Ryszard Beluch „Heros”
Nazywam się Ryszard Beluch, data urodzenia 14 lipca 1924 w Warszawie, stopień wojskowy szeregowy.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły, a ostatnio do gimnazjum w Zakładach Lotniczych PZL Paluch i ukończyłem pierwsza klasę gimnazjalną.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Bardzo przykro, ponieważ mieszkałem przy samym lotnisku, na Paluchu, za Okęciem. Wielkie to lotnisko było wtedy, jedyne, bloki były fabryczne, zakładowe, wokół bloków rowy przeciwlotnicze i w tych rowach próbowaliśmy się chować. Samoloty latały nad samymi głowami od pierwszego dnia o piątej rano i trzeba do tego dodać, że panika była okropna, że to są gazy, a to po prostu był kurz. W maseczkach byliśmy wszyscy... i to tyle chyba.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji przed Powstaniem?
Pracowałem w warsztacie blacharskim w Warszawie, na Czerniakowskiej i w wyniku tego po trzech latach zrobiłem sobie dyplom czeladniczy blacharza galanteryjnego, mam go nawet tutaj. Poza tym od roku 1941 czy 1942 do szkółki chodziliśmy, do przedwojennego Wawelberga – przedwojenna Szkoła Inżynierska. W czasie okupacji chodziliśmy na Mokotowską do tej szkoły i ukończyliśmy ją dwa tygodnie przed Powstaniem, otrzymaliśmy tytuły technika budowy maszyn.
- W jaki sposób pan się zetknął z konspiracją?
W jednej klasie tejże szkoły, o której mówiłem, był między innymi kolega, to co się orientuję w tej chwili, [nie wiem], czy będę miał rację, że tak szczegółowo mówię, ale może nie powinienem, jego ojciec był działaczem partyjnym PPS-u. Widocznie to spowodowało, że on angażował kolegów najbliższych, znanych, zaufanych do organizacji. Otrzymaliśmy na jakiejś przerwie karteluszki anonimowe: „Interesujesz się tym i tym, to zgłoś się tu i tu” . Zgłosiliśmy się, patrzymy na siebie i tak się stało.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Bardzo dziwnie, dlatego że kilka dni przed Powstaniem byliśmy już na tak zwanych… jak to się mówi?… na punktach, właśnie u siostry tego kolegi, który nas zwerbował do organizacji, na dolnym Żoliborzu, na Promyka. Tam byliśmy chyba od dwóch dni. Wybuch Powstania na Żoliborzu nastąpił troszeczkę nieprawidłowo, bo o godzinie czternastej, nasi koledzy pobierali broń z kotłowni na Suzina i wpadli, patrol niemiecki szedł... O trzy godziny było za wcześnie, a my na tych kwaterach siedzieliśmy sobie, nie wiedząc w ogóle o niczym. Wynik był bardzo nieprzyjemny, bo pierwszego dnia zginął od razu nasz dowódca kompanii i jego żona również, bo czołgi wjechały, obrona nie była przygotowana, za wcześnie.
- W jakim oddziale pan walczył?
„Żyrafa”, 1. kompania, pluton 221.
- W jakich warunkach pełnił pan służbę, walczył w czasie Powstania?
W różnych, pierwszy okres, pierwsza połowa była, według mnie, bardzo smutna, bardzo przykra, a druga chyba jeszcze gorzej, dlatego że pierwszego dnia uciekliśmy, to znaczy nie uciekliśmy, po prostu wymaszerowaliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Po tej wpadce o godzinie czternastej, trzeba było coś z tym zrobić. Dowódca „Żywiciela” podjął decyzję, że idziemy do Puszczy Kampinoskiej i w nocy z pierwszego na drugiego, nastąpił wymarsz do Puszczy Kampinoskiej. Mała, niewielka grupa powstańców została przy placu Wilsona. Dowodził nią zdaje się szef Zgrupowania „Żbik”, chyba tak. Garstka powstańców została jednak w Warszawie, a my – do Puszczy. Ten marsz był nie bardzo wesoły, bo race wiecznie w górę, Niemcy oświetlali wszystko, a nas szło chyba około siedmiuset do Puszczy. Po drodze mieliśmy dwie wypadki. Jeden z żołnierzy miał przywiązane granaty na brzuchu, „Padnij! Padnij! Padnij!”, padł i taki szalony był wybuch, ale jakoś wszyscy później doszliśmy. W Puszczy może jeszcze nawet niezupełnie zdążyliśmy odpocząć, ani przespać się, ani zjeść, może trochę przesadzam, ale to bardzo krótko trwało, przyszedł rozkaz z Dowództwa Armii Krajowej, z Dowództwa Powstania właściwie, że wymarsz z powrotem. 3 sierpnia byliśmy już z powrotem na Żoliborzu, taki był początek.
- Czy był pan był uzbrojony?
Miałem PIAT-a z kolegą. Jak wracaliśmy z Puszczy na Żoliborz, to mieliśmy we dwóch PIAT-a. Z tego PIAT-a mieliśmy pożytek taki, że jak szliśmy do Warszawy, to natknęliśmy się na ulicy Zdobyczy Robotniczej na niemieckie jednostki, na tyralierę niemieckich wojsk i na czołg. Ten czołg troszkę uszkodziliśmy, to co pamiętam. Pod gruszą siedzieliśmy z PIAT-em, kolega dostał w udo odłamkiem, bo w tą gruszę walnął szwab. Mieliśmy tego PIAT-a i przynieśliśmy go na Żoliborz, po jednym strzale wykorzystaliśmy na Zdobyczy Robotniczej i był na Żoliborzu ten PIAT dalej z nami.
- Z jak dużym ryzykiem, jakimi trudnościami, wiązała się pana służba w Armii Krajowej?
Jak każda inna, jak każdy inny członek, nic specjalnego tu nie było, nie uważaliśmy się za żadnych bohaterów, za kogoś wyjątkowego, to normalne było.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, spotkanych w walce, wziętych do niewoli?
Powiem szczerze, że… to znaczy jak Niemców pamiętam, tak? To muszę opowiedzieć o jednej rzeczy, że w połowie sierpnia, 15, 16 sierpnia chyba, jeszcze byliśmy na Żoliborzu, na ulicy Niegolewskiego, przy placu Henkla i to nie był rozkaz, było takie rzucenie słów dwóch dowódców plutonów: „Chłopaki, na ochotnika. Lećcie na Henkla tam, pomóc AL.-owcom”. Tak to było. Pobiegłem na Henkla, a Niemcy byli już tuż, tuż, już czuło się, tyraliery nawet do tego były i trzeba było ich odeprzeć. My skoczyliśmy na poddasze, z góry łatwiej widać, łatwiej było do nich strzelać, wtedy zobaczyliśmy twarze tych Niemców, młode chłopaczyny, młode chłopaki. Człowiek patrzył, tak trochę głupio.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Bardzo przyjemnie. Jak wróciliśmy z Puszczy, to nas rozdzielono po kwaterach prywatnych. Trafiłem bardzo przyjemnie na Krasińskiego 20, na pierwsze piętro, z balkonem, ładne dziewuchy były nawet, ale przyjemnie było. Później może było gorzej, ale początki były bardzo sympatyczne, bo już wszyscy mieli trochę dość.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?
Zacząłem o tym, chyba jeszcze nie skończyłem. Miałem i dobre, i złe strony, bo jak poszedłem na ochotnika, widziałem tego młodego Niemca, jak ich odparliśmy, to zostałem ranny wtedy, bo jak odparliśmy Niemców, patrzymy leży oficer z AL-u (bo była tam grupa AL-owców) i z jednym plutonowym podeszliśmy do tego oficera, wzięliśmy jego na nosze, chcieliśmy go wziąć odnieść gdzieś i wtedy nad nami granatnik trzepnął. On w obie nogi, ja w obie nogi. Z tym że ja dostałem paskudnie – jeden odłamek wpadł mi głęboko w staw kostny, wielkości fasoli, taki kolczasty. W ciągu dwóch, trzech dni mi to wyleczyli, a z tamtym kuśtykałem bez przerwy. Miałem doradztwo lekarskie, że operacja, bo inaczej to nie wyjdzie, ale grozi to skróceniem nogi i kuleniem całe życie. To też trochę nieprzyjemne, młody człowiek i [kaleka], albo czekać cierpliwie, jak to w chrząść obrośnie i może się to jakoś ustatkuje. Tak mi różni doradzali, dowódca plutonu, jak już poszedłem po opatrunku do oddziału, to mówi: „Zrób coś do cholery z tą nogą, nie będziesz przecież bez przerwy kulał”. A ja na palcach musiałem chodzić tą nogą. I tak bez operacji się obyło. Jak odgruzowywałem Warszawę, jak było już po wojnie, na tym odgruzowaniu gruz ładowaliśmy, to skoczyłem z samochodu i to wyskoczyło z kostki pod skórę, miałem szczęście takie. W przychodni na Jagiellońskiej mi to przecięli, opatrunek założyli i nie ma sprawy, a mordowałem się chyba dwa lata z tym. Był okres, że w ogóle nie czułem tego, a był okres że aż mi gwiazdy [się pokazywały], że w ogóle nie można było stanąć, różnie było. Tak że w związku z tym, to ja i tak musiałem na punktach sanitarnych być, kolegów odwiedzałem i tak było. To był taki paskudny okres, dlatego że byłem ranny około 16 sierpnia, chyba tak, gdzieś koło tego. Jeszcze się człowiek dobrze nie oczyścił z tych odłamków, z tego wszystkiego i taka tragedia na Żoliborzu przecież była. Atakowanie Dworca Gdańskiego, okropne. Z naszej strony Żoliborz atakował i oddziały leśne z Puszczy, a z tamtej strony nawet chyba Batalion „Zośka” atakował i inne oddziały ze Starówki. Paskudnie to wyglądało, trzysta ofiar po naszej stronie. Mimo że nieudane natarcie było, to na drugi dzień powtórzyli to samo. Duże straty, strasznie duże. […] Po Gdańskim tydzień czasu chyba, nie więcej, może osiem dni, pada Starówka. Tragedia naokoło, tak to wyglądało. Jak Starówka padła, to do nas przyszło dużo ludzi, żołnierzy i cywilów, kanałem. Do Śródmieścia docierali i na Żoliborz. Ten okres był bardzo nieprzyjemny, niesympatyczny zupełnie, same straty.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Dobra, bojowa, dobrzy chłopacy byli wszyscy. Byliśmy we dwóch, to ja miałem wtedy równo dwadzieścia, a Kaziu miał dwadzieścia jeden [lat]. Byliśmy tacy pełną gębą kadra i trochę młodszych chłopaczków było, osiemnaście lat, no i starszych też troszkę było, dowódca kompanii miał od nas może trzydzieści lat więcej, też nie był stary, dowódca plutonu miał chyba trzydzieści lat, więcej nie miał. Tak ogólnie bym ocenił swoją pozycję i kolegi, mniej więcej w ten sposób, że byliśmy w trochę dziwnej sytuacji, może nie dziwnej, ale nietypowej sytuacji. Tam wszyscy znali się od gluta, od przedszkola na Żoliborzu i tam byli, a my z pół Warszawy, ja z Mokotowa, Kaziu skądinąd, ten co nas angażował z Targówka, jeszcze inny z Woli, cała zbieranina i my stworzyliśmy drużynę, w związku z tą szkołą, ale tak się stało.
- Czy w czasie Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Owszem, tak, odbywały się msze, nawet śluby, ale to takie sporadyczne przypadki.
- Czy w czasie Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?
Tyle co nam dawano, to mieliśmy, radio też słuchaliśmy, tak że tego raczej nie owało. „Biuletyn Informacyjny” był, co tam jeszcze?
- Czy rozmawialiście na temat artykułów, audycji?
Więcej dyskusji było na temat, czy wreszcie, no to już później stało się, rzeczywiście się stało, czy wreszcie nastąpi jakaś ofensywa lądowa na zachodnich siłach. Byliśmy w tym samym czasie, mniej więcej, co… rok po Monte Cassino, chyba rok po Monte Cassino, a tam na zachodzie nic takiego specjalnego się nie działo, więc człowiek czuł się trochę osamotniony, po interwencjach różnych, po pobycie u nas „cicho-ciemnych”, to się rzeczywiście później pojawiła pomoc w postaci dostaw lotniczych, zrzutów, ale straty były bardzo duże. Nie spadało to tam, gdzie powinno spadać, tak jak miasto, tu Niemcy, tu my.
- Jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to już chyba powiedziałem, zbieg okoliczności, ja ranny, masakra na Dworcu Gdańskim, padła Starówka i później coraz trudniej. Jak już Starówka padła, to już wiadomo – wtedy już Niemcy zaczęli się za nas brać na poważnie. Ostrzał artyleryjski na Żoliborzu był ogromny, naloty. Po Dworcu Gdańskim już, nawet to konsultowałem z kolegą tą sprawę, ja byłem pewny, bo tam był kiedyś szpital i później jak byłem ranny, byłem w tym szpitalu kilka dni, to w tym czasie mój pluton, to znaczy oddział, drużyna, wszyscy się przenieśli do klasztoru i wtedy się zmieniła radykalnie sytuacja. Dlaczego? Bo do tej pory to była jednostka liniowa, wypad tu, wypad tam, zaatakuj tu, zaatakuj tam, a tu już się stała twierdza, która broniła konkretne rzeczy. Wszyscy nazywali ją „Twierdzą Zmartwychwstanek” i wtedy koledzy z tej twierdzy nie wychodzili, bronili wszystkiego wkoło w oparciu o tą twierdzę. Zginęło trochę ludzi. Co tu więcej można mówić na ten temat, ale jeszcze koniec Powstania jest najgorszy, to też jest przykra sprawa. Jak już Starówka padła, to już tak mniej więcej czterdziestego piątego dnia Powstania, tak to należy mniej więcej szacować, czyli dwa tygodnie przed końcem, to już się zaczęła horrendalna kanonada, straszne bombardowanie, było okropnie. To już cały Żoliborz – mówię o naszym środowisku, o moim oddziale – mieścił się wtedy w klasztorze i ten klasztor bez przerwy atakowali w sposób różny, i artylerią, i lotnictwem, i czołgi podjeżdżały, i miotacze ognia przez okna, straszne rzeczy. Cały Żoliborz cierpiał z tym wszystkim, a jedyna konsekwencja była taka, że już tak zgnietli tych chłopaków (bo mnie w tym momencie nie było), że nie mieli wyjścia, musieli się poddać i poszli do niewoli dzień przed końcem Powstania, przed kapitulacją. Tam był Instytut Chemiczny vis-a-vis, to był najgroźniejszy punkt wtedy w tym rejonie, esesmani obsadzali ten Instytut i stamtąd takie ataki szły, no i 19. Dywizja Pancerna niemiecka, to była makabra, potężna siła, okropna siła.
- Jakie było pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Czy ja wiem? Jak się z Puszczy wróciło na Żoliborz, to była taka wielka radość na początku, bo koniec nie był wesoły. Na przykład koledzy dostali się do niewoli, bo oni siedzieli już w tym klasztorze w kotłowni, koks tam był, kotły i nie mieli możliwości wyjścia stamtąd, no i ręce do góry i zabrali ich. To jest bardzo przykre, natomiast pozostała część załogi klasztoru w nocy po tym fakcie jak szczury [pełzali] i jakoś się udało wyleźć z tego na dolny Żoliborz. Wtedy ja też się przyłączyłem do tego i na dolnym Żoliborzu jeszcze, ja wiem, dzień, półtora próbowali coś robić. Dowódca Żoliborza zakomunikował wszystkim dowódcom, że o godzinie jedenastej ruskie wojska, po tamtej stronie brzegu Wisły, podstawią nam pontony, żeby się na drugą stronę przedostać, a tych pontonów nie było. Straty cholerne były, bo jednocześnie był rozkaz, że wszyscy atakujemy dolną część Żoliborza, aż do wałów wiślanych, do tych pontonów. Pontonów nie było, duże straty mieliśmy wtedy, to zmienił wtedy rozkaz dowódca Żoliborza: „W takim razie natarcie zostanie powtórzone” – nie wiem piąta czy szósta popołudniu. Na szczęście nie zdążył, bo godzinę przed tym przyszedł rozkaz z Komendy Powstania, że należy kapitulować i o godzinie szóstej czy piątej popołudniu, skapitulowaliśmy wszyscy, już na pontony drugi raz nie szliśmy.
- Co działo się z panem od momentu kapitulacji do maja 1945 roku?
Do maja 1945 roku co ja robiłem? W niewoli byłem do 3 kwietnia konkretnie, do swoich imienin, tak się złożyło. Byłem w Altengrabow w obozie jenieckim, na komenderówce Groningen. W cukrowni nas tam zatrudnili, trzeba było dźwigać wory cukru z maszyn do maszyn do szycia, z maszyn do szycia do wagonu nosić, całą kampanię. Tam się zbliżał front z wojskami amerykańskimi, tak że końca kampanii cukrowej chyba Niemcy nie doczekali i już dokładnie nie pamiętam, chyba w marcu z tej komenderówki nas wszystkich już ustawiono i marsz, aby dalej od frontu. Doszliśmy do Egen, w stodole nas ulokowali, chyba nawet niecała noc została tam spędzona i Amerykanie wtedy do Egen weszli, strzelaniny od cholery było, ale weszli, wrota od stodoły otwarte, Niemcy uciekali jak mogli, a z nami byli też razem pędzeni oficerowie ruscy. Tamci zaczęli ruskich gonić, pędzić, nasi tam też trochę kopów im dali wszystkim, tak że niektórzy wachmani pouciekali do mieszkań prywatnych, poprzebierali się za cywili, a niektórych wyłapali. Amerykańska armia wjechała i co ciekawe, dużo Polaków w niej było, po polsku mówili: „Dzień dobry”, „Dzień dobry”, „Wiwat”. Tak się kontakt nawiązał. Tak że moja cała grupa, z kim byłem w niewoli, wszyscy byli z Żoliborza, chłopaki przeważnie, to jak nas Amerykanie wyzwolili, to nam zaproponowali, już sami poszliśmy po jakieś zajęcie, bo co tutaj robić, i nam zaproponowali tak zwane wachty w zakładach pracy. Wtedy szczęście było, trafiliśmy dobrze, do masarni. Ślązak był z nami też, „Szczur” miał pseudonim, głupi pseudonim, ale miał „Szczur”. W masarni połówek świń od cholery wisiało i tego wszystkiego i mówię, że dobrze się stało, dlatego że dużo było obozów wyzwolonych, kobiet, mężczyzn, różnych ludzi i strasznie pomagaliśmy tym mięsem. Oni przysyłali kogoś, pół świni na plecy i tam sobie robili, gotowali. Przedtem byliśmy w koszarach w [niezrozumiałe], było tam trochę żartów, trochę zabaw, trochę występów, zorganizowaliśmy sobie zawody bokserskie, teatrzyki, ale to było krótko. Miasto opuszczone było, restauracje pootwierane, ale pusto, nic tam się nie działo. W tej masarni byliśmy może trzy miesiące, obdzieliliśmy mięsem tych ludzi, wielkie dzięki przychodzili nam tam składać, trochę głupio człowiek się czuł, bo to ani swoi, ani to moje, żaden obowiązek i później mówimy: „Co? Jedziemy gdzieś kawałek dalej?”. Chyba we czterech czy coś takiego, ja mówię: „Jedziemy na południe Niemiec, zobaczymy, co tam słychać”. Po drodze nas złapała żandarmeria amerykańska w Dachau, w tym obozie. Do tego obozu nas wsadzili, ja mówię: „Polaka tu przyślijcie, bo ja nic nie rozumiem”. Przysłali żołnierza, który po polsku mówił i mówimy, że jesteśmy Polakami z niewoli i wypuścili nas zaraz, ale mówią tak: „My was wypuszczamy (nakarmili, wszystko normalnie, jedzenie jak cholera, widocznie trzymali nas przy kuchni, żeby się najeść), ale musicie nas posłuchać i pojedziecie w tym kierunku, do Monachium, tam”. Pojechaliśmy do Monachium, a tam był nabór Polaków z niewoli do Armii Andersa. Zgłosiliśmy się tam. Trochę źle trafiłem, bo pytali: „Jaki zawód?”. – „Technik budowy maszyn”. Oni napisali technik budowy nie maszyn a mostów i mnie do saperów wtrynili, na Szkołę Podchorążych Saperów i skończyłem Szkołę Podchorążych Saperów, w skrzydle saperskim w Kapui, we Włoszech, w Armii Andersa. Jak skończyłem szkołę, to już się zgłosiłem na powrót do Polski. Sporo czekałem, bo zgłosiłem się chyba w podchorążówce, ona się skończyła chyba w listopadzie, to mnie wysłali do jednostki macierzystej, do kompanii saperskiej, jako podchorążego niby już i czekałem miesiąc, dwa, trzy i z kolegą z Powstania Warszawskiego, też z Warszawy, który trafił do broni pancernej, na motorze wciąż służbowo jeździł, mówi: „Chodź, wpadniemy do Rzymu, zameldujemy się, że będziemy do Polski wracać”. Pojechaliśmy, ale on ten motocykl zostawił i mówi: „Chodź w ten wagon kolejowy” – i pojechaliśmy. [Trafiliśmy] do ambasady i mówimy, że chcemy wracać do Polski. „A, to proszę do misji wojskowej się zgłosić”. Z Armii Andersa sporo tam się meldowało ludzi, głównie z Powstania. Tak trafiłem, że szefem misji był pułkownik „Sidor”, ale miał adiutanta porucznika z Żoliborza, ale działacza chyba lewicowego i mówi: „O, to starzy znajomi!”. No i dobra. A oni mówią tak: „Dopiero co transporty poszły, to będziecie musieli pół roku poczekać, a my was wykorzystamy”. Ja mówię: „A wcześniej nie ma?”. Oni mówią: „Jest, ale musicie nam też coś pomóc”. „No dobra”. Cały czas siedziałem w obozach, dali mi funkcję ewidencyjnego wilgu numer jeden. Tam było kilka obozów, ten wilg numer jeden był główny i z niego się do Polski przejeżdżało, ale był jeszcze taki obóz, chyba szósty, chyba tak, to był dla folksdojczów, reichsdojczów, których w Polsce nie chciało się widzieć. Jeszcze był chyba obóz ósmy dla kryminalistów. Byłem ewidencyjnym w obozie numer jeden. Do czerwca siedziałem tam, w czerwcu wróciłem. Wróciłem w czerwcu, no to do szkółki trzeba. Poszedłem do kuratorium, ponieważ za okupacji nie mieliśmy języka polskiego, a do matury trzeba było to niestety mieć, stety czy niestety, ale trzeba było mieć. Kuratorium dało mi temat „Kochanowski”, dali mi na to osiem godzin, napisałem, zweryfikowali mi maturę... Wawelberg i [niezrozumiałe], to byłem pełną gębą kandydat na studia. Ponieważ kończyliśmy Szkołę Wawelberga, która dawała, jak ktoś przyjechał zza granicy i zgłosił w czerwcu w 1945 roku, to od razu dostawał dyplom inżyniera. W 1946 roku już niestety musiał się uczyć. My skorzystaliśmy z okazji takiej, z kolegą Jurkiem Tymbielewskim, że rok chociaż sobie zaliczymy. Dali nam trzy egzaminy sprawdzające, z mechaniki, z matematyki i jeszcze z czegoś, nie pamiętam. Zdawaliśmy te egzaminy, ciężko to nam szło, cholera po tej okupacji, jakoś zdaliśmy te egzaminy i poszliśmy na drugi rok na studia, a później nakaz pracy i do pracy. No to tyle chyba.
- Czy mógłby pan jeszcze powiedzieć coś na temat Powstania, co jeszcze nie było powiedziane, a może chciałby pan dopowiedzieć?
Chyba nie, no już tyle lat na ten temat się gada, książek jest tyle napisanych, mam sporo tych książek na temat Powstania. Co dodać? Oby się nigdy nie powtórzyło, bo to było okropne, patrzeć na to wszystko. Początek, zawsze początek, ale później to jest straszne, nędza, ruina. Jeszcze Żoliborz tak strasznie (poza niektórymi punktami) nie wyglądał, ale inne dzielnice Warszawy – Wola, trupy na płotach, to okropne jest, nie do opisania. Jak na Wolę wkroczyła ukraińska armia, na Ochotę, na Wolę, na Żoliborz też wkroczyli, na Marymont, to piersi wycinali kobietom, to okropne rzeczy. Miałem kuzynki na Woli, później matka je znalazła zawieszone na płocie, zamordowane. To jedno, co można dodać, żeby nie powtórzyło się to nigdy, bo to nikomu szczęścia nie daje, okropne, ale co zrobić. Człowiek się urodził w wojnę, cholera i.. młodzieńczych lat to myśmy nie mieli w ogóle, tak jak teraz dyskoteki, gdzie to komu w głowie? Do roboty, w 1941 roku do pracy poszedłem, miałem siedemnaście… jakie siedemnaście, niedobrze mówię szesnaście lat miałem jak do roboty poszedłem i po życiu, okupacja cała. W getcie pracowałem w czasie okupacji też, przez Żelazną, przez ten most jeździłem do getta do pracy, pchałem wózek z wełną, taka tam była wytwórnia. Tak że to wszystko, a poza tym, no to nie tylko że Powstanie, ale czas biegnie i nas dwóch zostało z tych dorosłych powstańców, a tak jeszcze Bogdan młodszy, a tak to nie ma ludzi, nie ma.
Warszawa, 6 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski