Tadeusz Góralski „Góral”
Nazywam się Tadeusz Góralski, urodzony 24 lutego 1922 roku. W Powstaniu Warszawskim dowódca I plutonu kompanii „Genowefa” Batalionów „Gustaw” i „Harnaś”, pseudonim „Góral”. Urodziłem się w Warszawie i mieszkałem w Warszawie do czasu Powstania, to znaczy do upadku Powstania. Mieszkałem na ulicy Kopernika między Foksal a Ordynacką.
- Proszę powiedzieć, czy w momencie wybuchu wojny znajdował się pan w Warszawie?
1 września należałem do Stołecznego Batalionu Przysposobienia Wojskowego. To byli chłopcy z gimnazjum i z liceum w wieku siedemnaście, dziewiętnaście lat i 7 września 1939 roku po apelu radiowym pułkownika Umiastowskiego wyszliśmy na wschód.
- Gdzie pan był 1 września, jak pan to przeżył?
1 września byłem w tym batalionie, bo ten batalion był zorganizowany dosłownie w przeddzień wybuchu wojny i byłem w koszarach na Ciepłej. Tak że to był pierwszy dzień wojny.
- Jakie były pana wrażenia?
W zasadzie to była tego rodzaju historia, że myśmy sobie nie zdawali sprawy, że nasza armia jest taka słaba i że Niemcy są tak silni, tak dobrze uzbrojeni. Tak że jeżeli chodzi o to, no to mieliśmy jak najbardziej wrażenia pozytywne, że to się wszystko dobrze skończy, że nie… Oczywiście tak samo nie przewidywaliśmy, że został przeprowadzony Pakt Ribbentrop-Mołotow i że Związek Radziecki nas napadnie, co właśnie z tym batalionem miałem nieprzyjemność odczuć na własnej skórze. 7 września wyruszyliśmy na wschód do Brześcia. W Brześciu był ciekawy incydent czy zdarzenie. Mianowicie ze mną z gimnazjum Mickiewicza, do którego chodziłem przed wojną, był tylko Tadeusz Tan. Staliśmy na bocznicy kolejowej i stał pociąg pancerny, a jego ojciec był zmobilizowany właśnie jako oficer, porucznik do takich pociągów pancernych. Mówi: „Wiesz co? Być może mój ojciec tu jest”. Rzeczywiście znalazł go, rozmawiali chwilę, nas załadowali, pojechaliśmy, jego ojciec został. Ale nie zdawałem sobie z tego wtedy sprawy, że jestem świadkiem ostatniego widzenia ojca z synem. Bo później po wojnie na liście katyńskiej znalazłem nazwisko porucznika Czesława Tana. Następnie z Brześcia żeśmy pojechali na Kowel, a później na Sarny. Z tym że niewiele pamiętam, bo myśmy byli tak zmęczeni tym marszem z Warszawy na piechotę do Brześcia, to jakieś ze dwieście kilometrów na pewno jest. Właściwie niewiele się działo i tylko jedna była ciekawostka. Mniej więcej 14 września wyjechaliśmy z Brześcia nad Bugiem i dojechaliśmy do Równego, bo Równe jest na północ, a Sarny są na południe. Tutaj nagle pociąg się zatrzymał na linii kolejowej jednotorowej między Równem a Sarnami. Odległość od granicy sowieckiej była jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów. Równolegle te tory biegły wzdłuż granicy. Rano 17 września był ładny poranek, wszyscy wyszli z wagonów. Las, cisza, spokój, żadnych bombardowań po raz pierwszy. W pewnym momencie od strony Sarn nadjechał na koniu żołnierz KOP-u, jak pamiętam w hełmie francuskim z grzebieniem na wierzchu, charakterystyczne francuskie hełmy. Nadjechał i mówi: „Rozkaz do dowódcy transportu!”. Major, chyba Gorozdowski się nazywał, wziął ten rozkaz, przeczytał, oddał temu jeźdźcowi, pogalopował dalej i nagle komenda: „Wyładowywanie się! Biegiem marsz w las, w lewo!”. To znaczy na zachód. Faktycznie nie wiedzieliśmy, o co się rozchodzi, było całkowite zaskoczenie. Przebyliśmy jakieś 500 – 600 metrów, [stanęliśmy] na polanie w lesie ustawieni w czworobok i dowódca batalionu powiadomił nas, że Związek Radziecki (sowieci innymi słowy) przekroczył granicę polską i że my będziemy się przebijali na zachód, to był początek. Początkowo marsze były raczej tylko nocą, bo oddziały… A weszliśmy wtedy, a może już wcześniej, do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Franciszka Kleeberga. Początkowo myśmy się posuwali tylko nocą, w dzień żeśmy przebywali przeważnie w lesie, bo małe oddziały. Ale później uformowała się kolumna dość duża, wojsk wszystkich oddziałów, które tam były, no i szliśmy tą kolumną. Było pewne wydarzenie, dość tragiczne, mianowicie znaleźliśmy się w jakiejś wiosce, ale dużej wiosce Maniewicze! Batalion nasz wkraczał do tej wioski. Tam już były pododdziały 135. Pułku Piechoty Rezerwowego, który jeszcze miał kuchnię polową; one były nierozbite, nie brały jeszcze udziału w walkach, bo widocznie wycofały się od strony Brześcia. Przechodziliśmy akurat na skrzyżowaniu dróg i ciężki karabin maszynowy, przeciwlotniczy, okopany prawidłowo był po prostu załogą w rowie na stanowisku bojowym. W momencie jak mijaliśmy to stanowisko, nadleciały jakieś samoloty jednopłatowe, no na skrzydłach były gwiazdy. Zatoczyły koło i zaczęło się ostrzeliwanie z karabinów maszynowych i prawdopodobnie rzucali małe bombki albo granaty. Wszyscy się rozbiegliśmy, oczywiście tam był kapitan Elsner… początkowo jeszcze kapitan Elsner… Dlatego zapamiętałem jego nazwisko, bo jego syn był z nami, chociaż ten syn nie był z mojego gimnazjum. Więc kapitan Elsner do tej załogi wołał: „Nie zaczynać dokąd oni nie zaczną strzelać!”. Ale oni oczywiście zaczęli pierwsi, rozbiegliśmy się po całej wiosce. Całe szczęście, że nie biegłem przez pole do lasu, o tym powiem jeszcze później. Zobaczyłem wozy taborowe z końmi. Niektóre konie widocznie były z tych podwód, to znaczy wzięte od rolników, więc szalały pod wpływem salw. Ale patrzę, jakieś dwa siwki stoją, zaprzężone do wojskowego wozu taborowego. Przysiadłem sobie między kołem a płotem i obserwowałem. Strzelać nie było można, dlatego że to była zadrzewiona wioska i tylko w prześwicie drzew można było ich zobaczyć. Oni rzeczywiście latali na bardzo niskiej wysokości, jakieś siedemdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Tak że widać było dosłownie jak gdyby sylwetkę, głowę pilota. To trwało dość długo. Nagle zrobiło mi się strasznie gorąco z tyłu. Obejrzałem się – chałupa wiejska kryta słomą pali się jak pochodnia i stąd było gorąco. Tam przesiedziałem, przycupnąłem. Kiedy już cisza zapadła, to już szarawo było, wieczór się zbliżał, czyli to musiało spory okres czasu trwać. Wstałem i zauważyłem rzecz niesamowitą mianowicie, że na tym wozie była amunicja. Już lepiej trafić nie mogłem, ale dopiero to zauważyłem, jak wstałem. Poszedłem, bo były komendy, że zbieramy się w lesie. Las był oddalony około sto pięćdziesiąt, dwieście metrów od tej wioski. Ale zobaczyłem nagle kuchnię polową, przechyloną, nie mogłem się oprzeć, myśmy byli strasznie głodni. Myśmy nie mieli kuchni polowych, a te suchary, które nam dali, to się skończyły. Nie wytrzymałem nerwowo i dłońmi złożonymi w formie garnuszka trochę wypiłem tej zupy, to był jakiś posiłek. Następnie przez polanę udałem się do lasu. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co to jest, były dołki regularne. Jak zobaczyłem pierwszych zabitych, to już wiedziałem, o co chodzi. Po prostu tych, którzy biegli do lasu, oni ostrzeliwali i rzucali bomby. Straty batalion poniósł dość znaczne, bo z naszego plutonu było czterech albo pięciu, jeżeli sobie przypominam, to nas nie było. Tutaj była ta historia, że chyba pięćdziesięciu było rannych albo zabitych. Następnie żeśmy w dalszym ciągu się przebijali w kierunku Włodawy. Przy czym na drodze była dość przykra historia. Zbliżaliśmy się do miasteczka Kołki. Później wiedziałem to od dowódcy zwiadu kawaleryjskiego, który jechał na czele kolumny, z brygady generała Kmicic-Skrzyńskiego, jeżeli dobrze pamiętam. Mianowicie zbliżali się do Kołek i nagle brama, jacyś cywile. To byli miejscowi cywile, uzbrojeni Ukraińcy i Żydzi, powiedzmy sobie szczerze, którzy czekali na Armię Czerwoną. A Armia Czerwona nie szła ławą, tylko klinami i były miejscowości, do których jeszcze nie dotarła. Myśmy się właśnie na taką miejscowość natknęli. Co się okazało? Oni oczywiście uciekli, a trzeba wiedzieć, że oni rozbrajali małe oddziały. To musiało być 21 września, czyli już cztery dni po wkroczeniu wojsk sowieckich. Mieli uzbrojenie bo rozbroili małe oddziały, pojedynczych żołnierzy i nagle zostaliśmy ostrzelani z ciężkich karabinów maszynowych. Prawda jest taka, że myśmy nacierali na tą wioskę, wioska poszła z dymem, bo w trakcie walk tak się złożyło. Poszliśmy dalej. Później, w końcu września przekroczyliśmy most pod Włodawą, na Bugu i 1 albo 2 października znaleźliśmy się pod Kockiem. Batalion wziął udział w bitwie pod Kockiem. Wtedy była ostatnia bitwa 1939 roku dowodzona przez generała Kleberga i 5 października była kapitulacja. Byliśmy bardzo zmęczeni, przecież to kawał drogi spod Równego do Kocka, czterysta kilometrów murowane. Później była taka sytuacja, że nie chciałem iść do niewoli. Zresztą wielu z nas uniknęło niewoli, mimo że byliśmy trochę okrążeni. W pewnym momencie dowiedziałem się, że jest wieś Sarny. To nagle skojarzyło mi się z taką historią, że mój kolega z gimnazjum, Kazik Dmochowski, wielokrotnie zapraszał mnie do majątku swoich rodziców, który się nazywał Jeleniec. Skojarzyłem to. Nagle mówię: „Jak tu Sarny, to czy tu gdzieś jest Jeleniec?” Jakiś rolnik mi pokazał: „To wie pan, tutaj przez te bagna ileś wiorst”. Oczywiście powiedziałem, że do niewoli nie idę, zdałem karabin i wieczorem, szarawo było, przez te bagna zacząłem iść w pewnym obranym kierunku. Ale obrałem go na podstawie tego… później długi czas się zastanawiałem, dlaczego z lewej strony widziałem ogień artylerii. Okazało się później, że to rotmistrz Dobrzański ze swoim szwadronem przedzierał się i Niemcy, mimo że była już kapitulacja, jego ostrzeliwali. Później dopiero się zorientowałem. W nocy oczywiście jak przestała artyleria tłuc, to już straciłem orientację, ciemno było. Bagna były dość ciekawe, bo wszystko się uginało, w końcu gdzieś położyłem się i przespałem. Rano już się zorientowałem, bo były odgłosy studni i trafiłem do majątku mojego kolegi, ukryłem się. Tam była nawet Pola Gojawiczyńska, dużo osób z Warszawy. Była ciekawa historia. Ponieważ w tym dworze był tłok niesamowity, nie było gdzie, więc położyłem się gdzieś za tym dworkiem, jakaś polanka była, on był parterowy. W pewnym momencie siostra mojego kolegi przez okno mówi: „Panie Tadeuszu! Niech pan ucieka, Niemcy w ogrodzie!”. Niemców tam jeszcze nie było. Dlaczego? Dlatego że to było pod Łukowem, Rosjanie najpierw przeszli, Niemcy się wycofali. Później Rosjanie się cofnęli i Niemcy przyszli. Natrafiłem na taki moment, oczywiście wpadłem przez okno, od razu przebrałem się, to znaczy coś mi dali. Później już płaszcz wojskowy i mundur miałem pod sobą, tylko dali mi jakiś cywilny płaszcz. Płaszcz był na zewnątrz, mundur pod tym i się jakoś przedostałem do Warszawy.
- Czyli kiedy to było? To był koniec 1939 roku?
Jak bitwa pod Kockiem się skończyła kapitulacją piątego, przebywałem tam jakieś pięć, sześć dni, czyli około 12 października wróciłem do Warszawy. Dom zastałem niezbombardowany na Kopernika pod numerem dziewięć. To był początek. Konspiracja się od razu zaczęła. Miałem tylko taką historię, że miałem małe draśnięcie i pod kolanem zrobił się tropin. Miałem problemy, przecinali, taka drobna historia była. Ponieważ miałem kontakt jeszcze z okresu przedwojennego z organizacją młodzieżową Młodzież Wszechpolska, właściwie wtedy w gimnazjum się nazywała Młodzież Wielkiej Polski. Nawet jak spotkałem Wiesława Chrzanowskiego teraz niedawno, to mówię: „Słuchaj, dlaczego teraz jest jakaś Młodzież Wszechpolska? A ja pamiętam, że myśmy byli w Młodzieży Wielkiej Polski”. On mówi: „Słuchaj, Wszechpolska to była na wyższych uczelniach, a Wielkiej Polski to była w gimnazjach, w szkołach średnich”. No i później od razu normalnie była konspiracja. Z tym że mam zaliczone od 1942 roku, bo na to miałem świadków, ale już od 1940 roku byliśmy w konspiracji. Ale od 1942 roku nasza Narodowa Organizacja Wojskowa weszła w skład Armii Krajowej w odróżnieniu od NSZ-u, który jeszcze wtedy nie wszedł, nie był scalony chyba do 1944 roku, jak pamiętam. Po 1942 roku normalnie przeszedłem przeszkolenie wojskowe, rekruckie, podoficerskie i szkołę podchorążych skończyłem chyba w 1943 roku. Aha, była jeszcze jedna ciekawostka. Naszym dowódcą ideowym nieomal był Tadeusz Maciński, którego nazwiska w czasie konspiracji nie znałem. Jest już po wojnie, byłem w wojsku wtedy, w 1947 roku, jest proces jakiegoś Tadeusza Macińskiego. Słucham, wróg, w ogóle współpraca z Niemcami, niesamowite historie, szpieg i tak dalej. W pewnym momencie, to był 1947 rok, słyszę: „Oskarżony niech zabierze głos”. Słyszę głos mojego dowódcy, którego znałem pod pseudonimem „3097”, bo myśmy mieli pseudonimy liczbowe plus „Tadeusz”. Słyszę, że został skazany na karę śmierci. Później jak się dowiedziałem jemu zamieniono to na dożywotnie więzienie i po dziesięciu latach wyszedł. […]Teraz, jeżeli chodzi o samą konspirację. Akta naszej organizacji wpadły po wojnie w ręce UB i do 1956 roku były w dyspozycji Urzędu Bezpieczeństwa. W związku z tym były aresztowania i tak dalej. Na podstawie tego i jego aresztowano. Ale później jak był rok 1956, przekazano to do akt Komitetu Centralnego PZPR. A później jak to już się zaczynało zmieniać, to przekazano jako zasoby Uniwersytetu Warszawskiego. Po wojnie Tadeusz Maciński miał do tego dostęp. […] To był człowiek, który przeszedł pewne historie związane ze śledztwem i tak dalej i był nadzwyczaj ostrożny. Ostrożność jego polegała na tym, że nawet tą kartkę, na której to napisał, mój przebieg, który był wyciągiem z tych akt, to przysłał mi przez kogoś, kto jechał do Krakowa, nie przez pocztę. Był na tyle ostrożny. Mało tego, na wstępie nie napisał mojego nazwiska i imienia, tylko inicjały TG i mój numer ewidencyjny z konspiracji: 1490. Tam się znalazła wzmianka, którą przez cały okres od 1945 roku do 1989 roku, starałem się wymazać z mojej pamięci. Mianowicie wzmianka polegała na tym, że napisał z tych akt: „»1490« w latach 1943–1944 był w komórce kontrwywiadu drugiego oddziału okręgu warszawskiego Armii Krajowej”. Muszę powiedzieć, że starałem się to wymazać z pamięci cały czas. Ale gdyby to się ujawniło… Ale mimo że to było w 1987 roku, to on był tak ostrożny, że on to przysłał w ten właśnie zakodowany sposób. Wprawdzie w tych aktach były moje dane bardzo dokładne, ale nie było na przykład aktualnego miejsca zamieszkania. To była taka ciekawostka. W ramach tego kontrwywiadu były różne dziwne rzeczy.
- Proszę powiedzieć, na czym polegała pana działalność?
Przede wszystkim było szkolenie. Byłem instruktorem po podoficerskiej szkole, prowadziłem szkolenie z broni. Tutaj bardzo ciekawa rzecz związana z granatowymi policjantami. Ponieważ jak niosłem na przykład „parabelkę” za paskiem, miałem jeden magazynek, osiem naboi, więc moja możliwość bronienia się była znikoma. Dlatego niejednokrotnie była taka sytuacja, że broń przenosił granatowy policjant. Wiedział, gdzie będę miał instruktarz, przychodził do mnie, zwykle od mamy odbierał, pod szafą leżała „parabelka”. Brał to, przynosił tam i później odnosił. Ale nie zawsze się tak zdarzało. Raz miałem ciekawy, dość śmieszny i tragikomiczny incydent. Mianowicie miałem broń przy sobie, zawsze wiedziałem, którędy mam jechać. Jechałem prosto, te wykłady były gdzieś w rejonie Grójeckiej, Górczewskiej, w tych rejonach przeważnie. Jechałem Alejami Jerozolimskimi…
- To się odbywało w prywatnych mieszkaniach?
Oczywiście, w prywatnych mieszkaniach. Jechałem wtedy prosto Alejami Jerozolimskimi, wysiadałem zwykle przy Nowym Świecie, przy BGK i szedłem sobie do Foksal, już wiedziałem, gdzie są bramy przechodnie na wszelki wypadek. Pewnego razu – właśnie z tym Parabellum to było na pewno – miałem go za paskiem i coś się zagapiłem. Nie wiem, czy jakąś dziewczynę zobaczyłem, coś było takiego, że się zagapiłem, nie w ten tramwaj wsiadłem co potrzeba, tramwaj skręcił w Marszałkowską. Już byłem zdenerwowany, bo już nie moja trasa. Wysiadłem w rejonie gdzie była filharmonia, tam była szeroka ulica i szedłem tą ulicą w kierunku Nowego Światu, ale już byłem trochę zdenerwowany. Idę środkiem, a chodnik był szeroki przed filharmonią jak pamiętam. W pewnym momencie nie odwracając się, widzę bokiem, że zajeżdża buda. Żandarmi jeździli odkrytymi, podłużnymi samochodami, gdzie ich pięciu mogło siedzieć, odkryte to było. Podjeżdża i wyskakują żandarmi, a byłem mniej więcej na środku tego chodnika i biegną w moim kierunku. Teraz moment, co robić? Ułamek sekundy i coś mi powiedziało: „Daj spokój”. Przecież ich czterech czy pięciu było, to z jedną „parabelką” bym w ogóle sobie nie poradził. Oni przebiegają obok mnie i nie zauważyłem, że pod ścianą były kobiety z pieczywem, a oni to zwykle zabierali. Oni biegli do tych kobiet i zabrali im to pieczywo. Gdybym wtedy się odważył coś zrobić, to by była sprawa zupełnie przegrana. To był właściwie tragikomiczny przypadek. Właśnie tylko chciałem zwrócić uwagę, że granatowi policjanci, którzy byli w konspiracji, bardzo nam również pomagali. Ale były i inne historie. Na przykład jeden z moich kolegów, Janusz Kukliński… Była akurat msza w kościele Świętego Krzyża, jak dowiedzieliśmy się, że w Oświęcimiu zginął nasz kolega, też z konspiracji, Bolek Biernacki. Była msza i Janusz Kukliński (to zbieg okoliczności, ale to nie ma nic wspólnego z pułkownikiem [Kuklińskim]) miał dokądś jechać, ale przejeżdżał przez getto i miał ze sobą gazetki. To był chyba rok 1941, jeszcze było można przez getto przejeżdżać i granatowy policjant zrobił mu rewizję, znalazł te gazetki i odesłał go na Krakowskie Przedmieście, gdzie była komenda policji. Tam był drugi przypadek tragiczny, mianowicie on tam był, trzymali go, do gestapo dali znać. Jemu udało się wyskoczyć przez okno, wybiegł i znów granatowy policjant stojący na warcie przed bramą Krakowskiego Przedmieścia go dopadł. Jak rodzina później z nim rozmawiała, to on płakał, bo myślał, że to jest po prostu jakiś kryminalista. Pokazałem dwa oblicza granatowych policjantów.
Poza szkoleniami były akcje, o których trudno mi mówić, likwidacyjne też. Jedna utkwiła mi w pamięci, ale to jest za bardzo przykre, żebym o tym mówił. Wyrok na agentce gestapo, żonie polskiego oficera, który był w obozie jenieckim.
- Pan osobiście brał udział?
Brałem udział w trzyosobowej grupie.
- Nie chce pan o tym opowiadać?
Nie, zbyt przykre… Tego typu historie, ale w zasadzie to było szkolenie, szkolenie i jeszcze raz szkolenie. Tak było do 1 sierpnia.
- Kiedy się pan dowiedział o planowanym Powstaniu?
Była sytuacja taka, pierwsza koncentracja była […] 25 lipca. Koncentracje odbywały się plutonami, w niedużych specjalnie mieszkaniach. Nasz pluton był na rogu Kopernika i Ordynackiej, na pierwszym piętrze. Tam byliśmy chyba przez całą noc i zostało to odwołane. Byłem dowódcą drużyny w czasie konspiracji i to były ciągłe kontakty, co kilka godzin, żeby wiedzieć. W końcu się dowiedziałem chyba o godzinie drugiej albo trzeciej i znów w tym miejscu była koncentracja plutonu. Dowódcą plutonu był podporucznik, „Biskup” miał pseudonim podczas Powstania, a numeru okupacyjnego z konspiracji w tej chwili nie pamiętam. Żeśmy się zgromadzili chyba przed trzecią. Oddział szturmowy złożony z piętnastu najlepiej uzbrojonych ludzi, był na Kopernika 37, na którymś piętrze. Tam dołączyłem z dowódcą plutonu tuż przed siedemnastą.
- Może pan powiedzieć, jak ten oddział był uzbrojony?
Było nas około piętnastu, dwóch oficerów, dowódca kompanii porucznik „Marabut”, dowódca I plutonu podporucznik „Biskup” i podchorążowie. Wyjątkiem był jeden strzelec z mojej drużyny, nie pamiętam jego nazwiska. W naszych wspomnieniach i w naszych dokumentach figuruje jako Jerzy nieznanego nazwiska. Było nas nie więcej jak piętnastu i były dwie sanitariuszki, z których jedna była przepiękną dziewczyną. Później kiedyś zetknąłem się z kimś z kompanii porucznika „Lewara”, która tam też była, to też ją wspominał. Myśmy mieli nacierać na komendę miasta, ale nie było to za bardzo przemyślane, bo żeby się tam dostać, to musieliśmy przebiec przez Oboźną, Krakowskie Przedmieście, a na Krakowskim Przedmieściu była główna komenda policji. Tak się rzeczywiście stało, przebiegliśmy do ulicy Oboźnej i w lewo już nie można było biec, w prawo też byli Niemcy, a na wprost nas w zabudowaniach, w niewysokich domach mieszkalnych była kompania ze zgrupowania „Krybara”, która miała nacierać na Uniwersytet Warszawski. Myśmy do nich dołączyli. Aha, jeszcze powiem o uzbrojeniu. Uzbrojenie było takie: podchorąży „Koń” miał pepeszę, podchorąży „Stachura” miał pistolet maszynowy „Błyskawica” i podchorąży „Andy” miał pistolet maszynowy „Błyskawica”. Czyli były trzy pistolety maszynowe, reszta to były pistolety krótkie, ja miałem krótki pistolet, chyba Waltera oraz granaty i butelki z benzyną. To było całe uzbrojenie tego piętnastoosobowego oddziału. Teraz była taka sytuacja. To były właściwie pierwsze minuty po godzinie „W”, ale już słychać było strzały, kanonada była słyszalna. W tym momencie żołnierze z kompanii „Lewara” po prostu wybili drzwi na parterze i to była nasza podstawa wyjściowa do natarcia. Wpadliśmy chyba do kuchni, bo jak zaczęli strzelać, to talerze spadały ze ściany naprzeciwko. „Andy” przy lewym oknie, to był parterowy budynek, z prawej był „Stachur”. Była taka sytuacja, że… a było nas czterech w tym pomieszczeniu i w pewnym momencie „Stachur” wychylił się. „»Andy« cały czas klęczał i strzelał, klęcząc, był w hełmie polskim, a „Stachur” był w hełmie rosyjskim. „Stachur” wstał, oddał serię i upadł. Zupełnie nie mogłem się połapać, co się dzieje. Podczołgałem się do niego, obróciłem na wznak, patrzę – nie żyje. Zdjąłem hełm, wziąłem jego pistolet, wszystko i to było później moim uzbrojeniem. Natarcie nie wyszło, dlatego że Niemcy ostro strzelali, oni byli na Uniwersytecie Warszawskim i to natarcie nie ruszyło. Później chyba z jakiegoś granatnika ostrzelali, cały ten budynek zaczął się palić. Wycofaliśmy się, ale też przy tym wycofaniu była historia dość przykra. Mianowicie skakaliśmy w grupkach przez ulicę Oboźną, ona stromo schodziła do Wisły. W pewnym momencie patrzę, przeskakuje jakaś grupa i jeden z powstańców nagle znika, miazga. Miał po prostu „filipinkę”. To był granat tego typu, że miał dużo materiału wybuchowego, a stosunkowo mały zewnętrzny pancerz i z odległości dziesięciu metrów był bardzo szkodliwy. Tak że to była dość przykra historia. Pierwsza przykra historia to był zabity podchorąży „Stachur”, którego widziałem pierwszy i ostatni raz. Bo „Andego” spotkałem jeszcze w konspiracji. Później wycofaliśmy się w rejon Tamki. Tam był krótki odpoczynek. Później przejęliśmy pałacyk, gdzie jeszcze później Pieracki był zabity na Foksal, a następnie przeszliśmy, gdzie już zgrupowanie nasze się… Bo ten batalion w zasadzie składał się z wielu kompanii. Część z tych kompanii znalazła się na Starym Mieście i na Woli. To był Batalion „Gustaw”, powiedzmy macierzysty. Natomiast kompania Grażyna” i kompania „Genowefa”, w której byłem znalazły się w Śródmieściu. Jeszcze jedna kompania była, chyba harcerska czy jeszcze jakaś inna. Z tych kompanii utworzono Batalion „Harnaś”. Wtedy nastąpił podział na plutony i zostałem dowódcą I plutonu, dowódcą II plutonu był podchorąży „Andy”, dowódcą III plutonu podchorąży „Trzaska”. Ale taka ciekawostka. W zasadzie kompania nie była tak sławna jak kompanie Batalionów „Parasol” czy „Zośka”. A tylko z kadry dowódczej, to zginął pierwszy dowódca kompanii. Z sześciu kolejnych dowódców trzech plutonów zginęło trzech, a dwóch było rannych. Ogółem z kompanii zginęło około dwudziestu chłopców. Braliśmy udział w natarciu na kościół Świętego Krzyża i komendę policji. Teraz jeszcze przeskok. Jak później sprawy powstańcze łączyły się z przykrą sytuacją, która była po wojnie, a która dotykała akowców… Kiedy zostałem zmobilizowany w 1945 roku, chyba w lutym, byłem w oczekiwaniu na przydział do jednostki na front w rejonie… to były budynki gdzieś na Żoliborzu, na Bielanach. Byłem na otwartej przestrzeni, podchodzi do mnie podporucznik niewysokiego wzrostu i mówi mi tak: „Ja kolegę znam z Powstania”. A ja miałem metodę, żeby nic nie mówić, dopóki się nie zorientują o co chodzi, i czekam. „Pan był dowódcą placówki Komunalna Kasa Oszczędności, trzy domy wzdłuż Traugutta”. Ja nic. „Ja byłem dowódcą patrolu megafonowego i przyszedłem nadawać audycję w języku niemieckim, do Niemców, którzy zajmowali kościół Świętego Krzyża i komendę policji”. A ja nic. „Ja przyszedłem, żeby pan pokazał miejsce, gdzie moi chłopcy mają postawić głośnik i kazał pan z kolei swoim wziąć jakąś skrzynkę i z pękiem drutów wystawić tam, gdzie jest miejsce widoczne dla Niemców”. No to już wtedy się zorientowałem i sobie przypomniałem, że rzeczywiście był niskiego wzrostu, wtedy albo podchorąży, albo podporucznik. Tutaj daję przykład, jak to się łączyło, bo może dość chaotycznie mówię, ale to wszystko ma jakiś związek. To był taki pierwszy wypadek, gdzie nigdy nie wiedziałem, czy ten ktoś kto mi przypomina, że mnie pamięta z Powstania czy z okupacji, to będzie dla mnie dobre czy złe. Drugi taki wypadek, byłem w wojsku, rok 1946, Nowy Sącz, koszary. Była tam kobieta starsza ode mnie, miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, ta osoba mogła mieć trzydzieści pięć, trzydzieści sześć lat. To była felczer, chorąży. Wprawdzie ona była młodsza stopniem, ja byłem porucznikiem, ale zawsze pierwszy jej salutowałem. Ona mi odsalutowała, ale tak jakoś ironicznie się na mnie patrzyła. Myślę sobie: „Co to jest?”. Nie wiedziałem, o co chodzi. Pomyślałem sobie, że… bo kobiety w Ludowym Wojsku Polskim łączyły się z armią Berlinga, więc myślę sobie: „Ona przyszła z armią Berlinga, więc myśli sobie jakiś taki oficerek”. Kiedyś znaleźliśmy się sam na sam, już nie pamiętam gdzie, w izbie chorych może i ona mówi tak: „No to co panie poruczniku? Nie pamięta się, kto podczas Powstania w szpitaliku na Czackiego panu rany opatrywał? Kto panu morfinkę zaaplikował, jak pan się wił z bólu?”. Olśnienie, coś mi mówił jej chód, jakiś kołyszący miała. Ale wtedy w szpitaliku, który był dosłownie dwieście metrów od przedniej pozycji, to ona była w kitlu białym, miała rozpuszczone włosy. Poza tym byłem w takim stanie, że ona mnie łatwiej mogła zapamiętać niż ja ją. Ale sobie przypomniałem. Nie wiem, co później się z nią stało. Ale podaję to jako przykład, że teraźniejszość ciągle się łączyła z przeszłością. Przy czym nie było wiadomo, co się dalej stanie. Teraz jeszcze taka historia, bardzo istotna. Mianowicie mimo że upłynęło już tyle lat, blisko sześćdziesiąt cztery, to w mojej pamięci nie zatarły się twarze poległych kolegów z tej kompanii. To jest dość tragiczne, bo prawie żaden z nich nie przekroczył dwudziestego trzeciego roku życia. Najmłodszy z nich, Tadzio Szepietowski, miał zaledwie szesnaście lat. Teraz tragizm sytuacji polegał na tym, że oni nie założyli jeszcze własnych rodzin, czyli nie mieli dzieci, żon i tak dalej. Mieli narzeczone. Wielokrotnie nie mieli nawet rodzeństwa, rodzice poumierali, więc któż mógł jeszcze o nich pamiętać jak nie ci, z którymi byli w ostatnich chwilach swojego krótkiego życia. Była też jeszcze ciekawa rzecz właśnie odnośnie Tadzia Szepietowskiego, jak to się dziwnie wszystko przeplatało. Otóż w plutonie moim był szesnastoletni strzelec „Micha”. Ponieważ miał kapitalny apetyt, miał też zdolności kulinarne, nazwali go „Micha” i przyjął ten pseudonim. Kiedyś na placówce – w nocy się rozmawiało, żeby nie usnąć – „Micha” mi mówi: „Panie podchorąży, mój ojciec to pracował na politechnice jako instruktor warsztatu”. Ponieważ podczas okupacji poza tym, że kończyłem na kompletach tajnego nauczania liceum (małą maturę zdałem w 1939 roku), to chodziłem właśnie do liceum telekomunikacyjnego i miałem warsztaty mechaniczne. Mówię: „Słuchaj, a jak ty się właściwie nazywasz?” – bo myśmy się znali tylko z pseudonimów. On mówi: „Szepietowski”. Mówię: „Słuchaj stary, przecież ja twojego ojca doskonale pamiętam. To pozdrów go ode mnie, jak będziesz go widział”. – „Dobrze, pozdrowię”. Był i mówi: „Proszę pana, tata pana pamięta doskonale. Cieszy się, że jestem w pana plutonie”. Kiedyś byliśmy w rejonie Grzybowskiej, gdzie „Micha” mieszka, wyskoczył na chwilę do domu i przyszedł spłakany i mówi: „Proszę pana, tata został postrzelony przez gołębiarza w płuca i strasznie prosi, żeby pan do niego wpadł”. Mówię: „Dobrze, jak będziemy się wycofywali z powrotem na Czackiego, to z tobą tam pójdę”. A jeszcze jak rozmawiałem z „Michą”, to mówię: „Słuchaj, ja twojego brata też znałem”. Jego brat chodził ze mną do technikum. Ten brat zginął w partyzantce pod Wyszkowem. Rodzina trzyosobowa i jakie historie. Rzeczywiście jak się wycofywaliśmy, to się na chwilę odmeldowałem i poszedłem do tego pomieszczenia. Pamiętam jak dzisiaj, na pierwszym piętrze w zrujnowanym pokoju z lewej strony łóżko żelazne i mój instruktor leżał obandażowany. Nie mógł już mówić. Przywitałem się z nim, patrzy się i taki był moment. Popatrzył na mnie, popatrzył na syna i łzy mu pociekły. Zorientowałem się, że chce powiedzieć, żebym się tym synem opiekował. Już bez wiary w to, co mówię, powiedziałem: „Panie Szepietowski, niech się pan nie przejmuje. Ja się Tadkiem będę opiekował, nic mu się nie stanie”. Bez przekonania, bo nie wiedziałem, co się za chwilę ze mną stanie, wyszliśmy, odeszliśmy. Po kilku dniach „Micha” przychodzi i mówi: „Panie podchorąży, ojciec umarł”. A „Micha” zginął, ten szesnastolatek. Z rodziny, w której było trzech mężczyzn, nikt nie przeżył okupacji i Powstania. To był dość przykry moment. Dlatego mówię, że staram się pamiętać przede wszystkim tych, którzy zginęli.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o natarciu na kościół Świętego Krzyża?
Natarcie na kościół Świętego Krzyża to była dość ciekawa historia. Mianowicie myśmy zajmowali wtedy całą kompanią KKO, Komunalną Kasę Oszczędności i trzy budynki wzdłuż Traugutta. Sytuacja była taka, że z jednej strony to było Traugutta, to myśmy obsadzali. Niemcy byli w uniwersytecie, w komendzie policji i w kościele Świętego Krzyża. Dostałem zadanie z żołnierzami kompanii „Lewara”, która była po drugiej stronie w Banku Handlowym na rogu Czackiego i Traugutta, ochraniać ten odcinek, żeby zabezpieczać natarcie.
- Który to był dzień sierpnia?
To było 23 sierpnia. Wydawało się, że moje zadanie jest bardzo proste. Ale co się okazało? Kiedy ruszyło natarcie na kościół Świętego Krzyża, to na mnie ruszył czołg i kompania Dirlewangera. Teraz musiałem się z chłopcami bronić przed natarciem. Pierwszy czołg zniszczył porucznik „Zawierucha” z barykady u wyloty Czackiego na Traugutta. Drugi czołg, o którym jest wzmianka, udało mi się z benzyny zapalić. To jest niesamowite uczucie. To znaczy byłem na pierwszym piętrze, czołg przejeżdżał i tłukł pionowo, następnie poruszał się i znów się przemieszczał. W jakiś sposób udało mi się znaleźć na jego wysokości. Uczucie jest niesamowite, rzuca się nie jak kamieniem. Butelki z benzynówki były trzech rodzajów. Jedne miały w korku knot, zapalanie, ale to było beznadziejne. Drugie były oklejone paskiem, którym był, jeżeli dobrze pamiętam chloran potasu i to były najlepsze, bo jak się rzuciło, rozbiło, to momentalnie był zapłon. Trzecie były już na dokładkę, z samą benzyną. Miałem jakimś cudem tą pierwszą, druga już poleciała. Teraz najciekawsze uczucie, którego nie zapomnę całe życie. Ten kolos, który był nienaruszalny, forteca ruchoma, nagle zgrzyt straszliwy i ucieczka do tyłu. Jeden został, ten się wycofał i załoga wyskoczyła na Traugutta. Mieliśmy dwa razy natarcie, sytuacja była dość tragiczna, dlatego że nam po prostu zaczął się palić cały budynek. Tak że myśmy się mogli po prostu przemieszczać tylko wzdłuż ścian, bo się wszystko paliło. Zawsze mi się paliło od sufitu na środku, nie wiem dlaczego, tak jak jest żyrandol. Byłem kilka razy w palących się budynkach. Później kompania przyszła na pomoc, słabo uzbrojona i też była historia dość śmieszna. Wehrmacht to był Wehrmacht, a najgorsza była brygada Kamińskiego i brygada Dirlewangera. To były najgorsze kanalie. Z tym że brygada Dirlewangera to byli prawdopodobnie kryminaliści niemieccy, ale później tam była różna żulia, mieli wyroki śmierci, którym powiedziano: „Jeżeli przetrzymasz, to będziesz żył”. Pamiętam jak dziś, już kompania była i oni z rękawami podwiniętymi szli rojem. Była śmieszna historia. Już nie zdążyłem, bo byłem przy wnęce okiennej… jak jest ich takie mnóstwo, to trudno strzelać i celować, więc z biodra zacząłem strzelać do nich. Starszy gość będący w moim plutonie później mówi: „Dlaczego pan podchorąży nie celował?”. Jak bym zaczął celować, to by mnie wycelowali, ich było mnóstwo, a najłatwiej mi było takim ogniem. Tak że to było takie zdarzenie. Udało się nam odeprzeć te natarcia i później było jedno natarcie w nocy 1 września. Zostałem ranny od granatu ręcznego. Tu jest dość ciekawy moment. Moim zastępcą był podchorąży „Żurawel”, Jurek Byszewski, którego znałem jeszcze z okresu okupacji, z konspiracji i on objął po mnie pluton. Dosłownie w kilkanaście godzin po tym, to było w nocy, a w dzień było natarcie 2 września na ogrody naprzeciwko Czackiego. To jest w tej chwili tam, gdzie stoi hotel „Victoria”. Jeżeli dobrze pamiętam, to były tyły tego hotelu. Tam były pałacyki wypalone. Mój pluton prowadził podchorąży „Żurawel” i zginął. Teraz jakie jest zestawienie faktów. Gdybym nie był ranny, to ja bym zginął, a on by żył, bo on był pierwszy. Jak wróciłem po wojnie, to natychmiast tam poszedłem i znalazłem jego hełm. Myśmy się orientowali, bo każdy miał inny hełm. Ja miałem po „Stachurze” sowiecki, „Andy” miał niemiecki, a „Żurawel” miał polski. Patrzę, przestrzelony hełm znalazłem w tym ogródku, gdzie jego ciała już nie było. Pozostało u mnie przykre wrażenie, że przecież on zginął w pewnym sensie przeze mnie. Oczywiście nie ja się do tego przyczyniłem, ale pewien zbieg okoliczności. Aha, jeszcze jedna historia, która warta jest opowieści. W kompanii ostatecznie były dwie „Błyskawice” i jeden szmajser. Szmajser to był niemiecki pistolet maszynowy. 5 sierpnia kiedy wzdłuż Świętokrzyskiej nacierały na nas czołgi i jakaś kompania niemiecka, a przed czołgami pędzili ludność cywilną. Wśród tej ludności była nasza późniejsza łączniczka Magdalenka, która jakoś się do nas przedostała, bo myśmy krzyczeli do niej. Oni ich pędzili po to, żebyśmy do nich nie strzelali. Jakoś tak się udało zrobić, że krzyknęliśmy do nich, żeby się rozbiegli. Tam były ruiny, ale nie o to chodzi. Wtedy zginął dowódca kompanii, dostał w serce. Jak się Niemcy wycofali (część ludności cywilnej, między innymi Magdalenka, do nas dołączyła), to zauważyliśmy, że w gruzach jakiś Niemiec jest i jęczy. „Andy” mówi: „Wiesz co, ja do niego pójdę, bo on na pewno ma pistolet maszynowy. To ty mnie ubezpieczaj”. Ubezpieczałem go z rogu Świętokrzyskiej i Czackiego, a te ruiny były w kierunku Nowego Światu, trochę w kierunku Ordynackiej, to znaczy bardziej w prawo. On pojękiwał w tych ruinach. „Andy” jeszcze z jednym chłopem z noszami, poszli do niego, wzięli go na nosze. Błagał, żeby go do sanitariatu niemieckiego zanieśli. Położyli go, oczywiście „Andy” ten pistolet wziął, miał swoją „Błyskawicę”, szmajsera na szyję. Tutaj była ciężka historia, bo zawsze ostrzeliwali nas z kościoła Świętego Krzyża, tam był snajper i sobie strzelał pojedynczymi strzałami. Oni byli w dość kłopotliwej sytuacji, bo musieli iść z rannym, to szli powoli. Ale jakoś doszli do mnie, więc patrzę, szmajsera ma „Andy”, zadowolony, szczęśliwy. Tego Niemca umieściliśmy w szpitaliku na Czackiego. I jaka historia? „Andy” zginął podczas natarcia na komendę policji 23 sierpnia. Ten Niemiec umarł 2 września nad ranem. Skąd to wiem? Mnie położyli koło niego, nad ranem 2 września, stąd wiem. Teraz paradoks: „Andy” uratował w pewnym sensie tego żołnierza, trudno było przewidzieć, czy on przeżyje, czy nie, narażając siebie. Nie jest wykluczone, że to on zastrzelił naszego dowódcę, przecież różne dziwne rzeczy się dzieją. Z kolei wiedzieliśmy wtedy, bo to jeszcze było na początku, że Niemcy przecież nie brali naszych do niewoli, tylko ich normalnie rozstrzeliwali jak bandytów. Nie dość, że likwidowali ludność cywilną, przecież zginęło blisko dwieście tysięcy ludności cywilnej, a około dwadzieścia pięć tysięcy powstańców. Mimo to ten gest „Andego”, który się narażał. Jeszcze jedna historia. Właściwie posiadacze tego szmajsera to byli tak: pierwszy to był ten Niemiec, który umarł. Drugi był „Andy”, który zginął. Trzeci był „Żar”, który też zginął z tym pistoletem. Czyli później ten pistolet miał taką opinię, że jest pechowy szmajser. Moja „Błyskawica” już nie miała takiej opinii. Dlaczego? Zginął „Stachura”, ja byłem ranny, zginął „Żurawel”. Czyli dwóch zginęło, jeden ranny, czyli nie był jeszcze pechowy, ale tamten już był pechowy. Tak że uzbrojenie naszej kompanii to były te pistolety maszynowe. Szmajser był dobry, bo „Błyskawica” była produkcji konspiracyjnej, więc to nie była taka doskonałość jak produkcja fabryczna. Szmajser był produkcji fabrycznej. Mnie się na przykład kilka razy „Błyskawica” zacięła się w dość decydujących momentach. Było jednak wykonawstwo nie takie wspaniałe jak fabryczne.
- Chciałam jeszcze zapytać o szpital, bo wspomniał pan, że leżał pan obok Niemca. Czy rozmawiali panowie?
Nie, był nieprzytomny, ciągle miał torsje, w ogóle był blady jak trup. Piątego był ranny i żył do 2 września. Miał chyba postrzał żołądka, w ogóle był nie [uratowania] – już była agonia. Jak mnie położyli, to był prawie na wykończeniu.
- Jak długo przebywał pan w szpitalu?
Kazałem się wynieść na placówkę, bo ciągle były naloty. Tam byłem krótko i nawet była dość śmieszna historia, bo miałem rolki filmowe i przyszedł jakiś fotograf i mówi: „To ja panu wywołam”. Część mi wywołał, a część mu dałem, później mnie przenieśli do kompanii i te rolki gdzieś przepadły. Sporo zdjęć miałem, kiedyś do muzeum posłałem pewne rzeczy. Tak że tak to mniej więcej wygląda. […]
- Co się działo po wyjściu ze szpitala?
Nie wyszedłem ze szpitala, bo jeszcze nie mogłem chodzić. Oberwałem pięć [kul], były trzy przestrzały i dwa pozostały. Jeszcze dzisiaj mam w prawym udzie, w lewym udzie, a przestrzały były przez nogi i przez rękę, nie mogłem chodzić przecież. Aha, tutaj była jeszcze ciekawa rzecz. Kiedy kompania miała się wycofać z Czackiego, to było chyba 7 września. Drugi dowódca kompanii porucznik „Marcin” mówi: „Słuchaj »Góral«, jak się zaczniemy wycofywać, to jesteś niechodzący”. Wobec tego w nocy – to musiało być chyba 6 września, cała ulica Czackiego się paliła jak pochodnia – łączniczka i jeden lekko ranny w głowę ciągnęli mnie po tej ulicy, wzdłuż Czackiego do Świętokrzyskiej. Cały czas było pod ostrzałem i po bokach paliły się domy. Nad nami tłukł karabin maszynowy i była barykada. Dosłownie do Alei Jerozolimskich, gdzie mnie dociągnęli – to częściowo mnie nieśli, częściowo ciągnęli – to trwało około trzy godziny. Można sobie wyobrazić, jak przejść z Czackiego na Aleje Ujazdowskie. No ile? Dwadzieścia minut. W Alejach Ujazdowskich był wykop, przez które było połączenie między Śródmieściem jak Bracka, a południem. W pewnym momencie, ponieważ widzieli, że ranny, więc zaraz: „Zostawić! Odejść! Rannego przenoszą!”. Jakoś przy pomocy łączniczki i kolegi się przedostawałem. Cały czas kląłem: „Co to za rura na środku!” –bo przez tą rurę nie mogłem się przedostać, w żaden sposób nie mogli mnie przepchnąć. Ale później się okazało, że to żadna rura, tylko było ciemno, nie wiedziałem, o co chodzi, poza tym byłem nie bardzo przytomny. To był wierzch dworca, podziemia dworca, tego podziemnego tunelu kolejowego. Oni się dokopali do niego, ale przecież nie mogli go zlikwidować, a ja myślałem, że to rura. No nieważne. Zostawili mnie w jakimś szpitaliku zaraz po drugiej stronie. Tam też były problemy. Tak do końca Powstania pozostało, to znaczy od 6 września. Polepszało mi się troszeczkę, ale z chodzeniem było w dalszym ciągu kiepsko. Później, to było 8 albo 9 października, czyli już po kapitulacji, Niemcy podstawili wagony…
- Czy był pan świadkiem kapitulacji?
Byłem w szpitaliku. Miałem tylko podręczy pistolecik maleńki, bo tego nie oddałem. […] Nasza kompania dwukrotnie była z Czackiego kierowana do wsparcia w dzielnicę północną, rejon Grzybowskiej, Waliców. Pierwszy raz braliśmy udział w nocnym natarciu na Waliców. Drugi raz natomiast na dłuższy okres czasu, chyba na pięć dni, byliśmy przed 22 sierpnia, na pewno przed natarciem na komendę policji. Było to w ten sposób, że zajęliśmy pozycje, zluzowaliśmy po prostu jakieś oddziały porucznika, nie pamiętam w tej chwili jego pseudonimu, bo mi wyleciało z pamięci. Ale w każdym razie wzmocniliśmy i zajęliśmy budynek, rejon AGRIL-u. Tam była taka sytuacja, że wzdłuż Grzybowskiej przejeżdżała często pancerka, samochód pancerny. Mieliśmy piata, nam zostawili ci, których zluzowaliśmy. Ale nie udało się tej pancerki zniszczyć, ponieważ była tylko widoczna przez przelot w bramie. Nie było możliwości, żeby dłużej… a pocisk z PIAT-a leciał dość powoli. Nie było możliwości zniszczenia tej pancerki. Wobec tego, pamiętam, po raz pierwszy z „Duninem”… to był młody chłopak, bardzo sympatyczny, lubiany, dwudziestoletni. Z tego co żeśmy rozmawiali, to on był studentem tajnego Uniwersytetu Warszawskiego, anglistyki. Przyznał mi się kiedyś, że pisze pamiętnik po angielsku dla swojego wychowanka, nie wiem, co to było. W każdym razie bardzo sympatyczny. On był i poza mną było chyba jeszcze dwóch. Przy samej ulicy, którą przejeżdżała ta pancerka, był rozwalony domek piętrowy. Sufitu na pierwszym piętrze nie było i myśmy się tam zasadzili, żeby tą panterkę obrzucić butelkami z benzyną. Ale nie wiedzieliśmy o tym, że Niemcy orientowali się, że tam może być zasadzka i w pewnym momencie byliśmy ostrzelani chyba z granatników. Mieliśmy dwóch rannych, musieliśmy się wycofać. Drugi raz wybraliśmy się w ten sposób, że postanowiliśmy tą kanonadę przeczekać w piwnicy i jak się kanonada skończy, to wtedy wyskoczymy. Mieliśmy już nawet umówione, gdzie który stanie, żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Ale w pośpiechu, jak okazało się, że kanonada się skończyła, to wbiegliśmy na pierwsze piętro, ale wszyscy rzuciliśmy się do jednego otworu po oknie, był straszny tłok. „Dunin” miał chyba butelkę z benzyną, skoczył na parapet, chwycił się czegoś i rzucił pierwszą butelkę na przód pancerki. Moja była na tyły, a trzeci miał granat, nie bardzo miał w tym tłoku miejsce i rzucił granat, ale nie zauważył tego, ja to zauważyłem, że trzepnął w głowę „Dunina”, który się akurat nie odchylił. Pancerka się zaczęła palić, oczywiście straszne hura było. Gdzieś wylądowała, ale fakt został faktem. Oczywiście Niemcy natychmiast rozpoczęli ogień. Później była tego rodzaju sytuacja, że „Dunin” nie mógł zrozumieć, dlaczego go tak głowa boli, a to guz od granatu. Byliśmy już na Czackiego i „Dunin”, bardzo dowcipny chłopak, przychodzi do mnie z gazetką, chyba z 20 sierpnia, „Walka Śródmieścia” i mówi tak: „No panie podchorąży, przeszliśmy do historii Powstania. Tylko czy ktokolwiek poza naszymi bliskimi będzie wiedział, że to jesteśmy my, bo tam są tylko pseudonimy”. Jaką miał rację, że jego nazwisko dopiero poznałem po wojnie, kiedy byłem na cmentarzu wojskowym i zobaczyłem, że nazywa się Markiewicz, bo był napis: „Strzelec »Dunin«, nazwisko Markiewicz”. To był wypadek związany… Szczerze mówiąc, wtedy się właśnie dużo od niego dowiedziałem, kiedy czekaliśmy na przejazd pancerki, bo mi troszkę opowiadał o sobie w tych momentach. Przeuroczy chłopak, zginął podczas natarcia na komendę policji. Był amunicyjnym „Andego” i zginął z „Andym” razem. Teraz jeżeli chodzi o zakończenie, bo właściwie już tak sobie nie przypominam. Może jest tego sporo, ale trudno sobie wszystko przypomnieć. Na Dworcu Towarowym podstawione były wagony towarowe przystosowane do przewozu rannych, bo były prycze dwu- albo trzypiętrowe, dokładnie nie pamiętam. W każdym wagonie był już staruszek jakiś (ale młodszy ode mnie w tej chwili), żołnierz Wehrmachtu, który miał nas konwojować. Załadowali nas do wagonów i ruszyliśmy przed wieczorem. Byłem przekonany, że będziemy przejeżdżać przez Pruszków, bo tam miałem rodzinę. Nie bardzo pamiętając numer, wiedziałem że ulica Ołówkowa, napisałem tylko: „Ołówkowa, dom z czerwonej cegły”. Napisałem kilka słów, że żyję, żeby jakoś powiadomić matkę. Ale nie wiedziałem też, czy matka żyje. Myśmy jechali przez Ożarów, wyrzuciłem i ten list dotarł. To była pierwsza historia. Pojechaliśmy w kierunku Niemiec i zatrzymaliśmy się na stacji. Nad ranem patrzymy się, jakaś stacja, miasto niezniszczone, a to była Łódź. Początkowo nawet nie byliśmy otoczeni ani przez żandarmów, ani przez wojsko, byli tylko nasi konwojenci. Ale ponieważ niektórzy zaczęli wychodzić, przyjechała żandarmeria, otoczyli nas. Co się okazuje? Okazuje się, że chcieli nas zapakować do obozu koncentracyjnego, mimo że byliśmy jeńcami, była konwencja genewska i tak dalej. Chyba tego samego dnia ciężej rannych przewozili samochodami, a nas, tych, co mogli już chodzić o lasce (miałem dwie laski), do tramwajów załadowali i wagonami tramwajowymi nas przewozili. Myśmy byli zupełnie oniemiali, bo nagle niezniszczone miasto, ludzie chodzą, nic się nie dzieje. Nigdy nie zapomnę chłopczyka, może miał dwanaście, jedenaście lat, bo nasze opaski, furażerki, mundury robiły wrażenie na przechodniach jak jechaliśmy tramwajami. Ten chłopaczek zobaczył nas, wskoczył w ulicę, ręką do nas pomachał i uciekł. Dojechaliśmy do końcowej pętli toru tramwajowego, wyładowano nas i na piechotę poszliśmy do obozu. Po drodze było osiedle willowe, w którym mieszkali Niemcy. Jakieś Niemki nam wygrażały, przeklinały nas, bo jedna twierdziła, że żeśmy zabili jej syna, takie historie były. Znaleźliśmy się w obozie koncentracyjnym wydzielonym na jakimś polu. Jaki to był obóz, do dzisiejszego dnia nie wiem. Radogoszcz, nie Radogoszcz, trudno mi dzisiaj powiedzieć. Później okazało się, że gestapo tam nas chciało umieścić, a Wehrmacht nas bronił i chciał nas dowieźć do obozu jenieckiego. Następnego dnia widocznie Wehrmacht wygrał tą wojnę i z powrotem przyjechaliśmy do transportu i tym razem pojechaliśmy wprost do Reserve Lazarett Zeithain w Saksonii. Mam dokument potwierdzający moje przybycie i bliższe dane. To wynikało z tego, że przyjechaliśmy do obozu 13 października. Przeważnie tam byli Włosi, byli polscy jeńcy z 1939 roku chorzy na gruźlicę, byli Rosjanie. Rosjanie byli w najgorszej sytuacji, bo nie dostawali paczek Czerwonego Krzyża, tak że byli strasznie wychudzeni, wybiedzeni. Wycinek tego obozu był przeznaczony dla nas. Było nas chyba 2 000 osób, coś koło tego. Ale był personel, bo lekarze zabrali swoje rodziny jako okazja, żeby rodziny wywieźć z Warszawy i byli ranni, byli lekarze, były sanitariuszki. Byliśmy w poszczególnych barakach. Jeszcze Wigilię Bożego Narodzenia spędziliśmy w Zeithain.
- Miał pan tam dobrą opiekę medyczną?
To była nasza opieka, ale była taka sytuacja, że nawet był rentgen. Dowódcą tego był… zapomniałem jego nazwisko, ale kawał kanalii, lekarz, pułkownik niemiecki. Niemniej jednak opiekę mieliśmy naszą. Nasze sanitariuszki i lekarze zabrali trochę opatrunków, tak że te rzeczy były. Jedzenie było fatalne. Do czasu otrzymania pierwszych paczek to głód był niesamowity. Wyżywienie: rano coś, co przypominać miało kawę, a kawą nie było, pajda chleba niemieckiego, wojskowego, dwa centymetry grubości. Właściwie to nie wiadomo, co tam było – otręby czy mąka i krążek margaryny. Obiad to była zupa z brukwi i to pastewnej, jak się znalazło kartofla, to był cud. Na wieczór też kostka margaryny czy chleb ten sam, już nie pamiętam. Tak że głód był niesamowity. Była ciekawa historia, bo w baraku oficerskim byli starsi ode mnie, czterdzieści sześć lat, którzy przed wojną już byli oficerami i bywali w restauracjach. W pewnym momencie jak był taki głód, to należało do tradycji, że oni opowiadali nie, co by zjedli, ale jak by zrobili to, co by zjedli. To był cały wykład i wynik był tego taki, że miało to charakter uspokojenia głodu, takie mam wrażenie. Jak się tego posłuchało, to wydawało się, że to się zjadło. Mówię to jako ciekawostkę, dorośli ludzie takie rzeczy mówili. Niemniej jednak głód był straszny. Dopiero jak ruszyły paczki z Czerwonego Krzyża, to było lepiej. Tylko zjadłbym na przykład pół kilo kiełbasy, a tam była jakaś konserwa maleńka i to była szynka z jajkiem. Ale były papierosy i myśmy byli tak osłabieni, że papierosy „Chesterfieldy” i „Camele”, to myśmy kroili na cztery części i w lufkach palili na leżąco, żeby się nie przewrócić. Tak był osłabiony człowiek. Później jak były paczki, to było troszeczkę lepiej. Ale chyba w przeddzień nowego roku odszedł następny transport i mnie [zabrano] do tego transportu. Przyjemnie było, bo były dziewczyny w tym obozie, a w stalagach i oflagach nie było. Byłem wyznaczony, było nas pięciu oficerów i nas przenieśli najpierw do obozu stalagu Mühlberg. To był olbrzymi obóz jeniecki, gdzie były wszystkie narodowości. Byliśmy przez kilka dni na baraku, gdzie byli polscy podchorążowie z 1939 roku. Tam zobaczyłem na przykład, że Amerykanie i Anglicy mieli własną kuchnię, oni nie stołowali się w niemieckiej, poza paczkami, które dostawali. Nawet widziałem tam mecz, wprawdzie to był styczeń, ale zima była dość łagodna i był mecz międzynarodowy. W ogóle byli w kostiumach, niesamowita historia. To była ciekawostka. Ale Rosjanie byli w strasznym stanie, po prostu byli zagłodzeni, tak samo Słowacy chyba. Później po kilku dniach z eskortą trzyosobową przewieźli nas do Fallingbostel. To był obóz stalag. Później oficerowie z Bergen-Belsen, z Powstania przyjechali do Fallingbostel i razem na początku stycznia przewieźli nas do Gross Born. Gross Born był właśnie już na dawnych terenach niemieckich, obecnie polskich, w rejonie między Szczecinkiem a Piłą. Ranni zostali, obóz był ewakuowany, kilka tysięcy oficerów z 1939 roku i część naszych poszła w marsz, który trwał kilka tygodni. Doszli chyba do Bremy czy do Hamburga, w śnieżyce, w strasznych okolicznościach. W międzyczasie nasze dowództwo Armii Krajowej wzięli do obozu koncentracyjnego w czasie tego marszu. Myśmy natomiast pozostali. Byłem w baraku przez ścianę z podpułkownikiem Mosorem, który był z adiutantem w sąsiedniej izbie. On był później generałem Ludowego Wojska Polskiego, chyba generałem dywizji. Ale po 1951 roku w procesie został skazany najpierw na długoletnie więzienie. Tak że takie były losy tych oficerów. Kiedy już zbliżała się armia radziecka, to on zebrał nas i innych akowców i mówi: „Słuchajcie, z nami to nic nie będzie, a z wami to nie wiadomo, więc proponuję, żebyście powiedzieli, że wy tu siedzicie od 1939 roku”. Ale nie była to zbyt dobra koncepcja, ponieważ nasze twarze różniły się od tych oficerów, którzy pięć lat przesiedzieli. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata, to było widać. Ale na wszelki wypadek dał nam oficerów, którzy dali nam swoje życiorysy wojskowe, żebyśmy mogli kłamać w odpowiedni, niewykrywalny sposób. Życiorysu użyczył mi porucznik albo podporucznik rezerwy Strójwąs, syn właściciela przedwojennej fabryki Strójwąsa, z którego wynikało, że Szkołę Łączności Podchorążych skończyłem w 1939 roku w Zegrzu. To by się zgadzało, bo miałem teletechnikę, więc na łączności się znałem. Wystarczyło, że go wypytałem o radiostacje, o to, o tamto i już wiedziałem wszystko. Praktykę pułkową miałem w 76. Pułku Piechoty w Grodnie. Grodno znałem, bo miałem tam rodzinę, byłem przed wojną, więc to w porządku. A do niewoli dostałem się pod Kockiem, gdzie brałem udział, bo byłem w Batalionie Przysposobienia Wojskowego. Podał mi nazwiska dowódców i tak dalej, wszystko skrzętnie zanotowałem. W pewnym momencie jak nas uwolnili, to myśmy razem z dowódcą Batalionu „Parasol” – Stasiem Jastrzębskim, oderwali się od kolumny, bo mieliśmy dziwny życiorys, więc nie chcieliśmy być razem i w jakiś sposób dostaliśmy się do Polski przez Bydgoszcz.
- Jaki to był moment, jaka data?
To była połowa lutego 1945 roku. Z tym że tutaj była sytuacja taka, że były obwieszczenia, że oficerowie mają się meldować w WKR-ach. Nie bardzo wiedząc, co robić, nawiązałem kontakt z ukrywającym się w Podkowie Leśnej panem dyrektorem Komunalnej Kasy Oszczędności, stąd mnie znał. Ale już w czasie Powstania wiedziałem, że on był w tak zwanej Delegaturze Rządu na Kraj, był członkiem tej delegatury. Nazywał się Czajkowski. W jakiś sposób dowiedziałem się, że on ukrywa się w Podkowie Leśnej i do niego dotarłem. Oczywiście rozmawialiśmy, pamiętał mnie przecież z Powstania i pytam się go: „Co robić? Są te obwieszczenia”. Mówi tak: „My wszystkim oficerom z 1939 roku wracającym z jenieckich obozów radzimy, żeby się jednak zgłaszali, bo im więcej będzie was, oficerów polskich w wojsku polskim, tym mniej będzie radzieckich”. Rzeczywiście się zgłosiłem do WKR-u. Zdarzyła się historia niesamowita. Mianowicie miałem ciągle ten życiorys, który był denny, bo by mnie złapali na tym. Ale przypadek zrządził, że spotkałem mojego kolegę z klasy, który był w Gwardii Ludowej i w partyzantce, razem z Moczarem zresztą. Wincenty Heinrich, który był później szefem sztabu dowództwa wojsk lotniczych. Ale jak były wydarzenia 1968 roku, to on miał swoje poglądy i jako szef sztabu dowództwa wojsk lotniczych powiedział na mitingu: „Studenci mieli rację”. Od razu go zdjęli, a później działał w Solidarności. To była taka ciekawostka, bo on był lewicowych poglądów przed wojną. Ale miał swój punkt widzenia. Jak go spotkałem, to mieszkałem w jego kwaterze we Włochach pod Warszawą, tam był sztab. Mówi: „Tadeusz nie, musisz porobić pół kłamstwa, pół prawdy. Ty masz wszystko kłamstwo. Jak cię złapią, w czapę”. Wobec tego uzgodniliśmy, że mój życiorys będzie taki: Szkoła Podchorążych tak, 1939 rok tak, Kock tak i tak dalej. Nie dostałem się do niewoli, uciekłem. Byłem w Warszawie, nigdzie nie należałem. Powstanie wybuchło, dwa miesiące tam i tak dalej. Oczywiście nie NOW tylko zupełnie coś innego. Wybrałem sobie kapitana „Hala” i taki był ten życiorys. No i zaczęło się. Przeszedłem najpierw komisję rehabilitacyjną, to było dla tych, którzy wracają z niewoli, żeby wiedzieli, w jakich okolicznościach się dostali i tak dalej. Ponieważ u mnie była prosta sprawa, była kapitulacja, był młody podporucznik, machnął ręką, zafajkował i miałem z głowy komisję rehabilitacyjną. Ale była komisja weryfikacyjna. W tej komisji był przedwojenny podpułkownik, którego nazwisko mi w tej chwili wyleciało, który był w Polskiej Armii Ludowej. To było coś takiego jak przy PZPR było Stronnictwo Demokratyczne, to było tak coś gorzej. Jego dali na tą weryfikację, bo on jako przedwojenny oficer orientował się, nie wiem w jakim był stopniu przed wojną. Do niego się zameldowałem i on mówi: „To co, byliście?!”. – „Tak. Szkoła Podchorążych Rezerwy Łączności, Zegrze”. – „Praktykę pułkową gdzie mieliście?!”. – „W 76. Pułku”. – „Jak nazywał się dowódca pułku?!”. – „Pułkownik Sienkiewicz”. – „A jak wyglądał?!”. Jak Boga kocham, jak go nie widziałem, to jak mam… Ale strzeliłem błyskawicznie: „Wysoki blondyn”. Nie wiem czy trafiłem, czy nie, ale w pewnym momencie on mówi: „Dziękuję, weryfikuję was w stopniu podporucznika, w korpusie oficerów łączności”. Wyszedłem. Przychodzę do mojego kolegi, on się śmieje: „To co, byłeś?”. Wymienił mi nazwisko tego pułkownika. Mówię: „Skąd wiesz?” „Ha, ha. Bo on przysiadł się do mnie”. Ich było niedużo w tym sztabie, a mój kolega był w Gwardii Ludowej, był w PAL-u, więc chciał się pochwalić. Usiadł koło niego przy obiedzie i mówi: „Wiecie co kolego, był u mnie dzisiaj akowiec. Łgał jak z nut, ale inteligentnie to robił”. Wicek nawet nie mrugnął powieką, bo to były czasy, że nie wolno było nic… człowiek nie wiedział co z kim i o co chodzi. Wicek się kapnął, że to ja, bo tych akowców… Ale co się stało dalej? Dalej było tak, że dostałem przydział… Aha, poszedłem do jakiegoś oficera, kapitana, później on był pułkownikiem, też mi nazwisko wyleciało i on oficerów z sekcji łączności miał pod opieką. Co się stało? Jak zobaczył, że ja z Armii Krajowej, to już był wystraszony, on, ten z Ludowego Wojska Polskiego. Patrzę, że inni co przyszli po mnie, już idą do jednostek, a ja nie. Okazało się, że tak się przejął moją osobą, mimo że mnie pierwszy raz w życiu widział. To był Polak, Ordnicki, przedwojenny podoficer. Bał się, że mnie gdzieś ukatrupią i chciał mnie włożyć do jakiegoś batalionu, gdzie są sami polscy oficerowie i włożył moje akta do dolnej szuflady. Jak przekazywał komuś po kilku dniach, to sobie przypomniał, dał tamtemu i mówił: „Zaopiekuj się tym akowcem, żeby go gdzieś nie wykończyli”. Mówię o tym dlatego, że ten człowiek widział mnie nie raz, nie znał mnie wcześniej, ale był w Ludowym Wojsku Polskim, był przedwojennym podoficerem, ale już jak gdyby mną się przejął, mimo że mnie nie znał długo. To mniej więcej takie historie były. Najpierw byłem w batalionie łączności, później ten batalion był rozformowany i przyjechaliśmy do WOP-u. W WOP-ie byłem oficerem łączności. Był też kuriozalny i kapitalny moment. Byłem najpierw dowódcą plutonu radiowego, później byłem zastępcą szefa łączności brygady do spraw łączności radiowej i moim dowódcą był podpułkownik radziecki, który po polsku niepisaty, nieczytaty. Ale wiedział, że ma lejtnanta [niezrozumiałe], a radio jego nie interesowało. Bardziej się monopolem interesował, taki był rozrywkowy. Kiedyś dostałem porucznika, to było w Nowym Sączu i poszliśmy to oblać. Było kilku kolegów i on. Ale oficerowie informacji doskonale wiedzieli, a informacja to było coś gorszego niż UB. Informacja to była taka formacja ubowska w wojsku. To byli enkawudziści, to było coś okropnego. Jeden oficer na przykład wyszedł tylko z domu do koszar, porucznik Śmiałowski, do koszar nie doszedł, do domu nie wrócił. Informacja go zamknęła. Informacja przecież prowadziła śledztwo Mosora, Kuropieskiego to oni męczyli. Jest to uroczyste oblewanie mojej drugiej gwiazdki, 1946 rok, lato i przyszedł do tej knajpy zastępca dowódcy brygady do spraw politycznych, major Rykiel, który mówił „zołnierze”, taką miał wymowę. Tak samo coś wypił, a piło się bimber, popatrzył się, zorientował się, co jest grane, i mówi: „No proszę, nasi wrogowie mówią, że chłopcy z AK w Ludowym Wojsku Polskim awansu nie dostają”. Mój pułkownik trzymał szklankę z wódką, zbladł, postawił… on nam mówił na ty, bo był chyba z piętnaście lat od nas starszy. Jak był bardzo zdenerwowany, to mówił: „Proszym pana”. Więc nagle się przechylił i mówi: „To pan proszym pana był w AK?”. – „Tak”. Zamroziło go. On przez dwa tygodnie się do mnie tyłem nie odwracał, bo bał się, że go zastrzelę, bo jemu powiedzieli, że akowcy to są bandyci. Byliśmy jeszcze cztery i pół roku w wojsku, byłem jego zastępcą do spraw radiowych i on nie powrócił do tej rozmowy nigdy. Mało tego, ujawniał duże zaufanie do mnie. Bo ich też przesłuchiwali, przyjeżdżali z Moskwy, bo każdy każdego śledził. Jak on miał iść na to spotkanie, to już chodził nerwowy, już nie pił przez dłuższy czas, a jak wychodził, to mówił: „Tadzik, ja poszoł tak jak by na smiert”. Później jak wrócił, to mi to wszystko opowiadał, więc miał do mnie zaufanie. Cały czas się zastanawiałem: „Jak to było?”. Powiedzieli mu, że akowcy bandyci, a on się tak do mnie ustosunkował później normalnie. Doszedłem do takiego wniosku, że on wierzył w to, że akowcy byli bandytami, a ten Góralski to wyjątek. Bo jakie było uzasadnienie, że on tak się w stosunku do mnie zachowywał. Teraz jeszcze jedna rzecz, może to będzie troszeczkę śmieszne, komiczne. Jak spotkałem mojego kolegę z gimnazjum? Bo gdybym go nie spotkał, to bym nie zmienił życiorysu. Jak bym nie zmienił życiorysu, to by się wszystko sypnęło. To był luty i już wtedy się zarejestrowałem w WKR, połowa lutego. Jechałem dokądś i wylądowałem w Łodzi, poderwałem jakąś żołnierkę z Ludowego Wojska Polskiego. Rano jako dżentelmen odprowadzałem ją do pociągu, jechała do Kutna. Jak miała na imię? Nie wiem. Jak się nazywała? Też nie wiem. No i co się stało? Żegnałem ją, stałem do niej przodem, a nagle za moimi plecami: „Dzień dobry panie poruczniku!” obracam się, a to Wicek Heinrich. Więc gdybym nie zgrzeszył, to bym przepadł. To jest tylko taka dość frywolna opowieść, którą mówię szczerze, tak było, przyznaję się, wyspowiadałem się z tego.
- Proszę powiedzieć, czy w kolejnych latach ujawnił się pan?
Aha, tu była ciekawa rzecz. Jak była akcja ujawniania, to sobie pokrętnie wykombinowałem tak… i całe szczęście, bo byłem w wojsku. Akcja ujawniania była i na przykład Komornicki się ujawnił. Jakoś to mu przeszło, jak to nie wiem, nieważne. Ale ilu poszło siedzieć. Wykombinowałem tak: jak było obwieszczenie, to przecież się ujawniłem. Przecież jak przyszedłem do wojska, to się ujawniłem. To po jakiego diabła będę do UB chodził. To było mądre zagranie, bo byłem notowany w wojsku, a nie byłem notowany w cywilu, w UB. Tak że żadnego ujawniania. Uznałem, że się ujawniłem. Przyszedłem i ujawniłem się, to po co się będę ujawniał? Bardzo mądrze zrobiłem wtedy i nawet nikogo się wtedy [nie radziłem]. Tak instynkt samozachowawczy mi to radził.
- Czyli nie był pan nigdy nękany?
Były różne dziwne rzeczy, ale to już jest osobny rozdział historii, związany z przemysłem. Ale to już inna historia. Czyli była taka sytuacja. Podam przykład. W moich aktach personalnych, kiedy pracowałem w zakładzie elektronicznym „Telpod”, było napisane akowiec. Ciekawa rzecz, były wyjazdy na rok 1951, na praktykę do Niemiec, do NRD. Dyrektor zjednoczenia mówi: „Kolego, złożyliście już papiery paszportowe?”. Mówię: „Nikt mnie o to nie prosił”. Co się okazało? Kadrowiec po linii na bazie, bo on do niego poszedł i powiedział: „Dlaczego jeszcze ten Góralski nie jest…”. – „Jak to? On był w Armii Krajowej!”. Wystarczyło, że do NRD nie mogłem jechać. Czyli byłem już napiętnowany, tylko delikatnie nazwijmy to, w ramach tego, że byłem w Armii Krajowej. Takie były dziwne czasy. Ale jak to jest nie grzeszyć, a zgrzeszyłem i dzięki temu ocalałem.
Kraków, 13 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk