Stanisława Delman „Stacha”
Stanisława Delman, z domu Ciszewska. Należałam do organizacji od roku 1942. Byłam u „Krybara”.
- To jest dla nas najistotniejsza tematyka – powstańcza. Natomiast miałam już okazję zamienić z panią parę słów i wiem, że bardzo ciekawe były poprzedzające pani losy. Na przykład to, co zdążyła pani przeżyć w Nowym Dworze Mazowieckim, mieszkając z rodzicami. Urodziła się pani w roku 1923, więc w 1939, gdy wybuchła wojna, była pani nastolatką, jeszcze pani się uczyła, prawda?
Tak.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny 1 września?
Ojej, to było niesamowite. Obudził nas ogromny wstrząs, bo nasz domek stał nad samą Narwią, więc zadygotały szyby. Wyskoczyliśmy – co się stało? Wtedy sąsiad mówi: „Słuchajcie, jakieś gorące kawałki żelaza są na podwórku”. A to już pierwsze bomby spadły na twierdzę Modlin, tylko nie były trafione. Taki był pierwszy dzień. Od razu zaraz zbiórki do swoich oddziałów, pododdziałów sanitarnych.
- To znaczy, że była organizacja?
Sanitarna. Od razu szybko już wiedzieliśmy o tym, że w razie wojny trzeba zgłosić się na punkty po wyposażenie. Tam żeśmy zostały wyposażone jako tak zwane pecekaczki, nazywali nas tak – drużynę Czerwonego Krzyża.
- Byłyście w jakiś sposób przeszkolone do takich zadań?
Tak, przed wojną już. Już przed wojną, to było na krótko przed wojną.
- Ale w ramach harcerstwa czy w ramach zajęć szkolnych?
To już były młodzieżowe, już poza. Chyba to nie była czysto wojskowa, to nie była wojskowa przynależność nasza tam, tylko to był Czerwony Krzyż, po prostu.
- Przeszkolenie w ramach obrony cywilnej.
Tak. Zgłosiłyśmy się na punkty. Tam było przecież dużo młodzieży. Dostaliśmy przeciw iperytowe kombinezony, buciory ogromne i wyposażenie plecaków, teczek... Jak one się nazywają? Sanitarne apteczki, wszystko w apteczkach i już człowiek był zmobilizowany w razie czego, żeby już być na punkcie.
[W szkole i na stacji kolejowej]. W Nowym Dworze, był przy starej szkole. To tam zaczął się pierwszy dzień wojny. Potem już były szare dni, dzień za dniem...
- Dni okupacji niemieckiej.
Okupacji niemieckiej.
- Jak wyglądała okupacja w Nowym Dworze?
Okrutnie wyglądała. Najgorzej wyglądała noc, kiedy Niemcy zrobili rzeź na Żydach.
To był już 1940 rok. Potem zaraz założyli getto i wszystko zaraz zaczęło się: strach, terror... Ciągle tylko człowiek czekał, że ktoś przyjdzie, ktoś zobaczy, ktoś coś... wyciągnie kogoś za uszy. […] Było strasznie, [wybierali nocą na roboty do Niemiec i nie tylko, bywało i tak, że zatrzymywali na ulicy, ślad po nich ginął].
- Tu było sześcioro rodzeństwa, tak?
Sześcioro rodzeństwa, szwagier poszedł na wojnę, brat najstarszy był w wojsku w lotnictwie w Szkole Orląt w Dęblinie i tak czekało się, kiedy kto wróci, kiedy kto nie wróci. Ze strachem.
- Ale rodzice mieli pracę i zabezpieczenie materialne?
Pracy chyba nie było wtedy. Nie pamiętam, żeby ojciec chodził do pracy. Potem otworzył zakład fotograficzny kolega brata, który był kiedyś sympatią starszej siostry. To był Niemiec, Müller. Potem dowiedzieliśmy się, [był ewangelikiem].
Tak. Mieszkający w pobliżu, gdzieś na peryferiach Nowego Dworu. Tam miał rodzinę i zakład fotograficzny i w swoim zakładzie fotograficznym z sympatii dla rodziny zatrudnił brata, a brat najstarszy już wrócił z [wojny] i pracował całą okupację jako fotograf.
- Mówiła pani, że musiała uciekać z Nowego Dworu. Proszę opowiedzieć o okolicznościach.
To było tak tragicznie, bo zawsze rodzice mówili: „Nie wychodź nigdzie, nie pokazuj się. Nie wychodź, siedź w domu. Po co wychodzisz, po co komuś w oczy wchodzić?”. W pewnym momencie mój brat dostaje wiadomość, że Niemcy szykują dom rozrywki i muszą ściągnąć kilka dziewcząt i niestety mówią: „Patrzą za twoją siostrą, że ona niebrzydka, młoda”. On szybko nogi za pas i do domu! „Słuchajcie – do rodziców – taka jest sprawa, to już nie jest żart, to już nie są śmiechy. To już nie to, że nie wychodzi, nie pokazuje się, ale oni ją znają wcześniej i tu jest zakus na nią, żeby ściągnąć do tego przybytku”. Zapadła decyzja, żeby mnie wywieźć z Nowego Dworu. Pojechałam do Włoch pod Warszawę do rodziców mamusi.
- Mówiła też pani o tym, jak się przedostałyście panie, ze znajomą...?
Wyprowadzała nas z miasta koleżanka mamusi, to jest była żona granatowego policjanta. Jeszcze ktoś był z nami w „towarzystwie” i szliśmy prosto na Warszawę wzdłuż torów, żeby nie być obiektem do postrzelenia gdzieś w krzakach. Myśmy sobie tak szły, szły i na wysokości mniej więcej „czwartego fortu” wyrósł granicznik, potężny mężczyzna, [pytał] dokąd, co,
Ausweiss, wszystko. Wylegitymował nas. No to [mówimy], że idziemy na pogrzeb. Pani mówi, że: „To jest moja wnuczka. Idziemy razem do rodziny i wracamy. Jeśli nie dzisiaj wieczorem, to jutro rano będziemy wracać”. „Na pewno będziecie wracać?”. „Tak, będziemy wracać”. „No to was zapamiętam”. Bogu dzięki! Zasalutował nam i poszłyśmy [przed siebie].
Tak dostałam się do Warszawy, do Legionowa, do Chotomowa najpierw. Chotomów – [Pani] tam miała koleżankę – tam odpoczęłyśmy trochę. Potem Legionowo, [następnie] w pociąg. To była kolejka, czy to pociąg był, już nie pamiętam, i do Warszawy. Tak [dotarłyśmy do celu].
Mieszkałam we Włochach [przy] ulicy Promienistej, u dziadków – mamusi rodzice. Tam mieszkałam jakiś czas. Potem mieszkałam, bo jak to z dziadkami, potrzebują trochę więcej spokoju, a to... jak to człowiek młody, miał [te naście lat]. Jeszcze była i młodsza ciocia, najmłodsza, to zawsze miałyśmy coś do powiedzenia. [Zamieszkałam u] brata mamusi, który pracował, [będąc] sekretarzem gminnym we Włochach i u niego mieszkałyśmy [przy ulicy] Cienistej. Wkrótce został aresztowany, bo zdradził go kolega z pracy.
Wujek mój, [brat mojej mamy], ratował kilkunastu oficerów polskich, którym zrobił jakieś dokumenty tożsamości, żeby być bezpiecznym w czasie okupacji. No i [został aresztowany i wywieziony do obozu, z którego nie wrócił]. […]
- Czy pani w tym okresie uczyła się? Co pani porabiała w tym czasie?
Pracowałam. Pracowałam najpierw w sklepie „Społem” [przy] ulicy Piłsudskiego we Włochach, tam pracowałam jakiś czas. To był sklep spożywczy, sklep udziałowy. Prezesem spółdzielni był wtedy pan Jan Kurian, bardzo przyzwoity pan. Jako szef był wspaniały i jako człowiek. Potem dowiedziałam się, że on też był w organizacji, ale to już w końcowej fazie.
Potem tak trochę tu, trochę tu, potem mieszkałam w Śródmieściu [przy ulicy] Pańskiej u drugiego brata ciotecznego. [Właśnie tam był mój pierwszy krok do wstąpienia do konspiracji i do pracy w Instytucie Przemysłu Fermentacyjnego przy Krakowskim Przedmieściu 66].
- Kiedy pani weszła do organizacji?
[…] [Właśnie tam u brata spotkałam przyszłego męża i był to czas zaprzysiężenia, 1942 rok. Pamiętam ten czas. Jak dziś wspominam, to serce gwałtowniej bije, cudownie było! Stał się od razu człowiekiem „dorosłym” i odpowiedzialnym
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Mówiła pani, że znała swego późniejszego męża od dziewiątego roku życia. To znaczy wtedy zobaczyła go pani już jako dorosła osoba?
Tak, tak. Już wtedy miałam swoje prawie osiemnaście lat, po prostu przypomnieliśmy się sobie, on więcej jak ja, chociaż ja też go od razu poznałam. Był przystojny chłopak, warto było sobie głowę zawrócić. Krótko potem pobraliśmy się, w 1943 roku.
- Jak wyglądała wasza działalność konspiracyjna?
Cóż, najpierw było zapoznanie się ze wszystkim. Znaczy nie ze wszystkim, bo to różnie można o tym myśleć, ale... czy będę się nadawała, prawda? Chodziłam z mężem, [oswajał mnie z pracą]. Przenosiliśmy różne... tak jak nieraz się zdarzało broń przenosić w pakuneczkach maleńkich. Jak na spacer się szło tylko albo z rowerem, z jednej strony, [tak na luzie].
- To było bardzo ciekawe, co pani mówiła o malutkich pakuneczkach. Broń...
No właśnie. Tak jak broń.
- ...w malutkich paczuszkach?
Paczuszki były, pudełeczka z cukierni. Jak wracaliśmy „ze spaceru” to już wiadomo było, że wracamy z czymś konkretnym. No, też musiałam coś mieć. Wzięłam [oczywiście, bo] musiałam się oswoić [z szybszym biciem serca]. To nie jest tak jak normalnie. Jak się niosło pakuneczek, to przecież on ważył troszkę. Ale jak zbliżali się Niemcy, gdzieś szedł patrol, czy jak naprzeciw nam, to wtedy leciutko wyjęłam paluszkiem, że to leciutkie, że tu tylko ciasteczka są. Tak było wiele razy. Wiele razy w sytuacjach jak widziałam, że się przygotowuje na akcję, gdzieś, coś, czy będzie wyjeżdżał, czy tylko będzie w pobliżu gdzieś, ale zmieniał swój wygląd, to już wiedziałam, że jest coś w planie. [Szykował się na jakąś akcję. Oj było ich wiele].
- Przeglądając album, który stworzył pani mąż, retrospektywę jego działalności...
Tak, tak.
- Wspaniały zresztą. Widziałam, że dużo było jego akcji. Czy on w ogóle panią wtajemniczał, mówił pani co robił?
[Zawsze wiedziałam, że szykuje się do akcji, nie musiał mówić. Będąc w tym środowisku, wystarczyło spojrzeć, aby dopowiedzieć resztę. Z mężem doskonale rozumieliśmy się, bez słów
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Po akcji. Wiedziała pani?
[Nie] tylko się domyślałam, [ale byłam pewna. Nie musiał mówić, zawsze wiedziałam]. Jak zmieniał wygląd, to wiedziałam, że już szykuje się na coś, gdzieś. Już był bardziej skupiony, nieobecny. Myślę sobie, coś się dzieje. Jak były takie sobie pośrednie akcje, to bez echa. Ale gdzie były poważne, to widziałam, że to przeżywał bardzo i każdą akcję. Jak opisywał, bo musiał zdać meldunek do swojego dowództwa. Mieli drugi... że w razie gdzie coś zginie, żeby coś ocalało, to w kilku miejscach się [dokumenty się] przechowywało.
Na przykład w rączce wózka dziecięcego [zwitek raportu z prawie każdej akcji]. Była rurka w środku, to myśmy tak zrobili, że wkręcało się meldunek w rurkę i [„ku potomnym”, może się przyda! Może kiedyś, ktoś znajdzie i dowie się o takiej czy innej akcji].
- No właśnie. Swoje pierwsze dziecko, córeczkę, włączyliście państwo do konspiracji natychmiast.
[Oczywiście, to dawało nam większe bezpieczeństwo, czekaliśmy na jej przyjście na świat. Może ona ocaliła mi życie? Ogromny jej udział w konspiracji]. Ojej, trzeba było. Nie usiedziałam w domu, a trzeba było coś zrobić, więc trzeba było z dzieckiem iść. A że wyposażyli mnie w wózek sąsiedzi, bo nie było wtedy innego wózka, głęboki, prawdziwy wózek, to z wózkiem... Boże kochany, co tam się nie przewoziło! Najróżniejsze rzeczy. Pominąwszy opatrunkowe sprawy, ale broń. Ile [tej] broni przewieźliśmy. Broń przewoziliśmy z Gocławka, już jak się Niemcy wycofywali swoimi „tygrysami”, ogromnymi czołgami ze Wschodu.
Pamiętam, jak przez most [szliśmy]. Mówię: „Słuchaj, a gdyby się coś zdarzyło, że komuś się coś nie podobało, że zatrzymują mnie?”. Miałam cyjanek zawsze, to już powiedziałam, że na ból się nie mogę narazić, bo nie wytrzymam. Potem człowiek wytrzymał. I nie [tylko „spacery” przez most z bronią, ale i w mieście coraz częściej i więcej, bo były to przygotowania do zbliżającej się akcji. Powstania, które miało trwać trzy-cztery dni!].
- Pani szła piechotą? Taki szmat drogi?
Szłam piechotą z Gocławka. Byłam młoda wtedy. Nóżki były sprawne, nie takie jak teraz. [Szliśmy] przez most, mąż szedł z tyłu, rower prowadził i też był objuczony na wszystkie strony. Pistolet jeden, drugi, żeby w razie czego... i oczywiście granat, bo przecież gdyby mnie zatrzymali, to wie, że już mnie nie puszczą, więc jedyne wyjście było tylko skrócić czas [oczekiwania męki]. No i tak, [byliśmy zgodni]!
Było, było. Chyba ze trzy razy obracaliśmy w tą i z powrotem [tym niezastąpionym, głębokim wózkiem z dzieckiem].
- Gdzie dotarła, do kogo ta broń?
Do naszego podziemia, na Krakowskie Przedmieście [66] do Instytutu [Fermentacyjnego] „I.F”, tam były magazyny nasze, broń, do Powstania tam było wszystko magazynowane. [Na pewno nie tylko tam, o czym nie wszyscy mogli wiedzieć, to zrozumiałe].
- Czyli potem „Krybar” się wyposażał w broń właśnie tam?
[Tego to ja już nie wiem i wiedzieć nie mogłam. Moja rola kończyła się w chwili, gdy szczęśliwe dostarczyłam paczuszkę „na metę”]. Tam wszystko było dla całej naszej społeczności, zabezpieczenie, ono było skromne [i magazyn niezbyt pojemny. Były to piwnice – magazyny pod halą produkcyjną „I.F”].
- Gdzie państwo wtedy mieszkali?
Wtedy mieszkaliśmy już na Żoliborzu, [przy ulicy Krajewskiego 2A – tam urodziła się nasza córka Joanna Katarzyna, (najmłodszy powstaniec). Zmienialiśmy mieszkanie bardzo często, kilkanaście razy, nieraz w kilka minut bez możliwości zabrania osobistych rzeczy, których nie było wiele – bo być nie mogło
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Wybuch Powstania zastał państwa właśnie tam?
Na Żoliborzu, tak.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień?
Ciężki był ten dzień, pełen emocji, bo tu zaczęła się strzelanina chyba koło drugiej, na Żoliborzu. Tak...
Tak i to już było gorąco, a mąż jeszcze był w domu, o piątej zbiórka. Na Starym Mieście już słychać takie fu, fu! Co tu zrobić? Jak to zrobić? Mam w domu broń, muszę to przenieść, przewieźć do tego [magazynu]... Było krótko przed piątą, przepakowaliśmy to wszystko w wózek, z powrotem [na Freta odebrali od nas broń „Poziomka” i „Łamaga – Aleksander Wodzyński].
Dziecko na wierzch i pojechaliśmy. Mąż pierwszy, tak na luzie bardziej, a ja z tym wszystkim aż do placu Zamkowego, [ale doszłam tylko do Freta, dalej nie było możliwe].
- Z którego miejsca? Z placu Krasińskich?
Nie, nie. Z Krajewskiego na Żoliborzu. To jest róg Generała Zajączka i Krajewskiego, [uliczka] odchodziła nad samymi torami. W pierwszym bloku od Cytadeli, niższym wojskowym, tam mieszkaliśmy [u wdowy Florentyny Czerwińskiej z córkami, a było ich pięć cór].
- Musiała pani iść wiaduktem nad torami?
Dołem, bo były ogródki, działeczki malutkie, króciutkie, był spad schodkami pod tunel i na Stare Miasto. [Pod wiaduktem do Zakroczymskiej i do Freta – tam rozładunek w bramie].
[Powrót do domu był bardzo ciężki, był ostry ostrzał od Cytadeli na Stare Miasto. Nie mogłam sobie poradzić, żeby dostać się do domu. Pomogły mi sąsiadki widzącej jak nie daję rady ze zmęczenia i ze strachu]. Jeszcze wózek oddzielnie i dziecko oddzielnie. Jak zobaczyły sąsiadki, że idę i naokoło strzelają, to podbiegła jedna, dzieciaka złapała mi tak z tyłu za poduszeczkę i wciągnęła, wciągnęła szybko do [góry, do siebie. W ostatniej chwili trafiłam do piwnicy, zaczęło się Powstanie] […] To był pierwszy [sierpnia], a drugiego wysadzili Niemcy część [domu], gdzie mieszkałam, w powietrze.
Mój Boże, to co wszyscy. Zabrali nas przecież. [Zanim wysadzili dom, usunęli nas z piwnic], wyprowadzili na podwórko, tam pooddzielali młodych, starych, młodych, starych, mężczyzn, kobiety... [Młodych oddzielili od nas i odprowadzili, gdzie, tego nie wiem].
- Od razu na początku sierpnia?
2 sierpnia to było. Zabrali nas do Cytadeli, chyba na dwadzieścia cztery godziny. Tam [na stojąco] przenocowaliśmy i w tym czasie wysadzili budynek, pierwszą klatkę, która zasłaniała im widzenie na Stare Miasto. Z Cytadeli jak oni nazywali, był kiepski ostrzał, więc musieli to zlikwidować. Potem już odbudowali po wojnie.
- Ale została pani bez niczego?
[Zostałam jak stałam]. Bez niczego. Zostałam z dzieckiem na ręku w lekkiej bluzeczce tylko, bo było przecież bardzo ciepło. Bez pieluszek, bo wszystko w piwnicy było, i mleko skondensowane, i suchary, i wszystko co można było na wszelki wypadek na kilka dni przewidywanych zgromadzić. Wszystko zostało w piwnicy. Zostałam sama jedna z dzieckiem na ręku bez niczego. Bez koszulki, bez pieluszki na zmianę. Butelkę tylko miałam, którą zawsze miałam pod pachą. Wodę w niej grzałam, żeby dziecku dać, jak zaczynało płakać, bo pokarm straciłam od razu. Już nie było mowy o żadnym karmieniu, tylko wodą tak... Była bardzo odwodniona.
Potem, po dobie w Cytadeli, przenieśli nas do pierwszego bloku, róg Generała Zajączka przy torach jak się zjeżdża w [Mickiewicza]. Pierwszy blok to był blok z tarasami i znów jak się zjeżdża w kierunku Żoliborza, po prawej stronie narożny, to w drugiej części bloczku. To był blok „kakaowców” tak zwanych, pracowników przedwojennego KKO, [nie wiem dlaczego tak nazywali, bo była to Pocztowa Kasa Oszczędności].
- Krajowa Kasa Oszczędności?
Tak. Czy Komunalna Kasa Oszczędności, czy Krajowa? Nie wiem, nie pamiętam dokładnie, ale to było KKO. Ale tam stali już Niemcy i byliśmy do końca, chyba do 10 września, 9 albo 11 września nas wywieźli, Niemcy tam przebywali razem z nami i w tym czasie...
- Miała pani pokój dla siebie?
[Była nas masa w jednym pomieszczeniu piwnicznym. Była tam płytka gazowa, z której wszyscy korzystali. Niemcy wracający na noc, mieli swoje lokum na piętrze. Boże, lęk i strach] w piwnicy. Było masę ludzi starych, niedołężnych, dzieci i tam się znalazłam. Moje towarzyszki niedoli też, wszystko razem towarzystwo się znalazło w piwnicach. Ale było jeszcze na tyle dobrze, że można było sobie coś ugotować. Ci, co mieszkali w budynku, mieli trochę zapasu, to nas karmili kto czym miał, a to łyżkę, dwie łyżki kaszy, a to mąka roztrzepana na wodzie kleista, tylko „kluszczonka”, jak to wtedy nazywali. [Pokarm dla dzieci, z czego i ja korzystałam].
Nawet mi się trafiło mleko skondensowane, ale dopiero wtedy jak pani, która miała pieska na rękach... uciekł jej, nie upilnowała go. Wyskoczył i ktoś go od razu czy zabił, czy jak to było. W każdym razie pies już nie wrócił i ona rozłożyła ręce i tak mówi - „co [ja] z tym zrobię teraz?”.
Tyle ma mleka skondensowanego, tyle wszystkiego. Mówi: „Kochanego pieska nie ma. Co teraz z tym zrobię?”. Siedziała babuleńka koło mnie, mówi: „Kobieto, tutaj dziecko... kobieta nie ma pokarmu, dziecko tylko na wodzie jest”. I dostałam wtedy chyba dwie, albo trzy puszki mleka skondensowanego i zaczęłam pomaleńku dawać córce dopiero trochę normalniejsze jedzenie...
A pieluszki jak zdobyłam! Były wille jednorodzinne wzdłuż [ulicy] generała Zajączka do Cytadeli. Uciekali ludziska, bo zaczęło się palić, Niemcy palili, co w piwnicy się działo? Uciekający, każdy miał tobołek na plecach... Właśnie pani, od której dostałam [materiał] na pieluszki, to miała w plecaku obrus na dwadzieścia cztery osoby. Jakaś zamożna pani. Dostałam w spadku, bo ona wychodząc z piwnicy... strzelali Niemcy po wychodzących i dostała całą serię w plecak i obrus został podziurawiony i dzięki temu dostałam. Szczęście w nieszczęściu, jak to jest... Dostałam obrus, ona go wyrzuciła. Mówię: „Pani pozwoli, że wezmę, nie mam pieluch dla dziecka”. „A niech pani bierze”. Pocięły mi na kawałki i pieluszki miałam do końca. Już jak się syn urodził po wojnie, to jeszcze miałam przechowaną jedną pieluszkę, [zdobytą] takim sposobem.
- Do kiedy pani została w piwnicy?
Byliśmy do 10–11 września, [ewakuacja z miasta wozami drabiniastymi].
Potem wywieźli nas już do Pruszkowa, a bałam się Pruszkowa jak ognia. Pamiętam, jak dowieźli nas, bo nas wywozili... to nie byli Ukraińcy i nie byli Niemcy. To ktoś, do dziś nie wiem, kto to był. – wozami drabiniastymi, ale żołnierze. Może to byli Węgrzy?
- Węgrzy byli, też brali udział.
Właśnie w tej chwili myślę, że to mogli być i Węgrzy, bo byli przyjaźni dla nas. Dowieźli nas do Pruszkowa i widzę tylko wielki obóz, barak. Mówię: „Nie wejdę tam, nie wejdę. No nie wejdę, bo jak wejdę to koniec! Już nie wyjdę stamtąd”. Wszystkich wysadzili z wozów i wszyscy idą całą gromadą przed siebie w otwarte ramiona obozu. Mówię: „W imię ojca i syna, nie wejdę!” i tak przytuliłam córkę do siebie, jak mogłam najmocniej. Mówię: „Jak strzeli, to niech przestrzeli obydwie”. I tak nie do obozu, a w lewo, obok. Szłam i szłam, i tylko czekałam, kiedy strzał będzie, kiedy mnie kula trafi. I nie trafiła jak widać.
Poszłam, poszłam, były krzaczki nieduże i w krzaczki, ale widzę, że jest więcej osób uciekających pomiędzy krzakami. Nie wiem, jakim cudem dostaliśmy się do Milanówka. Tego momentu zupełnie nie pamiętam, jak to było. Wiem, że znalazłam się w Milanówku na sali... produkcyjnej, jakie były kiedyś. Tam już było masę ludzi, siedziało i leżało...
- Ktoś udzielił wam pomocy?
Ktoś się nami zaopiekował i tam nas dostarczył. Okazuje się, był tam jednocześnie punkt sanitarny. Po kilku... chyba dwa albo trzy dni tam byliśmy. Trochę nas odkarmili, dali coś niecoś do ubrania, bo też nie miałam nic na sobie, tylko lekkie ubranie, nic więcej. Wywieźli nas aż pod Rawę Mazowiecką, het, het.
[pracownicy] RGO. Rozprowadzało po swoich punktach widocznie. Tam mieli swoje [punkty].
- Rada Główna Opiekuńcza, tak?
Caritas nie Caritas. Były jakieś organizacje wtedy. Tam już byliśmy do końca. Dostałam się na farmę, tak bym to dzisiaj nazwała, bo był gospodarz dość zamożny i było nas dwie matki z dziećmi...
- Oni mieli obowiązek opiekować się wami, dać wam schronienie?
Tak, ale było różnie. Nawet przychodzili chłopcy w nocy i pytali, jak nam tu jest. Czy się nie znęcają nad nami, czy dostajemy jeść.
Tak. Chłopi, ale to byli ci z lasu, którzy rozpierzchli się, nie zdążyli dojść do Warszawy i byli w lasach pobliskich. To myśmy mówiły, że wszystko w porządku jest, bo mówi: „Nie krępujcie się, bo w razie czego pójdą z dymem”. To tym bardziej nie możemy nic powiedzieć, gdyby nawet coś było, a było [różnie, gorycz położenia i uśmiech, który dawało uśmiechające się dziecko, to dawało chęć do życia].
- Niechętne przyjęcie też się zdarzało?
[Pierwszym powitaniem było, jak dojechali opiekunowie, „A że święta ziemia was nie pochłonęła zanim tu trafilita” i tak się miło zaczęło, z takim wspaniałym sercem nas przyjęli. Wspominam ten dzień jak zły sen, koszmar]. Pamiętam moment przed świętami, kiedy [starałyśmy się] pomagać… Wróciła, przepraszam, że wrócę jeszcze wstecz. Staraliśmy się pomagać. Jak jedna siedziała z dziećmi, to druga szła w pole, żeby im pomóc czy w takiej pracy, czy w [innej], w domu. Coś, żeby nie być ciężarem, ale i tak się na tym nie poznali. Jest moment, kiedy [gospodyni] wrzuciła jabłek podgniłych do kosza, kobiałki. Przedtem tam ktoś obierał ziemniaki. Stanęłam nad koszem, wybrałam kilka jabłek, wyłuskałam wszystko, co jest zgniłe, oczyściłam, wymyłam. Wychodzi gospodyni, trzymam w spódnicy kilka jabłek. Myślę sobie: „Potem zetrę, dam dziecku tak trochę czegoś innego, nie tylko ciągle klej z kaszy”. Ona podeszła: „A co wy tu robita przy tym?”. Mówię, że chciałam kilka jabłek dla małej obrać, żeby jej dać. „Rzucić to, bo to dla świniów”. Mówię: „Ale wybrałam... są czyste jeszcze, względnie zdrowe”. „Mówiłam!”. To zrzuciłam te jabłka do koszyka i na tym się skończyło i tak było różnie, raz lepiej, raz gorzej.
Był punkt RGO w parafii, to nam też dawali cukier, mannę, czasami chleb. Kiedyś mleko też dostałam w proszku z RGO, to tak się karmiło, jak można było karmić. Trochę tym, trochę tym, aby tylko nie zmarło. To co było, wszystko.
[Dla mnie wieczność udręki, żalu i tęsknoty do normalnego życia, był to czas od września do stycznia], byłam tam do 21 albo 22 stycznia. Już od razu wyszykowałam wszystko, co można było zabrać. [Gospodyni miała trzy córki, jedna była serdeczna]. To ona po kryjomu przed matką wymościła wózek malutki, ale też głęboki tylko bardziej płytki, nie ma porównania do tego z konspiracji, i zrobiła ubranko, śpiwór z wełny. Matka miała owce, więc ta jej „podciągnęła” troszkę wełny, żeby mnie wyposażyć w drogę, bo styczeń to był siarczysty, było strasznie mroźno. Tak mnie wyposażyła na drogę, a jeszcze z RGO dostałam cukier, dostałam jeszcze coś, jakieś wikta na drogę. Wtedy odezwało się w niej coś i mówi: „A to ty weź, bo tam jest gorące mleko, to sobie weź na drogę”, a ja mówię: „Nie, dziękuję. Mamy wszystko, a zresztą ludzie po drodze będą. Przecież my w jeden dzień nie zajedziemy na swoje miejsce”. Mam do dziś [wyrzuty sumienia], proszę mnie rozgrzeszyć w razie czego... Jak ona zaproponowała coś na drogę, to tylko powiedziałam tak: „Bóg wam zapłać za wszystko. Za wszystko dobre, coście nam dali. A za złe niech wam ludzie odpłacą”.
- Doskonale pani powiedziała.
To mnie całe życie prześladuje.
- I to pani ma wyrzuty sumienia?
[Bardzo i naprawdę ogromnie mi wstyd, bo przeżyłam i z dzieckiem wracałam do rodziny, do swojego domu]. Bo tam się podobno potem działo strasznie. Przyszli Rosjanie zaraz, zabrali im trzodę, zabrali im bydło, konie. Wtedy byli to majętni ludzie. Dwie jak to się nazywało wtedy, większe ilości ziemi, włóki, morgi... Jak to jest? Coś, że to bardzo dużo było. Oni nie mieli nawet czym obrabiać tego, bo wszystko im zabrali. Syn niedługo zmarł na gruźlicę, ona też zmarła szybko po tym. Widocznie w rozpaczy, że to wszystko rozgrabili. Tak sobie myślę: „Boże kochany, czy ja przeklęłam?”.
- Pani tak widzi w ramach sprawiedliwości dziejowej może, ale to jest... trudno z tym się pogodzić. Oczywiście.
Takie to dzieje.
[Wróciłam do domu rodzinnego i szybko na powrót do ukochanego miasta, do Warszawy, gdzie przeżyłam swoją młodość i wiele wspaniałych wzruszeń. Ale gdyby powstała potrzeba, (nie daj Boże), powtórzyłabym wszystko od nowa, może tylko z większym jeszcze zaangażowaniem w sprawę, to było ważne i jedyne. I niczego nie żałuję]. Wróciłam do rodziców, do Nowego Dworu. Tam wracałam przez most na Wiśle. Most w cudzysłowie, bo był zbity, zrzucony, a Wisła była tak zmarznięta, że można było przez nią przejść. Tylko był jeden szkopuł przejścia przez Wisłę, bo było masę trupów żołnierzy. Leżały tak jak kłody drzewa na całej szerokości, ale jakoś żeśmy przeszli. Nawet nam ktoś pomógł wózkiem zjechać po skarpie na Wisłę, bo żeśmy do mostu doszli i mostu nie ma. Szłam z koleżanką też z dzieckiem, która wracała do swoich dziadków do Nowego Dworu. [Przejście przez Wisłę to był makabra].
Tak, z wojny tak. Później powódź go zabrała w 1947 roku, rozbiła zupełnie, wszystko rozniosła, nie ma śladu, nie było śladu.
- Jak pani nawiązała kontakt z mężem?
Wróciłam zaraz pewnie w dwa miesiące, bo nie chcieli mnie puścić rodzice, żebym w ogóle gdzieś od nich poszła. Ale wiem, że [muszę] być w Warszawie, tam jest wszystko moje przecież. Mieszkanie męża w Alejach Niepodległości, przy saperze kiedyś vis a vis, wysoki budynek i tu mieszkanie, w którym w piwnicy wszystko zostało. Miałam kochanych wujków męża na Kawęczyńskiej, na Pradze. Pojechałam do nich. Boże, cóż to było! Jakie wielkie ich szczęście, że się odnalazłam, że wróciłam i do nich przyszłam, i tam mieszkałam.
- Wiedziała pani coś o losach męża?
[I wiedziałam i nie. Bałam się myśleć co mógł zrobić, jeśli został wywieziony z Warszawy, czy skorzystał z cyjanku, o którym była mowa. Ta myśl spędzała spokojniejsze myśli, był to czas niepokoju i oczekiwania. W tym czasie były już różne wiadomości o powracających do kraju. Ja ciągle bałam się myśli]. Nic nie wiedziałam, tylko wiedziałam to, że mąż powiedział, że gdyby się miał dostać w ręce Niemców, to pamiętaj, że mam cyjanek. Nie miałam nadziei żadnej, że mąż żyje, chociaż był moment... Jak wywozili ich z Warszawy, to [mąż] wyrzucił (potem się dowiedziałam, jak już byłam na wsi, na poniewierce) z pociągu kartkę, którą dostarczyli dziadkom, bo [była] na adres dziadków, albo drugiej siostry mamusi pisał. Że jedzie do obozu i jest odznaczony krzyżem Virtuti przez „Bora” Komorowskiego osobiście. [Okazuje się, masa była takich i tym podobnych wiadomości wyrzucanych na trasie z pociągu].
- On walczył całe dwa miesiące?
Tak, do końca, mąż był do końca, do kapitulacji.
Na Powiślu u „Krybara”, tak. [115 pluton, 2 kompania, III Zgrupowanie „Konrad”, grupa „Krybar”, dowództwo na Smulikowskiego, Związek Nauczycielstwa Polskiego (Z.N.P)].
- Potem po kapitulacji po zakończeniu Powstania dokąd został wywieziony?
Oni mieli po drodze przejściowy obóz, [Fallingbostel koło Dusseldorfu, Stalag XI B, numer jeniecki 141-275]. Potem jego końcowy obóz to był chyba... Oberlangen. Nie, tam była siostra, Janka – [„Kaja”. Siostra męża, „Kaja”, sanitariuszka, jej drugi brat, Mietek „Goryl” i jej mąż Wiktor „Janecki”, wszyscy szczęśliwie wrócili do kraju w 1945 i 1946 roku].
On był w Dorsten J.O.T. chyba.
Wrócił w 1945 roku w grudniu. Ale poszukiwałam go... Dlaczego wróciłam tak szybko do Warszawy? Bo go szukałam przez Czerwony Krzyż, przez radio. Nasz kochany Bocheński... Tyle razy ile go wzywałam, to on zawsze sam osobiście czytał, wzywał do powrotu do kraju.
Usłyszała najpierw siostra męża. Potem usłyszeli koledzy, dopiero potem do niego mówią: „Tadek, będzie wieczór, będzie wiadomość”. Tym sposobem już potem pierwszy brat, ten młodszy, na zwiady [wrócił do kraju]. Jak tu, co tu? Potem dopiero stopniowo zaczęli zjeżdżać do kraju.
Mąż miał propozycję, żeby [pojechać] do Kanady... Wyzwolili ich Anglicy w tamtej części, to mówili, że wyposażą we wszystko co potrzeba. Mówią, dokąd będzie wracał? Do komunistycznej Polski? On mówi, że nie, [że wraca do kraju, do domu i rodziny”].
- On nie wracał do komunistycznej Polski tylko do ukochanej żony wracał.
On mówi tak: „Jak mnie [poszukuje, znaczy, że żyje]”, a jak jeszcze usłyszał, że Stacha z Asią, to przecież w wiadomościach wszystkich [usłyszał], wiedział, że dziecko żyje i wiadomości przychodziły, to [jak mógł tam pozostać? Pierwszym transportem z Lubeki wracał do kraju w grudniu 1945 roku. Było groźnie na wodzie, „gęstej” od min”].
- Ale wrócił w dość trudnym okresie, chociaż nie najgorszym jeszcze, bo to co najgorsze w czasach komunizmu zaczęło się później. Czy miał jakieś problemy w związku z tym?
Oj, miał. Pracy nie mógł długo znaleźć. Nareszcie w końcu trafił do swojego Urzędu Skarbowego, a tam był jeszcze jego naczelnik, który go uprzedził, żeby uciekał z urzędu, bo idą Niemcy po niego. Po „swojego” idą, jak to powiedzieli, [to było w czasie okupacji. Mąż opisał to, w wydanych książkach wiele razy. Nie chciałabym czegoś pominąć, a było wiele, wiele…].
- Ale uniknął aresztowania, takich rzeczy?
Tak, ale był ciągle na widelcu, ciągle. Do tego stopnia, że jeden z kolegów nawet w końcu nie wytrzymał i powiedział: „Słuchaj, Tadeusz. Już nerwowo nie wytrzymuję, nie wiem, co mam pisać o tobie? Muszę codziennie pisać raport o tobie”. Pisał nawet to, że w „Końskiej Jatce” mięso kupował jak wracał z pracy. Że zegarek sprzedał po to, żeby mnie kupić buty i opał na zimę i ziemniaki, to co niezbędne było. Wszystko, ciągle był [obserwowany]...
Dopiero potem już, po wielu, wielu latach to się wszystko uspokoiło później i już. Ale zapisał się przez kogoś znajomego do ZBOWID-u wtedy. ZBOWID był wtedy tolerowany, to była... potem się dopiero wykształciło, że to była wszystko Armia Krajowa. I tak, takie to były dzieje. Ile myśli uciekło w międzyczasie, które nachodziły już, żeby pociągnąć [temat, a wtedy nie starczyłoby nocy, na Polaków rozmowy].
- Myśląc o tym całym okresie nie żałuje pani wszystkich poczynań?
Nie żałuję, niczego nie żałuję. Tylko mi czego szkoda? Szkoda mi, jednocześnie nie żałuję i szkoda mi, że człowiek może spędził te lata, zbyt szybko dojrzał. Ale i liczył, że wcześniej będzie wolność, wszystko i, że nie tak będzie jak było. Ale w sumie mogę z podniesionym czołem powiedzieć, wszystko co mogłam, co mogliśmy z mężem przekazać dzieciom to dzieci wszystko wiedzą i wszystko rozumieją. [Mamy trójkę wspaniałych dzieci, bardzo kochanych i kochających, wartościowych ludzi, za co Bogu dziękuje].
Warszawa, 19 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt