Jan Pietraszkiewicz „Janek”, „Promień”, „Jan”, „Pikolo”
Nazywam się Jan Pietraszkiewicz, urodzony 25 kwietnia 1920 roku w Rakowie, województwo wileńskie. Mój ostatni stopień to kapral, [a] potem dostałem awans w 1950 roku na plutonowego i Krzyż Walecznych. 78. Pułk Piechoty, Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie Armii Krajowej, Oddział „Góry-Doliny”. Dowódcą był skoczek cichociemny porucznik Adolf Pilch „Góra-Dolina”. Moje pseudonimy to: „Janek”, „Promień”, „Jan”, „Pikolo”.
- Proszę powiedzieć w kilku zdaniach o latach przedwojennych. Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Czy miał pan rodzeństwo?
Nie, byłem jedynakiem, ojciec już ostatnie lato przed wojną chorował, miał paraliż. Dzieciństwo przebiegało do 1939 roku, potem zaczęła się dopiero [okupacja].
W Rakowie, to było miasteczko około pięciu tysięcy mieszkańców, na pograniczu, dwa kilometry od granicy polsko-bolszewickiej.
- Czym rodzice się zajmowali?
Ojciec dopóki nie zachorował to [pracował jako rzeźnik]. Trochę ziemi przy tym było, bo to taki był zawód, że nie tak jak dzisiaj Mercedes. Musiał być koń, musiał być transport własny przy tym.
- Pan do szkoły w Rakowie też chodził?
Tak, chodziłem do szkoły w Rakowie. Należałem do „Strzelczyka”, bo tutaj ta organizacja nazywała się „Orlęta”, potem „Strzelec” i w 1939 roku prawie niezorganizowana zaczęła się konspiracja.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Kopaliśmy okopy, okna kleiliśmy paskami [zaciemniali]. Choć nam [naloty] nie [groziły], w ogóle nie spodziewaliśmy się, bo dookoła było wojsko i naokoło Rakowa było kilka strażnic. Ale w związku z wojną, to żołnierzy tych wycofali na front, a pozostały tylko szczątki, po kilkunastu żołnierzy na strażnicy. Ale 17 września 1939 roku, jak wkraczali Rosjanie, to opór stawiała strażnica [pomorszczańska], Duszków, ale po kilku godzinach było już wszystko zdobyte przez Rosjan. [Przyszli] zaraz z rana, już o godzinie szóstej Raków był zajęty.
Zaczęła się okupacja, zaczęły się wywózki, zaczęły się prześladowania. Już o godzinie jedenastej była trybuna i ich zwyczajem spęd zrobili wszystkich [ludzi], miting, zebranie na rynku. Przyjechali jacyś oficerowie rosyjscy, jeden wszedł na trybunę, to pierwsze słowa… Bo byłem przy tym, musiałem być, bo po prostu wszystkich [zwołali przymusowo]… Ludzie wystraszeni. Pierwsze słowa to były:
Ot, tiepier Rakow pomnit dwadcatyj god. Bo w 1920 roku to solidnie dostali baty w Rakowie. Społeczeństwo w przeważającej ilości było polskie i włączyło się do zdobycia Rakowa, pomogli legionistom, dużo było takich, co wstąpiło do legionów. Potem w czasie okupacji rosyjskiej, jak tylko gdzieś byliśmy i powiedziało się nam:
Atkuda wy? „Skąd wy jesteście?”. I mówiło się: „Raków”.
Eto Palaki. Jak już był Raków, to byli
Palaki. Oni uważali, że to jest jakieś piętno, że Raków, to byli
Palaki. Raków składał się w przeważającej części z Polaków, było trochę Żydów i Rosjan, prawosławnych w zasadzie. [Niektórzy] prawosławni uważali się, że są [Polakami]… Ale my uważaliśmy, że jak był prawosławny, to był ruski. Tylko kilkanaście rodzin było prawosławnych, to było wszystko społeczeństwo polskie i Żydzi. Ale potem, jak Niemcy przyszli, [to spędzili] do getta wszystkich i wymordowali, spalili. Zaczęło się.
Pierwsze, co bardzo pamiętam, chociaż to może się zatarło w pamięci wszystkich, że oni przyszli do nas 17 września, a rewolucję obchodzili [w październiku]… Kiedy to jest? 7 listopada czy października u nas było?
W październiku. Zorganizowali, to przeważnie Żydzi [i Białorusini].
Żydzi organizowali, bo oni sympatyzowali z Rosjanami, ale nie można powiedzieć, że wszyscy, tylko część zorganizowali tego, postawili choinki. [Przed wejściem] do Domu Ludowego, a akurat mieszkałem na Dominikańskiej i Dom Ludowy był w pobliżu. Myśmy się przyglądali z daleka, a [jakiś Żyd] powiada: „No i co? Wam »Strzelców« teraz się odechce”. Coś przygadali nam, ale nic nie odpowiedzieliśmy. Ponieważ to [była zabudowa] parterowa i ze słupów do parterowych domów szły druty, postawiali [szpaler choinek], przyjechali z Mińska artyści i była uroczystość. Zaczęli śpiewać, staliśmy we czwórkę i mówimy: „Jest czwarty rozbiór Polski”. Nie ma o czym rozmawiać, okupacja, straszne rzeczy. W domu tak samo smutek. Stoimy i słyszymy, że ci ruscy co przyjechali z Mińska, przywieźli ich samochodem, zaczynają śpiewać:
Dosyć dumać generały w pachodzie na Maskwu pomnit twoi atamany, pomnit polskije pany, krasnoarmiejskie nasze sztychi.
Atamany, polscy hetmani, dowódcy… Pamiętają polskie pany czerwonoarmiejskie ich bagnety.
Na danuju Zamościu tlejut biełyje kości i tak dalej. O tym nie myśleliśmy, ale tak jak nas była czwórka, każdy chwycił chojnę, podniósł tylko do góry i rzuciliśmy na te druty. Momentalnie [powstał] słup iskier, na ulicach światło zgasło, wszędzie zgasło, bo to było małe miasteczko. Była przecież wtedy prowizoryczna elektrownia, u nas wybudowali w 1936 czy w 1935 roku dopiero. [Był] hałas, pisk, uciekliśmy. W nocy przyszedłem do domu, wieczorem, jesień, nie wiem, która była, ale było ciemno. Matka mówi: „Kolację zjedz. Światło zgasło”. A ja nic. „Czemu ty nie jesz kolacji?”. Mówię: „Nic, tak jakoś źle się czuję. Głowa mnie boli”. Położyłem się spać. O wpół do drugiej w nocy pukają w okno i po rosyjsku:
Pietraszkiewicz drzwi, otwari. „Co takiego?”. „Syn wasz w domu?”. Matka mówi: „W domu”. „A kiedy przyszedł do domu?”. „Jak, kiedy przyszedł? Nigdzie nie wychodził”. Matka już znała [tę metodę rosyjską], bo ludzie znali tą rosyjską… Jeszcze z 1920 roku i [to] przechodzili wszyscy. Moja matka polskiego [i historii polskiej] uczyła się [w piwnicach pałacu majątku Zdziechowskich, w nocy, przy lampach naftowych i świecach]. Były [tam] trzy siostry zakonne i z książki od nabożeństwa [uczyli się czytać i pisać], tak że historię znali [lepiej] jak dzisiaj niektórzy po maturze. Wiem, co uczyli po maturze, bo mam też synów po wyższych studiach i córkę, tak że przeglądałem materiały, co uczyli w szkołach. Wchodzi, matka poznała [Rakowskiego Żyda], mówi do niego: „Co ty chciałeś?”. Matka po imieniu, bo to z Rakowa miejscowi, znają się od dziecka, chodzili razem do szkoły. „Zabieramy go na posterunek. Kiedy przyszedłeś?”. Mówię: „Dokąd przyszedłem? Ja nigdzie nie chodziłem”. Matka mówi: „Był w domu”. Ale oni nas widzieli pół godziny przedtem, jak szli, widzieli że nas czterech stało. Wiedzieli, że byliśmy w „Strzelcach”, w „Strzelczykach”. Zabrali nas na posterunek, wszystkich ściągnęli, każdego osobno. Stary posterunek policji zajęli, nie był spalony, niezniszczony, więc na tym posterunku urządzili swoje i zaczęli nas przesłuchiwać, ale pojedynczo. Wiedzieliśmy twardo, znaliśmy to, że u ruskich ukradł, ale jak nie trzymasz w ręku, postawisz to – nie przyznawać się i koniec. Była taka zasada, mieliśmy tak wpojone, że szkoda gadać. „Nigdzie nie byłem, nigdzie nie chodziłem”. „Przyznaj się, bo inaczej wywieziemy was na Syberię, na białe niedźwiedzie,
na Saławki, na Ural”. Różne rzeczy nam opowiadali, straszyli matkę, że ojca wywiozą, wszystkich: „Już nie będziesz się nigdy widział”. Twardo: „Nie”. Trzymali nas i około godziny dziewiątej, dziesiątej, zaczęli nas pojedynczo wypuszczać, tylko musieliśmy podpisać, że to śledztwo nie istniało po prostu, że nas nie przesłuchiwali, że nie mamy pretensji, coś w tym stylu. Przypominam sobie, ale coś musieliśmy podpisać, że nie byliśmy tam. Tak się zaczęło. Potem trochę się baliśmy, ale już w 1941 roku wybuchła wojna i na szczęście, myśmy witali Niemców, że przyszli, bo inaczej… W środę przyszli, a w czwartek nasza rodzina była już na liście do wywózki na Syberię.
- Rosjanie wywozili Polaków, tak?
Tak, nawet jak był woźny w magistracie, nauczycieli, wszystkich. U nich
Palak to był inteligent, to był pan, to był [wyzyskiwacz]. Siedzieli na wozie drabiniastym, jechali, karabiny na sznurkach, a my dochodzimy i mówimy: „Proszę pana”. On zeskakuje, za karabin zaraz: „Gdzie pan?! Gdzie pan?! Gdzie pan?!”. Potem im tłumaczą starsi, po rosyjsku mówią. Trochę znaliśmy, ale nie znaliśmy dobrze rosyjskiego języka. Że: „U nas jest zwrot, tak jak u was
tawariszcz, tak u nas jest pan”. Kręcili głową, nie mogli tego zrozumieć ci pierwsi, bo mieli pełno ulotek, że panowie to tacy brzuchaci w butach dusili, a ten biedny chłop [klęczał przed nim na kolanach]. Ale człowiek musiał żyć z nimi, obcować, stykać się. Nieraz była kupa śmiechu z tego wszystkiego. Kompasy chłopaki sprzedawali za zegarki, takie harcerskie. On mówi:
Chodit? Chodit? Do ucha przyłożył, a ten z drugiej strony [postukał]:
Chodit, chodit.
- Jeszcze jakieś śmieszne historie z nimi były?
Śmieszne historie to było krótko. Najgorsze były obławy, były przygotowane, bo dużo rodzin… Wszystkich leśników, co pracowali, nauczycieli, nawet listonoszy, co w gminie [byli], bo był magistrat i gmina, kto był woźnym, to wszystkich albo wywieźli, albo… Żony wojskowych, policjantów, bo wojskowi albo byli na wojnie, albo byli aresztowani zaraz, ale ich rodziny, potem tych, co połapali za jakieś przestępstwa, już nie mówiąc o jakichś urzędnikach, notariusz czy sędzia, to musiał pryskać, uciekać, bo byli już na liście do wywózki. My też byliśmy kułaki, miał dwie krowy to był kułak, a jak nie miał nic, to był
charoszyj nasz ciełowiek.
Nie słyszałem o tym.
- Kiedy wkroczyli Niemcy, to dla was byli jakby oswobodziciele?
Nie chciałem tego, ale spotkałem się, bo rozmawiałem… Wiem, że tu był terror, potem po kilku dniach Niemcy pokazali swoje, ale jak myśmy wpadli do
miessawietu, to był urząd miejski, magistrat, bo
siejsowiet to była gmina. Wpadliśmy i mój wujek, Wacław Łukaszewicz, potem mieszkał w Falenicy koło Warszawy, wyrwaliśmy ze stołu, bo nie było biurko nawet, szufladę, wyciągnął spis i mówi: „Patrzcie, my jesteśmy już na jutrzejszy dzień do wywózki”. Nazwiska były. Dużo by wywieźli tylko niektóre transporty były, to nawet czytałem gdzieś, w radiu słyszałem, czy w telewizji mówili, czasami nie umiem sobie przypomnieć, że niektóre transporty Niemcy zdążyli zatrzymać. Pierwsze przepuszczali, żeby tylko jak najwięcej wywieźć. Jeszcze dwa dni i byśmy byli już w transporcie na wschód.
- Tylko że niektórym to życie uratowało. Na przykład Żydom, którzy zostali wywiezieni.
Ale Żydzi z Rakowa?
- Z Wilna czy ze Lwowa – ci co zostali wywiezieni na wschód, to przeżyli.
Tak, bo może pełnili jakieś funkcje, byli zaangażowani bardziej politycznie, a takich małych miasteczkach to byli rzemieślnicy, handel jakiś.
- Czy Rosjanie się jakoś tłumaczyli, dlaczego wywożą Polaków?
Komu się tłumaczyli? Przecież z tymi co przychodzili, to z nimi nie szło rozmawiać, to były niemowy.
Uchadi – i koniec, blisko nie można było dojść, ani rodzinie, nic. To było natychmiast, dziesięć, piętnaście minut i to co mogłeś zabrać. Z łóżkiem był na naszej ulicy Sadowski, leżał obłożnie chory, do dzisiaj nie rozumiem dlaczego. Dwóch synów było w „Strzelcach”, to wiem, a jeden potem był u nas, nawet w mojej kompanii był, Kazimierz Sadowski. On był starszy od nas, przed wojną już był w wojsku i obsługę cekaemu [znał]. Był ranny na Bielanach, jak na lotnisko bielańskie nacieraliśmy. To byli biedni ludzie, ale
Palak, bo był „Strzelcem”, jakoś się angażował do polskości. To była taka „piąta kolumna”, że to wszystko było rejestrowane, całe pogranicze, to były dwa kilometry od [Rakowa]. Szkoła była na przedmieściu, to z boiska szkolnego, [dużą lornetką] widzieliśmy granicę. Patrzyłem przez tą lornetkę, widziałem granicę niby, ale nauczyciel, pan Łatanowski stanął, pokazywał przez lornetkę i mówił: „Tam widzę, jak te »szpiczaste«, dwóch na koniach stoją w krzakach”. To było niecałe dwa kilometry od szkoły do granicy. Tak że w miasteczku stale ostre pogotowie było przed wojną, bo penetracja rosyjska była.
Niemcy jak wkroczyli, w pierwszej chwili, pierwsze dni, to ludzie odetchnęli, że nam nie grozi już ta wywózka. Bo przez dwa lata to każdy suszył suchary, w workach trzymali niektóre niezbędne rzeczy, bo wiedzieli, że jak przyjdą, to co zdążysz chwycić, to będzie twoje. Ale to jeszcze nie, bo po drodze okradli, ograbili, różne były [prześladowania]. Zresztą opowiadali ci co wrócili z Syberii, zabrali futra, wszystko po drodze musieli [oddać]. Zadowoleniem było to, że ludzie odetchnęli, że już nie potrzebują się pakować, ale za kilka dni już było [masę] rozstrzelanych… Bo na granicy bronowane pasy rosyjskie były, druty były zdjęte, ale pasy bronowane zostały. Przestrzeń przez całą granicę, dość szeroka, kilkanaście albo kilkadziesiąt metrów było szerokości. To była ziemia [zaorana], wykarczowana, świeżo bronowana zawsze. Na tym Niemcy aresztowali i rozstrzelali właśnie, nie wiem dokładnie, ale plus minus dziewięćdziesiąt osób. Tego chyba nawet nikt dokładnie nie policzył. Rozstrzelali za jakąś współpracę, przeważnie Żydów, ale byli między nimi Polacy, byli Białorusini jacyś. Jeden z Białorusinów to był Zachwycewicz, nawet z jego synem chodziłem do szkoły. Ale był bardzo porządny, Józek do „Strzelczyków” szkolnych należał. Był na liście w każdym bądź razie, aresztowali, rozstrzelali. To było pierwsze takie uderzenie w ludność. Między innymi rozstrzelali takich Żydów, którzy byli przychylni dla Polaków, nawet za czasów okupacji rosyjskiej jak weszli w 1939 roku.
Był taki Żyd, sklep miał Kac, wiem że matka z nim rozmawiała, jak ruskie przyszli. Mniej więcej powiem swoimi słowami, bo nie umiem tego powtórzyć dokładnie. Stałem przy tym, matka do niego na „ty”, bo znali się, byli w tym miasteczku urodzeni, mniej więcej w równym wieku. „Co to będzie? Bo jak oni będą tak wywozić, to nas wszystkich wywiozą”, czy coś w tym sensie, a on mówi: „Pietraszkiewiczowa, to co oni robią tak być nie może. Wy nie myślcie, że nam się to wszystko podoba”. Tak powiedział, żeby nie posądzać Żydów, że to ich jest sprawka, że przez nich wywożą Polaków na Syberię. Powiada: „Oni mieli swój wywiad”. Mniej więcej taka rozmowa, dokładnie tego nie umiem powtórzyć. On był w tej grupie rozstrzelanych.
Potem już się zaczęło normalnie. Pierwsze było spędzenie Żydów do gett i spalenie. Wymordowali, bo jeszcze nazwozili z okolic prawdopodobnie, zrobili getto, wysiedlili część. W takim małym miasteczku wysiedlić część, ogrodzić, to jest sensacja na skalę kilku pokoleń. Tego nie było. Potem strasznie wymordowali, wszystkich zastrzelili w ich bożnicy. Kilka bożnic było, to był odpowiednik naszych kościołów. Tam przywieźli, oblali [benzyną], spalili, potem znowu dopalali. Smród był przez kilka tygodni, bo ciało jak się pali, to wszystko nasiąkło, straszne rzeczy. Jak ich do gett spędzali, to też było coś okropnego. Jak wpadli, to mordowali, jak spotkali, za jakieś małe nieposłuszeństwo, on mu krzyczał:
Schnell!, żeby szybko biegł, a on nie mógł, to go zastrzelił na rynku. Potem bili strasznie kijami po głowie. Dzisiaj już człowiek jest przyzwyczajony, bo bejsbolami biją na zabawach. Kiedyś tego nie było, gdzieś się chłopcy pobili na zabawie, właściwie [na zabawie] coś wywinęli, ale takie coś i to byli oficerowie wyżsi. Wyskakiwali z samochodów, niekoniecznie z samochodów co przywieźli ich, ciężarowych, ale za nimi jechało kilka samochodów osobowych i wyskakiwali oficerowie z kijami długimi i niemiłosiernie bili. Straszne to było. Ludzie potem żałowali ich, jak to ludzie. Jak coś kiedyś było, to już nic, ale to biedni ludzie. Chodzili razem do szkoły, nie było społeczeństwa tak skłócone.
Jeżeli chodzi o Raków, to była przewaga Polaków. Były miejscowości takie, gdzie była przewaga prawosławnych, to znaczy Białorusinów, czy Rosjan. Ale byli i prawosławni Polacy, bo byli wywożeni na Syberię. Janczewski, w Rakowie było kilku Janczewskich, to byli Polacy. Był Jan Janczewski, którego syn zginął w Iwieńcu, przez gestapo zamordowany, wrzucili do szamba. […] Jego brat był najmłodszy, Zdzichu. Drugi brat Adamek był z nami, zginął pod Jaktorowem. Obsługiwał cekaem, widziałem jak przecięty leżał na cekaemie. Chodziłem z nim nawet do szkoły, potem w „Strzelczykach” byliśmy. Trzeci brat był w wileńskiej Armii Krajowej, bo w Wilejce był w wojskowej orkiestrze, Bolek. Czwarty, ten Zdzichu, ale był młody, on był 1931 rocznik i ojciec. Wszyscy byli zgrupowani w stołpecko-nalibockim. Zdzichu po wojnie jako najmłodszy to specjalnie się nie ujawniał, że był, bo w zasadzie był w zgrupowaniu, ale chyba pełnił funkcję łącznika. Był w Szkole Orląt w Dęblinie, nie wiem jak, ale taka była pogłoska, że oni jakimś samolotem na Bornholm uciekli. Aha, jeszcze siostra Halina była, w Wałczu zmarła. Siostra była, to było pięć osób z jednej rodziny zgrupowanych w partyzantce.
- To dużo. Jeszcze wracając, czy wie pan o jakichś Polakach, którzy pomagali Żydom? Dawali schronienie…
Schronienie to już było trudno dać, dlatego że oni okrążyli i wszystkich spędzili do Rakowa. Pomagać, pomagali. Oni nieraz wychodzili albo na jakąś robotę, albo… nie wiem. Była Żydówka, miała sklepik na rynku i była tak biedna, że przychodziła do matki, matka Katarzyna była i mówiła: „Katarzyna, daj mi chociaż kawałek surowej kartofli”. Oni taką gwarą mówili, ale to się tak bali Polacy, bo za takie coś to albo rozstrzelanie, albo obóz. To matka mówi: „Ty, przejdź tylko, a ja pod bramę – bo to był jak domek jednorodzinny, brama otwierana – i ja pod bramę ci położę cebuli”. Oj, jak dziękowała, ale to było ze dwa razy chyba. W miarę możliwości, ale nie było takiej możliwości, bo szybko zrobili getto, spędzili i było obstawione. Litwini pilnowali, białoruska policja, Niemcy i potem w jedną noc zlikwidowali. Okrążone było, wątpię, chyba że może na jakieś prace, bo oni brali jakichś fachowców do czegoś, to słyszałem, że kilku uciekło. Może spędzając ich to też kilku uciekło, jak łapali to był w domu w drugim pokoju, oknem uciekł do lasu i dołączył do partyzantki albo gdzieś na wsiach uciekł. Ale w Rakowie nie było możliwości schowania się.
- Tak że Niemcy ich nawet nigdzie nie wywozili do żadnych obozów…
Nigdzie, na miejscu zaraz ogrodzili. Tam była bożnica stara, oni mieli jakieś uroczystości odprawiali w dużej, potem była mniejsza i to wszystko ogrodzili, jedną czy dwie ulice do tego dołączyli. Wysiedlili Polaków do żydowskich domów, a tam getto zrobili. Tak że mówili, że od tysiąca do tysiąca dwustu osób mogło być. Trudno powiedzieć, bo tak ludzie gadają, tego nikt nie [liczył], przywieźli, zabrali. Tak że już nie było po prostu możliwości styczności z nimi. Ta stara Żydówka była raz, wyszła. Jak ona się zaplątała na tej ulicy? Szła i mówiła: „Katarzyna, daj mi chociaż surowych ziemniaków”. Matka mówi: „Ale ty przejdź dalej, bo ja pod bramę...”. Matka położyła ziemniaki i cebulę pod bramę, widziałem jak szła, zapychała to za pazuchę.
- Kiedy Niemcy weszli, to Żydzi od razu musieli nosić opaski?
Nie, po jakimś czasie, ale po krótkim czasie. Musieli nosić opaski, gwiazdy jakieś nosili na plecach czy na piersiach, ale opaski też. Wiem, że najpierw nosili, ale też krótko, potem szybko zrobili getto. Nosili, ale oni żądali najpierw od nich okupu jakiegoś. To co słyszałem od starszych, bo człowiek nie był zorientowany, że jak dadzą tyle i tyle złota, to dadzą im spokój. Żydzi zebrali się, żeby dać spokój i dali. Jak dali im tyle to zażądali jeszcze raz i potem koniec końców już nie mieli z czego widocznie dawać albo przyszedł rozkaz, że pomimo tego, że dają, to trzeba zrobić swoje, getto czy coś takiego.
- Jak do tego doszło, że pan wstąpił do partyzantki?
Zaczęliśmy się organizować w „Strzelcach”, „Strzelczykach”, Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej, byłem ministrantem. Była na przykład aktywna zamordowana Stasia Kurczewska, w iwienieckim gestapo zamordowana. Byli starsi, którzy zaczęli po trochu, a my tak samorzutnie, swój rocznik albo w pobliżu tego. „To co, idziemy do lasu?”. A broni leżało: „To nieraz postrzelamy sobie”. Zaczęliśmy chować, niektórzy zbierać broń. To jest taka sama organizacja… Chcieliśmy coś robić. Potem ktoś się zainteresował, był Borowiński z Maładeczna, bo Raków należał do powiatu Maładeczno, a w Maładecznie była XIII Brygada „Nietoperza”, wileńska brygada. Byłem w województwie wileńskim. Ale już Iwieniec, dwadzieścia sześć kilometrów, to już było nowogrodzkie, to było po prostu na granicy nowogrodzkiego i wileńskiego. W Iwieńcu została też silna organizacja, bo tam stało dużo wojska, było żon troszeczkę, rodzin wojskowych. Wszystkich nie wywieźli, więc uciekli i zaczęli organizować się, tak samorzutnie po prostu. To była taka konspiracja.
Potem w 1943 roku jak było powstanie iwienieckie, miałem wujka i ciotkę w Iwieńcu, więc miałem trochę znajomych. Potem była blokada Puszczy Nalibockiej, jak ruskie uzgodnili z polską partyzantką, że oni będą bronić tego odcinka, a Polacy będą tego. Ta blokada puszczy to była akcja pod tytułem „Herman”. Uzgodnili i koniec końców Polacy ich bronili, a jak przyszło [co do czego], to ruskie zwiali. Okazało się, że ruskich nie ma i wtedy strasznie dużo Polaków zginęło, potopiło się koni, sprzętu. Ale w skrócie to mówię. Od tego zaczęła się już partyzantka, z Iwieńca oddział już był rozbity, zaczął się na nowo organizować w jakiś sposób. Było bardzo dużo chętnych, nie mogli przyjąć, zorganizować, bo nie było tyle broni początkowo, żeby wszystkich uzbroić. No bo przyjąć i co? Ruskim to się nie podobało, że rośnie polska organizacja, że jest takie poparcie. Ruskich nie lubili za te wywózki, a część Białorusinów było, to byli różni. Ale w każdym bądź razie niektórzy siedzieli cicho, niektórzy aktywnie się włączyli do ruskiej partyzantki. Ale polska organizacja miała bardzo silne poparcie w terenie, szczególnie w tych miejscowościach, gdzie była przeważająca ilość ludności polskiej. Wtedy przyjeżdżali delegaci, ale to nie było tak jak teraz, przyjechali zadzwonili: „Pan nazywa się Jan Pietraszkiewicz? Aha, to może się spotkamy, zrobimy wywiad”. Dwóch, trzech przyjeżdża z Maładeczna, myśmy nie wiedzieli. Wiedziałem, że to oddział „Nietoperza” dopiero po wojnie, wiedziałem, że należymy do Grupy Maładoczańskiej, do konspiracji wileńskiej. Natomiast w Puszczy Nalibockiej powstał oddział najpierw nie „Góry-Doliny”, bo przedtem był „Pełka” – pierwszy był założyciel porucznik, potem wywieziony do Moskwy. Wrócił, był we Wrocławiu, jak nazwisko [porucznik Kacper Miłoszewski, pseudonim „Lewald”]. br/> W Rakowie grupki nasze były w rakowskiej konspiracji i mamy czekać. Do lasu szli spaleni przede wszystkim, tacy którym już groziła wywózka, względnie coś, to pryskali. Mnie jeszcze nic nie groziło, bo troszeczkę jeździłem, handlowałem, przewoziłem, płaszcze kupowałem w Mińsku dla chłopaków. Wszystko szykowaliśmy, ja też wszystko miałem uszykowane, polówkę, wszystko było. Tylko czekaliśmy na dzień, kiedy będzie akcja „Bory”. Ale kontakt po 1943 roku, jak 1 grudnia rozbroili polską partyzantkę w Puszczy Nalibockiej… Tam była maładoczańska grupa z „Nietoperzem”, około czterdziestu osób, „Dolina” potem do nich dołączył i wyszedł [z puszczy]. Ale oni po przybyciu do Rakowa, [wypoczęli kilka dni], my [im] jeszcze [daliśmy ubranie i jedzenie], bo zmarnowane konie [i ludzie] odmrożeni, zziębnięci, przeziębieni, więc robiły dziewczyny na grandę swetry, szaliki z wełny to wszystko, skarpety, jakieś kożuszki bez rękawów. Wszystko szykowali, po kilku dniach oni odłączyli się, poszli w stronę Lidy. Ruska partyzantka zrzucała skoczków z Moskwy, żeby to całe bractwo, które było w puszczy, wszyscy jeńcy wojenni, którzy byli pościągani od gospodarzy, nie chcieli jechać do Niemiec na roboty, wszyscy poszli do lasu. Jak zrzucili tych politruków, oni mniej więcej chcieli to zorganizować, w jakiś sposób, ich była masa. Cóż to oddział powiedzmy tysiąc osób? Jak myśmy przyszli pod Warszawę, to ojej, otwierali oczy: „Skąd to jest? Co to?”. Do Dziekanowa Polskiego przyjeżdżali oficerowie z Warszawy i: „Skąd taki oddział przyszedł silnie uzbrojony?”. Zaczął nasz kontakt być już ze Zgrupowaniem Stołpecko-Nalibockim, z „Górą-Doliną”, a w Rakowie policja to było dziewięćdziesiąt procent akowców. Były wtyczki, komendant policji [Mikołaj] Zienkiewicz, ogniomistrz artylerii z Torunia, zginął na Dworcu Gdańskim. Zastępca jego Maryś Pawłowski był spod Rakowa, mieli folwark, był głównym łącznikiem między Komendą Główną Armii Krajowej a Mińskiem, bo w Mińsku była [Grażyna Lipińska]. Napisała książkę [pod tytułem „Jeśli zapomnę o Nich…”, była dyrektorem liceum w Grodnie, siedemnaście lat była na Syberii, przesłuchiwana była. „Jeśli ja o was zapomnę, niech Pan Bóg o mnie zapomni”. Ona była delegatem na Mińsk z Warszawy z Komendy Głównej Armii Krajowej i tam starała się być najbliżej Wilhelma Kube, którego wysadzili w powietrze. To Rosjanie wysadzili, łącznikiem był Maryś Pawłowski.
Zresztą dużo było, tłumacz Oleg Pawluczenko i inni byli, którzy mocno siedzieli już w konspiracji. Potem przy zdobyciu, 29 czerwca – kompania pod dowództwem „Dana” i nasza konspiracja rakowska – rozbiliśmy ten posterunek, tam było kilku Niemców, kilku Białorusinów, zresztą wszystko chłopaki, otworzyli magazyny. Jeszcze jechali z Zasławia, to już było za granicą przed 1939 rokiem, chyba z dwudziestu policjantów, wieźli jakiś prowiant dla policji, też ich rozbroiliśmy gdzieś po drodze. Nie wiem, co z nimi zrobili, ale to byli już rodowici Rosjanie z tamtej strony. Potem było tak, że kontakt z wileńską organizacją Armii Krajowej czy konspiracją [nie został nawiązany].
- Mieszkał pan cały czas w domu?
Tak, mieszkałem. Miałem kontakt bardzo bliski, bo nie dość, że zaopatrywałem, jeździłem, trzeba było jakoś żyć, sobie radzić. Miałem taką smykałkę, bo uważałem tylko przedmioty ścisłe [i] historię, sport i wojsko [mnie nie interesowało]. Inne, humanistyka, to mnie nie interesowały.
Przyjeżdżali między innymi z kawalerii, Józek Niedźwiecki, Janek Łotysz. Mój kolega Czesław Danielewicz z jednej ulicy, poszedł troszeczkę wcześniej ode mnie do tego oddziału. Oni poszli w marcu, czy w lutym 1944 roku i zawsze jak przyjeżdżali, to albo on przyjeżdżał z nimi, albo przyjeżdżali do ojca siostry do Rakowa i mówili tak: „Janek, jak tylko jest możliwe, ile płaszczy dostaniesz, czy buty saperki...”. Bo najwięcej właśnie buty w partyzantce, takie mocne saperki, co wojsku wystarczały na kilka lat, to jeden sezon mieli. Bo to w błocie, nieraz całymi tygodniami nie zrzucało się tych butów, najczęściej po lesie, więc ile mogłem kupowałem i po prostu dostarczałem im. Tak że byli bardzo zadowoleni z tego i tyle ile mogłem, to pomagałem im.
Ale z konspiracją naszą, rakowską, została zerwana łączność, między wileńską organizacją a Rakowem. Z Mołodecznem też było trudno, bo kilka kilometrów za Rakowem już było wszędzie pełno ruskiej partyzantki. A jak jechałeś i:
Ot kuda? Z Rakawa? Palak! To już trzeba było mieć wielkie szczęście, żeby nie być rozwalonym czy coś. Potem zaczęliśmy współpracować z „Górą-Doliną”, coraz więcej, coraz więcej, rakowska konspiracja po prostu już była zdecydowana, bo nie miała możliwości dołączyć do naszej XIII Brygady Mołodeczańskiej. Chociaż w XIII Brygadzie byli, Sochański był, Staś Prokopowicz, Franek Leszko, Zygmunt Pietraszkiewicz. Dzwonił jego [wnuk] z Warszawy, nawet podał mi adres. Zygmunt Pietraszkiewicz to był jego dziadek, zmarł gdzieś potem, był wywieziony, ale był w XIII Brygadzie z Rakowa. Do Kaługi byli wywiezieni po Powstaniu Wileńskim…
Jakieś pokrewieństwo było, ale to nie była bliska [rodzina]. Miałem kilku braci stryjecznych, oni są w spisie, w książce, Michał, Czesław, Józef, ja, Stanisław. To była rodzina, to byli najbliżsi stryjeczni bracia moi.
- Kiedy pan poszedł do lasu?
29 czerwca akcja „Burza” w 1944 roku, na Piotra i Pawła, a 27 lipca, dziś jest rocznica, przybyliśmy do Dziekanowa Polskiego. Chyba po dwóch czy trzech dniach, tak że 30 lipca byliśmy już w Kampinosie, w Wierszach.
- Ale pan właśnie dołączył 29 czerwca do akcji „Burza”? Jak to się odbyło?
Nie, była likwidacja posterunku niemiecko-białoruskiego w Rakowie, był opanowany, bo była przewaga akowców. Rozbiliśmy ten posterunek, zabraliśmy amunicję, broń, umundurowanie, wszystko i odmaszerowaliśmy w stronę Iwieńca, bo już za Mińskiem był front. Był rozkaz połączyć się z grupą nowogródzką, dowódca okręgu nowogródzkiego „Kotwicz”, też skoczek cichociemny, potem zamordowany był w Surkontach przez
destribitiene oddziały NKWD. Był ranny i wyszedł na spotkanie, bo sam „Dolina” by nie dał rady, bo moglibyśmy przebić jedno, drugie okrążenie, ale trudno było walczyć z dwoma wrogami. Z jednej strony ruska partyzantka, z drugiej strony Niemcy. Gdzieś w okolicach Wałożyna (przecież ja tego nie ustalałem, tylko taka jest prawda, bo wszyscy tak opisują) miał nas spotkać oddział zaniemeński pod dowództwem majora „Kotwicza”. Ale on przybył na koncentrację, jego okrążyli, stoczył walkę z Niemcami czy nie wiem z kim, bo różnie mówią. Został ciężko ranny, a myśmy przybyli na to miejsce i już nie było żadnego spotkania. Trzeba było wybierać drogę taką, gdzie mogliśmy się przebić. Nie wiem, czy „Dolina” miał rozkaz, czy nie, w każdym bądź razie ruszyliśmy w stronę Słonimia, stamtąd w okolicę Wołkowyska. Miałem wujka i ciotkę w Wołkowysku. Był postój na jakiejś wsi w lesie. Szli, myśmy patrolowali, to nawet mówi: „To idziemy bo osiem kilometrów jest do Wołkowyska, to potem wrócimy jeszcze do wieczora”. Nie zdecydowałem się iść.
Potem przekroczyliśmy Bug w miejscowości Dzieżby nad Bugiem. Najpierw penetrował zwiad kawalerzystów tą rzekę, gdzie jest najpłytsze, że możemy przejść. Znaleźli bród, gdzie wozy i konie przeszły jakoś, ale myśmy mieli skrzynie amunicji na tych wozach, żeby nie zamoczyć. Tą amunicję wyładowaliśmy na brzegu i potem na głowie przenosiliśmy te skrzynki. Kilka razy każdy przechodził Bug, to było lato przecież, gorączka, południe mniej więcej, więc byłem spocony. Jak potem przenieśliśmy chyba dwa czy trzy razy, to dostałem anginy, było czterdzieści jeden gorączki, już traciłem przytomność. Mieliśmy lekarza, ginekologa z Mołodeczna, prawdopodobnie z tego co słyszałem, Żydek był. Przyszedł, mówi: „Ojej, a co ja ci pomogę? Tylko mam nadmanganian potasu”. To są niebieskie kryształki. Dał mi płukać, a gęby nie mogłem otworzyć. Przyszli chłopaki z konspiracji, z okolicy, że zostanę u nich na melinie, jak potem wyzdrowieję, to dołączę. Powiedziałem do kolegów: „Nie, zabierajcie mnie na wóz”. Po dwóch dniach chyba czy po jednym jeszcze było źle. Pamiętam, że osiemnastoletnia dziewczynka zawsze przynosiła mi mleko z miodem, ale jeszcze nie mogłem tego pić. Był u mnie Stasiu Andrzejewski, w Konstancinie mieszkał ostatnio, zmarł rzekomo, to mówi: „Jasiu, ja byłem w Dzieżbach i poszedłem do związku i tam jedna pani to pytała: »Ciekawa jestem, czy ten chłopak, co tak chorował na anginę, czy on żyje?«”. Tak mnie nurtuje do dzisiaj – pojechać, czy ta pani jeszcze żyje, bo ona już osiemdziesiątkę ma około, miałaby o ile żyje. Mówiła: „Ja przynosiłam mu mleko z miodem, ale nie mógł pić”. Nie mogłem przełknąć tego, ale człowiek był młody, silny organizm, wykurowałem się.
- Jak dalej pan szedł na Warszawę?
Przeszliśmy przez Nowy Dwór, przyjechaliśmy do Dziekanowa.
Nocami, lasami, różnie. Było tak, że mieliśmy kuchnie, przecież mieliśmy taczanki, wszystko, tabor długi. Ale to był taki nieład już potem jak w okolicach Bugu, za Bugiem, już trudno powiedzieć. Niemcy, to już nie było tak, że oni szli, konik ledwo człapał czy furmanki [żołnierz] się trzymał i już nie patrzył, kto idzie. Było tak, że nasi kawalerzyści wyskakiwali, jakaś kolumna jechała, ale takie pojedyncze, zatrzymywali, oni stali i patrzyli jak my tylko [przeskakiwaliśmy] przez szosę. [Wszyscy] galopem przeskakiwali, bo trzeba było w niektórych miejscach jakąś szosę, nie główną, lokalną przeskoczyć byle do lasu. Oni byli już w odwrocie, a tych różnych oddziałów to było od diabła. Przecież jak myśmy jechali koło Nowego Dworu, to po lewej stronie była łąka i Wisła, to było pełno taborów „kałmuków”, bab z dziećmi, wojsk w papachach karakułowych. Wychodzili i patrzyli potem, a nasi wszystko wystawione i tylko zwiad jeździ: „Być w pogotowiu! Broń załadowana! Być w pogotowiu!”. Nie wolno [strzelać bez rozkazu], co chwila. Między innymi był, co teraz jest prezesem polonii amerykańskiej [stanu Kalifornia] mój kolega, pomocy Polakom zza granicy, Franciszek Kosowicz. Często przyjeżdża, spotykamy się i mam od niego różne [wiadomości]. On był łącznikiem między innymi, mówił: „Janek uważajcie, tylko przeskoczyć przez Nowy Dwór”. Modlin, Nowy Dwór był. Śmieszne to było, bo wychodzą w tych papachach i tak jak ruskie gapkowate:
A kto wy takije? – Kak kakije? I Szto ty? I Nie widzisz durak?! – mówimy do niego, a to już wystarczyło. Bo z nimi grzecznie nie można było rozmawiać. Jak on do ciebie, to:
A szto ty nie widzisz, kto jedziet? Wojsko jedziet! On mówi:
Wojsko jedziet, nowe czasci jakieś idut. Przyjechaliśmy do Dziekanowa, więc pojechali do Komendy Głównej w Warszawie, a tam „Dolina” troszeczkę miał z tym…
- Jak ludność cywilna reagowała, jak przechodziliście przez wioski, jak was widziała?
Boże kochany, za nami biegła młodzież, wstępowali do nas do oddziału nawet. Myśmy przejeżdżali między Bugiem a Wisłą, nie wiem, w którym miejscu, to między innymi mój serdeczny kolega Kazik Kociołek z Warszawy, ale był na wakacjach u babci na wsi i zaraz wstąpił, bo był w konspiracji warszawskiej. Potem był w Kampinosie z nami, potem walczył na Żoliborzu i spotkaliśmy się dopiero w Altengrabowie, w stalagu. Tak było, że trafiliśmy do jednej grupy, do cukrowni Osterwieck.
Po wojnie należałem do środowiska żołnierzy Armii Krajowej przy ZBOWiD-zie na Żoliborzu. To był jedyny oddział, który się nazywał żołnierzy Armii Krajowej. „Szymon” to załatwił, Józek Krzyczkowski, pierwszy dowódca VIII Rejonu Zgrupowania Kampinos, który był…
- To są lata powojenne, ale chcę wrócić, do czasu gdy pan szedł ze swoimi kolegami na Warszawę.
Przyjechaliśmy do Dziekanowa. Wrażenie robiła siła uzbrojenia naszego oddziału, bo był uzbrojony i umundurowany. Można powiedzieć, że dziewięćdziesiąt osiem, dziewięć procent rogatywki, buty bryczesy, mundury przedwojenne, proporczyki, orzełki, każdy starał się wyglądać. Tak że to robiło wrażenie. Uzbrojenie było bardzo dobre, za wyjątkiem uzbrojenia ciężkiego, ale karabiny maszynowe, w ogóle broń, granaty, skrzynie amunicji były na zapasie. Tak że jak taki oddział przyszedł do Dziekanowa…
Dzisiaj jest rocznica, 27 lipca. Trzeba było nawiązać kontakt, ale Warszawa już, już wiedzieliśmy, już się czuło tego ducha, że coś się dzieje, już myśmy doskonale wiedzieli, że będzie Powstanie, było takie napięcie. Pojechał do Warszawy porucznik „Kula”, zastępca „Doliny”, żeby nawiązać kontakt, skoczek, też cichociemny. „Dolina” też był skoczkiem – cichociemnym. Pojechał „Kula”, ale chyba nie wrócił, nie nawiązał kontaktu czy coś. Potem ktoś jeszcze pojechał. Przyjechał jakiś oficer z Warszawy. Ich męczyło, że myśmy walczyli z ruską partyzantką. Skąd się taki oddział wziął? Po prostu im było niedowierzanie, że tu w Warszawie robili chłopcy „filipinki” z puszek od konserw, od groszku, a u nas skrzynie amunicji, granaty, erkaemy, każda drużyna miała erkaem w uzbrojeniu, umundurowani wszyscy. Skąd się wziął taki oddział? Potem przyjechał „Szymon” i podporządkował nasz oddział [sobie]. Mamy iść do Kampinosu, do VIII Rejonu Okręgu Warszawskiego, były zmiany, potem była „Obroża”. Dopóki on był, to bardzo dobrze się układały stosunki…
W stodołach.
- Ci ludzie tak oddawali, zapraszali?
Jak do tej pory nadali szkołę imienia [Adolfa Pilcha w Dziekanowie]… Mam zdjęcie z tej szkoły Adolfa Pilcha. Do dzisiaj dostaję życzenia świąteczne.
- Ale wtedy jak ci ludzie się…
To są ci ludzie, ich potomkowie. Stosunek był bardzo dobry, w ogóle po drodze wszędzie był bardzo dobry stosunek do nas. Jedni ludzie płakali, rozkładali ręce jak to na wsi. „O Boże, a to chyba was zrzucili z samolotu”. Ale jak te konie mogli pozrzucać? „A skąd macie te konie, że wam pozrzucali?”. Były takie różne, ale ogólnie była sympatia do nas przez cały czas, gdzie nie przejeżdżaliśmy. Widać było, że jedni ludzie demonstrowali bardziej emocjonalnie, inni natomiast spokojnie, ale nie było problemu żadnego.
- Przeszliście do Kampinosu.
Przeszliśmy do Kampinosu, do Wierszy. To było chyba 30 [lipca]. Pierwsza moja akcja była na Aleksandrów. Z jednej strony zdaje się Józek Niedźwiedzki z II Szwadronem, a drugiej strony nasza kompania pod dowództwem Helskiego. Tam byli jacyś Niemcy, „kałmuki”, wszystko rozbiliśmy. Jeden ranny był Mozol, chłopak ze zwiadu. To była pierwsza akcja, potem dostaliśmy jeszcze „opw” od porucznika Helskiego, że za dużo amunicji wystrzelaliśmy. Bo na pierwszą akcję myśmy szli z taką werwą, że jak tam byłyby czołgi, to poszlibyśmy na czołgi. Tak czekaliśmy takiej akcji, uderzyć na Niemców. Szliśmy chyba trzy godziny pod Aleksandrów, co najmniej. Prowadził nas jakiś łącznik z miejscowej konspiracji kampinoskiej, bo nie znaliśmy tego terenu. Dość, że w lesie była mgła i gdzieś pomylił ścieżki, troszeczkę błądziliśmy. Potem wyprowadził nas na dobre, ale była mgła, tylko poszło po linii, dochodzimy, a już słyszymy szmer. Nie wiem, ile to było, może sto pięćdziesiąt metrów, może dwieście, może osiemdziesiąt, trudno było ocenić, bo była mgła. Tylko było określenie: „Tam są. Ognia!”. Potem szło dziesięć razy: „Przerwać ogień! Przerwać ogień!”. Jak to wszystko… Ile było w magazynku to wszystko było wyplute, bo tak byliśmy żądni, żeby już nareszcie stoczyć tą walkę z Niemcami.
Potem były Bielany, zaraz z 2 na 3 sierpnia, bo z 1 na 2 to oddziały warszawskie robiły natarcie. Ale oni byli słabo uzbrojeni troszeczkę i Niemców, niepotrzebne było, bo nawet historycy dochodzą do tego dzisiaj. Po prostu przez to natarcie, że zrobili nieudane, ostrzegli Niemców. Niemcy mieli bunkry, ale gdyby to były lepsze siły, większe, to lotnisko byłoby zaraz zajęte. […]
- Jak pan atakował Bielany?
Po pierwszym natarciu na Bielany przez oddziały warszawskie, po prostu to był atak nieudany. Dowódca, porucznik „Janusz”, został ranny. W każdym bądź razie „Szymon” zorganizował natarcie z udziałem oddziałów nalibockich. Wyruszyliśmy mniej więcej wieczorem, w nocy, nie wiem, bo przecież nikt nie miał zegarka, że dzisiaj każdy ma komórkę i zegarek. Mniej więcej między trzecią a czwartą godziną dotarliśmy na lotniska bielańskie. Przed lotniskiem w lesie zostawiliśmy swoje konie, wozy, zajęliśmy pozycje i czekaliśmy na rozkaz.
W pewnej chwili koło nas przechodził, a leżałem obok porucznika Helskiego, leżał Janek Kosowicz obok mnie, dowódca plutonu podchorąży Piątek, nauczyciel z Rubieżewicz, koledzy, Kazik Majewski. Leżeliśmy, porucznik Helski stanął za mendlem, stały mendle z żyta, spojrzał przez lornetkę i mówi: „W 1939 roku to przestrzeliło mi róg polówki na wojnie, a teraz...”. Jeszcze ostatnie słyszałem, to co mówił troszeczkę żartem. Wtem widzimy, przychodzi „Dolina” z dowódcą Kampinosu, wtedy kapitanem „Szymonem” Józefem Krzyczkowskim i rozkaz: „Do ataku. Ale nie strzelać na razie”. Podrywamy się do ataku, widziałem to na własne oczy, „Szymon” przystanął i mówi: „Panie poruczniku, skąd pan ma tych chłopców? To w 1939 roku u mnie tak nie szła tyraliera koni. To widać, że już przeszli niejeden chrzest bojowy”. Tyraliera poszła bez żadnej komendy, pierwsze strzały, jeszcze biegliśmy może trzydzieści, pięćdziesiąt metrów, padliśmy. Były ziemniaki, bruzdy, a cały czas padało i słyszymy, że kapitan Krzyczkowski jest ciężko ranny. Po linii poszło tylko: „Krzyczkowski ranny! Krzyczkowski ranny! »Dolina« obejmuje dowództwo!”. Ale w dalszym ciągu atakujemy, z lewej strony kawaleria, bo jakieś czołgi szły chyba z Marymontu, ale wiem, że to z lewej strony było. Słyszymy strzały czołgów, atakujemy, podchodzimy na odległość stu metrów, to zależy, bo to była łamana linia natarcia. Z bunkrów ogień, my do bunkrów, ale cóż zrobimy z erkaemów. Deszcz pada, zaczynają nam się zacinać karabiny maszynowe. Zwiad, jeden z Łodzi rzekomo wpadł do korytarza, nawet koszary były otwarte. Niemcy zaczęli przez okna rzucać granaty i nadleciały samoloty. Tak skrótem [opowiadam], bo już trudno mi, a to było natarcie, w książce opisują, od wpół do czwartej do dziewiątej, ale mogło tak być. Potem cały czas skokami do przodu i słyszę, po linii idzie: „Helski zabity!”. Helski to był nasz dowódca kompanii, to był zawodowy oficer, porucznik, jeszcze z 1939 roku. Potem słyszymy: „Dowódca plutonu Piątek zabity!”. Mój drużynowy „Żygis” mówi: „Janek ty obejmij tej drużyny dowództwo”. Jak nadleciały samoloty, to zaczęli z jakichś lekkich działek szybkostrzelnych strzelać, rozpryskowych. Dzisiaj muszę powiedzieć, że miałem więcej szczęścia, nie wiem jakiś fuksiarz byłem. Gałązki kartofliska spadały mi na głowę, na plecy, a tylko patrzyłem czy nie ma gdzieś [rany].
Aha, jeszcze muszę wspomnieć taką humoreskę. Idąc do natarcia jeszcze przedtem, za nami pojawia się jakiś chłopaczek, może dwunastoletni, jedenastoletni, może trzynastoletni. W butach narciarkach, dwa razy większych jak jego stopy, jakieś kolanówki, chustę harcerską i z tyłu finka. „Gdzie ty idziesz?! Spieprzaj, matka cię szuka!”. Zaczynamy żartować. Nie, on idzie walczyć i idzie za mną. Mówię: „Przecież nie masz broni!”. „Finkę mam”. „Co z finką?!”. On mówi: „No przecież zaraz kogoś zabiją”. Proszę sobie wyobrazić, idzie za mną i czeka, że zaraz zabiją. Wtedy weźmie karabin i będzie walczyć. Tacy byli chłopcy, tacy też byli w Powstaniu Warszawskim.
Potem już nie widziałem. Później już była taka strzelanina, że człowiek nie wiedział, co obok się dzieje, bo samoloty leciały jeden za drugim i ostrzeliwanie było z broni maszynowej i działka szybkostrzelne. Bo odłamki… Mój drużynowy dostał, Adaśka… Był z Rakowa, ale jak jego nazwisko to już dzisiaj nie pamiętam. Pseudonim miał „Żydis”, ale co to jest Żydis, nie wiem. Dostał między to jabłko w kolanie, że wył z bólu, bo nie mógł nogi ani wyprostować, ani podciągnąć. Taki ból paraliżujący. To był odłamek wielkości fasoli. „Janek nie zostawiaj mnie”. Ale to trwało, bo bardzo skracam, trwało kilka godzin.
Oddziały zaczynają się wycofywać, bo dalej do przodu nie można. Niemcy zrobili taki zaporowy ogień z bunkrów, bo oni już siedzieli i czekali po prostu, z bunkrów, z pięter z koszar. Ostrzeliwaliśmy pasy startowe, ostrzeliwaliśmy samoloty, co stały na tych pasach startowych, nie wiem, czy zniszczyli. Pisali, że zniszczyli. Dość, że po tym wszystkim Niemcy zlikwidowali to lotnisko, zaorali, wycofali się z Bielan. To był tylko jedyny nasz sukces. Potem odwrót, wycofujemy się, więc skokami do tyłu. Ale, żeby nie wszyscy naraz. Było tam jakieś żwirowisko, wykopywali piasek chłopi widocznie do tego, więc kryją nas troszeczkę od tego ognia z bunkrów, z koszar i z wierzchu. Przeczyściliśmy trochę nasze karabiny, broń. „Strzela? Aha, dobrze. Gra wszystko”. Z powrotem wycofujemy się i po całej linii wszystko widzimy, słyszymy, Stasiek Wychod zabity, Kazik Sadowski, o którym mówiłem, ten z Rakowa, ranny. Masakra trochę była. Wycofuję się, w zagajniku stoi dowódca batalionu „Dźwig” Pełczyński, to był brat albo kuzyn generała Pełczyńskiego zastępcy „Bora”. On był dowódcą batalionu piechoty, bo całości był „Dolina”, kawalerii był Nurkiewicz, cekaemów był porucznik „Jar”, a batalionu piechoty był Pełczyński. Potem poszedł do Warszawy, był na Żoliborzu. To będzie dalszy ciąg, bo mam coś o nim do opowiedzenia. Stoi w zagajniku na koniu, a ja się wycofuje jako jeden z ostatnich, tylko gdzieniegdzie pojedyncze osoby. On mówi: „Dołączyć, dołączyć! Tu tą dróżką dołączyć!”. Pyta, czy dam radę, mówię: „Tak, ale panie poruczniku mój kolega jest ciężko ranny, tam leży”. Odchylił się na siodle i powiada: „I co ty chcesz zrobić?”. Aha, Adaśko jak leżał, to mówię: „Ale jak ja cię wezmę? Ja cię nie uniosę”. Błoto, jestem zmarznięty, że mam sine ręce, żyły, na nogach wszystko mokrutkie, cały w błocie. Cztery godziny pada deszcz, a my leżeliśmy w bruzdach na gołym polu. On mówi: „Wiesz co, tam na wozie naszym jest kołdra. Weź tą kołdrę...”. A tą kołdrę zdobyliśmy w Aleksandrowie, w pierwszym natarciu. Było czym się przykryć, bo spaliśmy pod wozami. Nie było wszędzie miejsca w stodołach, żeby spać. W stodole to już był hotel z pięcioma gwiazdkami. „Weź tą kołdrę, przekulniesz mnie na tą kołdrę, za dwa rogi weźmiesz, a ja z tyłu tą zdrową nogą może się będę podpierał. Nie zostawiaj mnie Janek, błagam nie zostawiaj”. Leży, zostawię, to zaraz przyjdą. Mówię, że chcę wziąć kołdrę i tłumaczę temu porucznikowi. Porucznik tak patrzy i dzisiaj jak sobie przypominam, wtedy jak młody chłopak to co dla mnie: „Idę, zabiją to zabiją”. Taka była mentalność tej młodzieży. On mówi: „Co ty chcesz zrobić?”. Mówię: „Wziąć tą kołdrę i tam czołgać się, jego przekulnąć i wyciągnąć”. On tak patrzy, myśli: „No idź”. Jak to dzisiaj sobie przypominam, to mówię: „Takiego wariata to chyba jeszcze nie widziałem”. Wszedłem do wozu, a mieliśmy dwa konie, jeden koń był w [zaburzańskim zaprzęgu], a drugi był obok, zakręcony w postronki. Ale zostawiłem, bo strzelanina była, więc te konie się [poplątały]. Wziąłem kołdrę i czołgałem się ponad sto metrów do niego, przekulnąłem na kołdrę, a ta cholerna kołdra była z jednej strony niebieska, a drugiej strony czerwona. Tak jak jeszcze byłem usmarowany w błocie i czołgałem się, to chyba nic nie było widać. Jak przekulnąłem Adaśka, drużynowego mojego na tą kołdrę, złapałem za dwa rogi i czołgałem się, to mnie tak może nie było widać, ale tą kołdrę było widać z samolotu i zaczął ostrzeliwać mnie. Matko Święta, „Pod twoją obronę” mówiłem tylko i czołgałem się. Nic mi się nie stało, ani Adaśko nie był więcej ranny, ale nas ostrzeliwali. Doczołgałem się, złapałem jego, na wóz położyłem, wył z bólu, bo to jest ruchome miejsce, a odłamek dostał. „Z której jesteś kompanii, nazwisko?”– podjechał do mnie, a stał i patrzył, obserwował dowódca „Dźwig”. Potem w Powstaniu był „Witold” pseudonim. Dostałem starszego strzelca.
Nawet nie byłem, było wyczytane w rozkazie, bo byłem na placówce Ławy koło Wierszy, wieś Ławy, myśmy za lasem zaraz trzymali placówkę. W Wierszach piękny cmentarz nasz jest. Byłem na [placówce], przyjechałem: „Jasiu, dostałeś [awans]”. O Jezu, jaki byłem ważny.
Potem były akcje inne. Po trzech, czy po dwóch dniach Niemcy okrzepli na Bielanach, wypuścili kompanię swoich lotników na Puszczę Kampinoską, bo to
polnische Banditen. Co tam takie coś, oni uzbrojeni dobrze, regularne wojsko i szli. Dojechali, nasza kompania stała przy pierwszej stodole koło cmentarza od lasu, zaraz jak na Pociechę szła polna droga piaszczysta. Myśmy stali w lesie na placówce, po lewej stronie stały „Jerzyki”, warszawskie oddziały, na Janówek mniej więcej. Słyszymy, jakaś furmanka jedzie, myślimy, że to nasi chłopcy jadą. Patrzymy, nie, Niemcy. Ale lornetek nie mieliśmy, tylko erkaem i nas trzech było, dwóch amunicyjnych i erkaemista na ubezpieczeniu. Patrzymy a w lesie jest tyraliera Niemców. Było tak, że jak jest jeden strzał, to jest pogotowie, a już dwa, trzy strzały alarm. Myśmy serię jedną, drugą puścili po tym wozie, zaczęli z Janówka strzelać, Hauptman i koń, wszyscy zabici. Dowódca jechał na furmance, siedział sobie i jechał, bo piaszczyste strasznie drogi, nie można było [przejechać], a lasem, bokami szła cała tyraliera Niemców. Nie wiem, ale to tylko „Dolina” mógł tak zorganizować. W przeciągu pięciu minut, od tyłu były już dwa szwadrony kawalerii, cała 3. kompania nasza od przodu. Tam była jakby polana, wyrąbany las, troszeczkę tylko krzaczki i oni się dostali lekko pod górkę, Niemcy. Myśmy bili już na stojąco do nich. Położyłem erkaem na sękatej sosence, nie klękałem tylko przyłożyłem się i bez przerwy całe dyski wypuszczałem. Leżało ich po pięciu, po czterech w kupie zabitych. Zniszczenie tego to było… Dostali potem chyba trzydziestu rannych, ale „Dolina” wypuścił na Modlin i kazał im śpiewać:
Hei li, hei lo. Powiedzieli, żeby nie robili użytku, wypuścili. Ze wsi wzięli furmanki, powiedzieli, że jeżeli któremuś zrobi się krzywda, to tego nie podarujemy i respektowali to. Odwieźli ich do Modlina czy do Nowego Dworu, nie wiem, oddali Niemcom i żadnej konsekwencji Niemcy z tego nie [wyciągnęli]. Niemcy już nie byli w czasie Powstania [tacy pewni siebie]. To nie byli Niemcy z 1940 czy 1941 roku, że szli butni.
Potem zaraz jak myśmy byli, dołączył do nas, już był dowódcą kompanii, starszy sierżant „Opończa”, bo Helski zginął na Bielanach. Widzieliśmy, w krzakach siedzi [Niemiec]. „Jasiu rąbnij go”. Mówię: „Nie, siedzi, przecież on ręce do góry trzyma panie sierżancie”. Kopniaka dostał, wyskoczył, a to
Unteroffizier jakiś, kapral. „Zrewidować jego”. Zrewidowałem. „To nie chcesz kropnąć?”. „Nie, to niech pan go kropnie”. On mówi: „Wiesz co? Głupio. Z tyłu jak baranek, prowadź do żandarmerii”. Zaprowadziłem do żandarmerii przez lasy i powiedziałem, bo trochę umiał po rosyjsku. A po rosyjsku już umiałem dość dobrze.
Słuszaj adin krok tolko w liewo albo w prawo i ja strelaju. Poniał? On mówi:
Poniał. „To idź prościutko, ręce do góry”. To było w lesie, czmychnął by mi w krzaki i koniec. Odprowadziłem. W Wierszach spotyka mnie z żandarmerii podporucznik [Kazik], spotykałem się z nim potem w Kampinosie kilka razy i mówi: „Cholera, po co żeś przyprowadził? Mało to mamy smrodu jeszcze? No co mam z nim zrobić? Nie mogliście go tam załatwić w lesie?”. Zapisał moje nazwisko, bo jeńca wziął, to się zaliczało do czegoś. Dostałem pochwałę.
Potem tam zginął mój kolega, sąsiad, Antek Protasewicz, leży w Wierszach na cmentarzu. Kazik Aszurkiewicz, kilku zginęło naszych, ale na to co było ich… Niemcy byli w ogóle wzięci do niewoli, pojedyncze osoby może uciekły. Było lato, gorączka, trzymaliśmy od tego miejsca w lesie może sto metrów na polanie te trupy. Popuchło to, muchy, smród w obrębie co najmniej kilometra się rozchodził, pamiętam, że w lesie jeszcze dalej. Mówimy: „Przecież to nie idzie wytrzymać. Jakieś zarazy, bo te muchy”. Straż pożarna ochotnicza z Wierszy, z Krogulca, z Kieścinny, zjechali, bosakami pokopali rowy, ich pościągali, zakopali. My i okoliczna ludność nazwała to „Psim polem”. Tych akcji było [wiele].
Na Zaborówek jak żeśmy szli, ale to już było 8, może 10 mniej więcej sierpnia, szliśmy w zwiadzie. Był Dudek, mieszkał na Hanki Sawickiej w Ursusie potem, spotkałem go po wojnie. Z nami szedł „Opończa”, bo on miał w jakiejś akcji, ale jeszcze w Puszczy Nalibockiej, ranny był w rękę. Miał troszeczkę jedną, nie wiem, czy prawą, czy lewą, ale z automatem dobrze działał. Miałem rakietnicę, on miał naboje do rakietnicy, Olek Dudek. Szliśmy i mieliśmy atakować majątek, teraz nie wiem, czy to jest majątek Zaborów, czy Zaborówek, bo to była jakaś kaźnia Polaków. Niemcy męczyli za nieoddanie kontyngentów i to trzeba było zlikwidować. Długo szliśmy, bo szły trzy kompanie. Dochodzimy już blisko tego majątku, widzimy biały mur okalający ten majątek. Widzimy z daleka, że wychodzi sobie z bramy jakiś Niemiec, idzie sobie, pogwizduje, a „Opończa” mówi: „Zostawcie mnie jego”. Podchodzi do nas, może sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów, a tam był budowany jakiś domek, tak że był trochę od ziemi. Myśmy się za tym ładnie położyli, skryli, a on sobie idzie drogą, do nas może sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów, dochodzi, a „Opończa” seryjkę puścił, koniec. Doskoczyliśmy do niego, zabrał pistolet, wyciągnął dokumenty. Pamiętam, że miał czarny mundur, nie wiem, co to było, czy to pancerny był, czy to była jakaś formacja SS, bo oni też chodzili w takich, czy policja. W każdym bądź razie to był jakiś oficer. No i się zaczęło, rozpętało się. Wskoczyliśmy z powrotem za ten murek, ale z bramy z majątku zaczęli motocyklami wyskakiwać Niemcy. Erkaem na wózku i zaczęli się rozjeżdżać po podwórzach. My nie mogliśmy, siedzieliśmy za tym, nie zwrócili uwagi, że jesteśmy za tym murkiem. Potem wyskakujemy zza murka i musimy przebiec obok, gdzie są Niemcy w tym gospodarstwie. Ale nie możemy leżeć, bo oddział już w drugą stronę zaczął się wycofywać. Wyskakujemy, wskakujemy w kartoflisko, jedno szczęście, ale to kartoflisko było holender takie. Wskakujemy i Niemcy nas zauważyli, siedzą sobie i… Obejrzałem się jeszcze do tyłu, a on sobie siedzi i: Ta! Ta! Ta! Ta! Ta! Po nas. Te gałązki spadały, ale nic nikomu się nie stało, uciekliśmy. To fuks był jakiś, uciekliśmy, dołączyliśmy do oddziału. To była jeszcze jedna akcja. Potem jeździłem na zrzutki, dwa razy byłam na odbiór zrzutków z samolotów.
W moim wypadku, przyszedł dowódca kompanii i wyznaczył dwie czy trzy furmanki, kilku żołnierzy. Jedziemy na odbiór, na obstawę i dołączaliśmy do grupy, którą dowodził jakiś oficer. Nie wiem, kto wtedy dowodził, bo było już ciemno, dołączyliśmy w ostatniej chwili, załadowaliśmy na wozy i jechaliśmy. Na tyle co wiedziałem gdzieś w lasach, Sieraków, były te zrzutki. Drugi raz też byłem, ale to był las, człowiek nie zwracał uwagi na to. Dzisiaj jak człowiek wie, to by rejestrował, coś zapisywał, może by lepiej pamiętał, ale…
- Ale to pan z latarką, jak to wyglądało?
Myśmy dojechali do miejsca gdzie miały być zrzuty. To była jakaś polana w lesie, zostawiliśmy konie i obstawiliśmy od strony dróżki, naokoło było obstawione. Oficerowie byli, czy jacyś przeszkoleni [partyzanci], oddziały, które odbierały. Wyszli, po chwili nadleciał samolot. Nie pamiętam, czy zapalili jakieś światełko, wiem, że latarki błyskały, nie jedna, kilka latarek. Ale samolot zauważył zaraz i zaczął zrzucać, ale z bardzo niskich wysokości. Tak że spadochrony rozwijały się dosłownie nad nami, nisko latały. Spadły, potem ładowaliśmy na wozy, obstawa przy tym, bo musiała być obstawa na takie coś, ale bez komplikacji. Jeden i drugi raz byłem na odbiorze zrzutków.
To były z Anglii, angielskie Liberatory, dalekotransportowe. Potem widzieliśmy jak na Warszawę, w Łomiankach czy gdzieś spadł samolot, zginęli lotnicy południowoafrykańscy, bo to byli Polacy, Anglicy, Południowoafrykańczycy i Kanadyjczycy. U nas chyba było więcej [zrzutów], ale wiem, że na dwóch odbiorach zrzutów [ja] byłem w obstawie. A tych akcji, ojej, w Janówku, Pociecha, Truskaw.
Poznań, 27 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama