Stefan Orczykowski „Sokół”
Nazywam się Stefan Orczykowski, pseudonim „Sokół”. Urodzony 08 listopada 1929 roku w Warszawie. Byłem w Batalionie „Kiliński” i pełniłem funkcję kuriera, łącznika.
- Proszę powiedzieć kilka słów o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Mieszkałem na Nowym Świecie 51 i miałem trochę skomplikowaną historię, ponieważ ojciec wyjechał do Francji. Przysyłał pieniądze przez wujka, który był wicedyrektorem Banku Polskiego. Później przez niego miałem bardzo duże kłopoty z gestapo, bo był w tej trójce, co wywoziła złoto na zachód przez Rumunię. Później widocznie mieli informację i nachodzili nas ciągle, matkę nawet trochę pobili. Muszę powiedzieć, że mnie nie uderzyli ani razu, ale grozili mi za trzecim razem, że mnie oddadzą do
kinderlager Litzmannstadt. Nie wiedziałem, co to jest w ogóle. Jeden mówił po polsku, to było gestapo i chodziło im o adres tego wujka. Nie znałem tego adresu w ogóle, bo myśmy w ogóle nie wiedzieli, co się z nim stało po 1939 roku. Bo do 1939 roku ojciec przesyłał pieniądze do niego do banku i on podawał przez kogoś te pieniądze, tak że trochę żeśmy żyli.
Nie. Co robiłem? Chodziłem do szkoły na Kredytową, do ewangelickiej szkoły, ewangelicy prowadzili tą szkołę. Ponieważ chrzestna miała wujka i do Górskiego mnie nie przyjęli, bo mieliśmy za małe mieszkanie, nie miałem się gdzie uczyć. Ale był biskup, matka poszła do nich i oni się zgodzili, żeby mnie przyjąć. Z tym że nawet nie brali piętnaście złotych za miesiąc, tylko pięć złotych jak się będę dobrze uczył. Ukończyłem chyba piątą klasę, całą szóstą byłem na ulicy Zgoda. Niemcy zmieniali te szkoły, cuda się działy, a później już chodziłem do Gimnazjum i Liceum Lorenza na Bracką 18. To była szkoła utajniona, konspiracyjna.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Strasznie zapamiętałem, bo z matką uciekaliśmy z naszego mieszkania, ponieważ naprzeciwko Niemcy zbombardowali Ordynacką, Nowy Świat, ale naszego domu jakoś nie. Matka uciekała do znajomej i tu gdzie był duży Dom Dziecka i ulica, co przechodzi dalej za Bracką, przez Aleje, matka kopnęła rękę. Urwało kobiecie rękę, bo bombardowali i się rozsypały pieniądze, ale grosza nie podnieśliśmy, uciekliśmy stamtąd. Matka później zawróciła, na Wojciecha Górskiego miała znajomą bliską i u niej do końca żeśmy przeżyli tą wojnę. To znaczy nie do końca, bo wróciliśmy do naszego mieszkania, tylko początek, jak Niemcy weszli, to żeśmy poszli do domu.
- Właśnie, jak wyglądało życie w czasie okupacji w Warszawie?
Bardzo smutno wyglądało. Byłem przy kościele Świętego Krzyża, ponieważ ten ksiądz organizował „Zawiszę”, to byłem w „Zawiszakach” u niego. To był ksiądz Zakrzewski, ale to dzisiaj wiemy, a wtedy żeśmy nie wiedzieli. Byłem patrolowym wtedy, zorganizowałem patrol. [Wciągnąłem] Włodka Kalichowicza, bardzo miłego kolegę, Wojakowskiego i prowadziłem ten patrol. W związku z tym patrolem myśmy nie wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Dopiero 1sierpnia, jak przyjechała pod nasz dom „wanna”, to był samochód z karabinem maszynowym, gdzie żandarmeria jeździła, [słyszeliśmy]: „Eo! Eo! Eo!”. Stanęli i chcieli wejść przez Warecką na Pocztę Główną, ale chłopaki ostrzeliwali się trochę i oni się bali dojść. Do nas przeszli dwaj księża, ksiądz Chodzidło, który notabene później dał mi zaświadczenie, że jak chodził, to widział mnie, jak na warcie stałem. Bo raz dali mi karabin i stałem na warcie. Jak komendant Roycewicz był ranny w czasie nalotu, to ten poleciał go ratować i dał mi karabin, tylko mówi: „Nie strzelaj, bo jest jeden nabój”. Bym w ogóle nie strzelał, ale ostrzegł mnie przed tym. Później ksiądz Chodzidło szedł bokiem i pamiętał to, pojechałem do niego do Gdyni, przypomniał sobie i dał mi zaświadczenie, że służyłem. Ale nie wiedział, że u Zakrzewskiego służyłem w „Zawiszakach”…
- Ale jak pan był w „Zawiszakach”, to co pan robił w czasie okupacji?
Byłem w grupie wywiadowczej, to znaczy żeśmy siedzieli na rogu Alei Jerozolimskich, gdzie jest teraz Bank Gospodarstwa Krajowego, i dostawaliśmy na przykład pudełko po papierosach „Sportach”. Były dwa niedopałki w środku, my nie paliliśmy, ale żeśmy rysowali. Miałem zadanie rysować duże samochody, które jechały na most Poniatowskiego, kreskę stawiało się tylko. Bo się bali, że jak szpiedzy niemieccy, którzy obserwowali, to żeby nas nie złapali. Ołóweczkiem żeśmy kreślili. Drugi raz żeśmy stali, to Niemcy jechali z amarantowymi wyłogami. Napisaliśmy, że to byli ci, i dostaliśmy za to pochwałę, bo to jakaś nowa jednostka niemiecka jechała na wschód. To już w czasie wojny było. A tak to raz żeśmy malowali „Polska Walcząca” i mało żeśmy nie wpadli. Całe szczęście, że przezornie jako patrolowy wystawiłem na Nowym Świecie czujkę i jak on zobaczył: „Żandarmi! Żandarmi!”. No to do domu do nas na Warecką wszyscy wpadli i już nie dokończyli jednego ramienia kotwicy. Później rozeszliśmy się od razu.
- W którym to było miejscu, na Nowym Świecie?
Nie, na Wareckiej była duża tablica od propagandy niemieckiej, te
Bekanntmachung, wszystkie inne obwieszczenia, rozkazy, wszystkie rozstrzelania były przyklejane i na tym się rysowało czarną pastą, nie wiem, co to było. Ale to jeden chłopak tylko miał to, drugi miał pędzel, ten rysował lewą stronę, ten prawą stronę i uciekali. Ale akurat żandarmeria była koło kościoła, oni patrole wypuszczali i chłopaki nasze od razu… jeden stał i zobaczył, że żandarmi, no to tych dwóch chłopaków i ja uciekliśmy. To były takie historie. Poza tym żeśmy się zbierali na zbiórkach w kościele na górze, było takie miejsce, mieliśmy różnego rodzaju informacje. Na przykład bardzo ciekawą informację o nożu w plecach. Sobie nie wyobrażaliśmy jako chłopcy wtedy, kto nam mógł wbić nóż w plecy. To chodziło później o wyjaśnienie, że to była rosyjska historia, gdzie nam od tyłu zaszli. Później mieliśmy spotkanie na Frascatti z drużynowym chorągwi i tam Niemcy mieli obóz, zaczęli krzyczeć, żebyśmy się zatrzymali. Ale od razu Książęcą żeśmy uciekli i żeśmy się nie dali złapać. Tak że z naszych „Zawiszaków” nikogo nie złapali ze Śródmieścia, to były „Ziemie Zachodnie”. Teraz dochodzimy do samego Powstania. Pierwszego myśmy nie wiedzieli. Przyszło dwóch księży, ksiądz Chodzidło i jeszcze jakiś drugi, a biskupa zaprowadzili na Warszawską 11. Ci księża dwaj mieli być obsługą tego biskupa. Od razu zrobili kapliczkę, modlili się ludzie, zresztą tam żeśmy chodzili. Biskup pełnił posługę dla batalionu. Na przykład rocznica 15 sierpnia, odprawia się msza święta, biskup celebruje tą mszę świętą a tu samolot – sztukas – leci. Chyba z tysiąc ludzi stało na tym placu z tyłu poczty, nikt się nie ruszył. Biskup… i się rozeszli wszyscy, tak że takie historie były. Później pierwszego siedzieliśmy w piwnicy, ksiądz Chodzidło, ksiądz Kuś chyba był, nie pamiętam już tego drugiego. Historia była taka, że przypętał się [chłopak], bo jak on mógł przyjść pod obstrzałem niemieckim. Niemcy zza rogu też strzelali, mieli „Bergmany”, walili jak trzeba, broni mieli dużo. Przyszedł z drużyny „Ula”, ze Świętokrzyskiej. Tam było całe dowodzenie harcerskie i dalej już nie poszedł. Ale on był starszy chłopak i miał znajomego, naszego Stanisława Silkiewicza, zastępcę dowódcy batalionu, to był przedwojenny porucznik. Zginął 9 września pod „Koloseum” na Brackiej, bo z tyłu do „Koloseum” szli na Nowy Świat. Pamiętałem, bo on go zaczepił i mówi: „Ty, weźcie jego, on jest od nas z »Zawiszy«, a on jest zdolny, bo jest z BS-ów”. BS-y to były „Brygady Szturmowe”, ale do szturmów było trochę daleko. Szedł wtedy szef naszej kompanii „Socha” i mówi: „Ty, weź go”. Zawołał później dowódcę Nestrypke, [który] zginął pod kościołem Świętego Krzyża. Nestrypke mówi: „No dobra, to przyjdź na górę. Idź, będziesz tam mieszkał”. Ale spotkał go ten, który zajmował się zaopatrzeniem, i mówi: „Ja potrzebuję takiego gońca”. – „To daj go, na razie niech u mnie mieszka, a do was będzie chodził na…”.Trzy razy byłem, jak na Graniczną szli nasi, bo Starówka miała przejść do Śródmieścia. Później odwołanie trzeba było zanieść. Była taka zdolna dziewczyna, była i sanitariuszką, i kurierem. Tak umiała chodzić pod kulami, że chłopaka wyciągnęła spod kul. Trzeba było jej zanieść [meldunek], a ona już wiedziała, któremu chłopakowi, dowódcy dać, żeby się wycofali stamtąd. Bo dwóch zabili, już nie można było nic pomóc. Niemcy zrobili atak z Granicznej, czy ci rosyjscy esesmani, bardzo niebezpieczni. Zaniosłem i był tam niejaki „Maszynka”, którego uratował mój obrazek Matki Boskiej. Chował się, był ranny później w nogę, bo tyłek wystawił z nogą, ostrzał był, a ja już byłem w środku. Tak że „Maszynka” też potem poszedł do tej „Kuby”, opisałem ją zresztą, bardzo dobre wrażenie o niej miałem. On też później opisał, bo był chyba zazdrosny. „Maszynka” miał automat duży, strzelał, a jego ojciec miał sklep na Freta. Ale ojciec nas wypędzał ciągle, jak żeśmy bułkę szli kupić, bo uważał, że dzieci broją. […]Później drugi raz niosłem meldunek na plac Kazimierza. Z karabinem maszynowym siedział jakiś z innej kompanii, ale coś oni chcieli. Spotkałem się tam z „Wilkiem” ze 165. plutonu. „Wilk” był bardzo dobrym strzelcem, ale był bardzo ostrożny i jak podszedłem, to mnie zatrzymał i mówi: „Zobacz, tutaj żeśmy rozwalili czołg i Niemcy ten czołg zabierają. Ja mogę ich wybić, ale ty wiesz, co by się tu działo? Co oni by za ten czołg zrobili? Tak że schowaj się i uciekaj, gdzie trzeba”. Później chyba jemu dałem ten meldunek i on doniósł do erkaemu. Chyba chodziło o to, żeby wstrzymali ogień na tym odcinku, ale dobrze tego nie powiem. […]Później byłem na Nowym Świecie. Straszna sprawa, wycofali mnie, bo jak już Niemcy atak zrobili z Powiśla, to na Nowym Świecie, na części nieparzystej, już była obrona cała. Był sierżant „Fort” od nas, później był brat Nowackiego, ale z czym ja – mnie nigdy broni nie dali. Raz ten co naprawiał broń dał mi wielkiego FN-a belgijskiego. Jeden nabój był, ale później mówi: „Wiesz co? Ty nie będziesz strzelał do nikogo, daj, to może chłopaki wystrzelą jeszcze ten nabój któremuś Niemcowi”. Nie wziąłem, zresztą po co mi taki wielki pistolet. Później miałem takie szczęście, że… to znaczy szczęście w nieszczęściu, granatnik matkę ustrzelił w nogę i zameldowałem u „Sochy”, że muszę zobaczyć, co się z matką dzieje, bo ktoś powiedział mi. On mówi: „No to cię zwalniam, idź i tam możesz przenocować”. Przenocowałem, a oni 5 września zbombardowali pocztę i największe straty, jakie żeśmy mieli, to tam. Właśnie tam [zginął] Heniek, który był pod budynkiem PAST-y, też byłem pod budynkiem PAST-y, ale nie wojowałem, tylko byłem w rezerwie jako kurier. Ale jak poszli, to już nie chcieli kurierów, nikogo, bo był porucznik Janelli. Najpierw zebrał ropę i benzynę, bo poczta miała bardzo duże zapasy ropy i benzyny, bo Niemcy mieli duży park maszynowy. Wszystko to przeniósł naokoło PAST-y i zrobił pompy, które są do gaszenia na wodę, puścił na ten budynek i zapalili to. Jak się zaczęło palić, to w ten sposób zdobyli budynek PAST-y. Później widziałem, jak wyprowadzili stu trzydziestu Niemców, oczywiście wszystkich wypędzili, czy miał opaskę, czy nie miał, musiał odejść. Bo się też bali, żeby ktoś coś nie zrobił. Ale wszystkich Niemców wyprowadzili stamtąd, to była wielka chwała. Później idę, patrzę, poczta zbombardowana, w ogóle nikogo nie ma, nic nie ma. Już wtedy nasz oddział przeniósł się na Widok, cała kompania przeniosła się na Widok 8. Ale na Widok 8 nie było miejsc, to mnie skierowali do domu Braci Jabłkowskich, żebym nocował. Dał mi łóżko w dole u Braci Jabłkowskich, to był na Brackiej ten wielki przedwojenny dom towarowy. Później poszedłem do naszego dowódcy na Widok 8 i mówię: „Muszę zobaczyć, co się z matką dzieje”. Poszedłem do matki, matka mówi: „Chodź, to mi pomożesz iść do pani Malinowskiej”. Pani Malinowska była dozorczynią na rogu Złotej i Zgoda. Poszliśmy do niej, ale ona miała troje dzieci, małe mieszkanie, ani jedzenia, ani nic, przecież nie można u nich siedzieć. Ona mówi: „Ja nie mogę was tak przyjąć”. Matka mówi: „To może ja zostanę tutaj u pani, a on pójdzie, nie będzie siedział, nie będzie przeszkadzał, bo nie ma nawet się gdzie położyć”. Mówi: „Będziesz ze mną miał kontakt. W razie czego, to przylecisz do mnie”. Ale tam to przynieśli tą „plujkę” zupę, ugotowali taką, jakieś inne jedzenie znaleźli, ktoś coś miał, to na Widok można się było posilić. Później już przychodzi wrzesień, już przychodzi październik, już ranili naszego dowódcę rotmistrza Rajcewicza, ranili naszego dowódcę kompanii „Sochę”. Później, dziewiątego zabili Stasia Silkiewicza, naszego dowódcę, który podrywał wszystkich, właściwie on obronił wszystko na tym skrawku ziemi od Brackiej do Nowego Światu. Tam było Kino „Koloseum” i ono graniczyło z … Później już widzą, że koniec się robi, to pod koniec, chyba trzydziestego, mianowali strażaka, który podpalił budynek PAST-y, porucznika Janelli, dowódcą kompanii. Ale tam już nikogo nie było, bo albo uciekli na drugą stronę, albo rozpierzchło się wszystko. Kilku chłopaków zostało, jeden to nawet był w Afryce Południowej, bardzo dzielny facet. Bo byli tacy, co kule się ich nie imały. Ale później już nie było ani sanitariuszki Danusi „Bystrzycy”, chodziła w oficerkach… Jak wyciągaliśmy [powstańców ze Starówki] na Wareckiej z kanałów, to jak te chłopaki wyszły, to mówią: „Co tu się robi?”. Oni byli zniszczeni, a tutaj Warecka elegancko, Danusia idzie w oficerkach. Od razu ich rozprowadzali, myli, to do konserwatorium, to na drugą stronę niektórych przeprowadzali, jak na przykład z „Parasola”. Na Świętokrzyskiej u harcerzy trochę było. Trochę też pomagałem przejść na Świętokrzyską, ale już na Świętokrzyskiej nic nie było, bo zawaliło się. Tak że przeżycie Powstania było straszne, bo wszystko się wali, my młodzi, no to tylko to, co mogą nam powiedzieć nasi przełożeni, czy tamte chłopaki, co się nawet interesowali trochę. Ale tylko wola walki, więcej nic. Później na końcu jeszcze były takie przykłady, że oni się bronili, bo dowódca okręgu Pfeiffer dał inne zgrupowanie na obronę ruin poczty przed Warecką, bo Niemcy strasznie atakowali, esesmani Dirlewangera. Janelli mówi: „Co ja z tobą tu będę robił?”. Drugiego chłopaka też zawołał, a Heniek już przeszedł na drugą stronę Tarnowskiej, tak że z nim nie miałem kontaktu, bo był ranny. Jak zbombardowali pocztę, to on z dowódcą „Sochą” zobaczył światełko, to znaczy światło przebiło ten pył, który z bombardowania, z tych murów powstawał. Przeszedł i dziewczynę, „Niteczkę” złapał, ona też była trochę ranna, przeprowadzili ją do przejścia na Alejach i tam ją zastrzelił Niemiec. „Niteczka” zginęła, a Heńkowi udało się przejść i stamtąd przeszedł już do niewoli. Jego brat był w Powstaniu, rodziny nie miał, a miał bardzo dobrą Zosię, ona w Łodzi jest, taka fajna Zosia. Była w bardzo ciężkim obozie niemieckim później. Zainteresowała się nim i później przeprowadzili go już do obozu. W obozie miał swoje koleje.
Powiem później, mam w książeczce. Tak że ona zajęła się Heńkiem, a Janelli mnie wypędził, bo powiedziałem mu, że matka jest ranna w nogę, nie może chodzić, bo dostała granatnikiem i całą nogę jej poharatali. Później nie było czym zaopatrzyć, ale sanitariuszkę znałem, jak szedłem to spotkała nas i założyła opatrunek matce. Później białymi prześcieradłami się [robiło], przecież niczego nie było. Później on mówi: „To idź z matką, zdejmuj orzełka, zdejmuj te opaski, legitymację oddaj”. Zabrał mi legitymację, bo jak złożyłem przysięgę… Jak na pocztę drugiego żeśmy poszli… Jeszcze nie powiedziałem, że żeśmy wyszli z księżmi drugiego, bo już chłopaki przyszli. Jak żeśmy poszli na pocztę, to jeszcze ochotnicy przysięgali i ja też byłem na tej przysiędze. Ksiądz kapelan odebrał tą przysięgę, później tamten zapisał i dali nam legitymacje. Później już Janelli mówi: „Nie, nie możesz zabrać tego, bo jakby w razie ciebie gestapo pod kościołem sprawdzało…”. I gestapo pod kościołem nas sprawdzało.
Pod kościołem na Woli, tym czerwonym. Żeśmy wyszli, bo on puścił mnie, powiedział: „Idź do matki i wyprowadźcie się z matką. A macie do kogo?”. Mówię: „Matka ma jakiegoś kuzyna w łowickim, to może pójdziemy”. Żeśmy poszli, szliśmy dzień, weszliśmy na… i musieliśmy przenocować. Ludzie na ołtarzach spali, pod ołtarzami spali. Przytuliłem się, a on chodził z latarką i wyciągali do obozów koncentracyjnych, rozstrzeliwali zaraz na Woli. Ale jakoś mnie… i później szybko, szybko do obozu w Pruszkowie. W Pruszkowie trochę posiedzieliśmy i miałem wielkie szczęście, trzecie szczęście od Boga. Bo jedno to strzelał do mnie na barykadzie, jak byłem na barykadzie, to tak walił. Drugie miałem szczęście, że tam, gdzie mieszkałem, był rozebrany dom obok, belki drewniane. Chłopaki przyszli i jak to młodzi: „Ty, gdzie tu była restauracja?”. Mówię: „Tu, w naszym domu”. Poszli, pchnęli okno, a tam było trochę wina. Wypili to wino, słońce było, to były pierwsze dni. Wypili tego wina i jeden chłopak nie chce odejść, zostanie, on tu będzie spał. Mówią: „Chodź!”. – „Nie, ja już tutaj zostanę na zawsze”. Został, a samolot latał, oni wszystko widzieli z tego samolotu i po nim. Mnie, to na rogu… schowałem się, a on cały ten róg rozwalił. Miałem ten nabój [na pamiątkę], ale matka potem za komuny się bała i wszystkie dokumenty, co mi zostały, to mi wszystko wyrzuciła. Dlaczego się bała? Bo spotkałem Skoryla z Armii Krajowej z Wileńszczyzny . Skoryl miał znajomego kapitana z krakowskiego gdzieś, z Armii Krajowej. Ten kapitan wiedział, że to jest grupa akowców i zabronił nam, żebyśmy się ujawniali, mówił: „Bo rozwalą, zabiorą was na wschód i was rozwalą”. Ale później za tydzień zamknęli tego kapitana, bo widocznie mieli namiar na niego. Tak że mieliśmy taką przygodę później.
- Ale był pan w Pruszkowie i trzeci raz miał pan szczęście.
Trzeci raz miałem szczęście, bo jak chodziłem na Bracką, to dyrektor uczył nas niemieckiego i mówił: „Zawsze jak Niemcy będą was pytać, to mówcie po niemiecku”. „Ale co mamy mówić po niemiecku?”. Żeśmy wiedzieli sufit, podłoga, uczyliśmy się, ale nie wiedzieliśmy wszystkiego. Ja trochę więcej wiedziałem, bo chodziłem do ewangelików, to uczyli, bo część była Niemców, Polaków ewangelickich. To on nas nauczył tak: „Jak się będzie pytał kto jesteś, to Schiller jesteś. A jaki jesteś stary? No to tyle lat mam. Skąd mówisz po niemiecku? A ty mu odpowiedz, że
Mein Grossvater war bei der Reichswehr bei der kaiserlichen Armee. Że był żołnierzem w
Reichswehr za cesarza. Teraz wychodzimy z Pruszkowa, ale w Pruszkowie żeśmy spali w kanałach, to już dłużej nie można było siedzieć. Wszyscy siusiają w te kanały, to straszna sprawa. Jedzenia nie ma, ale zakonnica jakaś była, matka ją znała, to nam herbatę przynosiła, czy kawę nam dała, z dziećmi była, czekała na wyjazd. Wyprowadzają nas już z hangaru, wychodzimy na trawę, stoją wagony i po lewej stronie stoją na Auschwitz, do Oświęcimia, a po prawej stronie stoją do guberni, wyjazd do guberni. Stoi jakiś oficer, a ten mały ruski gania, krzyczy na ludzi i mężczyzn wszystkich zabiera. Idzie mężczyzna z dzieckiem, to on mu wydziera dziecko, kładzie na trawie, a jego do wagonu. Później jest zamieszanie, mnie też bierze do wagonu, matkę na prawo do wagonu. Jak zamieszanie powstało, on tam poleciał, to poszedłem do tego podoficera SS, ale miał jakieś dwie dziewczyny przy sobie i mówię: „Proszę pań, chciałem powiedzieć temu panu, że jestem uczeń”. Ona mówi: „To co z tego, że jesteś uczeń? Powiedz jemu”. Mówię:
Herr Hauptmann. On mówi po niemiecku: „Ja nie jestem Hauptmann! Ale skąd mówisz po niemiecku?!”. Mówię:
Mein Grossvater war bei der Reichswehr. On krzyczy: „Iwan!” i na prawą stronę kazał mi iść. No to prędko do tego wagonu, co matka. Usiadłem w tym wagonie i widzę, że z boku się patrzy i mówi: „Ty, weź sobie te podkówki odczep, bo jak cię zobaczą, to ci zaraz każą z podkówkami chodzić”. Miałem łyżkę, tą łyżką te podkówki odpiąłem i wyrzuciłem. Ale skąd się wzięły te buty? To były buty niemieckie, bo jak nasi oswobodzili Święty Krzyż i dowództwo niemieckiej żandarmerii, to tam było pełno obuwia. Miałem buty takie plastikowe, słabe buty, po kamieniach się latało, to nie można było chodzić, już do niczego te buty były. Poszedłem [wtedy] zobaczyć, co się dzieje z Nestrypke. Nasz dowódca to zawsze wysyłał, jak chłopaki poszli na akcję, czy nie było ich za długo, to wysyłał na poszukiwania. Ponieważ Święty Krzyż od Poczty Głównej był niedaleko, to mówi: „Słuchaj »Sokół«, poleć, zobacz, co z tym Nestrypke jest, tam się dowiedz. Ale tam będą z »Harnasia« to się dowiedz”. Poszedłem, dowiedziałem się, że Nestrypke jest już w szpitalu, bo Niemcy z Uniwersytetu strzelali po kościele i jego prawdopodobnie odłamek w głowę uderzył, zmarł później. To był dowódca naszego plutonu 167. Poszedłem, patrzę, że tyle butów, to sobie wybiorę jakieś, a one eleganckie były. Idzie jakiś porucznik z „Harnasia”: „A ty co tu?!”. Melduję się mu, bo to trzeba było szarżę szanować: „Panie poruczniku, melduję się, jestem tu, szukałem Nestrypke”. – „A co tu szukasz?!”. Mówię: „No, nie mam butów”. – „To sobie wybierz jakieś buty i zmykaj”. Oni mieli pod ostrzałem to wszystko, bo Niemcy na Traugutta, Niemcy na Krakowskiej. Sobie buty wybrałem i stąd później miałem te buty. Z tym że jak żeśmy przyjechali do wujka, to już poszedłem do szewca i resztę gwoździ wyciągnął, zrobił gumowe… Ale mówi: „Panie, to i tak są buty wiadomo, że niemieckie, bo jest stempel wewnątrz Wehrmacht”. To tak było.
- Później z Pruszkowa dokąd pan z mamą pojechał?
Pojechaliśmy do Koluszek, w Koluszkach żeśmy wysiedli, pojechaliśmy do Łowicza. W Łowiczu siedzieliśmy u wujka na wsi, chyba do lutego. Później na piechotę wróciłem do Warszawy, nie było gdzie, wszystko zniszczone i żeśmy do Łodzi pojechali. W Łodzi skończyłem technikum, później dostałem nakaz pracy.
- Z tatą pan się później spotkał po wojnie?
Nie, tylko ktoś mówił później matce, że on tam drugi raz ożenił się i że dzieci ma, że był u nich, ale ta żona nieprzyjemna. Tak matka powiedziała, ale matka też już nie żyje. Nie dochodziła matka w ogóle. Później zacząłem pracować, to dziewięćdziesiąt złotych się dostawało, później sto trzydzieści złotych, to już jakoś było.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Sokół”?
Bo miałem w harcerzach „Sokół”, ptak. Jak się składało przyrzeczenie na flagę, bo na biało-czerwoną flagę składało się przyrzeczenie, to przedtem trzeba było określić się. Nie można się było odkryć, to znaczy mówić imienia i nazwiska, nikt się po imieniu nie nazywał, tylko „Sokół”. Patrzę, ten sobie wybrał takiego, tamten takiego, a ja „Sokół” i jako „Sokół” złożyłem przyrzeczenie harcerskie i mianowany zostałem patrolowym.
- Ostatnie pytanie. Pan w czasie Powstania Warszawskiego miał piętnaście lat, czy gdyby pan miał znowu piętnaście lat, to poszedłby pan do Powstania?
Chyba tak, jak byłbym w „Zawiszakach”, to musiałbym iść, bo przyszedł po mnie… Mało tego, oni mnie później szukali. Mieli na… tylko później zbombardowali i wszyscy chłopcy zginęli. Ale jak już byłem tutaj, to zameldowałem, że jestem i już mnie nie ściągali.
Toruń, 15 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama