadomość, że to jest dorosły jakiś, a ja przecież nie obronię się w żaden sposób. To była dla mnie ciężka służba.

A potem jeszcze dołączona nam dodatkowe zadanie. Żeśmy niszczyli w kawiarniach okna. Między innymi zapamiętałam taką najważniejszą akcję, gdzie w kawiarni, w której zawsze siedziało dużo oficerów niemieckich, dużo wojska w ogóle... Nie wolno nam było zabijać, nie dawali nam broni bezpośrednio, tylko mieliśmy granaty dymne i jakieś śmierdzące, takie w szklanych pojemnikach środki żrące. Przed tym trzeba było rozpracować ze wszystkimi szczegółami tą całą akcję, kiedy co kto robi, jak się wycofujemy, gdyby szła sztrajfa to jak, a jak nie, to jak i to bardzo było ważne dla mnie później w Powstaniu.

  • Proszę opowiedzieć o Powstaniu. W jaki sposób te doświadczenia, które zebrała pani podczas okupacji, przydały się potem w Powstaniu. W jakich warunkach walczyła pani w Powstaniu?


Ja zaraz powiem, tylko przedtem muszę powiedzieć jeszcze jedną, ostatnią rzecz, że przez to, że nie mogłam uczestniczyć w tych działaniach, moja drużynowa dała mi takie zadanie, że byłam kolporterką „Biuletynu Informacyjnego”. Ja wtedy wpadłam na pomysł, że... więcej ludzi miało podobne pomysły, tylko że akurat nie takie... kupowałam „Nowy Kurier Warszawski”, taką gadzinówkę, wkładałam w to Biuletyn i biegłam i sprzedawałam jako prasę. I dzięki prawdopodobnie temu, że się sprawdziłam w tym, to przydzielono mnie na Powstanie do „Huberta”. To jest [tego], co napisał książkę „Kamienie na szaniec”. I ja do niego dostałam przydział jako łączniczka na 1 sierpnia.

Miałam się tam stawić na godzinę w pół do czwartej, o piątej była godzina „W”. No i całe szczęście, że o wpół do czwartej, bo bym już tam nie dotarła, bo tam zaczęły się walki przy Placu Napoleona, to była ulica Boduena, Szpitalna. Tam się zaczęły walki dużo wcześniej. To znaczy już około trzeciej wybuchły pierwsze walki. No i moim zadaniem, jako łączniczki, w pierwszych dniach Powstania, to było obserwowanie przez okno, co się dzieje, co było dla mnie tragedią, bo w domu zostawiłam dwie młodsze siostry bez opieki. Bo Powstanie miało trwać tylko trzy dni. Na trzy dni żeśmy... bo mój ojciec poszedł do Powstania, i mój brat, którego żeśmy wyciągnęli z tego Pawiaka... One dostały od nas tylko na trzy dni jedzenie i mieliśmy wszyscy wrócić po trzech dniach. Tymczasem, dla mnie każda chwila, kiedy już się toczyły walki, a ja stałam i martwiłam się, że to Powstanie może się przewlekać, a ja się spieszę. No to omal tam nie urosłam. „Hubert”, który był wspaniałym psychologiem, cudownym człowiekiem, obserwując mnie, widział, że ja za chwilę się tam skręcę, no to mnie wysłał, dał mi zadanie, żebym biegła ulicami, rozdawała ulotki dla ludności, wydrukowane wcześniej i obserwowała, co się dzieje, jaka jest sytuacja, gdzie są walki, gdzie już jest spokój. To był też bardzo piękny moment w moim powstańczym życiu, bo miałam już opaskę powstańczą, miałam beret z orzełkiem legionowym mego ojca. I jak wybiegłam z tymi ulotkami, to ludzie, którzy... tu się toczyły walki, ale już na Szpitalnej, ale przede wszystkim na Chmielnej, gdzie był spokój, na Widok, na Zgoda, ludzie wywiesili flagi, stali w bramach... I jak mnie widzieli, to po prostu całowali, ściskali, wtykali mi czereśnie, jakieś słodycze... Nigdy w życiu później nikt mnie tyle razy nie pocałował, nie miałam tyle dowodów serdeczności...

 

  • Czy można powiedzieć, że było to pani najlepsze wspomnienie z Powstania?


Ja miałam w Powstaniu różne, świadczące najwspanialej o ludności cywilnej, przeżycia. To był bardzo piękny moment. Ale to dopiero zapowiadało się to, co potem się działo, bo było i strasznie i było tak pięknie, że chyba nikt, kto nie przeżył nie może sobie tego wyobrazić. I wtedy, kiedy pobiegłam ulicą Jasną, żeby rozpoznać sytuację, tam się toczyły walki, wróciłam, to zameldowałam się „Hubertowi” i on mi dał polecenie... a ja przez okno widziałam jak z Boduena 2 wybiegają chłopcy, którzy mają bardzo dobre uzbrojenie, widziałam, że mają błyskawice wszyscy, a ja zawsze, od czasu, kiedy musiałam bezbronna chodzić do tych [którym zanosiłam ostrzeżenia o wyrokach śmierci], marzyłam o broni.

  • Dostała pani broń w końcu?


Zaraz powiem. Otóż stało się tak, że „Hubert” wysłał mnie do tego oddziału z jakąś wiadomością. W tym oddziale był akurat taka sytuacja, że szukano łącznika, który by znał dobrze teren i mógł przebiec. Tam kompletnie ryglował ulicę Sienkiewicza ckm z Poczty Głównej, przebiec tak, żeby zanieść meldunek na plac Dąbrowskiego Jasną, tam w hotelu „Victoria” było dowództwo, włącznie z [Antonim] Chruścielem „Monterem”. Zgłosiłam się, bo znałam tam wszystko – przy tej akcji, cośmy tam na tą kawiarnię, to ja rozpoznawałam, rysowałam, do mnie to należało. Więc zameldowałam, że ja mogę to zrobić, bo znam bardzo dobrze teren. Dowódca, porucznik, bo było dwóch, „Karol” i „Stef”, „Stef” był zastępcą, ale miał dzieci w moim wieku, więc od razu zwrócił na mnie uwagę i dla bezpieczeństwa, to wysłał mnie, ale żeby do Sienkiewicza, i żeby doszedł ze mną jeden chłopak z bronią i żeby, w razie gdybym dostała, ściągnął mnie i żeby wyjął meldunek z kieszeni, bo to był ważny meldunek. Ten chłopak to był mój, potem, przyjaciel Zdzisiek Wrona, miał kb, ale tak z dobroci serca dał mi swój stary smith-wesson. Wtedy bardzo czułam się bezpiecznie z tą bronią. No i udało mi się, pobiegłam, zameldowałam, oddałam, dostałam odpowiedź, wróciłam i powiedziałam, że bardzo bym chciała zostać w tym oddziale i dostać broń. Więc porucznik „Stef” wysłał mnie do „Huberta” z pytaniem, czy zechce mnie oddać do tego oddziału osłonowego WZW, który potem był dyspozycyjnym generała „Montera”. I od tej chwili zostałam w tym oddziale, w I plutonie, w 1. drużynie, byłam strzelcem łączniczką, do końca Powstania walczyłam razem z moimi wspaniałymi kolegami. Miałam najwspanialszych na świecie kolegów.

  • Czyli miała pani broń?


Miałam.

Najpierw miałam tylko tego smith-wessona i miałam granaty, ale później za udział w walce chłopaki mi pożyczali broń, jak szliśmy do walki. Bo jeszcze muszę powiedzieć, że nasz oddział był taki nietypowy. Mieliśmy kwaterę na Boduena 2, Sienkiewicza 1. Byliśmy oddziałem znakomicie uzbrojonym, jak na stosunki powstańcze, bo w naszym oddziale porucznik „Stef”, czyli Stefan Berent, był koordynatorem produkcji błyskawic, pistoletów. Mało kto wie w Polsce, że produkcja wyglądała w ten sposób, że w różnych fabrykach robiono poszczególne części, tu jakąś część do maszynki elektrycznej, tu jakieś inne. Wszystkie te elementy były zbierane i zwożone w jedno miejsce na plac Grzybowski, gdzie był taki bunkier, taka piwnica ogromna zabezpieczona. Tu chodziło o huk, jaki wytwarzały te błyskawice. Odpowiednio ją wyciszono. Tam składano te błyskawice. Tam „Mahomet”, chyba miał stopień porucznika, był głównym rusznikarzem. On tam miał warsztat, gdzie produkowano niby siatki ogrodnicze, a było wejście do podziemi. I jak wybuchło Powstanie, to broń, która była tam złożona, której nie zdążono rozesłać po oddziałach, mój oddział przejął. I przejął też wszystkie te części do złożenia. Do końca Powstania w naszym oddziale składano błyskawice.

 

  • Czy pani też tym się zajmowała?


Nie, to robili rusznikarze, to była cała grupa specjalistów. Ja byłam w oddziale bojowym, nas rzucano w różne miejsca. To było nieraz tak, że myśmy byli rozdzieleni. Oddział liczył około sto osiemdziesiąt osób. Były trzy plutony bojowe, czwarty pluton wartowniczy. My żeśmy dostawali od „Montera”, trudno było przewidzieć, gdzie pójdziemy, polecenie pójść albo całym oddziałem, gdzie były duże walki. Na przykład pierwsza taka walka, gdzie cały oddział uczestniczył była na Placu Napoleona. Potem, gdzie wszyscyśmy poszli razem, wszystkie trzy plutony, to było pierwsze przebicie do Starówki. Podam może szkic tej akcji. Wszystkie oddziały ze Śródmieścia Północnego brały udział. My żeśmy mieli zadanie przebicia do Starówki.

  • Było to bardzo niebezpieczne?


To była [niebezpieczna] walka o tyle, że wykonanie tego zadania było trudne, bo po pierwsze broń, jaką my żeśmy dysponowali, a jaką mieli Niemcy była niewspółmierna. A tu nie chodziło tak normalnie o walki jakeśmy prowadzili na barykadzie, tylko trzeba było zaatakować, przejść Chłodną, Żelazną, dalej do Starego Miasta, przebić, żeby ci ze Starego Miasta mogli się z nami połączyć. Kilka było takich akcji, gdzie cały oddział szedł. Między innymi to było to drugie przejście, tragiczne przebicie do Starówki 31 sierpnia, kiedy padło Stare Miasto. Cały oddział w tym uczestniczył. A tak, to nas dzielili na mniejsze grupy. Nasza drużyna miała taką siłę ognia jak w innym oddziale pluton, ponieważ każdy miał błyskawicę. Był chłopak, który miał nawet bergmana.

My żeśmy starali się, jak w walce zdobyliśmy broń Niemców, która była lepsza... bo „Błyskawice” miały jedną wadę, mianowicie miały ogień ciągły i nie miały ognia pojedynczego. A jak się ma niedużo amunicji, no to jest bardzo źle, bo się wystrzela cały magazynek, naciskając sześć razy spust. Jak człowiek nie ma wyczucia, to idzie seria pięć, sześć pocisków, a w magazynku trzydzieści dwa, to się szybko wystrzelało i potem trzeba było wymieniać magazynki. Ale brakowało zawsze amunicji, a broń bez amunicji, to można tylko o stukać ścianę, ale nie można nią strzelać. Można kogoś palnąć, ale strzelać to nie. I to właśnie mając na uwadze, jak w walce żeśmy zdobyli... To było tak, że ponieważ oddział był wyposażony, to zdobytą broń mieliśmy obowiązek oddawać. Żeśmy próbowali mataczyć jakoś, żeby wcisnąć „Błyskawicę”, ale trudno było uwierzyć, że Niemcy mają „Błyskawice”. Żeśmy robili różne takie, żeby jednak wymienić tę „Błyskawicę” na szmajsera czy stena, bo one miały ogień pojedynczy... Nie wiem, czy to powinnam mówić w ogóle...

 

Jedna z najcięższych walk to właśnie ta walka przebicie do Starówki, gdzie, Niemcom nigdy tego nie wybaczę, nasz oddział, nie mając dokładnych informacji, poprowadził dowódca „Karol”. Mylna była [informacja], że już jest Graniczna 7 zdobyta. Dziewczyny, dowódca łączniczek „Żywia” i sanitariuszki z noszami weszły pod ogień ckm-ów i „Żywia” i Ela, sanitariuszka, zostały bardzo ciężko ranne, lżej ranna „Kulka”. One się wycofały, te resztki. A te dziewczęta padły i nie można ich było ściągnąć, bo Niemcy nas nie chcieli w ogóle wpuścić, czerwony krzyż nic ich nie interesował. Te dziewczyny umierały trzy dni, bo nie można było dojść. Poszedł chłopak, dostał. Dowódca zabronił. Ale jeszcze przedtem byłam świadkiem, jak się załamało pierwsze natarcie, to poszło drugie, już o świcie... I tam sztukasy i cekaemy rozsiekały prawie tych chłopaków na tych gruzach Granicznej. Widziałam rzecz tak straszną..., której nie mogę Niemcom wybaczyć. Muszę powiedzieć, że najwspanialsze, najodważniejsze to były sanitariuszki, potem łączniczki, a potem dopiero chłopaki. Sanitariuszki szły bez broni i jeszcze musiały dźwigać, nie mogły biec, musiały zebrać rannego, włożyć na nosze, a jak to robiły pod okiem

  • A ludność cywilna też była odważna?


Bardzo. A teraz te dziewczęta, które widziałam właśnie tam, muszę do nich wrócić... Chłopcy wołali, jęczeli, widać było, jak tam cierpią, to już był dzień. I one biegły, żeby tych swoich chłopców ratować, żeby ich opatrzyć, żeby się czołgać do nich. Musiały przebiec przez taki niewielki odcinek, gdzie ckm był strzelany. One ubrane w fartuchy białe, w opaski, biegły jedna po drugiej i dostawały. A jedna z tych dziewczyn, ja się z nią tak dogadywałam w bramie, jadłyśmy pestki, lekarka, komendantka patrolu sanitarnego, błagała... Jak już jedna dostała, druga dostała i ściągnęli ją, to lekarka prosiła: „Nie wolno, proszę, nie!”. A one mówiły, tam jeszcze ich było trzy, że one muszą, bo tam są chłopcy. I tamta, z którą te pestki gryzłam, jak wybiegła, dostała tak, że klatka piersiowa była otwarta. Widziałam jej serce, płuca... No i po prostu od tej pory uważam, że Niemcy byli zbrodniarzami. I byłam wściekła na te sanitariuszki później, bo one, jak byli ranni i Niemcy, i Polacy, to nie według tego, kto Polak, kto Niemiec, tylko kto ciężej ranny opatrywały. A dla mnie to... mi było żal tych opatrunków dla Niemców, których potem nie było dla nas. Ale taka była zasada i tak trzeba było walczyć. Teraz jako stary człowiek mogę powiedzieć, że to były najwspanialsze na świecie dziewczyny. Potem jeszcze była taka ciężka walka o Kościół Św. Krzyża, komendę policji. Tak to były walki codziennie. Ani w dzień, ani w nocy nie byliśmy pewni czy nas nie rzucą na Powiśle na wsparcie do elektrowni, czy nas nie rzucą na Królewską, czy tam gdzieś indziej, żeby wesprzeć oddziały w walce. Właśnie w tej akcji na komendę policji poległ mój przyjaciel, ten Zdzisiek Wrona, co mi smith-wessona podarował.

I ludność cywilna właśnie... My żeśmy byli oddziałem, który był dyspozycyjny, dlatego nie miał tej placówki takiej, którą trzeba było gwałtownie bronić. Nam przydzielili taką liniową, gimnazjum Zamojskiego na Smolnej, gdzie my musieliśmy pilnować, żeby Niemcy nie podeszli. Niemcy nas specjalnie nie atakowali, widzieliśmy muzeum, widzieliśmy kręcących się tam żołnierzy. Do żołnierzy tak bardzo żeśmy nie strzelali, żeby upolować oficera. Ale równocześnie my tam odpoczywaliśmy. Skrwawieni, zmęczeni szliśmy na tę placówkę z akcji. I tam, ta ludność była cudowna. To byli najukochańsi ludzie na świecie. Traktowali nas, jak własne dzieci. Kiedy przyszłam z tej akcji na komendę policji, cała zakrwawiona, bo [...] takiego chłopaka z innego oddziału, co dostał, którego taskaliśmy po schodach i żeśmy spadli. On był nieopatrzony. Miał dziurę w plecach, więc na ta cała krew się na mnie wylała.
Zrozpaczona śmiercią mojego przyjaciela, który dostał fatalnie. Był rozkaz atakowania takiego małego, zabytkowego budynku w kompleksie komendy policji. On chciał skoczyć pierwszy w taką dziurę, którą minerki zrobiły w murze. I wtedy Niemcy rzucili granat. Odłamek granatu uderzył w jego komorę zamkową, w której była amunicja. I jego własna amunicja wypaliła w jego żołądek, w płuca... Okropnie cierpiał. W szpitalu zmarł zaraz, [za] parę godzin... Jak się skończyła akcja, to on już nie żył.
I właśnie, jak ja tam przyszłam, taka zupełnie obolała psychicznie i fizycznie, zakrwawiona, to ci ludzie dobrzy, mieszkańcy, to była jakaś wspaniała rodzina, zabrali mnie do swojego mieszkania, gdzie wykąpałam się, gdzie oczyszczono mi tę moją „cetę”, dano mi herbaty, potem jeszcze dali mi kwiaty, żebym mogła zanieść do mojego przyjaciela. W ogóle to przychodzili do nas, jak myśmy wracali z akcji i mieliśmy odpoczywać. Przychodzili, przynosili jedzenie, byli tacy serdeczni i tacy dla nas opiekuńczy, że trudno jest myśleć o tym, żeśmy ich zostawili.

 

Pod koniec sierpnia Śródmieście zaczęło być bardzo bombardowane, „Berta” wpadła w naszą kwaterę, zawaliła kilka pięter, cały magazyn z żywnością. Tylko został ten magazyn w piwnicy, gdzie była rusznikarnia i amunicja. Ponieważ poległ nasz dowódca „Karol”, 4 września, przy ratowaniu największej drukarni na Szpitalnej, która była tuż obok naszej kwatery. Poległ też jeden z serdecznych kolegów z drużyny „Zośki”. Ten mój oddział składał się z różnych drużyn, które nie dostały się do swojego oddziału, a były to drużyny, które były dobrze wyszkolone. To byli zwykle podchorążacy. Dlatego był tak świetny, że miał bardzo dobrych żołnierzy, wyszkolonych, dobrą broń, pod dostatkiem amunicji, świetne granaty, bo mieliśmy minerki. Sapery, to był taki patrol saperski, który był przydzielony do naszego oddziału, kiedy nas zaatakowały czołgi. I te dziewczęta minowały dziury, jak trzeba było w czasie walki, ale one także zbroiły butelki z benzyną, zbroiły wspaniale granaty, gammony. Gammon to taki granat angielski z plastiku, bardzo silny był wybuch tego granatu. Czołg szedł, leciał w górę, potem jak spadł, to pękały mu gąsienice. Te dziewczyny, jak zostały do nas przydzielone, to myśmy czekali na saperów. Saper, to w naszym pojęciu pan, my żeśmy uważali, że jak ktoś ma dwadzieścia pięć lat, to jest prawie dziadek, bo mieliśmy tak od siedemnastu do dwudziestu czterech lat, to jeszcze nie był taki stary, ale później to już...

A tu przyszło sześć ślicznych dziewczyn. I one właśnie były naszym największym skarbem, bo nie tylko umiały wydłubać łyżką z niewybuchu trotyl i zrobić sidolkę, granat, ale także wśród nich były dwie dyplomowane pielęgniarki. Chłopaki, jak szli do walki, to zawsze prosili, żeby z nimi szła któraś z nich, bo byli pewni, że już jak ta go opatrzy, no to już na pewno on nie umrze.
Jak zawaliła się nasza kwatera, musieliśmy przenieść wszystko, co jeszcze ocalało, a przede wszystkim całą rusznikarnię, tą niezłożoną broń, wszystkie urządzenia na Smolną do tego gimnazjum. I ledwieśmy się przetaskali z tym wszystkim, bo to jak na wielbłądy ładowali na nas, bo to trzeba było w plecak wziąć jak najwięcej. Największy skarb amunicja i broń, granaty, a potem też te urządzenia rusznikarskie. Więc żeśmy przemieszczali się z tej kwatery na Smolną. Jak ja już biegłam z tym Ślązakiem, któregośmy wzięli do niewoli i był pod naszym dowódcą, to już paliła się barykada na Ordynackiej, już Niemcy atakowali Powiśle. Kiedy my żeśmy przenieśli te wszystkie graty, to było rano, 6 września, to oni zaatakowali już tu górną część Powiśla, doszli już do skarpy, a przy naszej tej kwaterze od strony skarpy był taki pałacyk, a w tym pałacyku była placówka „Żaba”. Nie pamiętam, jakie to było ugrupowanie, pamiętam tylko nazwę placówki. Oni z tej placówki próbowali powstrzymać Niemców, którzy już doszli bardzo blisko. Mój dowódca, porucznik „Stef”, który przejął po śmierci „Karola” dowodzenie całym oddziałem, wysyłał mnie stale do tej placówki „Żaby”, żeby zobaczyć, jaka jest u nich sytuacja, żeby oni dali informację, jaka jest sytuacja, bo gdyby oni padli, to my jesteśmy otoczeni. A od nas chłopcy z erkaemem byli w takim bardzo wysokim budynku przy Smolnej. Oczywiście cała szkoła, tu już od strony muzeum, że tam się już szykują, że zaczynają podchodzić. Tak że nie można było zejść ze stanowisk, trzeba było bronić tej placówki. Było straszne bombardowanie. Chłopaki i dziewczęta, które nie były w walce, to śpiewali, jak najgłośniej, żeby nie słychać było tego bombardowania. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam „Gaudeamus igitur”, jak oni śpiewali, bo to była taka sala gimnastyczna tego gimnazjum. Cały czas nie mogłam usiąść nigdzie, ani zatrzymać się, bo dowódca mnie albo pędził do budynku wysokiego, gdzie był erkaem, i gdzie była załoga z III plutonu, który ostrzeliwał atakujących od skarpy, albo musiałam biec do placówki „Żaby”.
I jak pobiegłam ostatni raz, to już Niemcy byli na Okólniku. Na placówce dowódca powiedział mi, że oni się będą wycofywać, bo oni już nie mają szans i żeby powiadomić dowódcę i że ma się zwijać. To już było popołudnie 6 września. My żeśmy wycofali się jako jeden z ostatnich oddziałów. Tragiczne było samo wycofywanie, bo już była rozwalona barykada na Nowym Świecie, którą trzeba było przejść z Pierackiego na Chmielną. Każdy, kto przechodził pod tą barykadą, każdy po kolei, niosąc ogromne te ciężary na plecach, musiał iść na trzech rękach, bo w czwartej miał cegłę. Czwartą się tylko tak podpierał, bo tę cegłę trzeba było wrzucić w dziurę, którą zrobił czołg, który stał na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Czołgała się też żona naszego kolegi, Jurka Rutkowskiego „Orła”, który był bardzo dobrym żołnierzem, mimo że miał żonę i dziecko w oddziale, bo on ich przyprowadził gdzieś z Woli. To dziecko miało chyba cztery miesiące i ona czołgając się, musiała to dziecko przywiązać na pielusze. Były miejsca, gdzie było bardzo dużo gruzu, to dziecko by uderzało o ten gruz, to ona, jak wilczyca, trzymała to dziecko w zębach i czołgała się. To też tak bardzo zapamiętałam, bo ten Jurek, który tą swoją żonę i dziecko powinien był osłaniać w czasie tego czołgania, był wściekły, bo przed niego weszła „Matka”, taka gruba łączniczka, wspaniała zresztą, odważna niezwykle dziewczyna, ale zasłaniała mu widok na żonę i dziecko, a on cały czas chciał być jak najbliżej, żeby ich nakryć sobą, gdyby była seria. No i jakeśmy już tam stawali po przeczołganiu się pod tą barykadą, no to nie mogłam się podnieść z tym plecakiem, tym więcej, że już wcześniej mi kręgosłup szyli, ja miałam kontuzję kręgosłupa. Bolało mnie strasznie, kręgosłup i głowa i w ogóle byłam zrozpaczona, żeśmy tam zostawili tych cywili, których bardzo polubiłam i o których się strasznie martwiłam. Chłopak, który stał na barykadzie, tylko z pistoletem i dwoma granatami, od „Roga” chłopak, jak ja z trudem się podniosłam, jeszcze chłopaki z tyłu mnie podciągali, żebym mogła wstać, to on rzucił się na mnie i zaczął wrzeszczeć, że gówniarz ma tyle broni, bo ja miałam trzy „Błyskawice”, jedną swoją, dwie nieczynne. I akurat złapał za moją czynną i chciał mi ją zabrać. Wtedy ja, ponieważ byłam tak długo już z chłopakami, a oni nie byli parlamentarni w słownictwie, no to najpierw odbezpieczyłam pistolet i powiedziałem, co zrobię w bardzo nieparlamentarnych słowach, no i omal żeśmy się nie pobili z tym chłopakiem. Na szczęście Adaś, który był u nas jednym z najstarszych i najmądrzejszych, stanął między nami, powiedział: „To są nieczynne te pistolety i ten mały ma swój pistolet, jest żołnierzem, a my jesteśmy uzbrojeni, bo jak widzisz, w naszym oddziale te »Błyskawice« się robi”. Ten chłopak jakoś odpuścił, ale klął cały czas i mruczał pod nosem. Nas od razu przesunęli, cały oddział tak jak przeszedł, zebrał się na rogu Szpitalnej i Chmielnej i tam rozdzielili. Część poszła na wsparcie Poczty Głównej, a część wróciła na Nowy Świat, żeby robić umocnienia i żeby zająć pozycje obronne. Jak wróciłam, to może było piętnaście minut, jak na tej barykadzie miałam zmienić tego chłopaka, bo akurat drużynowy mnie wyznaczył, że ja będę na barykadzie. Żartowniś, złośliwiec, bardzo kochany i dowcipny Stefan. I jak myśmy tam już doszli, to leżał na jezdni chłopiec, który dostał w brzuch, jelita mu wypłynęły na jezdnię, barykada była już częściowo rozbita. I ja spytałam tego chłopaka, dlaczego nie ściągnął, a on mówi: „To spróbuj sama”. Wpadłam na pomysł, zabrałam wszystkim chłopakom paski, pozwiązywałam je, potem zawiązałam sobie nogi jednym paskiem, a oni trzymali. Drugi pasek wzięłam w rękę i patyk taki, żeby te jelita zebrać i włożyć do brzucha, bo nie można było inaczej ściągać tego rannego. Jak ja tylko próbowałam ten patyk wysunąć, to już szła seria.
Po pewnym czasie zorientowałam się, że oni nie strzelają do tego rannego, tylko oni niosą ogień wyżej, albo też w bok. Bo to seria była z BGK, tam byli Niemcy, od początku Powstania. W jakimś momencie udało mi się te jelita włożyć temu chłopcu na brzuch i przywiązać nogi, bo on leżał właśnie w kierunku Alei Jerozolimskich, złapać, przesunąć, przywiązać. I go ściągnęłam w ten sposób, że oni mnie ciągnęli. Także myśmy razem tego chłopaka ściągali, sama bym nie poradziła. I kiedy już on był na Chmielnej, to trzymałam go w ramionach. Jemu płynęły łzy po twarzy, ale on już umierał. To był niezwykle piękny chłopak, o takich niebieskich oczach, z takimi długimi rzęsami. Zanim przybiegły sanitariuszki, zanim jedna mu lusterko przystawiła do ust... Ja go tak trzymałam w ramionach, jak one stwierdziły, że on już nie żyje. Wtedy zabrali go. On miał tylko plecak, nie miał żadnych dokumentów. W tym plecaku były pończochy, kostki cukru i papierosy. To był plecak, mówię dokładnie, bo może ktoś po moim opowiadaniu, będzie mógł do tego dopowiedzieć. Nie było żadnego dokumentu, tylko jedyny ślad dokąd szedł, że niósł jakiejś kobiecie pończochy. To był niemiecki plecak z końskiej skóry. I jak jego już chowali, to chłopaki zdecydowali, ci „Roga” i ci moi, że ten plecak jest mój. I to, co w plecaku, też moje.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do walczących, do powstańców?


W tym opowiadaniu bohaterką będzie właśnie ludność cywilna. Jak żeśmy pochowali tego chłopaka, to żeśmy starali się jak najszybciej i najlepiej umocnić stanowiska na Nowym Świecie. Całą noc żeśmy tam nosili worki z piaskiem. Mój oddział dostał za zadanie obronę Nowego Światu, I pluton dostał budynek, który nazywaliśmy „kielmanem”, na rogu Nowego Światu i Chmielnej. Było wejście 1/3, ale myśmy wchodzili przez Chmielną 5. I na tym właśnie terenie był też magazyn [pracowni szewca] Kielmana i myśmy od tego nazwali ten budynek „kielmanem”. I Tam w tym budynku przez całą noc przygotowywaliśmy stanowiska na oknach na pierwszym piętrze i na parterze od strony Nowego Światu, gdzie spodziewaliśmy się ataku. Równocześnie pracowaliśmy przy barykadzie. którą zbudowaliśmy w poprzek chmielnej na wysokości tego wejścia numer pięć, a który numer po przeciwległej, to nie pamiętam. W każdym razie o świcie jeszcze nie były skończone te nasz umocnienia. Zobaczyliśmy, że na Pierackiego z pierwszego budynku przy Nowym Świecie, ale wejście od Pierackiego, z bramy wyszli dwaj mężczyźni i zawiesili białą flagę. Jak oni wieszali tę flagę, to dowódca drużyny Andrzej Bobrowski, pseudonim „Marek”, podchorąży plutonowy, prosił ich szeptem, żeby oni tego nie robili, bo to dla nas szalenie ważne, żeby nie robili tego. Ale oni nie posłuchali, wrócili do bramy.
I wtedy z bramy wyszły trzy kobiety, jedna starsza, taka tęga pani i dwie młodsze dziewczyny, które jedna drugą podsadziła i one zdjęły tę białą flagę i odwracając się do nas, pozdrowiły nas tą flagą. Pierwszy i ostatni raz w Powstaniu cała drużyna płakała. Wszyscyśmy płakali, bo zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że jeżeli Niemcy to widzieli, to oni tą ludność tam rozstrzelają. Ale one, żeby ratować odcinek cały, uznały, widocznie jakieś dziewczyny, które były związane z Powstaniem, po prostu zdjęły tą flagę, żeby opóźnić wchodzenie wojska.
Mnie wtedy przeniesiono do tego cekaemu. Moim zadaniem było podawanie celu, jak wybiegali Niemcy z Ordynackiej na Warecką. Miałam wołać „już”, bo było mało amunicji, i wtedy zaczynali strzelać, ja tylko mówiłam w prawo, w lewo, popraw, wydłuż, skróć, żeby ich tam zatrzymać. I wtedy zostałam ranna. Jak zostałam ranna, to równocześnie wszyscy moi koledzy. Dostaliśmy tam z granatnika, dostał ten kierowniczy erkaemu. Jednemu koledze, bo tam były worki z piaskiem, ten piasek zasypał kompletnie oczy, tak, że on był ślepy. Jędrek, czyli dowódca naszej drużyny, a jednocześnie tego odcinka, tego budynku kazał nam się opatrzyć. Zeszliśmy na dół. Ja próbowałam pluć w oczy temu Bogusiowi, bo nie było w ogóle odrobiny wody. Jedyna szansa to było plucie. On się na mnie wściekał, że ja mu pluję po całej twarzy. No to ja mu powiedziałam, że wcale nie po całej twarzy, że to jak chlapię po twarzy, bo jestem ranna, to okazało się, że on tak bardzo nie był zasypany tym piaskiem, zobaczył, pobiegł, przyniósł wino, bo tam była taka winiarnia „Bułgaria”. Trzymając mnie za nos, lał, bo dostałam w łuk brwiowy, miałam naszpikowany policzek i nos takimi drzazgami z drzwi od tego balkonu. I jak on mi lał, to wlewał też mi w nos, a ja nigdy nie piłam żadnego alkoholu, a to było wino. Więc jak mnie już opatrzył, to ja już byłam nie tylko ranna, ale także nie bardzo kojarzyłam wszystko. Ale że nie było ludzi, to Jędrek mnie postawił przy wejściu do sklepu do tej winiarni, żeby pilnować, bo podchodzili Niemcy i zakładali miny nam na stanowiskach. Ale ja już się nie nadawałam do walki. On mi wtedy dał broń dwóch kolegów, którzy właśnie od takiej miny kontuzjowani byli ciężko i spadli na dół. Oni mieli kabe. To był „Om” i „Kukułka”. I kazał mi iść do dowódcy po pomoc i po amunicję. Ale przed tym jeszcze Niemcy wbiegali nam falami w Chmielną, a my żeśmy rzucali w nich granatami i strzelaliśmy. I tam była taka rzeź, że oni co pewien czas wywieszali białą flagę, wysyłali ludność po swoich zabitych i rannych i od początku, i my też od początku. To trwało nie tak długo od chwili, kiedy byłam ranna, i kiedy szłam ulicą Chmielną, niosąc dwa kabe, swój pistolet, cała we krwi, chwiejąc się na nogach. W tej ostatniej bramie trzeba było przebiec przez placyk Jabłkowskich, żeby się dostać na opatrunek. Bo musiałam przede wszystkim mieć opatrunek, bo już oko mi spuchło, nic nie widziałam i Jędrek mi zapowiedział, że będzie tężec. No to ja usiadłam w bramie, bo już nie miałam siły iść i pić mi się straszliwie chciało. A vis a vis w bramie na Chmielnej stały kobiety, obserwujące walkę.

  • To była ludność cywilna?


Tak, dwie starsze panie, albo trzy nawet. Jedna z nich z kubkiem wody przeskoczyła do mnie przez tak ostrzeliwaną ulicę, że dobra łączniczka by się zastanowiła trzy razy, a ona z kubkiem wody przybiegła, napoiła mnie tą wodą, pomogła mi wstać. Potem do niej dołączyła jeszcze jedna. I we dwie zabrały mi broń i zaprowadziły mnie do „Terminusa”, do szpitala na opatrunek. A tam było tyle krwi, że cała posadzka była we krwi i ranni stali od pierwszego piętra w dół przy balustradzie i mowy nie było o opatrunku. Wtedy chciałam już zostawić to wszystko, biec do dowódcy, bo to było najpilniejsze. No to one jakiegoś księdza wynalazły, który mnie poza kolejnością zaprowadził na opatrunek. Ja pobiegłam do dowódcy. No i dowódca dał od razu pomoc, a ja padłam... już nic nie pamiętam, co potem się działo...

  • Wspomniała pani o księdzu. Jak wyglądało życie religijne?


Myśmy mieli msze, myśmy mieli modlitwę...

  • Regularne?


Tak. Jeden z moich serdecznych przyjaciół z drużyny „Zośki” jak miał ze mną razem służbę na bramie, to on mnie poprosił, żebym ja go zastąpiła, a on pobiegł na mszę na Moniuszki. Msza była odprawiana w kaplicy na Moniuszki, ale także były odprawiane msze polowe na kwaterach oddziałów. To, co pisze tak pięknie o Powstaniu Białoszewski to wszystko jest tak, jak było. Ja pamiętam ludność cywilną, która była niesłychanie dzielna, która nam pomagała we wszystkim, co było dla niej możliwe. Przede wszystkim [dostarczała] jedzenie, bieliznę... Nie było wody, trzeba było zmieniać bieliznę. Byliśmy ranni... Poza tym okazywała nam ogromnie dużo serdeczności, szczególnie tym najmłodszym. Moja koleżanka, która do dziś wspomina słoik konfitur, które dostała od jednej pani, bo ona miała czternaście lat i była w poczcie. Jak biegła z listami, to jedna z ludności cywilnej, takich matek, dała jej te konfitury, które ona do dzisiaj wspomina jako jeden z najpiękniejszych prezentów w swoim życiu. Poza tym ludność cywilna była cały czas w najgorszej sytuacji, dużo gorszej niż wojsko, bo oni siedzieli w piwnicy, nie wiedzieli, co się dzieje i jak była taka ciężka walka to bali się, że nie utrzymamy odcinka i Niemcy będą mordować. Tak zrobili na Chmielnej. Także nas nie bombardowali, bo byliśmy w bezpośrednim kontakcie z nieprzyjacielem, natomiast oni bombardowali całe zaplecze. Strat ludności cywilnej były niewspółmierne. Poza tym Straszna sytuacja dzieci, tych najmłodszych, niemowlaków. Jak matka nie miała mleka, to nie było mleka skąd wziąć dla tych dzieci. Ja wspominam ludność cywilną jako główną bohaterkę Powstania. Nie my, tylko oni, bo ich decyzją to Powstanie wybuchło, bo gdybyśmy nie zaczęli my, to na pewno zacząłby AL, a wtedy ludność cywilna wsparłaby tamtych tak jak nas. Kiedy my żeśmy zaczęli, oni całkowicie wsparli nas i wszystko, co pamiętam z Powstania najserdeczniej, najcieplej, to właśnie postawę ludności cywilnej. I to, że na przykład matka takiego małego Jacusia, dwunastoletniego harcerza, pozwoliła mu być łącznikiem w naszym oddziale. Ona wiedziała jak giniemy, a mimo to pozwoliła. Ten chłopczyk został ciężko ranny, śmiertelnie ranny. Został zbombardowany. Nie znam jego losów, bo w szpitalu, w którym był miał trepanację czaszki. Pamiętam tą matkę, która przybiegła do mnie jak żeśmy szli do akcji i akurat po tym bombardowaniu wychodziliśmy na wsparcie na Królewską. Ona przybiegła, że ten Jacuś mnie woła, żebym do niego przyszła, bo myśmy się przyjaźnili. Musiałam iść do walki i jak wróciłam, to już szpitala nie było...

  • Co pani najgorzej wspomina z okresu Powstania? Śmierć najbliższych, czy jakaś scena? Może pani powiedzieć, co było najgorsze?

 

Kapitulację najstraszniej [wspominam]. Dla mnie kapitulacja była najgorszą rzeczą jak może spotkać żołnierza. Myśmy planowali jakimiś kanałami wyjść na Wilanów, jakieś straszne rzeczy. I dowódca przyszedł i powiedział, że to nie jest sztuka zginąć, a zginiemy na pewno. Tylko trzeba przetrwać wrócić do kraju. To już była kapitulacja i chłopaki nie chcieli iść do obozu, tylko chcieli uciekać kanałami na Wilanów, tam jakieś mieli kombinacje. I wtedy [dowódca] powiedział, że absolutnie głupie są te pomysły, że trzeba iść do niewoli, przetrwać, wrócić i dalej walczyć.

 

  • Czy śledziła pani aktualne wydarzenia w prasie, może słuchała pani radia podczas Powstania? Kojarzy pani jakieś tytuły? Czy miała pani kontakt z prasą, gazetami?


Przecież ja jestem z oddziału, który powstał, żeby chronić drukarnię. My żeśmy mieli bezpośredni kontakt z drukarniami, z drukarzami.

  • Proszę wymienić jakieś tytuły.


„Biuletyn Informacyjny” to było pismo, którego redaktorem był „Hubert”. Ale także dużo innych. Ja tu mam chyba trochę prasy, tylko że oddałam część oryginałów, mam kserokopie. Byliśmy doskonale zaopatrzeni, poza tym w naszym oddziale byli ludzie z „Błyskawicy”, tych radiostacji. Nie tylko „Błyskawica” nadawała. Była też stacja radiowa po drugiej stronie alej. U nas w oddziale był taki kapral podchorąży, to był genialny konstruktor, który jak zbombardowali tą „Błyskawicę”, to potem tam ją odtwarzał. To był BIP. Byliśmy blisko BIP-u. Byliśmy oddziałem bojowym, ale stworzona nas w celu ochrony drukarń i tych wszystkich potrzebnych do informacji instytucji, także władz. Tylko tyle mogę powiedzieć. Ale czy na bieżąco byliśmy z prasą... nie było kiedy nawet czytać. My nie mieliśmy wolnego czasu. czas wolny jak był to się padało i spało. A jak obudzili, to się szło do walki. Inne oddziały, które miały linię bezpośrednią i cały czas były w walce, to ja nie wiem, jak wymieniały się. Nasz oddział był oddziałem dyspozycyjny i nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy, ilu, gdzie nas poślą.

  • Co zapamiętała pani najlepiej z okresu Powstania? Jak wcześniej pani opowiadała, na pewno kontakty z ludnością cywilną są bardzo dobrym wspomnieniem. Czy coś jeszcze może?


Cudowną atmosferę wśród młodzieży. To jest coś, co się chyba w żadnej armii nie zdarzyło. My byliśmy bardzo młodzi. Te przyjaźnie, które się zawiązywały w Powstaniu, to zrozumienie wzajemne, wynikające z tego, że byliśmy bardzo młodzi, byliśmy nastolatkami. To jest taki czas, kiedy ideały są ważniejsze od życia. Chłopcy i dziewczęta szukają kontaktów, żeby się wzajemnie wspierać. I to Powstanie właśnie było takim czasem, kiedy i dziewczyny i chłopcy byli razem. Chłopcy starali się być wspaniali, żeby dziewczyny widziały, a dziewczyny były wspaniałe, bo po prostu takie były. To Powstanie miało dlatego taki przebieg i taką atmosferę, że uczestniczyła w tej walce młodzież.

  • A po upadku Powstania co się działo z panią? Trafiła pani do obozu?


Tak.

Byłam najpierw w Lamsdorfie, potem w szpitalu wojennym w Zeithain, bo mi ten odłamek wyłaził... Nie odłamek to wcześniej... Jeszcze tu mam jeden. Pani doktor [Jadwiga Beaupré] „Malina” , ponieważ byłam jedną z najmłodszych i byłam z tymi minerkami, no to one mnie tam pilnowały, bo chłopcy o to prosili. Jeszcze muszę powiedzieć, że to było takie wspaniałe, że kiedy szliśmy już do obozu, to chłopaki biegali żeby nas wyposażyć, żebyśmy miały ciepłe majtki, ciepłe ubrania. Oni się o to starali. I kiedy żeśmy się już żegnali, to oni przede wszystkim błagali, żeby te starsze dziewczyny pilnowały tych, które były młodsze z ich plutonu. Oni byli jak bracia najserdeczniejsi. Ta bluza to jest pod koniec Powstania przyniesiona, kiedy miałam wszystko w błocie i we krwi, nie było wody. I chłopaki pobiegli, dwie bluzy mi przynieśli. Tę dostałam od „Kruczka”. I to było specjalnie na tą okazję, że miałam być odznaczana Krzyżem Walecznych. A oni mieli przy tym własny interes, bo krzyże walecznych, i w ogóle jakiekolwiek odznaczenia w tym czasie już nie miały dla nas wartości. Za wiele myśmy przeżyli, żeby... Nie wiem, może inni ludzie tak... ja w każdym razie nie była tym przejęta. Natomiast byłam przejęta sytuacją, że muszę przy tej okazji poprowadzić dowódcę pułkownika Wolę i majora „Radwana” na odcinek przy Poczcie Głównej, gdzie Niemcy byli tak blisko, że przy wymianie załogi z Pocztą Główną, z cekaemu tak ciężko ranili kolegę, że zmarł. Taczanowski Andrzej, on był ordynatem tego rodu Taczanowskich, podharcmistrz, niezwykle szlachetny i mądry i kulturalny chłopak. Okropnie cierpiał, bo się męczył w szpitalu z tymi prawie obciętymi nogami. Nie można było ich od razu amputować.

  • A jak było w obozie, jak już pani tam trafiła?


W obozie to było w Lamsdorfie to było wszystkie narodowości. My byłyśmy taka grupą kobiet, które tam weszły i ci wszyscy jeńcy wojenni po pięciu latach pierwszy raz widzieli baby, więc byli nami strasznie przejęci. A my żeśmy z fasonem tam maszerowały, są zdjęcia jak maszerujemy. I oni nas zaraz wzięli pod opiekę, szczególnie ci z 1939 roku Polacy czuli się wobec nas opiekuńczymi takimi duchami i nam przerzucali przez druty różne potrzebne rzeczy i świecidełka, żeby nam jakąś przyjemność sprawić. Myśmy się im odwdzięczały śpiewając. Potem jak nas wywieźli do Zeithain, do tego obozu...

  • Po jakim czasie wywieli Panią z Lamsdorfu?


Po miesiącu mnie wysłali do Zeithain, a z Zeithainu pod koniec grudnia do Altenburga, a z Altenburga, ponieważ odmówiłam pracy, miałam stopień podoficerski, karnie wysłali nas do obozu w Oberlangen, gdzie tam nas było tysiąc siedemset dwadzieścia osiem dziewczyn, gdzie była szkoła...

  • Czyli zupełnie inne warunki?


Uczyłyśmy się. Mam tu zeszyt z matematyką, z łaciną. Dziewczyny ukradły, jak sprzątały w baraku „zahlmajstra”, my mieliśmy strasznego łobuza esesmana, jak tam moje koleżanki sprzątały, to podwędziły zeszyt czysty i ja miałam gdzie te lekcje zapisywać. Obóz był świetnie zorganizowany. Były tam wykształcone nauczycielki akademickie. Tam uczyły nas nasze koleżanki starsze, które były bardzo wykształcone, były to osoby, które były nauczycielkami w średnich szkołach, ale także wykładowcami na uniwersytetach. prowadziły bardzo ciekawe wieczory, gdzie na przykład dyskutowano o książce Carrela, to była filozoficzna książka „Człowiek istota nieznana”, gdzie były różne teorie na temat tego, do czego doprowadzi cywilizacja, które się w pewnym stopniu sprawdzają po tych sześćdziesięciu latach. Poza tym były artystki, które robiły piękne rzeczy z tych puszek blaszanych, były dziewczęta, które w tym czasie po prostu ćwiczyły, skakały, biegały, sport uprawiały. A byłyśmy tak potwornie głodne. To był obóz pod samą Holandią. Meppen było miasteczkiem, do którego dojeżdżał pociąg. Stamtąd nie było już transportu, bo Holandia była już prawie cała zajęta wiosną. I oni nam nie dawali jeść, nie mieliśmy żadnych środków opatrunkowych, a przecież to kobiety. Poza tym najgorsze było to, że wcześniej w zimie tak było zimno w barakach, że na włosach był szron, nie było żadnego materaca, nawet słomy nie było, spałyśmy na deskach. Jeszcze na dokładkę nie miałyśmy kocy. Były bardzo ciężkie warunki. Czasem dawali nam takie jedzenie, po którym cały obóz był chory. To jedzenie to były takie robale pływające w zupie.

  • A potem nastąpiło wyzwolenie?


Ach, cudowne wyzwolenie! To była niesamowita sprawa. My żeśmy spodziewały się Anglików, Kanadyjczyków, Amerykanów, a tu 12 kwietnia, w taki pogodny, wiosenny dzień zobaczyłyśmy, że biegną chłopcy w mundurach angielskich, kariers chyba jechał też w stronę naszego obozu, że Niemcy strzelają, każą nam się chować, ale my żeśmy wszystkie wybiegły, żeby patrzeć. I jak dobiegał już tak blisko jeden z tych chłopaków, to myśmy do niego zaczęły wołać po angielsku, po włosku, jaki która język znała, a on do nas „Dziewczyny, kto jest na wieżyczce?” po polsku. No i to była tak ogromna radość, bo ten czołg potem nadjechał, zmiażdżył druty, wjechał do obozu. No my żeśmy tysiąc siedemset dwadzieścia osiem dziewczyn na apelu śpiewały najpiękniej, jakeśmy mogły. Nas uwolnił Batalion Krwawych Koszul od Maczka. Potem to było w ogóle. Samoloty alianckie latały, jak szły na bombardowanie, i nas pozdrawiały, rzucali nam czekoladę i jakieś tam smakołyki nad obozem, i lusterka, i grzebienie, i w ogóle byłyśmy pupilkami całej alianckiej armii, bo Polacy przede wszystkim nas pilnowali. Ale tez przyjeżdżali do nas marynarze angielscy, kanadyjscy żołnierze. No po prostu byłyśmy wojskiem.

 

  • Jak pani wróciła do kraju?


Stamtąd mnie wysłano do szkoły, najpierw do Włoch, z Włoch wysłano mnie do Nazaretu, do szkoły młodszych ochotniczek. To jest taka szkoła, którą Anders dziewczęta wyprowadził ze swoim wojskiem, tam komendantką była pani major Sychowska, cudowna, mądra, niesłychanie mądra kobieta, a przy tym świetny organizator, która w tych szkołach miała wielki autorytet wśród nas. Była zawsze uśmiechnięta. Była taka bardzo opiekuńcza w stosunku do tych sierot, bo tam było najwięcej sierot, tych, które wyszły z Andersem. Tam zrobiłam małą maturę, potem byłam w liceum pedagogicznym, zachorowałam na gruźlicę.

  • Cały czas tam?


Tak. W 1947 roku wróciłam do kraju, bo miałam tak straszną nostalgię, że jak na Nilu zobaczyłam most, to mi się przypomniał Poniatowski i wcale nie interesowały mnie żadne zabytki. A chciałam być archeologiem, ani piramida Cheopsa, ani nic. Tylko do domu, do Łazienek. Ja się koło Łazienek urodziłam, na Przemysłowej. I w ogóle do Polski.

  • Jak potoczyły się pani dalsze losy po 1947 roku? Wróciła pani do polski, do Warszawy?


Tak, tu zrobiłam maturę, zdałam na psychologię na Uniwersytecie Warszawskim, dostałam pracę w szkole dla upośledzonych umysłowo, w której pracowałam przez dwadzieścia cztery lata, a potem już nie mogłam pracować... Wyszły te kontuzje, kontuzja kręgosłupa szyjnego. Nie mogłam pracować z dziećmi. I wtedy uczyłam już tylko w świetlicy. A teraz jestem już całkiem na emeryturze i mam rentę inwalidy wojennego.

  • Czy miała pani problemy ze względu na swoją przeszłość?


Do mnie się jakoś mało czepiali, dlatego może, że chronił mnie mój dowódca, to był porucznik „Kmita”, dowódca całości, wszystkich drukarni i równocześnie tego oddziału osłonowego. On był twórcą, ale nie był on dowódcą bojowym. Dowódcą bojowym był najpierw „Karol”, potem właśnie, jak on poległ to był porucznik „Stef”, Stefan Berent. I Berent nas zebrał zaraz w 1947 roku. Zebrał nas wszystkich, którzyśmy wrócili do Polski w kawiarni. Pierwsze kawiarnie [były] w tych ruinach na Marszałkowskiej. I tam żeśmy spotkali się po raz pierwszy po mszy w Kościele Św. Krzyża. Jak ta msza odbyła się w tym kościele, to nie wiem, ale była, tego nie pamiętam. Tylko pamiętam, że po mszy byliśmy tam i że od tej pory w pierwszą niedzielę listopada co roku spotyka się ten, kto jeszcze żyje z oddziału. I to tak było już przez wszystkie lata.
Wtedy dostałam ostatni rozkaz związany z Powstaniem, że Andrzej Korucki „Sokół” i ja mamy się zająć mogiłami naszych poległych kolegów. I od tej pory do dziś, Andrzej umarł w 1982 roku, ja sama drepczę wokół spraw tego cmentarza powstańców Warszawy, bo tam leży dwanaścioro naszych. Dziewięcioro, to już mam udokumentowane z Czerwonym Krzyżem. A trzech nie mamy dokumentacji z Czerwonego Krzyża i do tej pory nie możemy wykuć ich nazwisk, leżą tam bezimiennie. A nie mogę umrzeć, dokąd tego nie załatwię. Bo to jest sprawa najważniejsza, dlatego, że ja uważam, że każdy z nas, kto przeżył Powstanie to już ma swoją nagrodę, przez to, że ma dzieci, ma wnuczęta, ma życie, które poznał, zasmakował. A oni, ci co polegli, to właściwie zazwyczaj byli na początku tego życia, nawet nie znali jego wartości, i że leżą tam bezimiennie to jest krzywda straszliwa wyrządzona im przez Niemców, bo zabili tych chłopców i dziewczęta, i przez PRL, który odebrał im tożsamość i pamięć po nich. Bo to jest cmentarz, na którym leżą sto cztery osoby, w tym około osiemdziesięciu paru procent ludności cywilnej i dziesięć procent... nie... jeśli było szesnaście do osiemnastu tysięcy poległych, jeśli tam leży dziesięć tysięcy, no to jest więcej jak pięćdziesiąt procent tych żołnierzy. Tylko, że wojsko po Powstaniu, jak się organizowali, jak się zbierali, to tylko „Zośka” tak bardzo twardo pilnowała swoich i za to ich powsadzali do więzienia, za pogrzeby, za zbieranie wiadomości o oddziale, a inne oddziały też, w miarę jak się organizowały, zbierały swoich poległych i chowali wszystkich na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. A tu mało kto nawet wiedział o tym, chyba że szukał tak jak my swoich poległych, do końca szukał. Przez wszystkie lata Czerwony Krzyż był atakowany przez nas pismami i osobistymi wizytami, żeby powiedzieli, że jeśli leżał na przykład zakopany w trawniku na Boduena, to gdzie go przenieśli, albo w trawniku na Sienkiewicza, to gdzie go przenieśli, a jak był zakopany tam na placyku na Chmielnej ze szpitala, bo tam umarł, to gdzie go przenieśli. I oni nam dawali informacje, ale na podstawie informacji z Czerwonego Krzyża nie można było wykuć nazwisk. I do dziś te nazwiska nie są wykute. Tylko mają wykute te nazwiska ci żołnierze, którzy mieli w ZBoWiD-zie swoje środowiska, a te środowiska z kolei miały dobre układy z zarządem głównym i im wydawali zgodę już w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, żeby oni mogli wykuć nazwiska.
Myśmy nie byli w ZBoWiD-zie, moje ugrupowanie, mój oddział nigdy nie był jako środowisko w ZBoWiD-zie, bo my po Powstaniu powiedzieliśmy sobie każdy według własnego sumienia: chcesz być w ZBoWiD-zie, twoja sprawa, nie chcesz, nie. No więc z takim skutkiem, że ci, co wtedy mieli jakieś lepsze układy, no to mają na Powązkach swoich poległych i powinni sobie przypomnieć, że ci co się zagubili, co ich nie odnaleźli, to tutaj leżą jako nieznani na tym Cmentarzu Powstańców Warszawy, leży ich bardzo dużo około dziesięciu tysięcy.

Warszawa-Międzylesie, 9 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Ziętalewicz

Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 8 lipca 2009 roku przez Mariusza Kudłę.

  • Ponieważ jest to kontynuacja wywiadu, proszę o uzupełnienie tego, co pani sobie przypomniała, co chciała pani dodać.


Chciałabym opowiedzieć o tym, jak wycofywaliśmy się z Powiśla. Było to 6 września. My żeśmy się przenieśli. Tego samego dnia skończyliśmy przenoszenie, bo nasza kwatera została zbombardowana, a mieliśmy do przeniesienia bardzo ciężkie rzeczy: maszyny rusznikarskie, różne urządzenia, a także broń, którą u nas składano – „Błyskawice”.

  • Kwatera znajdowała się na Powiślu?

 

Nie. Kwaterę od początku Powstania mieliśmy na Boduena Sienkiewicza, ale została zbombardowana. Został zawalony magazyn z żywnością. Ocalał magazyn broni i cała rusznikarnia. W naszym oddziale do końca Powstania składano „Błyskawice”, ponieważ [najpierw] zastępcą dowódcy oddziału, a potem dowódcą był porucznik Stefan Berent, który będąc specjalistą od maszyn drukarskich, w czasie konspiracji zajmował się koordynacją produkcji „Błyskawic”. My przejęliśmy część produkcji „Błyskawic” i składaliśmy je w czasie trwania walk powstańczych. Wszyscy byliśmy dobrze uzbrojeni, bo mieliśmy „Błyskawice”, które żeśmy zazwyczaj wymieniali na Steny albo szmajsery, a czasem jeszcze na inną broń, więc oddział był znakomicie uzbrojony. U nas dziewczyny produkowały też granaty. Mieliśmy minersko-saperską sekcję dziewcząt, które wtedy, kiedy byliśmy w akcji i trzeba było się gdzieś przedostać, wywalały dziury, a kiedy były wolne, to wybierały łyżką trotyl z niewypałów i robiły granaty – „sidolki”. Zbroiły też butelki. Jednym słowem, byli to najprawdziwsi saperzy, chociaż nie miały wąsów i były bardzo śliczne.
Musiałyśmy przenieść cały magazyn, więc ładowali na nas jak na wielbłądy. My żeśmy taskali się z tym cały poprzedni dzień i noc i zdołaliśmy przenieść to wszystko na naszą placówkę, która była w gimnazjum Zamoyskiego na Pierackiego.

Tam żeśmy mieli od początku placówkę liniową, która właściwie była miejscem naszego odpoczynku, bo Niemcy nie atakowali od muzeum, ale my musieliśmy pilnować, żeby nie podeszli. Po paru godzinach okazało się, że na Powiślu walki są tak ciężkie, że wszystkie oddziały się cofają i pierwsze niemieckie wojska podeszły już prawie pod skarpę. Tam, w takim pałacyku, naszym sąsiadem była placówka „Żaba”. Nie potrafię nazwać tego pałacyku, w każdym bądź razie ocalał. Tam był ogród, w środku był pałacyk i w tym pałacyku byli chłopcy, ale przede wszystkim byli na linii w okopach wykopanych w ogrodzie i ogniem swoich pistoletów maszynowych spychali Niemców. [Niemcy] wdrapywali się już na skarpę. My właściwie ledwie żeśmy się przenieśli. Było tak niebezpiecznie, że dowódca nie dał mi na chwilę usiąść, tylko biegałam do placówki „Żaby”, żeby dowiedzieć się, jaka jest sytuacja. Meldowałam dowódcy albo biegałam na Smolną do wysokiego budynku, w którym był III pluton z erkaemem i oni też strzelali w dół na skarpę do Niemców. Musiałam co chwilę [biegać], bo gdyby padła ta placówka, to my bylibyśmy otoczeni i nie moglibyśmy się wycofać.


Byliśmy spakowani, nie rozpakowywaliśmy się, częściowo tylko. W jakimś momencie placówka padła. Dowódca placówki powiedział mi, że mam zawiadomić mojego dowódcę, że musimy się wycofywać, bo oni odchodzą. Palił się budynek, który prawie przylegał [do gimnazjum Zamojskiego]. Tam był tylko wąski korytarzyk między murem od gimnazjum. Stał taki barak drewniany, który został podpalony, i my musieliśmy przez ten przesmyk przebiegać, żeby wycofać się do Nowego Światu i tam, pod barykadą, przejść na Chmielną. Nasi rusznikarze nas nie oszczędzali i ładowali nam do plecaków wszystko, co tylko mieli, a my musieliśmy to udźwignąć. Biegliśmy, bo trzeba było biec, bo Niemcy byli już na Okólniku i ostrzeliwali nasze wyjście. Z gimnazjum było takie małe wyjście – furtka, i od tej furtki trzeba było biec do pierwszych domów na Pierackiego. Biegłam z ogromnym plecakiem, piekielnie ciężkim, a za mną biegł kolega, który był wysoki i nosił okulary. Kolega nazywał się Wojtek Szendzikowski. To był plutonowy podchorąży, pseudonim „Marabut”. Taki święty harcerzyk, co to nigdy nie mówił brzydkich wyrazów i w ogóle był bardzo harcerski. Mnie upadły na twarz iskry z [palącego się] budynku. Zatrzymałam się, a ponieważ on był bardzo wysokim chłopcem, wpadł na mnie i oboje się przewróciliśmy, z tym że mi pękła szelka od plecaka i plecak upadł mi na kark. W pierwszym momencie straciłam przytomność, ale potem, jak odzyskałam (to trwało sekundy), zobaczyłam, że Wojtek leży, nie ma okularów, a ja nie mogę ruszyć głową, bo mam na karku plecak. On potwornie klął. Pierwszy raz słyszałam, jak klął, ale jak usłyszałam, jak wrzeszczy na mnie: „Chuju złamany, gdzie stajesz!?”, tak zaczęłam się chichotać, chociaż bolał mnie kark. Czekałam, jaką będzie miał minę, jak zobaczy, że to ja, więc szukałam jego okularów, a że były w zasięgu mojej ręki, to podałam mu te okulary. Jak on mnie zobaczył, to był tym tak przerażony, jeszcze bardziej niż tym, co nam groziło. To było dla niego strasznym wstrząsem, że akurat do mnie tak brzydko się odezwał. Powiedziałam mu, że nie mogę wstać, że musi mi ściągnąć z karku plecak. Żeśmy we dwoje biegli z tym plecakiem. Udało nam się dobiec do bramy, gdzie już byli wszyscy koledzy, bo my leżąc, żeśmy zostali [z tyłu]. Oni już przebiegli, jak my żeśmy dołączyli. Tam dziewczyny od razu mi pomagały, żeby coś zrobić z tą szelką. Część moich rzeczy wzięli chłopcy. Byłam w I plutonie strzelcem-łączniczką: kiedy trzeba było strzelałam, a kiedy trzeba, biegłam z meldunkiem. Miałam trzy „Błyskawice”: jedną swoją, która była czynna, i dwie nieczynne, i miałam jeszcze ten plecak, więc moi koledzy część rzeczy z tego plecaka doładowali jeszcze do swoich plecaków. Z tym ciężarem musieliśmy przeczołgać się pod barykadą.

Barykada była częściowo rozwalona, bo czołg z rogu Nowego Światu i Chmielnej posłał nam pocisk (zanim żeśmy tam byli, to była już rozwalona). Każdy musiał wziąć w rękę cegłę. Czołgaliśmy się, trzymając w jednej ręce cegłę i mając plecaki na plecach. Przede mną była „Maquis” – łączniczka, bardzo dzielna dziewczyna (nie znam nazwiska). Przed „Maquis” był Jurek „Orzeł” Rutkowski, bardzo dzielny chłopak, który przyprowadził z Woli swoją żonę i czteromiesięczną córeczkę. Jadzia – jego żona, miała przywiązaną córeczkę na pielusze do piersi, ale tak, że kiedy czołgała się, jak gruz był wyżej niż ona mogła przejść z tym dzieckiem bez uszkodzenia dziecka, brała pieluchę i dzieciaka w zęby. Jurek, który chciał czołgać się za Jadzią, klął straszliwie, bo „Maquis” była gruba i weszła [przed niego]. On był przygotowany, że jak wejdzie seria, to on nakryje sobą żonę i córeczkę, a tymczasem „Maquis” go wyprzedziła i to czołganie było bardzo stresujące przez to.

 

Kiedy żeśmy się przeczołgali na drugą stronę, byliśmy już w bezpiecznym miejscu, wszyscy wstawali i odchodzili, a ja nie mogłam wstać. Koledzy musieli unieść mi plecak do góry. Jak wstałam, to chłopak, który pełnił służbę na barykadzie, chyba od „Roga”, miał tylko krótki pistolet (chyba „efenkę”) i dwa granaty. Jak zobaczył moje trzy pistolety maszynowe, chwycił za moją „Błyskawicę”, wrzeszcząc, że taki gówniarz ma trzy pistolety maszynowe, a on tu z krótką bronią na barykadzie. Chciał mi wyrwać ten pistolet (chwycił akurat za mój). Powtórzyłam to, co usłyszałam od Wojtka: „Czego się mnie czepiasz?”. I zaczęliśmy się bić. W to wszystko wszedł Adaś Orawski, jeden z najlepszych, najmądrzejszych żołnierzy z I plutonu, mój przyjaciel. Stanął między nami i tłumaczył temu chłopakowi, że te dwie „Błyskawice” są nieczynne, że są jeszcze niekompletne, natomiast że ten mały (miałam takie same umundurowanie jak chłopcy i wyglądałam jak chłopiec) to ma pistolet, bo jest dobrym żołnierzem, i żeby się uspokoił. Tamten klął dalej, mruczał pod nosem. My żeśmy wszyscy od razu przeszli. Chłopaki zaśmiewali się, dokuczali mi, a ja nie chciałam skarżyć na Wojtka, skąd takie przekleństwa. Oni też klęli, ale nie przy mnie, bo ja byłam w plutonie i razem z chłopakami spałam, i w ogóle byłam z nimi do końca Powstania jako żołnierz.

 

Na rogu Szpitalnej i Chmielnej rozdzielili nas: część oddziału poszła na wsparcie, zabezpieczenie Poczty Głównej na Warecką, część poszła na Marszałkowską, żeby tam zatrzymać natarcie, a nas – I pluton i część najlepszych żołnierzy z II i III [plutonu] wysłano z powrotem na róg Nowego Światu i Chmielnej. W budynku [pod numerem] 1/3 było wejście do tego budynku, ale myśmy przechodzili przez bramę [budynku numer] 5, dlatego że tam zaczęliśmy od razu budować barykadę, z tym że mnie dowódca wyznaczył na wymianę załogi barykady, a to były chłopaki od „Roga”. Ten chłopak, co się z nim pobiłam, to jak mnie zobaczył, to od razu zaczął [mówić] swoje brzydkie wyrazy, a ja mu powiedziałam, że na jezdni leży ciężko ranny chłopak i się rusza. Od razu złośliwie powiedziałam mu, że dlaczego [go] nie ściąga, że to należy do niego. Ich tam było dwóch. Ten jeden, to się nie odzywał, tylko ten był taki czupurny i cały czas mi próbował dokuczać. On powiedział: „Jak jesteś taki odważny, to ściągaj!”. Powiedziałam, że ściągnę na pewno, ale żeby mi dał swój pasek. Pozabierałam chłopakom paski, spięłam, wzięłam patyk w rękę i przywiązałam sobie paski do jednej nogi, a z jednym paskiem i patykiem podczołgałam się do rannego, który dostał w brzuch i jelita były na jezdni. Żeby go ściągnąć, trzeba było najpierw włożyć jelita do brzucha. Niemcy już tam byli dobrze wstrzelani. Z BGK mieli dobrą widoczność na barykadę i wszystko, co tam się działo. Poza tym była wielka dziura, barykada była rozwalona w samym środku i oni widzieli tego rannego. Pilnowali go, nie dobijali, tylko pilnowali, żeby go nikt nie ściągnął. Mnie się udało. Jak poszła pierwsza seria, to złapałam [go za nogi], bo nogami leżał w stronę Alei Jerozolimskich. Musiałam złapać za obie nogi, żeby związać je paskiem, ale przed tym musiałam włożyć jelita. Wszystko mi się udało, no i chłopaki mnie ściągnęli, bo oni właściwie [mi pomogli]. Ja bym go sama nigdy nie ściągnęła, bo to był wysoki, duży chłopak.


Jak go ściągnęli, to ja tego chłopca trzymałam na rękach. To był bardzo piękny chłopak. Miał bardzo niebieskie oczy, długie rzęsy. Prawdopodobnie był ranny i wyszedł na własną rękę ze szpitala, który był właśnie na Pierackiego. Miał tylko plecak, nie miał broni. Miał białą koszulę i zielone spodnie spięte spinaczem (mieliśmy takie spinacze) i umierał. Zanim dziewczyny przyszły – przybiegły sanitariuszki, zanim zaczęły oglądać ranę, przyłożyły [mu] do ust lusterko – już nie oddychał. Zabrali go i zakopali na placyku, bo w miejscu, gdzie teraz stoi budynek, w 1939 roku rozwalili budynek i tam był placyk. Na tym placyku chowali poległych, to znaczy w tym czasie zaczęli chować. On miał niemiecki plecak z końskiej skóry. Ten chłopak, któremu widać zaimponowałam, powiedział, że mogę wziąć ten plecak. Oni się naradzili jeszcze z kolegą, że nic z niego nie chcą, że ja mam zabrać ten plecak. Tam były papierosy i były pończochy, i były kostki cukru. Chłopak, który poległ, nie miał żadnych dokumentów. Powiedziałam, że nie palę i papierosy mogę oddać, na co Stefan Basak, który razem ze mną był przydzielony (bardzo dowcipny, ale bardzo złośliwy chłopak), powiedział: „Ona nie pali. Po co jej papierosy?”. A ten drugi chłopak mówi: „Co ty mówisz!?”. A on mówi: „Tak. Ona! Nie pali”. Na to ten chłopak powiedział: „Eee, która dziewczyna umie tak kląć!?”. Ze wstydu nie zapadłam się pod ziemię, ale bardzo byłam rozżalona, na Basaka oczywiście. Kopnęłam go w kostkę i powiedziałam, co z nim zrobię, jak tylko wrócimy, i co zrobią chłopaki, jak ja poskarżę. W pewnym momencie już odeszłam, nie chciałam już się pieklić, tylko podeszłam do starszego stopniem chłopaka z „Roga” i zameldowałam, że przejmujemy barykadę. Wtedy ten chłopak, który tak bił się ze mną, przyniósł mi karteczkę, a na tej karteczce napisał swój adres z prośbą o to, że jeśli po Powstaniu będę mogła, to żebym się z nim spotkała. Tak się skończyła ta cała awantura. Jeszcze Basak powiedział do tego chłopaka, bo ten powiedział do Basaka: „Kłamiesz! Kłamiesz!”, na co Basak powiedział: „Nie, jak pragnę porodzić kłębek kolczastego drutu i cekaem z obsługą! Nie kłamię!”. Jak chłopaki usłyszeli taki dowcip, to się trochę pośmieli, jakoś odpuścili mnie i Basakowi, ale po tym rzeczywiście poszli i do tej pory zawsze wspominam z przykrym uczuciem, że tak okropnie klęłam i od tej pory nie klnę, chyba że jestem bardzo zła.

  • Co jeszcze chciałaby pani dodać?


Drugą historię, myślę że muszę to koniecznie powiedzieć, ponieważ jest to zupełnie niezwykła historia. To jest historia mojego kolegi. Mój oddział uczestniczył w pierwszym przebiciu do Starego Miasta. Mieliśmy taką dużą siłę ognia, że nasza sekcja starczała za cały pluton w innych oddziałach i zwykle na wsparcie szliśmy albo drużyną, albo plutonem, ale rzadko kiedy oddziałem, bo oddział liczył 180 osób. Były cztery plutony: trzy bojowe i jeden wartowniczy, który miał za zadanie chronić drukarnię i kwaterę. My żeśmy dostali rozkaz, żeby pójść nocą, był chyba późny wieczór. Właściwie akcja zaczęła się wcześniej, bo myśmy musieli się przedrzeć na Wolę. To był 13 sierpnia. Musieliśmy przejść do ulicy Żelaznej i naszym zadaniem było (to znaczy wszystkie oddziały z całego Śródmieścia, cały nasz oddział) przebijać się przez Chłodną, dalej Żelazną, przejście do Starego Miasta. Miałam takiego kolegę w I plutonie, nazywał się Andrzej Chołowiecki, plutonowy podchorąży (pseudonimu nie pamiętam). Był to chłopak, który kochał się w Baśce z warkoczami, ale do mnie się przyczepił i stale mi opowiadał o tym, jak uciekał przez okno, bo jego ojciec był pułkownikiem, jak przyszli żołnierze radzieccy aresztować jego ojca i matkę, i jego, ale jemu udało się wyskoczyć w piżamie przez okno; jak okoliczni chłopi mu pomagali, dostał od nich ubranie i pieniądze, i on dostał się do Warszawy. Opowiadał (to było koło Wilna, pod Wilnem) o tym, jak dotarł do Warszawy, że tu dostał się na komplety politechniki, że skończył podchorążówkę. Mi się chciało spać, bo my żeśmy byli oddziałem, który w dzień spał, a nocą zwykle szliśmy gdzieś. Rzadko kiedy w dzień, chyba że łamała się gdzieś linia, to wtedy nas wysyłali, ale tak to atakowaliśmy nocą, bo Niemcy nocą bali się. My żeśmy zwykle nocą odzyskiwali swój teren, który nam w dzień odebrali. On mi nie dawał spać, gdzie ja siadałam tylko, położyłam się, to on już był i znów opowiadał, więc żeby się od niego odczepić, to weszłam do szafy i tam spałam. Kiedy była zbiórka, bo szliśmy do walki, to się nie obudziłam, bo spałam w szafie. Wszyscy mnie szukali. Zrobiła się wielka awantura, bo wreszcie znaleźli mnie w tej szafie i pytali się, dlaczego tam śpię, czy ze strachu. Powiedziałam, że mi ten Andrzej nie da chwili spokoju, że cały czas mi nawija, chociaż my nie chcemy w ogóle mówić o swojej rodzinie, o swoich losach. Chłopaki zapowiedzieli, co z nim zrobią, jeśli się nie odczepi, a on wtedy się tłumaczył, że on nie wie, dlaczego musi mi to mówić, ale on musi.

Do tej akcji poszliśmy całym oddziałem. Chołowiecki był w I plutonie, w 1. drużynie. Oddział został rozrzucony po dwóch stronach Żelaznej. Wcześniej poległ nasz ukochany dowódca I plutonu Karol Wierciak – pseudonim „Orzeł” (chyba na Ciepłej albo na Ceglanej dostał). My żeśmy byli trochę zdenerwowani tym, bo myśmy bardzo lubili tego dowódcę. Dowódca całego oddziału przejął komendę i rozrzucił nas po dwóch stronach ulicy Żelaznej. Po jednej stronie (po lewej, jak się idzie w stronę Chłodnej od strony Śródmieścia) szedł I pluton skokami, sekcjami, a po drugiej stronie szły inne oddziały, bo tam były wszystkie oddziały. My żeśmy byli tym pierwszym atakującym. Trzymaliśmy mniej więcej taką linię skokami, żeby mieć kontakt głosowy z resztą oddziału (to była noc, wszędzie się paliło). Przy ulicy Krochmalnej, kiedy trzeba było ją przeskoczyć, na rogu Chłodnej i Żelaznej stał czołg. My mieliśmy za zadanie dojść do narożnika, wyprzedzić Niemców. Oni już byli w tym budynku narożnym i częściowo też w bunkrze. Tam był bunkier Nordwache. Musieliśmy dojść do narożnika i przebijać się dalej – to było nasze zadanie. Andrzej Chołowiecki w jakimś momencie zaczął drżeć i powiedział mi, że on nic nie widzi, bo ma złe szkła i odbijają mu się blaski palącego się vis à vis domu. Wzięłam go za rękę i razem żeśmy przeskoczyli, i zalegliśmy w gruzach, które były przy rogu Krochmalnej i Żelaznej. Byliśmy po lewej stronie cały czas, tam gdzie był bunkier. Następny skok miał być na bunkier i do rogu do tego zaokrąglonego budynku. Przed tym ostatnim skokiem żeśmy się naradzali, a dowodził nami taki chłopak – kapral podchorąży. Mówiliśmy o nim „Zupak”. Kiedy trzeba było skoczyć, Andrzej powiedział: „Ja nie idę”, a on powiedział: „Idziesz pierwszy”. My zaczęliśmy się kłócić z tym kapralem podchorążym. [Powiedzieliśmy], że jak on nie chce, to niech nie idzie, bo przecież my jesteśmy wojskiem ochotniczym, a poza tym on źle widzi, on nie może iść. Andrzej był bardzo ambitny. Zdenerwował się i skoczył pierwszy, ja za nim, za mną reszta kolegów. Pocisk z czołgu trafił tak rykoszetem, że Andrzejowi przebił tętnicę. Upadł na mnie. Prawie rozszarpało mu gardło. Mnie się nic nie stało, Andrzej Bobrowski, plutonowy podchorąży, który był dowódcą naszej drużyny, a nie plutonu (ten, co wydał taki rozkaz, był szefem plutonu) dostał w siusiaka, a następny chłopak – Janek Dąbrowski – dostał w rękę. My żeśmy zostawili śmiertelnie rannego Chołowieckiego na jezdni. Żeśmy skoczyli do pierwszego spalonego budynku, od którego był już tylko jeden skok na bunkier. Tam żeśmy znów zalegli, bo Andrzej zwijał się z bólu, wymiotował i ja koniecznie chciałam go opatrzyć, a on nie chciał mi powiedzieć, gdzie jest ranny. Wreszcie chłopaki, którzy wiedzieli, gdzie dostał, zaczęli wołać: „Boże! Koniecznie go opatrz, bo się wykrwawi!”. Naciskałam, żeby Andrzej pozwolił się opatrzyć, a Andrzej darł się, żebym się od niego odczepiła, a wszyscy tak strasznie się śmieli, że dowódca oddziału myślał, że my zbzikowaliśmy, że z nami [jest] całkiem niedobrze, że może Niemcy rzucili gaz rozśmieszający. Niemcy też musieli słyszeć, jak my się strasznie śmiejemy, bo mimo że oni odzywali się tylko co jakiś czas – strzelali do nas z czołgu, ale nie bez przerwy, tylko co pewien czas – była cisza i było słychać nasz straszny, idiotyczny śmiech. Po tym żeśmy skoczyli dalej.
Potem była bardzo ciężka sytuacja, bo okazało się, że Chłodna jest nie do przejścia. Janek Dąbrowski dostał po raz drugi bardzo ciężko. Andrzej się sam opatrzył, tak że nie był bardzo ciężko ranny. [...] Potem wycofaliśmy się na rozkaz majora „Woli”, który dowodził, bo było nie do przejścia. Oni mieli po drugiej stronie, na obu narożnikach cekaemy. Czołgi cały czas jeździły, ostrzeliwały z dział i z cekaemu, tak że w ogóle nie było mowy o przeskoczeniu na drugą stronę.


Po Powstaniu jako jeniec wojenny byłam w obozie, z którego uwolniono nas, zanim skończyła się wojna. Byłam w Oberlangen w obozie kobiecym. Stamtąd wysłali mnie do Palestyny. Najpierw do Włoch, do Andersa, a stamtąd do Palestyny, do szkoły młodszych ochotniczek. Dziewczęta z tej szkoły były uwolnione z różnych lagrów przez Andresa. Te dziewczęta były bardzo młode. Szkoła była w lazarecie w Palestynie. Ja tam zrobiłam małą maturę i byłam w liceum.
To był 1945 rok, jesień, jak ja tam się znalazłam, a w grudniu była wycieczka zorganizowana przez komendantkę szkoły panią major Teodorę Sychocką – bardzo mądrą i pogodną kobietę, która właściwie matkowała sierotom, bo rodzice większości dziewcząt, które wyprowadził Anders, zostali tam i poginęli. Kiedy pojechałam na wycieczkę po Ziemi Świętej, nocowaliśmy w Ankaremie pod Jerozolimą. To było Boże Narodzenie 1945 roku. Dziewczyny kłóciły się, bo tam była bazylika Grobu Chrystusa i tam była taka część, która należała do wszystkich religii chrześcijańskich, gdzie była przepiękna figura z wosku (po raz pierwszy widziałam wtedy taką) i tam były różne bardzo drogocenne wota zbierane przez całe lata, przez całe wieki i te najpiękniejsze były tam eksponowane. Paliły się świece. Drgania ognia tych świec powodowały, że wydaje się, że po twarzy Matki Boskiej Bolesnej płyną łzy. Ja zauważyłam tylko to, natomiast dziewczyny zwróciły uwagę na ogromne skarby, które były w tych wotach. Zaczęły się kłócić. Była noc, była już cisza nocna. Miałyśmy spać, ale one kłóciły się o to, czy te wota mają być spieniężone i pieniądze oddane na cele [charytatywne], bo był przecież głód i straszna wojna, czy one tam powinny pozostać. Ja byłam jedyną osobą, która nie zabierała głosu. One chciały, żebym przeważyła na którąś stronę, a ja nakryłam na głowę koc i udawałam, że śpię, bo nie miałam zdania, zresztą do dzisiaj nie mam. W tym momencie kiedy nakryłam się kocem, zrobiła się nagle cisza i usłyszałam obcy głos. Jakaś pani pytała, czy któraś z nas nie znała Andrzeja Chołowieckiego. Wyjrzałam spod koca i jak spojrzałam na jej twarz, to wiedziałam, że to jest jego matka, bo była do niego bardzo podobna, tylko ładniejsza. Nie wiedziałam, co robić. Zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam, co robić, jak jej powiedzieć, ale była taka Irka Radwańska, która mi powiedziała: „Wstawaj. Idź do matki i powiedz, że poległ, ale nie mów, w jaki sposób”. Spytała jeszcze przed tym: „Okropnie? Tak?”. Jak szłam do tej matki, to płakałam. Ta matka widząc, że płaczę, nie pytała mnie w ogóle o szczegóły śmierci Andrzeja, tylko gdzieśmy go pochowali i czy wiem, co się z nim działo od momentu, kiedy oni się rozstali. Opowiedziałam jej wszystko, co on mi opowiadał. Andrzej, który był pochowany w trawniku na Boduena, nie zaginął jak inni koledzy, ponieważ prawdopodobnie matka, która nie była żoną pułkownika i miała znajomości w Londynie, dała znać i jego pierwszego wykopano i ekshumowano na cmentarz Bródnowski razem z dowódcą. Wydaje mi się, że to była niezwykła historia.

  • Ma pani do dodania jeszcze jakieś historie?


Tak. Chciałabym powiedzieć [historię], ale już nie taką śmieszną, bo tutaj wydarzenia były tragikomiczne, szczególnie jeśli chodzi o Andrzeja Chołowieckiego. W naszym oddziale, w początku Powstania, chyba 4 sierpnia, myśmy wzięli do niewoli osiemnastu żandarmów niemieckich. Oni jechali „wanną” Marszałkowską.

  • „Wanną”, to znaczy czym?

 

„Wanna” to takie niemieckie samochody, którymi transportowano wojsko. Miała je żandarmeria. Na samochodzie stał cekaem. Oni siedzieli. Widać było ich łby, ale częściowo byli bezpieczni od dołu, bo to był samochód tak konstruowany, że był bardzo mocny. My żeśmy mieli kwaterę na Boduena i nie mieliśmy takiej placówki liniowej, tylko tam na Smolnej. Chłopcy podpalili „wannę” i oni musieli uciekać. Wskoczyli do budynku na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej. Cała załoga. Osiemnastu ich było. Tam zastrzelili kilka osób – cywilów. Tam się bronili pierwszego dnia Powstania. My razem z drugim oddziałem, który z nami współdziałał (to była „Koszta”, zawsze z nami współdziałał, to była Kompania Ochrony Sztabu, dlatego nazywała się „Koszta”), żeśmy razem natarli, ale my żeśmy wzięli tamtych do niewoli – oni się nam poddali, bo myśmy pierwsi tam wkroczyli. Cała rzecz polegała na tym, że kiedy oni się bronili, to jeden z żandarmów mówił po polsku. Myśmy słyszeli, jak mówił, że się poddają. Kiedyśmy ich wzięli do niewoli, jeden był ciężko ranny, to tych siedemnastu z nami poszło na plac Dąbrowskiego. Tam było dowództwo. Wszyscy byli przesłuchiwani. Stali w szeregu. Przed szereg wyszedł żandarm, który pięknym śląskim językiem zameldował, że jest plutonowym z armii polskiej, że brał udział w walkach pod komendą Bortnowskiego i że jest siłą wcielony i był szoferem w „wannie”. Prosi o przesłuchanie, bo chce zeznawać. Po zeznaniu tego chłopaka przydzielono go do naszego plutonu.

 

My żeśmy byli bardzo nieufni, nie chcieliśmy go akceptować, nie daliśmy mu broni. Przez dwa dni chyba się nie golił, bo nic nie miał, i taki był nieszczęśliwy. Próbował nam wyjaśnić, że przecież on nie miał wyboru, bo albo kara śmierci, albo służba w armii niemieckiej, że starał się przynajmniej być tylko kierowcą, nie strzelał. Ale żeśmy uważali, że nie możemy mu ufać i nie daliśmy mu broni. Ale ponieważ on wydawał mi się przyzwoitym człowiekiem, no to prosiłam chłopaków, żebyśmy go wzięli do takiej pierwszej akcji, że trzeba było odeprzeć Niemców, wyprzeć ze sklepu Meinla. Tam był budynek na rogu Brackiej i Alei Jerozolimskich. Potrzebowaliśmy tamto zrobić po to, żeby zdobyć dla szpitali żywność, którą mieli ci esesmani (bo tam akurat siedzieli esesmani), bo i tak byśmy nie utrzymali tego budynku. Alejami Jerozolimskimi cały czas szły czołgi i oni co pewien czas atakowali, dostawali się do budynków po obu stronach Alei. Myśmy się bronili, ale zwykle żeśmy ich wypierali, a oni wracali. Prosiłam, żeby Janek poszedł z nami jako tragarz. Jak minerki nasze wywaliły dziurę w murze, to chłopaki, a moi koledzy byli wysocy, ja byłam najmniejsza, zawsze w ogóle szłam na końcu, [bo] byłam najmniejsza, i oni wszyscy przeskakiwali przez mur i szli. Przyszła kolej na mnie, Janek też przeskoczył, a ja miałam go pilnować, miałam go mieć na wszelki wypadek [na oku]. Nie miałam jeszcze karabinu maszynowego, miałam tylko takiego starego Smith-Wessona sprzed pierwszej wojny światowej – „jedenastkę” i miałam dwa granaty. Ja go miałam zastrzelić, gdyby uciekał. On skoczył jako pierwszy, a ja ostatnia za nim. Oni wszyscy wysocy, a ja mała, więc nie widziałam, że pod murem leżał niemiecki trup, który leżał od 1 września, a to był czwarty czy szósty dzień Powstania albo piąty. Spuchł, miał wielki brzuch, a ja wskoczyłam w sam środek brzucha. Jak to fuknęło, zalało mnie śmierdzącym płynem. Zamiast biec w stronę kolegów, pobiegłam do najbliższego budynku, który był parę kroków [od nas], a Janek za mną. Nie dołączył do kolegów, tylko pobiegł za mną. Wskoczyłam do piwnicy, on za mną, a tam byli esesmani. Od razu, jak tylko wskoczyłam, dostałam tak silny ogień, że wcisnęłam się w mur i on też. Zbaraniałam kompletnie. On przesunął się przede mnie, wyjął mi zza pasa dwa granaty, rzucił w korytarz, bo to był prosty [korytarz], a potem pod kątem prostym drugi korytarz; rzucił te granaty i Niemcy – esesmani się wycofali, bo nie widzieli, czy dalej będzie [atak], z której strony zostaną zaatakowani, a koledzy przeszli z drugiej strony. Jak nadeszli, to już było po walce.


Wtedy to był decydujący moment – przyjęliśmy go jako wiarygodnego żołnierza, który po tym był naszym dowódcą, bo on był świetnie wyszkolony. Miał stopień plutonowego w Wojsku Polskim, a to coś znaczy. Oprócz tego znakomicie znał broń niemiecką, całą sygnalizację, metody walki. Do końca Powstania był z nami. Nazywał się Janek Wilhelm czy Wilhelm Janek – nie pamiętam, w każdym bądź razie nie mnie jedną uratował. Uratował też Jurka Rutkowskiego „Orła” – kiedy tamten był ranny, wyciągnął go spod ognia. Właściwie samorzutnie uznaliśmy go za swojego dowódcę. On był szefem plutonu. Wymyślał nam okropnie od wojska królowej Jadwigi. Na mnie stale Wrzeszczał, a mówił śląską gwarą, więc to bardzo śmiesznie wyglądało, bo wrzeszczał: „»Pączek«, puść, szczeniaku! Kaj żeś się zadzioł? Chipkaj ku mnie!”. Do dzisiaj go wspominają chłopaki, jak się spotkamy, z jego bardzo specyficznych powiedzonek. Pilnował nas, wymyślał, ale uczył, jak broń czyścić, jak używać, kiedy trzeba się czołgać, kiedy paść. Mieliśmy do niego ogromne zaufanie.
Pod koniec Powstania, kiedy przyszedł dzień kapitulacji, dowódca powiedział, że Janek popełnił samobójstwo. My żeśmy chcieli zobaczyć jego grób, chcieliśmy go pochować, ale dowódca powiedział, że nie może nam powiedzieć, bo oddał go do szpitala, bo jeszcze dychał. My chcieliśmy go zobaczyć. [Dowódca mówił], że absolutnie nie. Strasznie nam było przykro, że nie mogliśmy go pożegnać, ale w 1947 roku, kiedy spotkaliśmy się po Powstaniu, wróciliśmy z obozów, dowódca się przyznał, że Janek wcale nie popełnił samobójstwa, tylko że on oddał go do jeńców niemieckich, ponieważ wiedział, że jeśli wyda się, że on brał udział w Postaniu, to zostanie rozstrzelany. Janek, mimo że wołałam przez radio, nadawałam, żeby się odezwał, nie odezwał się, tak że nie wiem, co się z nim stało. Opowiadam to po to, żeby powiedzieć, że Śląsk przeżywał podwójne nieszczęście, bo stamtąd brali ich do wojska i oni musieli stawać przeciwko nam, ale że właśnie byli też tacy Ślązacy jak Janek. Ich dwóch zostało zweryfikowanych i ten drugi też dostał się do jakiegoś oddziału, ale nie wiem gdzie.

Chcę opowiedzieć o moim przyjacielu Zdziśku „Wronie”, plutonowym podchorążym Zdzisławie Mroczkowskim, który uratował mi życie w pierwszych dniach Powstania i z którym do 23 sierpnia właściwie bardzo się przyjaźniłam. Chciałabym opowiedzieć o walce, w której właśnie on poległ. To była walka o komendę policji i kościół Świętego Krzyża. My jako oddział żeśmy nie poszli całością, tylko podzielono nas na drużyny, bo była to bardzo szeroko zakrojona akcja. Część wojska atakowała od strony pałacu Staszica, część od „Messalki”, z tamtej strony. Część atakowała w tym czasie Uniwersytet Warszawski, z tym że my daliśmy swoich ludzi do różnych oddziałów, żeby je wspierać w walce. My atakowaliśmy od strony Czackiego. Już wieczorem musieliśmy się zameldować do majora „Woli”, który dowodził walką, prowadził całą tą akcję. Było tak, że nas nie było dużo. Była jedna drużyna, ale mieliśmy takie zadanie, żeby ostrzeliwać i doprowadzić do unieszkodliwienia cekaemu niemieckiego w bunkrze przy kościele. Zdzisiek był razem ze mną w grupie, która ostrzeliwała zakrystię. W jakimś momencie przyszedł do nas major „Wola” i widział, że Zdzisiek jest znakomitym strzelcem, że on potrafi celować z kb w maleńki otwór w bunkrze. Drugi raz zwrócił na niego uwagę, kiedy żeśmy atakowali komendę policji od strony Czackiego i Zdzisiek przekazywał chłopakom informację (był to bardzo energiczny, wspaniały żołnierz). Wtedy major „Wola” zwrócił na niego uwagę. Myśmy wtedy cały czas ostrzeliwali zakrystię. W zakrystii cekaem wreszcie umilkł, to trzeba było skoczyć zobaczyć, co się dzieje w kościele, bo kościół zaatakowała kompania od „Lewara” i nie było łączności. Major „Wola” spytał, kto [pójdzie] na ochotnika, więc ja się zgłosiłam na ochotnika, że przeskoczę i nawiążę kontakt. Zdzisiek [był] bardzo zmartwiony, bo zwykle żeśmy razem byli w akcji i nawzajem się pilnowali. Odprowadził mnie jeszcze i czekał, kiedy dostanę się do zakrystii. Tam było dość trudno się dostać, ponieważ ja byłam mała, a okno w zakrystii było wysoko. Ono było ostrzeliwane od strony komendy policji, ale także z boku. Ostrzał był silny. Poszła jedna łączniczka, dostała. Potem właśnie zgłosiłam się na ochotnika. Udało mi się wskoczyć na podmurówkę i uchwycić za parapet okna, ale byłam za niska i nie mogłam się wciągnąć na okno, żeby wskoczyć do zakrystii. Wtedy ksiądz, który był w zakrystii, ranny w głowę, z obwiązaną bandażem głową, wychylił się pomimo bardzo silnego ostrzału i wciągnął mnie do środka. A ja, zamiast mu podziękować, spytałam się od razu, gdzie jest wejście do podziemi, bo w podziemiach był „Lewar”. Wiedziałam, że jest w podziemiach, bo mi to powiedział major „Wola”, bo stamtąd już był ostrzał na dziedziniec. Pobiegłam. W podziemiach były [wybite] dziury między pomieszczeniami, bo podziemia kościoła Świętego Krzyża są duże. Znalazłam „Lewara”. Zameldowałam, że jestem od majora „Woli” i prosiłam o podanie sytuacji. On mi powiedział: „No to idź sam, bo ja nie mam ludzi. Idź do kościoła i zobacz, co się dzieje”. W kościele toczyły się walki. Zaczęłam się przedzierać małymi otworami do kościoła i w jednym z tych otworów utknęłam, bo byłam grubaskiem, a miałam w kieszeniach granaty. Miałam gammona, a gammon to jest granat angielski z plastiku, z miękkiego materiału o ogromnej sile wybuchu, który można spłaszczyć, ale trzeba bardzo uważać, bo można spowodować wybuch, który by rozwalił ogromnie wiele miejsca w kościele. Jak utknęłam, to za mną szedł jakiś chłopak i mnie palnął w tyłek tak, że przekoziołkowałam, a granat się całkowicie spłaszczył. On zaczął mi [mówić], że matka kluski daje i że jestem grubas, a ja mu powiedziałam, że wcale nie jestem taki grubas, tylko mam granaty, których on na pewno w życiu nie widział. Pokazałam mu ten spłaszczony gammon, a on się trochę przestraszył, bo mogliśmy oboje wylecieć w powietrze. Podprowadził mnie do wyjścia na kościół. Tam toczyły się walki. Dobijali jeszcze Niemców, którzy się pochowali za ołtarzami, w różnych miejscach. W kościele Świętego Krzyża u góry jest taka balustradka, tam jest przejście dookoła i tam, w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej, prowadzili ogień, ale chyba chłopaki od „Harnasia”, a nie od „Lewara”. Jak skoczyłam za pierwszy filar, to po tym pomyślałam, że nie widzę całego kościoła, że nie mogę go ogarnąć całego [wzrokiem], że muszę wejść na chór, żeby stamtąd zobaczyć, bo tak nie mogłam się zorientować, jaka jest sytuacja. I kiedy skoczyłam za drugi filar, ostatni filar od wejścia do kościoła, huk był taki, że nic nie można było odróżnić, ale zobaczyłam ruch, że ktoś skacze od prawej strony z takiego pomieszczenia, które było jakby magazynkiem i że skoczył za ten sam filar, za którym ja jestem. Domyśliłam się, że to musi być Niemiec, bo gdyby to był Polak, to przecież byśmy się dogadali, on by coś do mnie powiedział. No i żeśmy polowali na siebie. Widziałam, że Niemiec co pewien czas wychyla głowę na chwilę. Miałam odbezpieczony pistolet, on pewnie też. W jakimś momencie ten cwaniak rzucił kawałek muru. Myślałam, że to granat. Spojrzałam, a on wtedy dał dyla i wyskoczył przez drzwi, bo drzwi nie były jeszcze zabezpieczone. Wyskoczył przez główne wejście.
Potem poszłam na górę, właśnie na chór. Stamtąd widziałam całą powierzchnię kościoła. Widziałam, że jeszcze właściwie na dole toczą się już tylko takie sporadyczne walki, że tam wyciągają zza ołtarzy Niemców i że barykadują wieżę kościelną, że noszą ławki i zwalają w miejscu, gdzie było wejście na wieżę. Byłam bardzo zaskoczona, ponieważ pierwszy raz w życiu słyszałam, jakie echo idzie od tych strzałów, od walki po kościele i [widziałam], jak w promieniach słonecznych, które wpadały, drga pył. Zupełnie niesłychany widok. Zagapiłam się trochę. Zbiegłam na dół. Pobiegłam. Najpierw „Lewarowi” zameldowałam, jaka jest sytuacja w kościele, że kończą się walki. Chciałam znów skakać z zakrystii przez dziedziniec do majora „Woli”, ale „Lewar” mi powiedział, żebym tego nie robiła, bo już jest przejście, już jest zdobyty budynek komendy policji – oficyna, że [jest] wykute przejście w korytarzyku, gdzie są urządzenia centralnego ogrzewania, i tym się dostałam.


Zameldowałam „Woli”, co widziałam, i w tym czasie nie mogłam znaleźć swoich kolegów. Nie wiedziałam, gdzie jest moja drużyna, bo walki jeszcze się toczyły, dobijali [Niemców] w oficynie. Pobiegłam ich szukać. Wtedy był taki moment, że chłopcy z Niemcami strzelali do siebie. Niemcy byli na piętrze, chłopcy na dole i chłopak z jakiegoś oddziału dostał. Nie znam tego oddziału, nie dogadałam się z tym, który mi potem pomagał, ale to był chyba Kindlein. Żeśmy nieśli tego chłopaka. Schodziliśmy ze schodów i trzeba było przeskoczyć bardzo ostrzeliwane drzwi na dziedziniec. Dostaliśmy serię i spadliśmy, a ten chłopak dostał koło serca. Miał rozszarpane plecy i [lała się] krew. Tamten chłopak był bardzo wysoki, a ja niska, więc go niosłam z tyłu i krew wylała się na mnie, więc wyglądałam jak nieboskie stworzenie. Jak odnalazłam kolegów, to oni się zdenerwowali. Myśleli, że jestem ciężko ranna. Pytam się: „Gdzie Zdzisiek?”. Nie chcieli mi powiedzieć, co się stało ze Zdziśkiem, tylko mówili, że nie wiedzą. Potem Janek rozzłościł się na mnie, że ja sama wyrywam się i powiedział, że przeze mnie Zdzisiek dostał, że jest w szpitalu, dlatego że się wyrwałam i on chcia.

Strasznie się zmartwiłam. Pobiegłam do szpitala na Czackiego. Był tam prowizoryczny szpital, gdzie byli znoszeni ranni z tej akcji. Tam go znalazłam. On już umierał. Kiedy wróciłam i byłam zrozpaczona, to Janek mi powiedział, że to tak nie było, tylko mi tak powiedział, żebym się uspokoiła, żebym przestała się wyrywać. Powiedział, że dostał rozkaz od majora „Woli”. Mieli nacierać na malutki budynek obok komendy głównej. Tam była posesja – mały zabytkowy budyneczek, który stał obok oficyny. W tym budyneczku zabarykadowali się esesmani i jakieś jednostki, ale w każdym bądź razie policji tam nie było. Byli tylko esesmani i Wehrmacht. Jak my żeśmy próbowali ich atakować, to tylu było rannych, że major „Wola” postanowił, że... Zdzisiek skoczył w tą dziurę pierwszy, jak wywaliły minerki i dostał... Miał KB i dostał odłamkiem granatu w komorę zamkową. Jego własna amunicja wywaliła mu w żołądek i w płuca. Janek już tam był, przeskoczył razem ze mną. Tam się później przyznał, że major „Wola” kazał mu skoczyć i Zdzisiek skoczył pierwszy i dostał.


Później my żeśmy zaatakowali komendę policji od frontu, ale przedtem spaliliśmy ten budynek. Jak było natarcie, to pierwszy i ostatni raz w życiu brałam udział w takim natarciu, kiedy się wrzeszczy „Hura!!!” i biegnie przez dziedziniec. I kiedy myśmy biegli, to z tego palącego się budynku wyskoczyli esesmani, wyskoczyli też żołnierze Wehrmachtu. Pomieszało się wszystko. Janek, który mnie zawsze asekurował, pilnował w każdej sytuacji, uratował mi po raz drugi życie, bo ja wrzeszczałam: „Hura!!!” i on jakiemuś Niemcowi, który biegł… Mundury mieliśmy też niemieckie, a oni sobie zwinęli opaski i nie można było odróżnić. Biegli do przodu i Janek, kiedy zobaczył, że tamten odwraca się i kieruje do mnie broń, zastrzelił go. Kiedyśmy [dobiegli] już do tego budynku frontowego, to tam było bardzo dużo broni w kozłach. Były KB i inna broń, a ja miałam cały czas pożyczaną broń. Miałam Smith-Wessona i pistolety maszynowe, [które] pożyczali mi chłopaki, jak szli do akcji, albo rusznikarze dawali mi pistolet. Upatrzyłam sobie kbk i chciałam wziąć, i wtedy chłopcy, którzy byli z innych oddziałów, zaczęli ze mną awanturę i właśnie Janek zabrał mnie stamtąd. Powiedział, żebym zostawiła, bo oni widzą, że mam broń i że będzie bójka.
My żeśmy wybiegli na Krakowskie Przedmieście, gdzie Niemcy zrobili sobie podkop. Uciekali tym podkopem z głównego budynku do czołgu, który stał przy barykadzie, tam gdzie jest teraz figura Chrystusa. Tam stał czołg i ich zbierał. Kiedy żeśmy wrócili do reszty swoich chłopaków, którzy się rozproszyli, to już było po walce. Zebraliśmy się i major „Wola”… Siedzieliśmy w bramie. Poszłam do szpitala, bo Janek mi pozwolił. Zdzisiek już nie żył. Zabrałam mu jego rozwalone kb i jego rzeczy. Siedzieliśmy w bramie i czekaliśmy na pozwolenie odejścia na MP. Potem żeśmy nieśli zabitego Zdziśka. Pochowaliśmy go przy naszej kwaterze. Nieśliśmy go w czasie bombardowania, padając, czołgając się. Pochowaliśmy go na kwaterze na Sienkiewicza w chodniku. Myśmy zrywali jeszcze płyty chodnikowe, zabezpieczając jego wszystkie dokumenty. Nie wiedzieliśmy o tym, że ma żonę, że ma dziecko, że żona jest w ciąży. Nic żeśmy nie wiedzieli, bo żeśmy o sobie nie mówili.
Kiedy po Powstaniu wróciłam do Polski, to zaczęłam szukać rodziny Zdziśka i dowiedziałam się adresu jego żony. Tam zastałam bardzo ciężką sytuację materialną, bo jego żona była bardzo młodziutką dziewczyną. Urodziła w marcu 1945 roku córeczkę ze zwichnięciem stawów biodrowych i nie miała pieniędzy, żeby leczyć [córkę]. Jak wróciliśmy, nie odnaleźliśmy mogiły Zdziśka. Okazało się, że oni go wykopali, tak jak wielu moich kolegów, wyrzucili dokumenty i przenieśli na cmentarz Powstańców Warszawy, ale ponieważ nie mamy żadnych dokumentów na tą okoliczność, nie mogę tam wykuć jego nazwiska. Ta dziewczyna, żona Zdziśka, ma do nas mniejszy żal, ale jego córeczka, która ma dzisiaj 65 lat, nie chce utrzymywać z nami kontaktu, bo ona nie ma żadnego dokumentu na to, że jej ojciec istniał, bo nawet w Czerwonym Krzyżu Zdzisiek nie jest wpisany na listę strat wojennych.
W 1947 roku mieliśmy wspaniałego dowódcę – „Steba”, tego właśnie od pistoletów maszynowych, który przejął komendę nad całym oddziałem 4 września. On nas zebrał w 1947 roku. Pierwszy raz była msza w kościele Świętego Krzyża. Po mszy spotkaliśmy się w kawiarni i wydał rozkaz, że Andrzej – „Sokół” – plutonowy podchorąży Andrzej Korycki i ja jako do pomocy, mamy odnaleźć groby wszystkich kolegów i pochować, jeżeli nie są pochowani, a jeżeli już są pochowani, to wiedzieć, gdzie oni leżą, żebyśmy mogli chodzić do nich, o nich pamiętać i przekazać informację rodzinom. Od tej pory, od 1947 roku, co roku w pierwszą niedzielę listopada jest msza za poległych i zmarłych z naszego oddziału. Znaleźliśmy wszystkich, tylko wiemy, że oni leżą w różnych miejscach, na różnych cmentarzach. Na cmentarzu Bródnowskim leży Chołowiecki, Wierciak i Zbyszek Rozental. Na Wilanowie, wszędzie leżą, jeden nawet leży na Powązkach, ale tylko jeden, bo oddziały, które się organizowały po Powstaniu, to one utrzymywały ze sobą kontakt tak jak „Zośka” i chowali swoich (właśnie „Zośka” chowała swoich zmarłych, za to ich represjonowali, siedzieli przecież w większości chłopaki z „Zośki”, dziewczęta), ale większość oddziałów po prostu jak nie mogła znaleźć swojego poległego, to po prostu wpisywała go na cmentarzu Powstańców Warszawy jako symboliczny grób, a my nie. My staraliśmy się odnaleźć groby. Na cmentarzu Powstańców Warszawy leży prawdopodobnie dwanaścioro naszych. My z Andrzejem żeśmy zabiegali o to, żeby wykuć ich nazwiska, ale do tej pory się nie udało, bo ten cmentarz jest bardzo zaniedbany, w tym sensie, że do tej pory jest tam symbolika ZBoWiD-u, na każdym nagrobku. Tam leży 104105 osób, w tym osiemdziesiąt parę ludności cywilnej i około dziesięciu tysięcy wojska. Wojsko prawie w dziewięćdziesięciu pięciu procentach bezimiennie, ponieważ Czerwony Krzyż był podporządkowany władzom i w jakiś sposób nie mógł dopilnować tego, że przy ekshumacji ginęły dokumenty. I jeszcze była druga rzecz, gorsza, kiedy przenosili z mogił indywidualnych, to te dokumenty ginęły, ale oni wrzucali tych wszystkich chłopców i dziewczęta w wielkie mogiły, które miały dwieście, trzysta [osób] i przy kolejnej ekshumacji nie można było ich rozpoznać, stąd ta bezimienność. Andrzej umarł w 1982 roku, a ja zostałam sama. Dołączyła do mnie wspaniała dziewczyna, która w czasie Powstania miała czternaście lat i była w poczcie harcerskiej – Krzysia Zbyszewska, pseudonim „Zbyszek” i we dwie próbujemy. Zorganizowałyśmy Komitet Do Spraw Cmentarza i próbujemy o ten cmentarz zadbać, żeby on wreszcie miał wystrój godny tych chłopaków i dziewcząt, ale przede wszystkim tej ogromnej ilości ludności cywilnej. Nie bardzo nam się to udaje. Gdyby massmedia chciały nam pomóc, to moglibyśmy jeszcze zebrać nazwiska, bo jeszcze żyją rodziny tych [ludzi], szczególnie chodzi o cywilów z tych rodzin, bo tam, na Woli, były rozstrzeliwane całe rodziny. Także na Czerniakowie i na Ochocie, w różnych punktach miasta, stąd ta ogromna ilość ludzi, którzy tam leżą pochowani. To było w początku Powstania. Około 8–9 sierpnia dostaliśmy rozkaz nawiązania kontaktu z drugą stroną Alei. Nie było jeszcze wtedy przekopu. Żeby nawiązać łączność trzeba było przebiec przez bardzo ostrzeliwane Aleje Jerozolimskie. Zwykle robiło się to nocą. Mój pluton dostał rozkaz, żeby nawiązać kontakt. Dostałam napisaną już wiadomość, którą miałam dostarczyć na drugą stronę Alei. Miałam ją w kieszonce. My żeśmy zaatakowali. To było chyba na wysokości Aleje Jerozolimskie 23 (nie pamiętam), ale w każdym bądź razie była to druga strona Alei, nie tu od placu Napoleona. My żeśmy szykowali się do tego, żeby oczyścić budynek, z którego miałam biec. Zdarzyło się tak, że kiedy nocą żeśmy mieli oczyszczony teren i miałam skakać, wyszedł Andrzej Bobrowski – dowódca drużyny I plutonu, mój dowódca Andrzej Bobrowski, plutonowy podchorąży „Marek” i zaczął szeptem sygnalizować, bo strzały były nocą i jeśli Niemcy nie atakowali i my też nie, to było dość cicho, tylko paliło się wszędzie. Noc była księżycowa. Aleje były już zdemolowane kompletnie. Leżały trupy, leżały różne sprzęty. Jednym słowem Aleje trudno było przebiegać, żeby nie musieć przeskakiwać. Oni wołali, że łącznik do nich, na drugą stronę do bramy, którą nam podał wtedy pułkownik „Radwan”. Z tej bramy, do której miałam biec, żeby zanieść meldunek i dostarczyć pułkownikowi „Radwanowi”. Dostaliśmy taki ogień, że nas wcisnęło w ścianę. Cud Boski, że nikt nie zginął. Nie byłam osobą, która by się bardzo bała, ale jak zobaczyłam taki silny ogień, to pomyślałam, że tam są Niemcy. Wyszedł jakiś chłopak z tamtej strony, właściwie nie wyszedł, tylko uchylili bramę i zaczęli wołać, że niech łącznik skacze, ale bez broni, to ja powiedziałam: „O nie! Bez broni nie!”. [Pomyślałam]: no to przynajmniej granat wezmę ze sobą. Wzięłam „tłuczek”. Oddałam swój pistolet maszynowy i Smith-Wessona i tylko „tłuczek” wzięłam. Chłopaki wyszli przed bramę. Moi koledzy: Wojtek „Bergman” – nazywał się Neuman, kapral podchorąży i Andrzej Bobrowski. Kiedy miałam biec, weszli, klęknęli i przydusili ogniem Niemców, którzy nas ostrzeliwali z przeciwległej [bramy]. Skoczyłam, udało mi się. Dobiegłam, ale zażądałam od nich hasła, a oni ode mnie, bo ja przybiegłam i właściwie to ja powinnam podać hasło, ale ponieważ oni ostrzeliwali, to ja wrzeszczałam (niezbyt głośno), żeby oni najpierw podali hasło, bo dostaliśmy ogień, a oni mówili najpierw odzew. Ja mówiłam, że najpierw odzew, a oni mówili, że hasło, a ja mówiłam: „Dajcie odzew, to ja podam hasło”. No i tak myślę sobie: to nie mogą być nasi, bo by podali hasło. Zaczęłam odkręcać [nakrętkę] od granatu, bo granat ma nakrętkę, bo pomyślałam: rzucę granat i skaczę z powrotem, bo to chyba Niemcy. Stałam tuż przy furtce. Nagle furtka się otworzyła, któryś chłopak cabasnął mnie za kark, wciągnął do środka i zaczął bić. Zaczęłam kopać i wrzeszczeć, ale po opaskach i po tym, jak oni klęli mnie, zobaczyłam, że to są nasi. Ten zaczął mnie rewidować. Wrzeszczał, że gnój czy kurdupel miał przyjść bez broni, a jest z bronią, i nagle wrzasnął: „To dziewczyna!”. I wtedy jak on już zobaczył, że dziewczyna, bo mnie rewidował, to ja z kolei zaczęłam wrzeszczeć: „Kretynie! Widziałeś takiego małego Niemca?! Widziałeś?!”. Tam zrobił się taki rwetes, a tam obowiązywała cisza, że przybiegł porucznik, dowódca tego stanowiska w bramie. Ja mu się zameldowałam, że dam meldunek, a chłopaki tam się naradzali, co zrobić w tej sytuacji. Sytuacja była zupełnie patowa, bo ja byłam rozwścieczona na nich, a oni byli przerażeni tym, co zrobili. Miałam skakać z powrotem i wtedy ci dwaj chłopcy wyszli przed bramę, bo Niemcy ostrzeliwali z tej strony, gdzie my żeśmy byli. Sąsiedni budynek obok tego, gdzie my żeśmy dotarli i oczyścili teren, był zajęty przez Niemców. Oni przydusili ogniem Niemców tak skutecznie, że oni nie strzelali tak bardzo, tym bardziej że też nie byli pewni, co to jest, bo taka awantura się zrobiła; co się dzieje w ogóle. Zgłupieli też. Moi też wyszli. Dałam sygnał, że wracam. Oni też wyszli. Udało mi się dobiec między tymi ogniami, ale tuż przed bramą potknęłam się i byłabym się przewróciła, gdyby mnie chłopaki nie złapali. Oni od razu zaczęli się pytać: „Co się stało? Dlaczego taka awantura?”. To ja im mówię, że to wszystko dlatego, że ja nie mam jajka, tylko mam ten „tłuczek”. Oni o to jajko tak się ucieszyli, że po prostu pękali ze śmiechu. Po tym prawie mnie nieśli na kwaterę, bo ja byłam kulawa i do dzisiaj, ile razy któryś z żyjących mnie spotka, to pyta mnie o jajka. Mam takie właśnie z nimi układy.

Warszawa, 8 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Wanda Traczyk-Stawska Pseudonim: „Pączek” Stopień: plutonowy Formacja: Oddział Osłonowy WZW Dzielnica: Wola, Śródmieście, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter