Jadwiga Białecka
Nazywam się Jadwiga Białecka, z domu Jędraszkiewicz. Urodziłam się w Warszawie.
- Proszę powiedzieć troszeczkę o swoim dzieciństwie.
Powiedziałabym, że dzieciństwo miałam cudowne. Było nas troje, ja najmłodsza, miałam dwóch starszych braci. Tata pracował w straży, był ogniomistrzem pożarnikiem. Pochodził z rodziny strażackiej, tak że to była tradycja, można powiedzieć. Mieszkaliśmy na terenie koszar na Chłodnej, tam jest IV oddział straży pożarnej, tam [tata] miał służbowe mieszkanie. Ale później trzeba było się wyprowadzić i [mieszkaliśmy] gdzie indziej.
Chodziłam do szkoły powszechnej, uczyłam się dobrze, najgorzej stałam ze śpiewu. Później zdałam w 1939 roku do gimnazjum, które mieściło się na Rozbrat. To było gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego. Tam mogły zdawać dzieci pracowników miejskich, magistrackich wówczas. Oczywiście tam były konkursowe egzaminy, ale zdałam podobno bardzo dobrze. Z tym że mama chciała, żebym nie chodziła tam do szkoły, bo na Rozbrat daleko, a mieszkałam na Chłodnej. Chciała [mnie] przenieść do innego prywatnego gimnazjum, ale też by magistrat płacił. Ale pani dyrektorka powiedziała, że to jest nasze wspaniałe gimnazjum, że to zaszczyt, więc tam zostałam.
Wybuchła wojna. Były wakacje, pojechałam z bratem i z babcią na wieś. Starszy brat był wówczas na operacji nogi, bo miał zapalenie szpiku kostnego, czyli był w Warszawie, w szpitalu. Tam oczywiście zastała nas wojna. Wiemy, że rodzice są w Warszawie i brat w Warszawie. A ponieważ ta wieś była na wschód, pod Siedlcami, więc tłumy ludzi, uciekinierów z tobołkami rzucały tobołki i szły dalej. Wrzesień, nie mamy żadnej wiadomości, nic, tylko widzimy łunę nad Warszawą. Cóż, trzeba było wracać. Stamtąd wróciliśmy do Warszawy.
Jeszcze jako ciekawostkę powiem: w ogóle nie wiedzieliśmy, co się dzieje z naszymi rodzicami i co tam w Warszawie, czy dom stoi, co tam w ogóle jest. Powiedzieli, że jest bardzo dobra wróżka w sąsiedniej wiosce. Poszliśmy do tej wróżki. Pani wróżka oczywiście nie znała nas. Mówi, że wszyscy są zdrowi, że ciemny blondyn był o krok… To mój tata. A drugi jest „przy lekarstwach” – tak się wyraziła. Tak że nic, wracamy. Wiozą nas – kuzyn furmanką, wracamy do Warszawy, te sto kilometrów. Po drodze Kałuszyn, zabite konie, coś się widziało i szczęśliwie… Oczywiście mieszkanie, wszystko ocalało i rodzice szczęśliwie przeżyli. Jeszcze przechowywali różnych znajomych, którzy nie mieli gdzie mieszkać, bo potracili swoje domostwa. To tyle.
Szkoła oczywiście była [zamknięta] przez Niemców. Wiem, że jeszcze jakiś czas chodziłam do pierwszej klasy i pamiętam, że uczyłam się łaciny. Później zamknęli szkołę. Ze starszych klas poszli w podziemie, w komplety, a ja przestałam się uczyć. Na następny rok zdałam (właściwie już nie musiałam chyba zdawać) do handlówki, do pani Jankowskiej-Stadkowskiej. Dwa lata, bo tyle właśnie pozwalali. Później były komplety, ale ja na tych dwóch klasach zakończyłam wtedy edukację.
W międzyczasie, w 1941 roku zmarł mój tata, też na skutek działań wojennych. Mama została z trojgiem dzieci i wzięła się za handel. Zresztą większość ludzi w ten właśnie sposób przeżyło. Mama jeździła, handlowała mięsem, ja sprzedawałam to mięso. Wtedy był tak zwany plac Kazimierza Wielkiego, teraz już nie ma tego placu. Jeśli chodzi o mojego starszego brata, po małej maturze, po czterech klasach gimnazjum, poszedł do straży, ponieważ ojciec był w straży. Tam go przyjęli. Zresztą można było w straży się jakoś zachować, uchować. Młodszy brat, Władek, skończył gimnazjum graficzne, które znajduje się na ulicy Konwiktorskiej. To jest bardzo dobre gimnazjum. Po ukończeniu tej szkoły wzięli chłopców do pracy w Wojskowym Instytucie Geograficznym, który mieści się teraz w tym samym miejscu w Alejach Jerozolimskich. Tam oczywiście miał pole do popisu i tam niestety wpadł. My nie wiedzieliśmy, to była taka konspiracja. Należał do „Parasola”, z tego co wiemy. Widocznie dostarczał mapy, sztabówki przy których pracował. W jakiś sposób ktoś doniósł. On miał jakieś pieniądze z organizacji i podobno miał kupić broń. W każdym razie wpadł, przyszli po niego żandarmi, aresztowali go i był na Pawiaku. To była dla nas tragedia rodzinna. Mamy wtedy nie było, byłam sama w domu. Władek nie wrócił na noc, co się u niego nie zdarzało. Dzwonię do Kazika, do straży, bo tam mogłam, mówię: „Słuchaj, Władka nie ma”. – „O, to niedobrze”. Czyli Kazik już coś wiedział. Jednym słowem [Władek] był na Pawiaku od października. Wiem, że to było zaraz po moich imieninach, jak go aresztowali. Był brany na przesłuchanie w aleję Szucha. W tym czasie jeszcze Kazika parę razy wzywali w aleję Szucha. Wezwali i zwalniali, czyli brali na wytrzymanie, to była taka metoda. Jak szedł trzeci raz, mama mówi: „Słuchaj, może ci coś dam?”. – „Nie, nie wezmę, bo to znaczy, że się przyznaję”. – „Dobrze”. Tak się stało, że Kazik widzi, że jest jakiś protokół z podpisem brata, poznaje. „Pana brat cierpi, ale go zwolnimy, jemu się nic nie stanie. A pana zwolnimy”. Brat wrócił. Później, nie wiem, kiedy to było, w każdym razie w niedługim czasie po tym wracamy z mamą z kościoła, patrzymy: na liście jako zakładnicy widnieje imię i nazwisko mojego brata. A za dwa dni [informacja], że zostali straceni. […]
- Proszę powiedzieć, jak zastało panią Powstanie, jak to było? Czy jako cywil czuła pani przygotowania, że coś niedługo się wydarzy?
Właściwie byłam zaskoczona. Władek już nie żył, a Kazik mówi, że idziemy na Powstanie. Przychodzi z kolegą, taki fajny, sympatyzował ze mną i mówi: „Słuchaj, nie martw się, my wrócimy”. W każdym był ten optymistyczny duch… Mówi: „Idziemy, wszystko będzie w porządku”. Poszli. Później siedzimy z moją mamą i zaczyna się – poszli na Powstanie. Zresztą ten kolega zginął koło politechniki, jego nazwisko jest na murze pamięci.
Jesteśmy, tutaj „Tygrys” od czasu do czasu ostrzeliwuje, koło nas na Chłodnej przy Wroniej budujemy barykadę. Ja, mieszkańcy, co było, to się z tego robiło tą barykadę. Chyba z pięć, sześć dni w swojej piwnicy się koczowało, w balii jakaś pościel, tam się spało. Jeszcze wujek przyszedł do nas, akurat trafił. Staje się coraz bardziej gorąco z ostrzeliwania i dom już u góry [zniszczony]… Mieszkaliśmy na trzecim piętrze. [Wujek] mówi: „Mam znajomych na ulicy Mariańskiej”. A moja mama miała straszną ochotę iść, uciekać na Starówkę, ponieważ w 1939 roku mój tata tam walczył o Zamek, a ona tam była. Mniejsza [o to]. Ale [wujek] mówi: „Nie”. Coś go tam ciągnęło, więc poszliśmy na Mariańską. Tam zastajemy jeszcze spokój, jacyś ludzie, jakaś pani… To była przyjaciółka mojego wujka. Okazuje się, że tam [są] jeszcze cztery osoby, Żydzi. Ponieważ wujek był inżynierem (ta pani była dentystką i u niej w mieszkaniu się to odbywało) był wybudowany schowek w łazience, wspaniale zamaskowany kafelkami, zawieszona szafeczka. Jednym słowem ci ludzie się tam przechowywali i całą właściwie okupację tam przetrwali.
Ale okazuje się, że wszystko cacy-cacy, ale nie ma co jeść. A jak mama handlowała, to coś tam zostało jeszcze w piwnicy, jakaś słonina, mięso, już nie pamiętam. Jeszcze sąsiad wrzucił tam worek cukru. To trzeba by zabrać, warto by, żeby jakoś tutaj nas zasilić. Jest chłopaczek, gospodarza synek. Mówi: „O, to ja pójdę z panią po ten cukier!”. – „Dobrze”. Idziemy z mamą ulicą Wronią do Chłodnej i do barykady. Ale nasi żołnierze przy barykadzie nie chcą nas przepuścić, bo mówią: „Tu jest ostrzeliwanie”. Mówię: „Proszę pana, ale po drugiej stronie jest nasz dom”. Przemknęliśmy do naszej piwnicy, zdążyliśmy się rozejrzeć i bomba [uderzyła] w ten dom, gdzie jesteśmy. W piwnicy ciemno i właściwie nie wiadomo, co się dzieje. Za chwilę się uspokoiło, chcemy wyjść. Oczywiście brama, przez którą przechodziliśmy, zasypana. Nie ma wyjścia. Moment. Ile to trwało, dwie minuty? To nie szczęście, nie cud jakiś? Ale ponieważ były w piwnicy różne przekopy, dziury, więc się znalazło wyjście Wronią i wróciliśmy szczęśliwie, cali na Mariańską. Co się zdołało [zabrać] w tym tumulcie, bo właściwie niewiele, ale [zawsze] coś – podzieliliśmy się, czym można było.
Wiem, że w piwnicy się ogrzewało. Pamiętam taki obrazek, śmieszne trochę to w sumie: Gotujemy grochówkę. Nie wiem, na kozie chyba. W pewnym momencie zginęła świeca. Pijemy [grochówkę], a tam znalazł się knot, więc grochówka zupełnie nie do jedzenia, bo była ze świecą. Zmarnowana zupa i świeca.
Do końca były apele, żeby wychodzić, że można wcześniej, że mieszkańcy Warszawy… A tutaj gdzie trzeba było, człowiek szedł, żeby pomóc. Wiem, że miałam naprawdę dużo szczęścia. Jak się wyszło… Zgrzyt „krów” do dzisiaj słyszę. Jak byłam na podwórku tej posesji, to tak uciekałam, że zdążyłam zawsze do piwnicy i trafiało w dom. Pamiętam jeden przypadek: jestem właśnie [na podwórku], ale nie zdążyłam do piwnicy. Nie wiem, co to było, chyba bombardowanie czy jakiś pocisk. W każdym razie – w ten dom. Jestem na klatce schodowej i stanęłam w węglu. Stoję tam i mur, pod którym stoję, mnie ocalił, bo wszystko leci z góry, to był dwu czy trzypiętrowy budynek i gruzy lecą. Tylko nogi wiem, że wyciągałam spod gruzów, żeby mnie nie zasypało. Wyszłam cała. Takie mam wspominki.
- A moment kapitulacji? Czy była pani wtedy w Warszawie?
Właśnie, moment kapitulacji. Wtedy już wszyscy muszą [wychodzić], ewakuacja całej ludności Warszawy. To był chyba 2 czy 3 października. Tobołeczek na plecy i idziemy z mamą razem z tłumem. A! Jeszcze przedtem brat pokazał się nam na chwilę, że ocalał i znów wracał, bo się dostał do obozu. Ale my z mamą idziemy na Dworzec Zachodni. Tam [jedziemy] pociągami do Pruszkowa, do zakładów kolejowych. Szpaler żołnierzy z jednej strony, z drugiej strony. Wtedy jeszcze biorą do obozu. Tam na jakimś sianie, na czymś się przenocowało, a na drugi dzień selekcja. Wychodzimy i teraz [pytanie]: czy w Polskę, czy do Niemiec? Chorych to niby [zatrzymywali] w Polsce, a zdrowych [brali] na roboty do Niemiec. Nie wiem, jak to się stało, w każdym razie Polak umie kombinować. Wiem, że miałam chuścinę na głowie, jakiś płaszcz, jakaś butelka i zaczęłam kuleć. Moja mama obok, a przede mną idą dwie staruszki, dwie panie się trzymają. Podchodzę i biorę pod rękę jedną i drugą i idę razem z nimi, a mama zaraz za mną i nie wywieźli mnie do Niemiec, tylko skierowali do wagonów, którymi wywieźli nas w Polskę.
Tam był drugi rozdział, bardzo ciekawy. Zawieźli nas do Koniecpola, to pamiętam. Tam można było już zostać, gospodarze zabierali do siebie. Ale mama mówi: „Wiesz co? Uciekamy gdzieś, żeby tam Niemców już nie było”. Wchodzimy do jakiegoś lokalu, nie wiem, karczma nie karczma, patrzymy, a tam pełno Niemców. Mama mówi: „Nie. Uciekamy”. Są podwody gospodarzy, którzy [są] z innych wiosek. Jedziemy w nieznane.
Wieś nazywa się Dzibice. Tam znów ciekawe historie się przeżyło. Gospodarz nas zawiózł do gospodarzy, tam przenocowałyśmy. Ale ci ludzie [mieszkali] w jednym pokoju, w jednej izbie. Były dwa łóżka, dwoje dzieci i gospodarze. Dają nam łóżko, żebyśmy się wyspały, a te dzieciaczyny razem z rodzicami na jednym łóżku. Więc jakże to tak można? Może gdzieś indziej? I w jednym domu się spało, a w drugim dawali nam jedzenie. Oczywiście starałyśmy się czymś zawsze odwzajemnić, robotą jakąś, żeby było dobrze.
Do tej wsi przyjeżdżali Niemcy z Gródka i zabierali do okopów. Zazwyczaj nie brali warszawiaków, tylko z miejscowej ludności i po paru dniach wracali i [szli] następni. Przyjeżdżają pewnego razu i trzeba trafu – partyzanci, ktoś z partyzantki zastrzelił Niemca, dowódcę tych, którzy zajmowali się ludźmi, którzy mieli iść na okopy. Rozwścieczeni Niemcy, jak do tej pory nie brali warszawiaków, tak wtedy wzięli. Jeszcze chciałam kożuszek na siebie, kamizelkę jakąś włożyć, a mama mówi: „Nie bierz, jak zobaczą, że jesteś tylko tak, to cię nie wezmą”. Nie wezmą… Wzięli, nie patrząc na to. I tak idziemy w tłumie. [Nic] nie wiadomo. Zakładnicy, bo przecież jedziemy z trupem niemieckim. Wyszła na chwilę pani sołtysowa, zobaczyła, mówi: „To pani tak…”. Poleciała, dała mi, pamiętam, jakiś połatany sweterek. Pamiętam ten sweterek i jestem jej do tej pory wdzięczna.
Byłam w tym sweterku, a to przecież był grudzień czy listopad. Jednym słowem jesteśmy na okopach, w stodołach i robimy przy drodze. W pewnym momencie sobie stanęłam. To jako ciekawostkę mówię. Mama mówi: „Słuchaj, ty pracuj, bo tu na ciebie kikuje, patrzy, że nie kopiesz”. Za chwilę podchodzi do mnie. Mówi, że jest Czechem, studentem, wcielony do armii niemieckiej. Widzi, że dziewczyna, warszawianka, mówi: „Niech się pani nie…”. Wiedział, że mam Jadzia na imię. Jesteśmy tam, na nocleg idziemy w stodole. Słyszę: „Tutaj! Panna Jadzia!”. Przyniósł butelkę mleka gorącego, żebym się pożywiła tym, pokrzepiła. Oczywiście temu dałam, temu dałam, prawie nic nie zostało, ale ten gest jego też do tej pory pamiętam. Jeszcze powiedział, żebym się kierowała na izbę chorych – bo tam były takie – to jakieś placuszki kiedyś przyniósł. To jest taka dygresja.
Niemcy na szczęście nikogo z nas nie zastrzelili, ale spalili chałupy. Akurat trzeba trafu, że te dwie, w których [byłyśmy] (w jednej żeśmy jadły, a w drugiej się nocowało) zostały też spalone. Tak że tak zostałyśmy. Później wracamy. Niemcy uciekają, widzimy, że z pagórka […] zbiegają jacyś dziwni żołnierze. Ruscy. Wpadają na podwórko:
Giermańca niet? – szukają. Konia ukradli, mniejsza o to. W każdym razie tam później nocował jakiś ruski i mówi, żebym nie szła do Warszawy, nie jechała, bo Warszawa
kaput, nie ma do czego wracać. Mówi: „My na zachód” – i żeby się na zachód kierować.
Oczywiście nie na żaden zachód. Przeczekałyśmy trochę do końca, troszkę się uspokoiło. Jak już wiedzieliśmy, że Warszawa została wyzwolona, to wracamy na nasze gruzy. Wracamy, ale jak wracać? Wychodzimy na szosę i czeka się, [aż] ktoś będzie jechał, samochód. Jedzie jakiś. Ruscy jadą. Mówimy, że chcemy się do Warszawy dostać. Jeszcze z mamą, nie wiem, w jaki sposób, ale tam chyba bimber pędzili, dość że miałyśmy chyba dwie ćwiartki bimbru. Ale bimber został jeszcze, tylko mówią, [że] nie mają chleba. A my miałyśmy bochenek chleba. Mówimy, że mamy chleb, to się podzielimy. Odkroili chleba, [dali] nam
sała, czyli kawał słoniny za to. Dobry interes, słoninę żeśmy dostały.
Dowieźli nas do Częstochowy. W Częstochowie tłumy ludzi, warszawiaków, którzy chcą jechać do Warszawy. Ale dworzec jest zamknięty i nie można wejść, biletów kupić. Stajemy przed drzwiami – człowiek miał dużo szczęścia – a tam znowu jakiś Rusek, próbujemy się z nim dogadać. Mówimy, że mamy ćwiartkę wódki, a on mówi:
Wodku nie nada. Nie nada… Ale za chwilę przychodzi, daje jakieś bilety. Drugi z nim był, mówi:
Dawaj! Ćwiartkę się dało, wchodzimy i jedziemy do Warszawy pociągiem. Oczywiście pociąg bardzo zdezelowany…
Dojeżdżamy do Warszawy, też do Dworca Zachodniego. Wiemy, że nasz dom niestety nie stoi, że nie ma tam do czego wracać. Mama miała koleżankę, która mieszkała na Jelonkach. U niej przenocowałyśmy, dała nam się porządnie umyć. Łóżko – w ogóle człowiek nie wiedział, jak to się robi, jak się śpi w takim normalnym łóżku. Na drugi dzień ruszamy z Jelonek, oczywiście pieszo, bo przecież nie było [czym], wracamy po gruzach, idziemy na Chłodną, na zgliszcza. Zaglądamy do naszej piwnicy. Tam to co było, jakaś pościel, to pierze tylko fruwały. Trochę zdjęć ocalało, które sobie bardzo cenię, bo album się wzięło ze zdjęciami.
Miałam stryjka na Pradze, to się zatrzymałam u niego i do straży, znów do straży, bo straż zawsze musiała istnieć w Warszawie. Tam przyjęli mnie do pracy jako księgową. Chodziłam do szkoły, skończyłam maturę, jednocześnie pracując. Tam poznałam [męża], byliśmy w jednej klasie. W 1948 roku wzięliśmy ślub. Teraz obchodziliśmy nasz jubileusz sześćdziesięciolecia pożycia małżeńskiego, była msza dziękczynna i błogosławieństwo, oczywiście bez parady, bo mąż nie lubi, ale była. I tak się żyje, wegetuje.
Warszawa, 20 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski