Nazywam się Stefan Sawicki, urodzony 14 maja 1915 roku.
Chodziłem do dwóch szkół. Najpierw do Ludwika Lorenca. To była szkoła na ulicy Brackiej 18, gimnazjum – to się tak wtedy nazywało. Tam byłem przez cztery lata do czwartej klasy, później byłem już w V Gimnazjum Magistratu miasta stołecznego Warszawy. Później, jak skończyłem gimnazjum, bo to wtedy była matura, nie zatrudniałem się. Byłem jeszcze za młody na to, żeby iść do wojska, a chciałem iść na ochotnika, ale nie wzięli mnie i byłem po prostu w domu. Byłem nawet jakiś czas bezrobotny, jak skończyłem już osiemnaście lat. Mieszkałem przy rodzicach. Później, jak miałem dwadzieścia jeden lat, to znaczy w 1936 roku, byłem przydzielony do wojska, do 32. Dywizjonu Artylerii Lekkiej w Rembertowie koło Warszawy. Poszedłem do wojska w 1937 roku, we wrześniu. Byłem jako poborowy, bo nie chciałem być uważany za podchorążego, pomimo że miałem takie uprawnienia.
Tak.
O tak.
W tym okresie już od siedemnastu, szesnastu lat właściwie, nas obowiązywało przysposobienie wojskowe. W tym przysposobieniu mieliśmy mundury nawet. To była dla nas bardzo wielka rzecz chodzić w mundurze typu wojskowego, bo były specjalne.
Chłopcy do wojska to już z ochotą, ogromną ochotą szli. Tak że to był prawie każdy, bo obowiązkiem było przysposobienie wojskowe. Chłopcy marzyli o tym. Tak że przysposobienie wojskowe faktycznie było wyważone. Uczyliśmy się nauki o broni. Dostaliśmy wtedy, to znaczy mieliśmy dostęp, bo tylko na czas ćwiczeń dostarczano nam karabiny, ale one były nie u nas, tylko...
To był okres gimnazjum. Przysposobienie wojskowe to było właściwie obowiązkowe, chociaż nie bardzo, bo nie wszyscy chodzili. Ale to rzadkość była, że ktoś z młodzieży nie chciał iść do przysposobienia, bo bardzo ciągnęło nas wszystkich.
Tak, bo od szesnastego roku życia to było. Tak że rzeczywiście umiał obchodzić się z bronią.
Dziewczyny były szkolone, tylko miały oddzielne, odrębne szkolenie. Nie było to koedukacyjne. Chłopcy byli oddzielnie i dziewczyny oddzielnie. Ale one się ćwiczyły na przykład w obronie przeciwgazowej, bo wówczas, jeszcze przed wybuchem wojny, bardzo duży nacisk kładli na to, żeby każdy umiał się obronić przed wojną. Uczyli nas, jakie są gazy, jak to wygląda. Od szesnastego roku życia, mówię, to już wtedy. Na czym polega zatrucie, uczyli nas nakładania masek i dziewczęta, i chłopcy też. Tak że od szesnastego roku nas uczyli, przyuczali.
Powiem, jak to było. Trafiłem do wojska, do 30. Dywizjonu Artylerii Lekkiej w Rembertowie, który spełniał zadania obsługi Wyższej Szkoły Wojennej. Tam był 32. Dywizjon Artylerii Lekkiej i 3. Batalion Strzelców, z piechoty to już byli. To były jednostki przeznaczone dla Wyższej Szkoły Wojennej. Jeżeli potrzebowali wykonać jakieś ćwiczenia albo trzeba było jakieś manewry na przykład, musiała Wyższa Szkoła Wojenna coś zrobić, przeprowadzić, to wzywano nas. Jeśli to był 32. Dywizjon i 3. Batalion Strzelców, to były trudne jednostki, ale były zorganizowane tak jak pułki artylerii i pułki piechoty, z pełnym wyposażeniem, całkowite. Tak że jak przyszedłem do wojska, mieliśmy cztery baterie artylerii, ale do tego było pełne doposażenie, tak jak pułku. […] W 1937 roku przyszedłem do wojska.
Właśnie dlatego. Dla Szkoły Wojennej była.
Nie, nie spotkałem się.
Właśnie, ponieważ Wyższa Szkoła Wojenna miała zadania – wprowadzanie broni i tak dalej. […] Dlatego na przykład, że nie chciałem być podchorążym, w Podchorążówce, tylko poszedłem do pułku, do armii, to nasi podoficerowie, jak był pobór do wojska, była komisja lekarska wojskowa, byli niektórzy tak przygotowani, że wiedzieli już o żołnierzach coś niecoś. Nawet dużo wiedzieli. Wybierali sobie do artylerii. Bo jeszcze muszę powiedzieć, pochwalić się, że byłem pierwszym elewem w artylerii, czyli dostałem szablę oficerską na pierwszą rocznicę pobytu w wojsku, już z pięknym pasem i tak dalej.
Nie zachowała się, ponieważ mobilizacja była, alarm był ogłoszony i poszliśmy od razu (bez broni, bez niczego) na teren garnizonu, a był położony kilka kilometrów dalej, na poligonie w Rembertowie. Od razu bez broni i tam dopiero dostawaliśmy broń i wszystko. Całe wyposażenie dostaliśmy kompletnie nowe. Nawet mundury trochę inne były, doświadczalne. Nie było już powrotu, już nie wróciłem do pułku, do dywizjonu.
Mobilizacja była…
Tak, właśnie tak, 28 sierpnia była mobilizacja.
Pamiętam. Pierwszy dzień wojny to było załadowanie nas do pociągu. Podstawili pociąg, to było chyba 29 albo 28 sierpnia. Oczywiście konie były wojskowe, były przyzwyczajone, ale nie chciały wchodzić. Pociąg to była równia pochyła i wprowadzaliśmy po cztery konie z jednej strony i z drugiej, razem osiem koni wprowadzaliśmy. Myśmy sami jechali też, kanonierzy jechali, to znaczy nasi kanonierzy jechali przy koniach i zawieźli nas po mobilizacji do Czerwonego Boru. W Czerwonym Borze był też poligon. A później stamtąd marszem udaliśmy się do Nowogrodu nad Narwią. Tam zastał nas wybuch wojny, bo byliśmy dwa dni na zgrupowaniu i później było tak, że byliśmy kompletnie gotowi, załadowane mieliśmy działa na pierwszy strzał. Po dwóch dniach dziwiliśmy się bardzo wtedy, że [wojna] się nie zaczęła. Bo myśmy już byli gotowi całkowicie do wojny, do działań wojennych, ale zobaczyliśmy co innego. To znaczy, że Niemcy po drugiej stronie Narwi już chodzili i jeździli, i także artyleria, i samochody pancerne jeździły po stronie niemieckiej. Przy czym myśmy mieli stanowiska w Nowogrodzie, z góry, bo był brzeg, a oni mieli z dołu nas właściwie, to myśmy doskonale wszystko widzieli. Mieliśmy wgląd w to. Jednak zaczęli wojnę Niemcy i to nie w Nowogrodzie.
Nie mieliśmy, ponieważ nie zaczepiali nas, a myśmy ich nie [zaczepiali]. Mieliśmy polecenie, żeby nie zaczepiać Niemców samodzielnie. A później dostaliśmy wiadomość, to w Ostrołęce było, że...
Niemcy atakowali, ale myśmy później poszli na Wyszków. W Wyszkowie był most też i Niemcy atakowali ten most, tak że myśmy przeszli i wtedy został most wysadzony przez nas.
Tak. […] 32. Pułk Artylerii Lekkiej. Z chwilą wojny przekształciła się jednostka od razu w cały pułk.
Nie.
Nie, musiał być w innej baterii. W mojej nie był na pewno.
No tak, to wiem, to musiał być w innej baterii. W swojej znałem wszystkich.
Mieliśmy działa siedemdziesiątki piątki, ale już polskiej produkcji i setki – haubice. To jednak były trzy baterie dział siedemdziesiątek piątek i jedna bateria haubic 100 milimetrów. To z tych baterii prowadziliśmy także działania doświadczalne.
Tak. Czy użyliśmy armat? Tak, one były użyte, ale incydentalnie. Tak mało, że myśmy wszyscy nie wiedzieli nawet, że zostały użyta artyleria. Bo bateria haubic nie była wtedy w ogóle użyta, a tylko nasze. To w czasie przeprawy przez Wyszków i przez most, który został później wysadzony, użyte były nasze działa, ale to bardzo incydentalnie.
Później skierowani byliśmy na Białą Podlaską, poszliśmy. Najpierw mieliśmy jechać do Warszawy, w Warszawie już wtedy byli Niemcy, bo 8 września Hitler był w Marysinie na wieży kościoła. To już nas wtedy nie było w Warszawie. Szliśmy na Białą Podlaską. W ciągłej walce właściwie, bo wtedy to już myśmy jechali jako jedna jednostka artylerii straży tylnej. Mieliśmy nawet działo przeciwpancerne załadowane na jeden strzał, bo bezpośredni ogień miał być. Działo to zwyczajowo jeździło. Więc w czasie wojny ostatnie działo to było załadowane pociskiem przeciwpancernym. I tam – to pamiętam dobrze – był Dackiewicz, kapral, ale z poboru, wojskowy, który cudownie strzelał na wprost. Strzelał tak, że jak zaatakowały nas kiedyś w czasie drogi dwa czołgi, to on te czołgi za pomocą dwóch pocisków (jeden załadowany, a później załadował drugi jeszcze) unieszkodliwił. Jeden rozbił rzeczywiście tak, że mu strzelił wprost ogniem po lufie, celując bezpośrednio w samą wieżyczkę czołgu. Czołg nie był wielki, nie wiem, jaki był ten czołg niemiecki, ale zniósł mu wieżyczkę. Były trupy same. A drugi, który zdążył załadować i strzelił, postrzelił w gąsienicę i [czołg] zaczął kręcić się dookoła. Wobec tego oni, był las, i uciekali, to wtedy dostali z karabinów maszynowych ogień i polegli wszyscy, nie dobiegli do tego Niemcy.
Nie, to się nie rozstawiało wtedy działa. Ostatnie działo, które szło, to nie rozstawiało się, tylko celowało się. Odśrodkować trzeba było i nie rozstawiane, tylko tak się celowało i strzelało ogniem bezpośrednim, z lufy po prostu.
Konie się wyprzęgało, tak.
Sześć koni to ciągnęło. […]
W sytuacji pod Różanem nie brałem udziału bezpośrednio, ale myśmy wiedzieli już, że tam rozpoczęły się działania wojenne. A nas właśnie w stronę Wyszkowa skierowali. Pod Różanem Niemcy dokonali przełomu, to znaczy pierwsze uderzenie, gdzie przekroczyli granicę polską. Był bój pod Różanem i Niemcy, oczywiście, wygrali. To jest tyle, co myśmy sami wiedzieli. Myśmy się w tym czasie cofali na Wyszków i na Białą Podlaską.
Tak.
Na początku wojny było tak – miałem przyjaciela Stefana też, Kaniewskiego, i on był w wojsku, tylko w innej baterii. On był w pierwszej baterii, a ja byłem w drugiej. I był taki incydent, że Niemcy zaatakowali nas, jak myśmy szli.
Z powietrza, Messerschmitty.
Tak, sztukasy. Zaatakowały nas. Znalazłem się właściwie sam jeden, nie wiem, jak to było, dlaczego. Konia odprowadził mój luzak gdzieś, a ja znalazłem się w takiej sytuacji, że stoi na drodze karabin maszynowy, przeciwlotniczy, załadowany całkowicie ze wszystkim. Sztukasy nad głową. Widzę sztukasa, leci wprost na mnie. Wobec tego złapałem karabin za uchwyty i usiłowałem strzelać oczywiście. Z karabinu maszynowego z taśmą, z którego nie strzelałem wcześniej. Nie strzelało się, nie dało się strzelić. Właściwie tylko pierwszy strzał padł i widzę sztukasa, jak leci kompletnie, ale on też chybił, bo zrzucił bombę w to miejsce, celował we mnie. Wiadomo, że celował we mnie i w karabin, ale nie [trafił]. Po wybuchu wylądowałem w rowie i tam spotkałem Stefana Kaniewskiego. Najpierw się zdziwił, a później [mówi]: „Wiesz co Stefan? To są dzisiaj nasze imieniny przecież”. Mówię: „No tak” i sobie życzyliśmy bardzo dobrze, żebyśmy szybko Niemców pokonali. Ale było inaczej. […]
Po Wyszkowie była Biała Podlaska, ciągnęliśmy w tamtym kierunku. I tam już była wojna. […] Wzdłuż Bugu jechaliśmy. My zresztą zawsze jako druga bateria, w straży tylnej jechaliśmy, czyli nas mogli Niemcy atakować. Atakowali rzeczywiście i z powietrza, i bezpośrednio także. Ale bezpośrednio się bali, bo łatwo było rozstawić moździerz czy coś takiego, a był batalion strzelców, mieli moździerze i karabiny maszynowe i mogli im zrobić krzywdę rzeczywiście. Zrobili im krzywdę nie raz. Ale to już cały czas jechaliśmy do Białej Podlaskiej, właściwie do końca, to już było tak, że w bojowych działaniach. Byliśmy Biała Podlaska, później był Włodzimierz Wołyński. Mieliśmy przyjechać, ale na szczęście nie przyjechaliśmy, bo po tym zaraz weszli Rosjanie.
Tak.
Mówi córka: 16 września zbliżali się do Włodawy nad Bugiem. Nie dotarli tam, bo mieli po drodze potyczkę ze zmotoryzowaną kolumną piechoty. Dzięki temu nie trafili na sowieckie wojska. Potyczka ich uratowała.
Tak, bo było opóźnienie, bo myśmy mogli przekroczyć, to była Polska jeszcze.
Mówi córka: Przekroczyliście w kierunku Zamościa.
Tak.
Myśmy się dowiedzieli bardzo szybko, bo nas właściwie zaatakowali Ruscy we Włodzimierzu Wołyńskim. Myśmy się mieli przeprawić przez rzekę Bug. Ale się nie przeprawiliśmy dzięki temu, że zajęci byliśmy wojną, a Rosjanie już pakowali się.
Nie, skąd. Nie wydawało nam się, bo myśmy się dowiedzieli tylko, że Rosjanie zaatakowali i wściekłość nas ogarnęła, że tak było. Później jeszcze szliśmy, ale to już lewym brzegiem, na granicy, pomiędzy lewym brzegiem Bugu.
My to nie, ale dowiedzieliśmy się, że Ruscy weszli i zaczęli od razu, bo to już było gwałcenie granicy, przecież tam wtedy była Polska.
Tak, myśmy szli w kierunku Zamościa. W Zamościu samym nie byłem, ale bardzo blisko przechodziliśmy.
Walczyliśmy cały czas, bez przerwy. Były cały czas potyczki. Nie było wielkiej bitwy, ale były potyczki. Tak że myśmy walczyli z Niemcami do końca właściwie, do 28 [września].
Mówi córka: Pisze we wspomnieniach: „Ostatnią bitwę stoczyliśmy w marszu na kierunku lwowskim, po ominięciu Zamościa”.
O tak, właśnie.
Mówi córka: „Zdarzyło się, że spotkaliśmy się z 7. Pułkiem Ułanów z Mińska Mazowieckiego i z Dywizjonem Artylerii Konnej z Góry Kalwarii. To były znane i zaprzyjaźnione z nami jednostki oraz z Batalionem Piechoty i Kompanią Ciężkich Karabinów Maszynowych. Były też i inne siły piechoty. Utworzył się spory związek taktyczny. Co ważne – pełni inicjatywy dowódcy, zorientowawszy się, jaką dysponują siłą, przygotowali nasze oddziały do ataku na nadchodzącego nieprzyjaciela. Jak się później okazało, nie spodziewał się zupełnie tego, co nastąpiło – nieprzyjaciel był 27 września”.
Dowódcą był porucznik Burdyn.
Była bitwa. Oczywiście, wtedy to dla nas była duża bitwa. To co pamiętam, ponieważ były zgrupowane duże siły polskie, szła jakaś kolumna niemiecka tamtędy. Jak doszła do nas, to myśmy mieli przewagę ogniową nad nimi ogromną, mieliśmy i karabiny maszynowe, i piechotę, i dywizjon artylerii konnej, dywizjon artylerii, pułk artylerii nasz. A Niemcy szli drogą. Nie wiem, nie wiedzieli na pewno, że są aż tak duże siły. Względnie duże jak na nich. Szli szosą, traktem i weszli na nas. To, oczywiście, myśmy otworzyli ogień od razu do nich, było piekielnie. Ogień był rzeczywiście bardzo intensywny. Pamiętam zdarzenie, jak konie z naszej baterii wyrwały się gdzieś tym, co je odprowadzali. To były konie nasze też, ale nie wiadomo jakie. Stały na środku i ponieważ były otrzaskane, z wozem były i myśmy widzieli, że zjadły siano z wozu. Dziwne to było dla nas, że konie się w ogóle nie bały. Tak że kolumna niemiecka jak nadeszła, jak dostali ogień, to tylko fruwało wszystko w powietrzu, bo były działa i artyleria, i piechota, i wszystko razem. Nie wiem, jak się dostali, dlaczego szli nie ubezpieczeni zupełnie, bo jeżeli, to niewiele ubezpieczeni byli. A później się okazało, że to oni nas otaczali, że byliśmy otoczeni już.
Mówi córka: Tak jak napisałeś: „Zaczęły się dziać niezrozumiałe dla nas wydarzenia”. Szczególnie jak byliście upojeni zwycięstwem, bojem. „Wyżsi oficerowie zostali wezwani na odprawę do dowództwa i samochody i motocykle z gońcami pędziły w różne strony, [a my] nie poczekaliśmy”.
Tak.
Mówi córka: „O północy przybył dowódca naszego dywizjonu i w obecności składu osobowego, po krótkim przemówieniu, oznajmił, że jesteśmy całkowicie okrążeni przez dywizje pancerne i piechoty nieprzyjaciela, że Warszawa poddała się w dniu dzisiejszym, a my musimy kapitulować, co postanowiło dowództwo”. Nie był to koniec waszej walki, boście byli niesubordynowani.
No tak.
Nie, skapitulowaliśmy, ale to było do czasu, kiedy przeszliśmy na lewą stronę Wisły już, a przeszliśmy Frampol i...
Tak.
Przez Niemców. Tak, to było miasto... Ale jak byłem tam, to nie było zbombardowane. Dopiero później.
Mówi córka: Po informacji, że jesteście otoczeni i że Warszawa skapitulowała.
Tak, chciał podjąć walkę, bo nie wierzył. Trudno było uwierzyć, że jesteśmy otoczeni, kiedy tam fruwało wszystko w powietrzu. Ale...
Mówi córka: Wyruszyliście w nocny marsz i przebiliście się przez pierścień okrążeniowy „w zupełnej ciszy – tak jak piszesz – i bez jednego wystrzału połączyliśmy się z naszą dywizją”.
To tak było. Ja już nie pamiętam dokładnie.
Mówi córka: „W rezultacie rozkaz wykonaliśmy. Bardzo szybko dowiedzieli się jednak o tym dowódcy i udało się im opanować sytuację grożącą niepotrzebnymi już ofiarami”. Zacznijmy od tego miejsca opisywać. „Tak skończyła się moja kampania wrześniowa 1939 roku”.
[...] Oczywiście, broni prawie nikt nie oddawał, ponieważ albo ukryli, albo zakopali, zabezpieczyli. Tak że co któryś najwyżej oddał i to nikt nie oddał broni palnej na przykład, tylko jakieś szable, takie rzeczy.
Karabinu nie miałem wtedy, ponieważ byłem w zwiadzie artyleryjskim.
Mówi córka: Myślę, że miałeś osobistą broń. Co to za broń była?
To był właśnie pistolet tylko, ale jaki, to już nie pamiętam.
Tak. Później nie pamiętałem ani nie wiedziałem, bo nie oznaczyłem jej. A poza tym w parę lat później krzaki wyrosły, to w ogóle nie do odnalezienia było. [...]
Resztki były, tak, bezużyteczne. Przeważnie to broń sieczna była.
Mówi córka: „Najbliższej nocy oddałem »Dziką« gospodarzowi mijanego gospodarstwa”. To było najtrudniejsze zadanie pewnie.
Tak.
Tak. Ulubiony mój koń. [...] Ale „Dzika” wcale nie była dzika, a była bardzo łagodna, bardzo potulna.
Nie wiem, dlaczego tak. Przed wojną konie z remontów się nazywały „remonty”. Konie przechodziły także służbę wojskową i to długo, bo trzy lata były w służbie wojskowej i uczyły się wszystkiego, czego konia można nauczyć. Czyli uczyły się na przykład, jak uniknąć zasadzki. Konie po prostu kładły się, żeby były mało widoczne i w dodatku dawały jeszcze nam, żołnierzom, ochronę, bo myśmy się kładli wówczas za nie, strzelaliśmy do Niemców. Ale to były bardzo incydentalne przypadki.
Dzika została w gospodarstwie, bo oddałem ją. Chłop się ucieszył. Dostałem za to bochenek chleba. [...] Później przeszliśmy przez Wisłę.
Major Bartkiewicz to był fantastyczny człowiek, ale pod Wyszkowem zginął z rąk własnych żołnierzy. Wtedy, pod Wyszkowem, po przejściu Bugu chcieliśmy spenetrować pozycje niemieckie. Wówczas w ośmiu udaliśmy się, to znaczy był jeszcze major Bartkiewicz, dowódca dywizjonu i osoby towarzyszące później, ale tam zginął z rąk własnych żołnierzy, bo pomylili się. Jak galopowaliśmy na pozycje, posłyszeliśmy strzały i zaczęły kule gwizdać koło nas. Więc byliśmy zmartwieni. Idąc galopem, skierowaliśmy się wprost na pozycje naszych żołnierzy, ponieważ to oni strzelali wówczas. To była pomyłka, ale major Bartkiewicz wtedy zginął. Spadł z konia dosłownie na moje ręce i już nie żył, ponieważ tak dobrze strzelali nasi. To jest jedna śmierć, teraz druga śmierć. Naszym dowódcą, przed wojną jeszcze, był pułkownik Tawiszewski. W czasie wojny był dowódcą bardzo krótko, ponieważ jeździł, motoryzację lubił, nie konie, chociaż na koniu jeździł doskonale, ale nie konie go frapowały, ale samochody. Jechał porsche, samochodem czerwonym, wówczas, kiedy już zaczęła się wojna. Sztukasy niemieckie, które zobaczyły taki samochód na czele kolumny, że jedzie, oczywiście, jak były trzy, tak trzy zrzuciły swoje bomby i pułkownik Tawiszewski zginął wtedy. Tak że to była nasza żałoba ogromna.
Do niewoli dostałem się we Frampolu, wtedy jeszcze nie był zburzony. [...] Niemcy zaskoczyli nas i po prostu wzięli nas do niewoli. Z tym że wiedzieliśmy, bo już były przygotowane transporty niemieckie, ciężarówki, które miały nas przewieźć na drugi brzeg Wisły, do Opatowa Sandomierskiego. Już jako niewolnicy byliśmy w kościele w Opatowie. Czekaliśmy, że nas wywiozą do Niemiec. Dosyć długo, dziesięć dni czekaliśmy na to. Ja już nie czekałem do końca, po prostu uciekłem. Z tym że to tak się odbyło – myśmy byli zakwaterowani jako wojskowi, ale niewolnicy, w szkole w Opatowie, naszej, polskiej szkole. Ale wtedy już nie było [szkoły], tylko był szpital urządzony. A nam powiedzieli, że nas zawiozą niedługo do Rzeszy i zostawili nas. Byliśmy w szkole, mieliśmy jeden pokój, wielką salę, bo było nas chyba z dwunastu czy iluś, do obsługi szpitala niemieckiego, który też się mieścił w Opatowie. Do dzisiaj się tam mieści szpital. Oczywiście musieli nas żywić. Mówi córka: Wydarzyły się dosyć ciekawe rzeczy w niewoli. Spotkałeś majora, lekarza medycyny. To był Niemiec, dowódca. Mówi córka: I on wyszukał ciebie jako osobę, która była jak gdyby dowódcą jeńców. Tak.
Major to był widocznie porządny człowiek, ale musiał spełnić służbowe czynności. Jak nasza grupa została zakwaterowana w szkole polskiej, ale po drugiej stronie, to tak było, że wszyscy z naszej grupy jeńców byli. Wezwałem ich i każdy miał napisać, gdzie mieszka i gdzie żyje. Powiedziałem im, żeby napisali nazwisko, imię, ale żeby podali fałszywe adresy.
Dlatego, że spodziewałem się, że Niemcy będą nas przecież gnębić. [...] Szykowali się do ucieczki. I oni wszystko to napisali. Powiedziałem, że się mają nauczyć tego tak, żeby jak się nawet w nocy obudzą, podali nazwisko, imię i fałszywy adres, jaki był. No i dobrze, bo później zaczęliśmy ucieczkę. Powiedziałem chłopcom, że będziemy uciekali, więc wyznaczałem, że macie uciec we trzech na przykład. Pierwsi jacy uciekli, to tacy, którzy sami zgłosili chęć ucieczki. Powiedziałem im, jak mają uciekać. Nie mogłem chodzić tam, ponieważ byłem dowódcą jakby tej grupy. Więc im powiedziałem, jak mogą uciec, że mogą wejść na dach i stamtąd zeskoczyć na drugą stronę. A ponieważ byli na terenie szpitala, to mieli okazję, bo nikt ich nie pilnował właściwie już później. I w szpitalu był polski personel.
[...] Potem major, dowódca szpitala, miał [pretensje:] „Jak to uciekli?”. Mówię: „Coś się musiało z nimi stać”, więc rozesłał za nimi motocyklistów, żeby szukali, ale sam przyszedł, zdenerwowany bardzo był, trzyma Parabellum w ręku i do mnie z pretensją. Oczywiście, wiedziałem, co to znaczy, że mogę zaraz być zastrzelony. Powiedziałem: „Wie pan co? Największą pretensję to my mamy do nich. Dlaczego oni nam nie powiedzieli o tym, że [chcą uciec]”, więc wtedy nie wiedział, co robić. Widziałem, bo groził mi, że mnie zastrzeli. Wówczas schował pistolet, bo w końcu był porządnym Niemcem. Na pewno. [...]
Po trzech [dniach] znowu trzech chłopców uciekło. Też im wyznaczyłem, jak mają uciekać. Powiedziałem im, ponieważ chodziłem po terenie i mogłem to wiedzieć, że będę ostatni uciekał.
Oczywiście, że się bałem i to mocno. Ale ponieważ powiedziałem, że będę ostatnim z nich i że już zdecyduję o tym. Mówi córka: Piszesz, że po dwóch dniach od kolejnej ucieczki „spotkałem majora na dziedzińcu i rozmawialiśmy o innych sprawach. O ucieczce w ogóle nie wspomniał, ja też nie uznawałem jej za temat godny jakichkolwiek komentarzy”.
Tak było. Później, końcowy etap, to jak uciekłem stamtąd. Zostało nas już tylko trzech i powiedziałem chłopcom: „To teraz my uciekamy”. Nie chcieli uciec, bali się po prostu ucieczki. A w szkole polskiej było przejście przez węgiel. Komórka z węglem była w środku szkoły, skąd można było przejść z naszej części, gdzie była sala z jeńcami, do części, w której byli chorzy nasi i Niemcy także częściowo, którzy byli ranni. Jak przeszedłem przez komórkę, ich zostawiłem. Nie chcieli, to trudno. Zresztą dowiedziałem się później, jakie były ich losy. Ale najpierw powiem o tym, jak przeszedłem przez komórkę. Przez węgiel się przeczołgałem ostrożnie. Miałem znajomą, pani Irena, z którą się już znałem, była pracownicą Czerwonego Krzyża. Już mi przygotowała wszystko, ubranie cywilne. Jak się poznaliśmy? W ten sposób, że myłem się pod pompą, ale w szpitalu była woda, w sali, w której byliśmy, wody nie było. Codziennie chodziłem pod pompę na dziedzińcu. Wachman zawsze mnie odprowadzał, z karabinem szedł i przyprowadzał także. Poznaliśmy się, bo dziewczyna była zainteresowana, co to za wariat codziennie się kąpie. A to listopad był, koniec listopada. Wobec tego zainteresowała się i przyszła, zaczęliśmy gadać i rozmawialiśmy codziennie, jak przychodziła. Tak że wachman stał z karabinem nade mną, a ona przychodziła porozmawiać sobie i rozmawialiśmy.
Mówi córka: Piszesz we wspomnieniach, że „pewnego dnia podeszła do mnie młoda kobieta z opaską Czerwonego Krzyża na ramieniu i zapytała, czy długo jeszcze zamierzam się kisić”.
Tak. Powiedziałem jej dlaczego, bo wachman i tak nie rozumiał po polsku, tylko stał z karabinem i czekał, aż się umyję i się wygadamy. Ona tak prowokacyjnie, czy długo jeszcze będę czekał na to, żeby uciec. Powiedziałem jej. Spotykaliśmy się codziennie.
Wyszedłem już w przebraniu. Co prawda właściwie nie tyle w przebraniu, bo postarała się o ubiór dla mnie cywilny i ten ubiór włożyłem na mundurowy. Miałem piękne karwasze z pięknego zamszu i szkoda mi było tego, tym bardziej że nie wybierałem się, że będzie okupacja. Włożyłem na to wszystko, na buty nawet wojskowe, bo Niemcy zwrócili mi moje wojskowe buty, które miałem w depozycie u nich.
Tak. Niemcy mi zabrali najpierw, jak do niewoli trafiłem. Ale właściwie jak byłem jeszcze na bloku XI, a to był znany „blok śmierci”, to w tych butach chodziłem, jeszcze w wojskowych swoich butach, bo nie mieli dostatecznej ilości widocznie ubrań. Dopiero w bloku III A czy B zaopatrzyli nas we wszystko, w mundury. Przede mną uciekli dwaj koledzy i chciałem, żeby uciekli jeszcze ci dwaj, ale bali się i pozostali. Jak się później dowiedziałem, zwolnili ich, ponieważ gdzieś byli i wykryli gruźlicę. A gruźlicy się bali Niemcy i wobec tego zwolnili ich. Po prostu do domu poszli.
Tak. A uciekałem tak, że po tamtej stronie… mając na sobie ubranie cywilne, pod spodem buty długie i tak dalej. Ona mieszkała na ulicy Kolejowej, która była sto pięćdziesiąt, dwieście metrów od miejsca, gdzie byli Niemcy, obóz niemiecki. Ja się przebrałem i, oczywiście, wyszedłem, mówiąc Niemcowi: „Do widzenia”. Pożegnałem się z nim. Mówi córka: W długim płaszczu i z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie, który dostarczyła.
Tak, Niemka. Tak jak Polka Irena. Poszliśmy o sto pięćdziesiąt metrów tylko, do jej domu, dalej. Oni mnie gościli jeden dzień chyba. Pamiętam, że wtedy rozmawialiśmy ze sobą bardzo długo i o jej losach, i o moich losach.
Mówi córka: To jest zanotowane, tata nie będzie pamiętał, ale to warto przytoczyć, bo wtedy ona powiedziała: „Dostałeś wszystko, co mogłam ci dać. Teraz nie zapomnij, że jesteś nadal żołnierzem i co winien jesteś Polsce”. I nigdy więcej się nie spotkali.
Nie.
Do Warszawy, żeby nie iść drogami, to szedłem bocznymi drogami. Czasem gościńcem, ale przez Iłżę, przez Grójec później i z Grójca to już kolejką pojechałem do Warszawy.
Jeszcze pamiętam, że nocowałem wtedy w Białobrzegach. Doszedłem do Białobrzegów i musiałem przenocować. Więc szukałem i pierwsze miejsce, gdzie wstąpiłem, to było nad samym brzegiem, nad wodą. Szedł kolejarz: „Czego pan potrzebuje?”. – powiedział. Miałem szczęście, bez niczego, bez żadnych ogródek powiedziałem mu, że jestem uciekinier z niewoli i szukam noclegu. Sympatyczny człowiek, bardzo przystojny, bardzo ładny, wysoki, wyższy ode mnie dużo, więc mi przypadł do gustu. Mówi: „To pan u mnie będzie nocował. Tylko u nas jest pewien kłopot, ponieważ mam tylko jedno małe łóżko. Ale trudno, to pan będzie spał ze mną i z żoną”. I spaliśmy tak, z tym że on spał w środku, a myśmy spali po bokach. Tak że miałem szczęście. Zresztą w czasie całej ucieczki gdziekolwiek powiedziałem (bo bez skrupułów przyznawałem się, że jestem uciekinierem z niewoli), to mnie wszędzie nocowali. Raz w stodole, tylko mnie zapowiadała: „Nie pal, chłopie”. Przecież wiedziałem o tym.
I tak doszedłem do Grójca. W Grójcu już kolejka wąskotorowa jeździła do Warszawy. W pieniądze zaopatrzyła mnie Irena, wszystko mi załatwiła. Miałem pieniądze i pojechałem. [...]
Rodzina tak, brata tylko mojego nie było, bo był też wtedy w wojsku. Później wrócił z wojska, starszy brat. Wrócił i w czasie wojny już poszedł do AK i miał swoje losy jakieś.
[...] Wróciłem na Filtrową róg Mianowskiego. [...] Wszystkie kobiety były i to z naszej rodziny, i z Białowiejskich rodziny.
W Wawrze mieszkała moja siostra z synem i z mężem. Święta były, do dwudziestego siódmego było Boże Narodzenie. W święta byliśmy w gościnie u mojego brata i stamtąd wracaliśmy późno, nocą jeszcze, pomimo że już była okupacja. Ale myśmy sobie jakoś nie bardzo zdawali sprawę, że jest okupacja, że są Niemcy. I wracaliśmy. Śpiewaliśmy nawet kolędy. Dotarliśmy do domu. W domu już zamierzaliśmy się kłaść spać, kiedy zaczęło się dobijanie do drzwi. Przyszło trzech Niemców, ale młodzi byli ci Niemcy i powiedzieli: „Ubierać się i pójdziecie z nami!”. Siostra mówi: „Czy wszyscy? Czy młody chłopiec [też]?”. Bo miał wtedy szesnaście lat. Andrzej Nowowiejski, ciotki Iry syn. Ze względu na małego, siostra zaczęła ich błagać, żeby nie zabierali przynajmniej syna, bo spodziewała się, że zabiorą nas do obozu czy gdzieś. Ale byli nieustępliwi i syna Andrzeja zabrali również, szesnastolatka.
A idąc później, myśmy byli w Wawrze po lewej stronie, a żeby przejść na miejsce, gdzie był sąd niemiecki, o którym powiem jeszcze, to trzeba było przejść przez... Bo to przy ulicy Poprzecznej którejś tam, nie pamiętam która to była ulica Poprzeczna. I tam nas wprowadzili wtedy. Potknąłem się, było zamarznięte, bo było osiemnaście stopni mrozu. Był duży mróz, więc było wszędzie pozamarzane i szedłem tak, że się potknąłem i upadłem, ale chciałem dołączyć od razu, to mnie Niemiec przytrzymał, powiedział: „Dołączysz na koniec”. Rzeczywiście tak było, że mnie rozłączyli wtedy z moimi, którzy szli, tak jak szli, na Poprzeczną ulicę, gdzie była komendantura niemiecka. Idą do końca i ustawili nas przy... Siedmiu nas było. Oni rozstrzeliwali w międzyczasie. Właściwie jeszcze nie rozstrzeliwali, a wówczas odbywał się sąd niemiecki. Kolejno wchodzili skazani. Oczywiście kolejno tylko po to, żeby pozostawić swoje personalia, bo poza tym bili, walili, nogi podstawiali, jak wychodzili. Tak że przechodziliśmy straszne rzeczy. Każdemu mówili, aż w końcu wyszedł niemiecki podoficer, który biegle mówił po polsku i oświadczył wszystkim, że zostaną rozstrzelani. No więc konsternacja, nawet nie było jakiegoś płaczu czy żądania, tylko zupełne zaskoczenie. Później się znaleźli tacy, którzy powiedzieli, że dlaczego mają zostać rozstrzelani, to bandyci zrobili. I rzeczywiście.
Mówi córka: Sprawcami zabicia dwóch oficerów w restauracji byli zbiegli z więzienia kryminaliści.
Tak. Mówili do nich coś widocznie obelżywego, a ci kryminaliści wyjęli rewolwery i obu położyli trupem na miejscu. Wtedy z placu Narutowicza cała kompania Niemców przyjechała, bo od razu alarm. Zastrzelili Niemców, więc kompania przyjechała bardzo szybko. Jechali może dwadzieścia minut, może więcej. I oczywiście zaczęło się przesłuchanie. Nas, tych siedmiu, bo rozstrzelali wówczas stu siedmiu i jak policzyli później, to się okazało, że nawet według niemieckiego prawa to przekroczyli przepisy. Generał von dem Bach-Zelewski, który później był dowódcą [sił niemieckich w Powstaniu], kat Warszawy, to on to przyznał. Był taki Max Daume, dowódca egzekucji [w Wawrze], też został stracony później. [...]
Nie byłem właśnie w grupie do rozstrzelania, bo rozstrzelali stu siedmiu i zorientowali się, że przekroczyli niemieckie prawo nawet. Niemieckie prawo – bezprawie – przewidywało pięćdziesięciu zakładników za każdego Niemca, a oni rozstrzelali stu siedmiu. [...]
Myśmy w siedmiu zostali, siedmiu ostatnich nieosądzonych. Nie byliśmy na sądzie, na komendanturze. Staliśmy wówczas pod siatką na ulicy Poprzecznej i kazali nam czekać, aż przyjdą po nas. Okazało się, że już za dużo zastrzelili i wówczas wyszedł niemiecki podoficer i czystą polszczyzną powiedział, że wy nie będziecie zastrzeleni. A myśmy dalej czekali, jeszcze tych siedmiu. Między innymi był wójt gminy Wawer, Krupka. On też nie został [rozstrzelany]. Później dał nam narzędzia, żebyśmy pogrzebali tych ludzi.
Z naszej rodziny zginęły cztery osoby. Mój ojciec tam był, miał 63 lata, Alfons, był zięć jego, to znaczy Iry mąż, Jerzy Białowiejski, który miał 42 lata wszystkiego, syn jego Andrzej i mój brat Zbigniew Sawicki. Wszystkich czterech rozstrzelali. Na cmentarzu w Wawrze jest specjalny cmentarz dla ofiar wojny i jest ich grób, czterech z jednej rodziny. Mówi córka: Andrzej został zapamiętany i upamiętniony także w wierszu, prawda?
Tak. Ponieważ już stał przed plutonem egzekucyjnym i krzyknął: „Niech żyje Polska!”. [...]
Pochowaliśmy wszystkich. Jak się ludzie dowiedzieli, usłyszeli egzekucje, to wszystko, więc z płaczem i z krzykiem zbiegli się wszyscy. Wójt gminy, Krupka, postarał się dla nas o narzędzia, bo myśmy nie mieli łopat ani nic. Pogrzebaliśmy ich na miejscu egzekucji. Widziałem mojego ojca na przykład, że został dostrzelony, bo widocznie się ruszał i go w tył głowy [jeszcze postrzelił]. Chodził podoficer niemiecki, sprawdzał, czy wszyscy zostali postrzeleni, ale nie sprawdził wszystkich, bo jeszcze dwóch ocalało, tylko byli nieprzytomni. Jeden ranny, a drugi nawet nie ranny, tylko sprytny był, bo nie ruszał się w ogóle, leżał jak zabity, a prawie że go nie drasnęli.
Było bardzo ciężko wrócić i powiedzieć im o tym. Wróciłem. Nie wiedziałem, co robić. Jak byłem już przed drzwiami, to nie wiedziałem, co robić. W końcu ukląkłem i widocznie kobiety, który były w domu, czekały na nas, wyczuły, że jestem i klęczącego [mnie] zastały. Ale więcej już nie mogę mówić.
Dobrze. Wtedy mieszkałem na Filtrowej, róg Mianowskiego i była łapanka po prostu. Obok było komando niemieckie, gestapo na placu Narutowicza. To było w dzień całkiem, wybierałem się do biura i wziąłem ze sobą świadectwo maturalne i miałem pokazać. Po coś im było potrzebne. Wtedy, w dzień całkiem, o godzinie może dziesiątej, może o jedenastej przyszło trzech Niemców młodych. Siostra jak zobaczyła ich, to powiedziała, że nie ma w domu. Powiedzieli: „A my wiemy, że tutaj jest jeden pan”. I ja jak głupi wyszedłem do nich i pokazałem się. Tylko na to czekali. Załadowali mnie zaraz, bo na skwerach przy Filtrowej czekały już ciężarówki i nas wszystkich, jeńców, co połapali, załadowali i zawieźli na stadion Legii. Tam byliśmy dwa dni jakieś chyba, bo Niemcy czekali, żeby skompletować tylu, ilu im było potrzeba. Później ciężarówki nas zawiozły na Dworzec Gdański, gdzie była kolej i nas załadowali do wagonów zakratowanych, zadrutowane okna. Zamknęli nas wszystkich razem i zawieźli do Oświęcimia. Po drodze jeszcze zastrzelili jednego, bo po prostu uciekał, pomimo wszystko wybił [kratę], był zdecydowany. Prosił kolegów, żeby go [podsadzili] i wybił nogami okno, które było zadrutowane i zakratowane. Jego zastrzelili zaraz, bo niemiecka kontrola jechała pociągiem przecież, w wagonach jechali.
Jeszcze przedtem podarłem swoje świadectwo maturalne w drobny mak i po troszku, bo wiedziałem, co to będzie, wysypywałem za okno. Tak że nie zorientowali się nawet, że ktoś wysypuje coś, bo to nie było widoczne po prostu, [tylko] tak wyrzucone. Dziękowałem sobie za to, że byłem taki przebiegły, że zrobiłem to, bo później mogłem wszystko skłamać. Co skłamałem, to ja tylko wiedziałem.
Z łapanki. Po prostu z łapanki, bo mówiłem, że koło placu Narutowicza było to wszystko, a to było na Filtrowej i łapankę robili w okolicach Filtrowej.
Nie, nie, nie, nic nie było takiego, tylko z łapanki. Wyrzuciłem świadectwo maturalne i nie było po tym żadnego śladu, ale już wiedziałem, trudno nie było wiedzieć, że będziemy do obozu skazani. Nie wiedziałem jeszcze, jaki to jest obóz. Obóz był straszny. Nie będę opisywał, jakie straszne rzeczy się działy, ponieważ to zostało przez wielu ludzi opisane wszędzie, w rozmaitych wspomnieniach, dokumentach i tak dalej. Wiem tylko, że byłem najpierw w bloku 11A chyba. To był blok śmierci, gdzie najpierw to wszystkich [zbierali], a później rozdzielali. Tam byłem kilka dni, nie wiem dokładnie, nim skompletowali czy coś. Jeszcze byłem w swoim ubraniu, we wszystkim. Dopiero później, jak przenieśli nas do 3A czy B, to dali „piżamy”.
4858.
Jeden z pierwszych, kiedy jeszcze nie tatuowali na rękach. Dosłownie od pięciotysięcznego zaczęli tatuować.
13 grudnia. Rok wcześniej z niewoli uciekłem. 13 grudnia, czyli w rocznicę.
Pasiaki dali, ale to po kilku dniach dopiero, bo leżeliśmy na bloku 11A. Były sale duże, to na podłodze, siano rozrzucili jakieś czy słomę i zabronili palić. Parę dni nas trzymali. Dawali jeść nawet wtedy, tylko zupę-awo tak zwaną. To było taka... coś nieporównywalnego, trudno wiedzieć, do czego to porównać.
Nie wiem, prawdopodobnie to jakiś skrót niemiecki, czego nie zapamiętałem. A wiedziałem, dlaczego to awo się nazywał. Najpierw do jedenastego, zbiorowego bloku [nas przenieśli], gdzie byłem jeszcze w cywilnym ubraniu, a później, kiedy dali nam już piżamy, pasiaki (to było albo 3A albo 3B, nie pamiętam dokładnie) już było normalne obozowe życie.
Właściwie to nie zapisałem i nie zapamiętałem dobrze, jak to było. Jedno pamiętam, że zostałem zwolniony, to znaczy staliśmy na apelu 12 grudnia. Bo normalnie się odbywały apele, gdzie musieli być i żywi, i umarli, zjawić się na apelu. Zaczęli wyczytywać, powiedzieli, że to są ludzie do zwolnienia. Jakoś dziwnie spokojnie czekałem. Powiedziałem, przeczucie jakieś czy nie przeczucie, w każdym bądź razie czekałem, że będę też zwolniony. I ostatni, który był wymieniony, to był mój numer. Był 12 grudnia, bo to było w przeddzień [zwolnienia], ale jeszcze przedtem mieliśmy przejść badania lekarskie, bo zwolnieni mogli być ci, którzy nie byli chorzy wtedy. Na szczęście nikt z nas chory nie był. Niecałe trzy miesiące kosztowało mnie dwadzieścia dwa kilo.
To była jednolita, ponieważ nie było dwóch dań, tylko jedno danie. I zupa-awo, która w ogóle nie wiadomo, dlaczego tak się nazywała. Było bardzo marne. Ci, co palili na przykład, to kromkę chleba, która była bezcenne wtedy, oddawali za papierosa, to była rzecz straszna. A zupa była... jakaś mieszanina.
Właśnie że nie.
Wszystko tam było i czasem było trochę, kalafiora to nie, ale kartofla czy było jakieś jakby warzywo. Warzywa były.
Nie, jedzenie było trzy razy dziennie – na śniadanie, obiad i kolację, ale dawali to samo właściwie, małe różnice były. Mało pamiętam tego czasu.
Ano tak, to oczywiście, praca to była Arbeit macht frei. Tak że cały czas w obozie chodziliśmy do pracy i to niedziela czy nie niedziela.
Była ta sama brama, zupełnie ta sama.
Pracowaliśmy różnie. Do numeru pięć tysięcy nie tatuowali jeszcze. Wychodziliśmy za bramę, pracowaliśmy na terenie obozu. Nieraz wyprowadzali nas na robotę gdzieś, co było, to robili, bo wtedy dopiero budowali obóz. Myśmy to wszystko widzieli, bo często nas samych prowadzili na budowę i kazali pracować. Tak że do budowania obozu nas używali. Właściwie nie wiem, jak było po wybudowaniu obozu. Pewnie dalej go budowali, rozbudowywali. Ale było tak, że wychodziło się, na roboty się szło. Przy tym to był okres właściwie dla historyka jałowy prawie że. Dawali jeść jakość, tyle, żebyśmy nie umarli. Umierało się także, bo jak dwadzieścia dwa kilo w ciągu niecałych trzech miesięcy mi ubyło, to było coś nie coś.
To był budynek z czerwonej cegły. Czemu służył poprzednio, nie wiem. Bo nas ulokowali w salach obszernych, gdzie czekaliśmy na transport do obozów mniejszych.
W 11A to na podłodze leżeliśmy, nie na pryczach, i to do końca tak było. Dopóki tam byłem, to pryczy nie było żadnych.
A w trzecim bloku to już były prycze. Już sobie mało przypominam ten okres, jak to było. Mnie się [wydaje], że to były dwupiętrowe prycze.
Na pryczy to każdy miał swoje miejsce.
Pojedynczo spali, ale prycze były dwupiętrowe. Mi się tylko zachowały co najwyżej, ponieważ do pięciotysięcznego numeru tylko, byłem do 13 grudnia, a poza tym nie widziałem tych rzeczy, zachowało mi się tylko wspomnienie, kiedy z takim adwokatem, który nie wiem, jak się nazywał, ani nie pamiętam jego numeru, tylko się stowarzyszyliśmy tak, że razem wychodziliśmy do roboty i razem spacerowaliśmy. Opowiadaliśmy sobie o czym? O jedzeniu cały czas. Tak że nic innego, aż śmiech mnie wziął, bo żeśmy opowiadali o wykwintnym jedzeniu, jakie kto kiedy zaznał jedzenie. On był absolutny rekordzista w tym i opowiadał, bo jak robiliśmy, było wolne, mówić wolno było i sobie opowiadaliśmy o fantastycznym jedzeniu.
Mówi córka: Tata nigdy nam nie opowiadał o Oświęcimiu. Teraz mam wrażenie jakby wyparł ze swojej psychiki to wspomnienie, chciał wyprzeć.
Ponieważ uważałem, że dlatego zostaliśmy zwolnieni z obozu, żeby roznieść grozę tego obozu wśród ludzi. I faktycznie tak chyba było.
Mówi córka: Natomiast trauma, jaką z tego powodu miał, była widoczna dla mnie jako dziecka także w sposób fizyczny, ponieważ tata nigdy w życiu nie miał piżamy w paski, nie wolno mu było zrobić takiego prezentu.
Nigdy się nie ubrałem w strój obozowy, nigdy w życiu.
Mówi córka: I zawsze go strasznie drażniło to, jak ludzie, którzy przeżyli obóz, występują w tych pasiakach na jakichś oficjalnych uroczystościach.
Dla mnie to było niepojęte.
Mówi córka: Po prostu był zdenerwowany zawsze takim widokiem. I pamiętam, że jako dziecko dostałam, bo to ciężkie czasy, więc każda nowa rzecz była czymś bardzo atrakcyjnym, dostałam sukienkę, którą bardzo lubiłam, białą w cienkie szare paseczki z czerwonym akcentem, jakaś lamóweczka czy coś, i ojciec mi się nie pozwolił w tę sukienkę ubierać. I dlatego myślę, że on wypiera, nie pamięta wielu rzeczy z tamtego okresu, bo nie chciał.
No tak. To na pewno, tak.
Mówi córka: Pierwsza moja rozmowa z ojcem na ten temat, to jak miałam trzynaście czy czternaście lat i ze szkolną wycieczką jechałam do Oświęcimia właśnie. I wtedy dopiero po raz pierwszy usłyszałam od ojca, mówi: „Słuchaj, to jak tam będziesz, to zobacz, jak wygląda blok 11 i jak wygląda blok 3, bo ja tam byłem”. I to było wszystko, czego się wtedy od niego dowiedziałam na temat Oświęcimia. Nigdy o tym nie mówił.
Nie, po wojnie to nie.
13 grudnia Niemcy odprowadzili nas na stację w Oświęcimiu właśnie, nie mówiąc nic. Było Niemców pilnujących może z dziesięciu. A odprowadzali grupę czterdziestu dwóch ludzi. Był wagon, normalny pociąg z otwieranymi w każdym przedziale drzwiami.
Tak. Odprowadzili nas i załadowali. Dali do rąk każdemu Entlassungkarte, to znaczy kartę zwolnienia, z tym że mieliśmy później jeszcze przekazać tę kartę do gestapo. Nikt tego nie zrobił, wszyscy wyrzucili karty, ponieważ każdy jakoś kombinował ze swoim nazwiskiem. Ja swoich wielu nie miałem, tak że też… W każdym bądź razie wszystko wiedzieli.
[...] Eskorta się skończyła przy odprowadzeniu nas z Oświęcimia. Powiedzieli nam, gdzie jeden wagon był, ale ze składu normalnego, i kazali nam jechać. Myśleliśmy nawet, że może wsiądą, a oni nie wsiedli, zostawili nas całkiem. I tak się odbyło to pożegnanie z Oświęcimiem.
Nie, nic. Kobiety jechały, to nam tyle nadawały, że nie mogliśmy jeść. W ogóle dobrze, bo niektórzy to byli uważni i nie chcieli jeść dużo, bo potem wiadomo, że się zaczynały głodowe historie, jakieś choroby i tak dalej. Było takich kilku, co się najedli i chorowali bardzo ciężko później.
Zwrócono wszystko. Spodnie z karwaszami eleganckie, później w butach wojskowych to chodziłem ile lat, bo one były dobre.
Tak. Spodnie ułańskie przetrwały obóz, dlatego że miałem pod spodem. [...] Wszystko zwrócili, ubranie, które miałem na sobie, łącznie z butami, to co miałem na sobie.
Nie, nie meldowałem się, bo miałem już dosyć, wiedziałem, co to jest. Wyrzuciłem po prostu, zniszczyłem Entlassungkarte i do Warszawy wróciłem. W Warszawie oczywiście wszyscy znajomi i rodzina interesowali się tym, bo to było w czasie okupacji jeszcze. Każdy chciał usłyszeć, co tam było i jak było, i co, i dlaczego. Ale odesłałem wszystkich do... Tym bardziej że podejrzewałem ich o to, co było rzeczywiście. Bo od nas na przykład trzydziestu trzech ludzi zwolnili miesiąc wcześniej, w których był Stefan Kaniewski, mój przyjaciel. Wybrali na przykład chłopaka. Nie mógł nikt się za nim wstawić. Tacy właśnie byli wybrani, którzy byli zwolnieni. Nie dlatego, że się ktoś wielki starał o to czy coś, tylko wybrali takich, o których nikt się nie mógł starać.
Wiedziała. Nawet list napisałem jeden, zdążyłem napisać i ten list jest zachowany. Na blankiecie, bo tylko wolno było napisać parę słów, że dobrze się czuję i niczego nie potrzebuję, bo jest tutaj kantyna i wszystko jest. A potrzebowałem, było całkiem co innego. Wydrukowany był list na blankiecie, na formularzu wydrukowanym po niemiecku, gotowy, trzeba było się tylko podpisać właściwie, wystarczyło. Ale lepiej było napisać, że się dobrze czuję i tak dalej. Dla nich lepiej było.
Okupacja była ciężka, jak dla wszystkich, bo była wojna. Furmankę miałem, sprawił mi mój szwagier, mąż mojej siostry. Miał furmankę po prostu. Był jeden koń i [wóz] do przewożenia rzeczy. Zacząłem trudnić się przewozem. A było tak, że najpierw ciężkie rzeczy to znaczy węgiel, bo tylko węgiel jeszcze był, dostawali ludzie na przydział i trzeba było wnieść gdzieś na górę. Czasem to było tak, że na czwarte piętro musiałem dygować każdy kosz pięćdziesiąt kilo, ale byłem silny, zdrowy i młody i nie krzywdowałem sobie, dobrze to wychodziło. A później było wapno. To było jeszcze cięższe. Wapno gaszone już, co się nakładało wielką łopatą. Jak się nabrało na łopatę, to żeby to donieść do wozu, który sobie przerobiłem do przewozu wapna, to trzeba było dobrze „machać łopatą”. Z Ząbek musiałem przywieźć wapno do Warszawy, różnie było. Czasem jechałem do Warszawy na furze z wapnem, to wysoko było, trzeba było trzymać nogi na desce i powozić. Zresztą spotykałem dziewczyny, które mnie jeszcze [zaczepiały:] „To ty jesteś Stefan?”.. To mówię: „No to chodź tutaj”, ona siadała na desce koło mnie i jechaliśmy gdzieś czy dalej, czy bliżej, bo to wapno trzeba było zawieść.
Mówi córka: Wozactwem trudniłeś się jeszcze przed łapanką i przed pobytem w Oświęcimiu. A potem zaczęła się twoja praca...
U Podleckiego. W firmie budowlanej „Podlecki” pracowałem. Zaopatrzenie mieliśmy doskonałe, bo to firma budowlana. Tam pracowałem aż do Powstania jako pracownik umysłowy. Na Stawkach to było, stamtąd się brało rzeczy, które woziłem. Później pracowałem na Szkolnej, firma „Czesław Podlecki i Spółka”.
Stawki to był rejon getta, tak. Ale jeszcze nie było wtedy Holokaustu, bo getto było w kwietniu 1943 roku [dopiero zlikwidowane].
Pamiętam, bo byłem w getcie.
Byłem w getcie, bo jeździłem, czasem różne rzeczy w różne miejsca trzeba było dostarczać. Jeździłem i dostarczałem, nie do samego getto, ale poza getto, trzeba było przejechać przez getto. Na ulicy Chłodnej przecież, po schodkach był [wiadukt]. Wiedziałem, jak tam jest.
Wtedy jeszcze, bo to w kwietniu 1942 roku, normalnie funkcjonowało. Czyli była policja niemiecka i nie było mowy o likwidacji getta. Trudno to powiedzieć, bo trzeba by opisać cały sposób, w jaki to getto [funkcjonowało]. Miałem wstęp do niego tylko na przejazd pomiędzy ulicą Chłodną, ponieważ nie mogłem, oczywiście, górą pojechać. Przypominam sobie taki przypadek, że jak jechałem, to zaczepiło mnie gestapo i kazali jechać na ulicę Gęsią chyba, gdzie było już normalne getto, niemniej była Gęsiówka i więzienie było. Kazali mi jechać do więzienia, pilnowali mnie, ale w końcu wachman zostawił mnie na dziedzińcu. Tak że zostałem sam i wtedy uchyliły się okna, przez które ludzie mieli dostęp do światła i żądali ode mnie nie czego innego, tylko papierosa. Papierosa chcieli, bo za papierosa mogli wszystko (to, co było dostępne w więzieniu oczywiście) dostać. Niepalący byłem wtedy, ale miałem papierosy, parę, może z dziesięć sztuk, to rozdałem wówczas. Widziałem wtedy, jak ci ludzie wyglądają. To było straszne, ponieważ to byli ludzie niedożywieni, niedokarmieni, niedojedzeni i zrozpaczeni okropnie. To byli ludzie, którzy albo byli skazani, albo mieli zostać skazani na śmierć. Czyli tylko to wiem, to wspomnienie, że dziesięć papierosów, które miałem, to oddałem, bo nie chcieli niczego. Chleba nie, papierosy tylko, bo za papierosa można było wszystko dostać.
Oczywiście, to pamiętam, bo mieszkałem w Radości, wyszedłem na drugie piętro kamienicy niedużej, gdzie było wszystko widać, pożar całego getta. Nie do opisania, bo myśmy byli wolni, to znaczy w niewoli, ale byliśmy wolni, mogliśmy chodzić, mogliśmy jeździć do Warszawy. Normalne życie się toczyło w Warszawie wtedy. Z tym że było masę nienormalności, ale to, żeby opisać, to nie podejmuję się. Chyba nie zdążyłbym, poza tym trzeba by mieć z miesiąc czasu, żeby opisać tylko te zdarzenia, które mnie dotyczyły.
Tak. I walczyłem do końca.
Mój kolega, Stefan Kaniewski, dziwna w ogóle kolej jego losów, kiedy wyszedł z grupą trzydziestu trzech z Oświęcimia (również te same losy miał, co i ja, ale miesiąc wcześniej wyszedł ode mnie) i tak jak zresztą porządni ludzie, zaraz się zapisał do konspiracji. [...] Spotkaliśmy się w lutym 1941 roku. On już był zakotwiczony w konspiracji, już miał swój przydział, już funkcjonował jako konspirator także i wtedy się spotkaliśmy. Najpierw ja byłem jego zwierzchnikiem, a później on był moim zwierzchnikiem. Zamieniliśmy się, bo on był wcześniej w Oświęcimiu, a ja później o miesiąc.
Mówi córka: Po spotkaniu ze Stefanem odnowiłeś kontakty z konspiracją, ponieważ po raz pierwszy spotkaliście się przypadkiem jeszcze przed twoim pójściem i jego pójściem do Oświęcimia, w 1940 roku. Kontakt się wtedy w jakiś sposób urwał, a później, właśnie pewnie z tego powodu, wcześniej się znalazł w Oświęcimiu. A potem tata.
Tak, właśnie tak było, bo tam się spotkaliśmy.
Mówi córka: Piszesz też o tym, że inżynier Podlecki, u którego pracowałeś w tym czasie, również pracował w podziemiu i bardzo wspomagał w humanitarnych akcjach, jakbyśmy dziś nazwali. Wspierał samotne kobiety z dziećmi...
[Żony] oficerów, którzy byli w niewoli. Wojskowi jeńcy to mieli dobre wyżywienie, a żony biedne, niektóre miały straszny los, bo żona, dzieci, jedno albo dwoje. Tak że to wszystko ludzie byli, którzy potrzebowali [pomocy]. I on prowadził ewidencję. Dosłownie miał swoją [ewidencję] na teren pewnych okręgów w całej Polsce, na przykład w Kielecczyźnie, w Sandomierszczyźnie. A poza tym i żony oficerów, którzy poszli, bo było tak, że na wezwanie władz niemieckich niektórzy oficerowie przyznali się, że byli w armii polskiej i poszli do obozów niemieckich.
Sami się zgłosili. Byli tacy ludzie. Kazali im się zebrać na Dworcu Gdańskim również. Pojechali do różnych obozów jenieckich, w różnych kierunkach, kilkuset się zebrało takich. Tak że ich rozwieźli po obozach i byli traktowani jako jeńcy wojenni przez Niemców. Pan Podlecki, mój pracodawca, także wiedział, że żony, które zostały, to mają los gorszy niż jeńcy, bo czasem nie miały co jeść. Zbierał wiadomości i im wszystkim przesyłał paczki żywnościowe i to dobre paczki, bo i kupował, i na przydział. Pracował w firmie niemieckiej Kriegsichtiges i wtedy dostawało się przydziały jakieś.
Robił to z własnej inicjatywy.
On robił to z własnej inicjatywy, ponieważ zarabiał dużo, bo dużo dawały niemieckie przydziały i wszystko razem, także status tego Kriegsichtiges Geschäft był dosyć ważny. Tak że on własne przydziały, własne pieniądze na to kierował. Wiem, że w województwie kieleckim [były] takie panie (a niektóre w Warszawie także), niektóre porzuciły Warszawę, bo była dla nich za droga wówczas i poszły do małych miasteczek albo do wsi. I każda dostawała bardzo dobre zaopatrzenie. On był człowiek dużej klasy, a przy tym zamożny.
Oczywiście, że miałem zadania. Byłem na Warszawę, na pewien okręg Warszawy tylko – Mokotów i Śródmieście – prowadziłem wyszkolenie bojowe żołnierzy, naszych już, z AK. Miałem grupę kilku ludzi, która podlegała tylko mnie i to byli ludzie zaprzysiężeni jeszcze dodatkowo przeze mnie, bo w ogóle to byli zaprzysiężeni przez Armię Krajową.
Tak, byłem instruktorem wyszkolenia bojowego w pewnych okręgach. Chodziliśmy nawet na wypady, gdzie byli Niemcy. Tylko że myśmy chodzi bardzo rozważnie i ostrożnie, mając czasem dwa pistolety, a chodziła grupa, bo miałem grupę dwanaście czy trzynaście osób, która mi podlegała.
Jeszcze o tym opowiem, bo wówczas były wydawnictwa dla wyszkolenia piechoty. Była instrukcja wyszkolenia bojowego piechoty, to jeszcze z czasów przedwojennych. Napisana była po polsku, ale przez Anglików była wydana. To wszystko przychodziło do kraju, bo nie mogło być tutaj drukowane. [...] […]
Byłem w grupie, którą prowadziłem, dowódcą jej byłem. Różnie wyglądało. Trzeba pamiętać o tym, że się toczyła wojna, ale w Warszawie było normalne życie. Wojna była, to była, ale trzeba było zarabiać, trzeba było jeść, trzeba było pić i tak dalej. To wszystko musiało normalnie funkcjonować. A poza tym, jeszcze funkcjonować jako AK, jako tajna organizacja i na to nie było czasu, że jestem w AK i już i reszta mnie nie obchodzi, wojna. To było normalne życie dla nas. A dla wysokiego dowództwa, to konspirację mieli już wyższego rzędu. Opowiem tylko, jak to na przykład było w AK. Jeden incydent, jak ukradliśmy niemieckie płaszcze, fajne płaszcze nieprzemakalne, gdzie nie było żadnych odznak, tylko płaszcz do okrycia się przed deszczem. Myśmy byli AK, ale też potrzebowaliśmy takich płaszczy. No to im kiedyś ukradliśmy. Była fabryka, polska, która płaszcze produkowała dla Niemców. Myśmy doszli do wniosku, że lepiej produkować dla Polaków. Wobec tego postaraliśmy się o to, że przedsiębiorstwo, które to produkowało, żeby ich zmusić do tego, żeby wydali nam płaszcze. Przedsiębiorstwo było polskie, produkcja była polska, czyli materiały były też polskie i to gratka była, żeby od nich mieć. Wobec tego postaraliśmy się, żeby firma, która produkowała materiały, otrzymała (jako od Niemców, nie od dowództwa Armii Krajowej) polecenie, żeby wydać tyle i tyle płaszczy. Też byli wtajemniczeni, to też zorganizowali wydanie tego. Ale byli wachmani niemieccy, którzy pilnowali wszystkiego. Tak że od czasu do czasu tam zaglądali. To myśmy zrobili tak, że było sfingowane polecenie wydania płaszczy Niemcom. Załadować mieli na ciężarówki i wywieźć jako Niemcy, a dostało się to wszystko do naszych. Wywozili później, to Niemcy sami nam ładowali płaszcze na samochody. A samochody, bo też musiało być zabezpieczenie, to mieli lipne skierowania do Niemców, że tyle i tyle samochodów tam, tam i tam. Jednego dnia to zrobiliśmy. Może nie opowiadam dobrze, ale to tak było. W każdym bądź razie byłem w obstawie tego całego pilnowania. Oczywiście, w konspiracji, bo stałem gdzieś [z boku]. Źle to opowiedziałem, ale tak było, że niemiecki towar został Polakom wydany, przez nich pokwitowany i pojechał. A jak wyjechał, to już była nasz.
A teraz jeszcze jedno zdarzenie z czasów niemieckich. Na placu Narutowicza, jak wspomniałem, była cała niemiecka żandarmeria. Stamtąd był jeden człowiek, nie z żandarmerii, a z SS, któremu się zaczęliśmy przyglądać. Człowiek oddany Niemcom wyraźnie. Zaczęliśmy się przyglądać, że wozi ze sobą zawsze, na siedzeniu przy kierowcy, pistolet automatyczny, czeskiej produkcji, załadowany od razu i że czekają, czyli on ubezpieczał, czyli że czekał. A myśmy czekali i powoli go dekonspirowaliśmy, tak że wiedzieliśmy, że przyjeżdża o tej i o tej godzinie i ma tu i tu pistolet. Wszystko wiedzieliśmy, jak jest. Przyjechał któregoś razu, myśmy już byli przygotowani i jemu drogę zajechał zwyczajny (bo jechał samochodem na Wawelskiej) wózek pchany, z dyszlem wielkim, dwukołowy. Zajechał niby niechcący całkiem. Rzeczywiście, zahamował od razu, wpadł nawet trochę na wózek, więc wściekły do tego wózka i wysiadł. Myśmy tylko na to czekali. Byłem w obstawie, czekałem, a trzech naszych facetów zabrało mu pistolet, napluło mu w gębę, kazali mu uklęknąć i czekać, dopóki nie odjedziemy. I tak czekał, dopóki my mu nie znikniemy. Jak mu zniknęliśmy, to już nie wiem, jak było, bo już było nasze wszystko.
Mówi córka: Piszesz, że pozostawiliście go żywym, chociaż mieliście broń, ze względu na to, żeby nie było konsekwencji w stosunku do okolicznych ludzi, mieszkających w pobliżu.
Tak, bo Niemcy by zaraz wyciągnęli konsekwencje i skazali na śmierć od razu, więc to tak było. A teraz jeszcze jak powiedzieć o czasach okupacji? Cały czas trzeba pamiętać o tym, że normalne życie się toczyło, stolica była, do pracy ludzie chodzili. Była u Niemców praca także, musieli chodzić do pracy. Trzeba pamiętać o tym, że życie się toczyło całkiem normalnie, tylko z wyjątkami okupacyjnymi.
Jeździliśmy, ale strzelać to można było wtedy dopiero, kiedy była akcja zarządzona przez kierownictwo dywersji i wtedy broń się dawało. Chłopcy mieli broń wszyscy i mieli tylko na czas, kiedy była akcja.
Z Podchorążówką tak, wyjeżdżaliśmy. Wtedy zabieraliśmy czasem jeden, czasem dwa pistolety, a normalnie to zawsze pistolet, na którym się uczyli. Bo była nauka, więc musieli wiedzieć, jak się składa pistolet, z jakich części się składa i tak dalej, czyli wyszkolenie bojowe. To raz, ale wtedy braliśmy tylko jeden, dwa pistolety, żeby w razie czego ten, który będzie ostatni uciekał, miał się czym osłaniać przed atakującymi Niemcami. Trzynastkę czy dwunastkę, co miałem w Radości i okolicach Otwocka, to byli moi, to czasem chodziliśmy we dwóch albo czasem we trzech na „upolowanego” tak zwanego. Czyhaliśmy na Niemców, którzy nie byli przygotowani, którzy mieli tylko boczną broń. Nosili z lewej strony, na brzuchu pistolety w kaburach, bo normalnie to nikt nie trzymał cały czas pistoletu. Czasem zaopatrywaliśmy się w broń, ale w broń boczną albo w broń automatyczną, tylko nie strzelanie, a szmajsery niemieckie. Wtedy kiedy wiedzieliśmy, że idzie sobie taki beztrosko, to myśmy podchodzili, chwytało go się za ręce i jeden mu przystawiał do głowy, czasem nie pistolet nawet, a ołówek jakiś grubszy i [Niemiec] oddawał broń i później dostawał kopa i musiał klęknąć, poczekać, aż my zginiemy, aż się oddalimy. W ten sposób uzupełniało się zapasy broni. To były jedne akcje.
To było wcześniej, to jeszcze jechały. To było jakiś czas przed, bo to było chyba w lipcu. Jechały furmanki, ale niedługo, jakieś trzy dni, kiedy Niemcy jechali stłuczeni, bez głowy tacy, pomieszani zupełnie, kiedy widzieliśmy, że już uciekają. Oczywiście, wtedy dobrze, że uciekali i chcieliśmy tego, ale później opanowali ucieczkę prawdziwą i słychać już było dobrze działa sowieckie. Wszędzie było słychać działa sowieckie, które grzmiały i zaczęło się to organizować wszystko. Ucieczka się zaczęła organizować, a myśmy jeszcze nie mogli działać. Jak pamiętam, ponieważ byłem po prawej stronie Wisły, myśmy tylko wiedzieli na przykład, że słychać, że działa grają z [prawej] strony Wisły, że strzelają Niemcy i Rosjanie.
Mówi córka: Niedziela, 29 lipca: „Od samego rana obserwowałem ogromny tuman kurzu w okolicach Świdra i Aleksandrowa, widziałem radzieckie czołgi, bombardujące niemieckie sztukasy. Tuman szybko zbliżał się do Radości. Wsiadłem na rower i pojechałem naprzeciw”.
Tak, pojechałem naprzeciw i widzę, że czołgi sowieckie idą, T-34, znane już wtedy. Zresztą to świetne czołgi były. Na czołgach siedzą fizylierzy i oni później już do ataku za czołgami. Wtedy siedzieli jeszcze na czołgach. Patrzę – ruskie trzy dziewczyny siedzą na czołgu i nic sobie z tego nie robią, że czołgi jadą, oni sobie zza Wisły i nie zza Wisły strzelają także. Mówię do nich: „A wy co? Nie boicie się?”. – „My to się nie boimy. Jedziemy, bo sztukasy, które atakowały, nie trafiają. Oni nie papają. Tak że się ich nie boimy. Musimy pojechać i wziąć Warszawę”. Jechali na Warszawę.
Dojechały do Mostu Poniatowskiego, teraz jest Pomnik Żołnierzy Radzieckich, którzy na Warszawę jechali, tylko cofnięty trochę, bo zmienili, sto pięćdziesiąt metrów cofnięty i stoi w głębi. A stali dokładnie na rondzie Waszyngtona, z Radości w Warszawie.
Do Powstania tak było, że mieliśmy rozkaz, bo Powstanie było we wtorek chyba. Mieliśmy okazję, siedzieliśmy na ulicy Pankiewicza róg...
Tak jest. Mówi córka: W Śródmieściu, naprzeciwko Alej Jerozolimskich, Pankiewicza – Nowogrodzka. O właśnie, tam siedzieliśmy, bo mieliśmy swoją melinę. Siedzieliśmy i czekaliśmy na Powstanie. We wtorek, 1 sierpnia...
[...] Przypominam sobie, że właśnie na Pankiewicza, przed bramą, pod tym adresem, czekaliśmy na rozkazy. Czekaliśmy w piątek na dyspozycje. Ja osobiście, ale nie tylko. Miałem rower i wobec tego, że była zwłoka i było wiadomo, kiedy będzie Powstanie, to pojechałem na rowerze do domu, czyli do Radości. Co zastałem? Zastałem żonę, która [była] w absolutnej opresji, to znaczy miała porażenie nerwu kulszowego i była zupełnie niezdolna do ruchu jakiegokolwiek. Nie mogłem przecież wyjechać, jak żonę miałem [w takim stanie]. A z domu, w którym myśmy [mieszkali] na piętrze w tym czasie, to już wszyscy pouciekali. Już poumawiali się, że przyjdą Niemcy czy Rosjanie i będzie strzelanina, i nie miałem kogo [prosić o pomoc]. Więc rozpaczliwa sytuacja. Nie mogę się zabrać z nimi na Powstanie i spóźniłem się, dlatego nie byłem na Powstaniu w Warszawie.
Mówi córka: [Ojciec] pisze tak: „Przypadek przesądził, że nie uczestniczyłem w Powstaniu. W ostatnią sobotę przed Powstaniem, Krysia, wraz z mieszkańcami naszego radościańskiego domu, kopała rów przeciwlotniczy, a nie trzymała nigdy dotąd szpadla w ręku. Runęła na ziemię po kilku ruchach, doznała ciężkiego urazu kręgosłupa i porażenia nerwu kulszowego. Nie mogła się w ogóle poruszać. Nie mogłem jej tak zostawić. Tym bardziej że słychać było zbliżający się front radziecki. Na zbiórkę miałem zgłosić się na najbliższy wtorek. A w niedzielę 29 lipca od samego rana obserwowałem ogromny tuman kurzu, wtedy wkroczyli Rosjanie, w niedzielę już. Powstanie wybuchło we wtorek, a w niedzielę oni już byli”. Przed Powstaniem jeszcze Niemcy wysadzili całą linię otwocką. Wysadzili wszystkie przystanki, budynki przystanku i wysadzili całe tory. Mieli ogromną machinę, hak ogromny, który zaczepiał podkłady i który ciągnęły dwie lokomotywy. Wyrywali, podkłady łamały się, a szyny oczywiście pozwalniane zostały całkowicie. Budynki przystanków wyburzyli, wszystkie aż do Otwocka były wyburzone. Może tylko Otwock został.
Mówi córka: „Widzieliśmy, że stolicę coraz szerzej ogarniają dymy i płomienie, doskonale widoczne z dachu naszego domu nocą”.
Tak. Były humorystyczne momenty, bo na przykład artyleria niemiecka czasem jeszcze strzelała zza Wisły i usłyszeliśmy stuk. Ja, specjalista od tego, to od razu: „Uciekajmy!” – mówię. A byliśmy na piętrze domu, na drugim piętrze, jak ruszyliśmy wszyscy do piwnicy. Mówię: „Do piwnicy!”, a było nas trzech wtedy i wszyscy się zbiliśmy przy wejściu do piwnicy. Wówczas śmialiśmy się okropnie. Nie czas było wtedy myśleć o tym, co będzie.
Mówi córka: Piszesz w swoich wspomnieniach o tym, że po wejściu Rosjan, w Radości ujawnił się oddział miejscowego AK.
Ujawnił się oddział AK, ale nie byłem w tym oddziale, ponieważ byłem w kompletnie innym. Jak to młodzi chłopcy, ale pod dowództwem kapitana doświadczonego ujawnili się. Było dwóch doświadczonych wojskowych jeszcze z czasów konspiracji. Jak się ujawnili, to oczywiście powiedziałem, że jestem oficerem i nie jestem z wami tutaj, ponieważ jestem w innym oddziale i nie w Radości, a w Warszawie, ale jako oficer uważałem za konieczne, żebyście wiedzieli o tym i żebym był tutaj razem z wami. I byłem razem z nimi. Wtedy jeszcze nie wiadomo było, jak to będzie z Rosjanami. Ujawnili się, a po kilku dniach, idąc do jednostki, spotkałem się z [rosyjskim dowódcą] i tamten powiedział: Charaszo, nie będzie żadnych represji, że dadzą broń jeszcze. Dali nam także broń i wszystko, i tamtych zabrali do siebie. A ja dzięki temu że akurat wyszedłem ze zgrupowania, bo nie jadłem nic, tak że gdzieś koło dziesiątej czy jedenastej wyszedłem na śniadanie i po drodze spotkał mnie chłopiec z dziesięć lat, który mówi: „Niech pan tam nie idzie, Rosjanie wszystkich zagarnęli i gdzieś odprowadzili”.
Mówi córka: Oni się wszyscy ubrali w opaski biało-czerwone, akowskie i chłopiec zwrócił uwagę, żeby zdjąć opaskę.
Tak, szedłem z opaską i chłopiec uratował mi życie.
Częściowo, ale nie całkowicie. Zostali wcieleni do wojska, ponieważ wojsko szukało wtedy takich i było wezwanie rozpisane. Wszędzie na murach były ogłoszenia o tym, że oczekują, żeby się zjawili, że będą walczyli niby. I mieli walczyć.
Mówi córka: Pisze, że z około dwunastu wymienionych wróciło po ośmiu latach dwóch, o reszcie słuch zaginął. „Przynajmniej ja o nich niczego się nie dowiedziałem”.
Tak, rzeczywiście. Bo poszli, zostali od razu wcieleni, ale nie do wojska, a w Rembertowie do obozu. Tak że zostali wcieleni i stamtąd pobrali ich na Kołymę i w Kołymie to już wiadomo, jak to było. A dwóch to chyba rozstrzelali. Dwóch wróciło z Kołymy po ośmiu latach.
Mówi córka: A jeszcze może powiedz o tym, w jaki sposób wcielali do wojska, bo też to przeżyłeś, w jaki sposób usiłowali zbierać wojsko Rosjanie. To był 1 lipca 1945 roku i jechaliście na imieniny do siostry Stefana Kaniewskiego.
W Radości, tak. Do Stefana Kaniewskiego szliśmy. W rynku, właściwie tuż przy przejeździe w Radości, zauważyliśmy wojskowych radzieckich i paru, trzech czy czterech w polskich mundurach. Byli to kościuszkowcy. Ponieważ widziałem kościuszkowców, więc się nigdzie nie chowałem. Ale ci od razu nas zagarnęli, wystąpił oficer radziecki i dołączyli do...
Mówi córka: Ciebie dołączyli do tych, których już wcześniej zagarnęli.
Ale wówczas szła i moja żona, która była już wtedy w dobrym stanie. Zaczęła się upominać i tak: „Co to jest, że mundury polskie tutaj i szukają jakichś...”. Ale nie zwracali na to uwagi, swoje wykonywali i już. Ale żona, niestety, nie ustąpiła i szła cały czas za nimi i dogadywała im. Żądała, żeby nas zwolnili. Wtedy skorzystałem z tego. Zrobiło się jakieś zamieszanie, żona żądała bardzo stanowczo i dałem dyla po prostu. Byłem w płaszczu białym, narzuconym tylko na siebie i dałem dyla, bałem się. Przeskoczyłem przez pierwszy płot i już mnie nie było, ale żona szła dalej i urągała. Więc dopiero jak żonę zobaczyłem, poszedłem opłotkami do żony i zacząłem gwizdać, bo myśmy czasem porozumiewawczo do siebie gwizdali i żona się wycofała chyłkiem i poszła. Tak że dzięki temu uniknęliśmy w ogóle śmierci, bo oni prowadzili do Rembertowa.
Rosjanie nie często, ale urządzali w ogóle. Nie w jawny sposób. Oni nie występowali w jawny sposób tak jak Niemcy. Właściwie im nie trzeba było urządzać łapanek. Mogli wziąć kogo chcieli, powiedzieć nazwisko, o jakie chodziło. Po prostu nie musieli urządzać łapanek.
Po oswobodzeniu Warszawy pierwszy raz przejechałem po lodzie, po przęsłach Mostu Poniatowskiego, zrujnowanego całkowicie wtedy, 19 stycznia 1945 roku.
Tak strasznie, że trudno to opowiedzieć. W odróżnieniu od Pragi, bo na Pradze byłem, mieszkałem cały czas i poszedłem przez gruzy mostu Poniatowskiego, ślizgając się. Jeszcze mam do dzisiaj propust, przepustkę radziecką, bo trzeba było mieć, żeby być wpuszczonym do Warszawy.
Ciał to nie zauważyłem. Już na pewno nie było, przecież to było parę dni, 19 stycznia.
Poszedłem w morze gruzów. Po stronie lewej było jedno morze gruzów, nic poza tym. Na przykład to dzisiejsze KC, Muzeum [Narodowe], dzisiejsze Rondo de Gaulle’a, to wtedy wszystko leżało w gruzach. Wiem, że poszedłem w jedną pustynię.
Teraz opowiem o zdarzeniach na miejscu. Mam liczną rodzinę, więc poszedłem po to, żeby się o nich przede wszystkim dowiedzieć, ponieważ nie wiedziałem nic. Musiałem na ulicę Madalińskiego dojść, bo tam mieszkała moja siostra, druga siostra, nie Irena. Oczywiście, poszedłem, to szło się przez morze gruzów. Nieprzebrane morze gruzów dosłownie, wszystko było w gruzach, bo przecież wysadzali Niemcy budynki całe. Wysadzali po kolei, systematycznie, tak że cała ulica Puławska i to wszystko, to było wysadzone w powietrze. Może jeden, może dwa budynki były, że można było powiedzieć, co to jest. A tak, to było morze gruzów. Jak doszedłem na Madalińskiego, to już było mniej zniszczeń, ale też cała Puławska była zniszczona. Poszedłem i nie zastałem nikogo.
To była willa, normalna willa. Dom nie był zniszczony, tylko splądrowany po kawałku. Poszedłem dalej, na ulicę Krochmalną, bo tam mieszkała moja teściowa, kochana teściowa. Zastałem tylko kartkę, że jesteśmy w Ursusie i podana ulica i numer domu. Ktoś, kto będzie się dowiadywał, to się dowie. Już nie poszedłem tego dnia do Ursusa, bo to nie był koniec. Ale dom, w którym teściowa mieszkała, także był kompletnie zniszczony i wszystkie domy obok.
[...] W parę dni potem poszedłem do Ursusa i znalazłem teściową, która uciekła z fortu Niemcom. Straszne rzeczy przeżyła. Powstanie na Woli, Reinefartha dywizje wtedy szalały na Woli i rozstrzeliwali wszystkich jak leci. Więc się ucieszyłem, że znalazłem teściową, przywiozłem ją później na motorze. Miałem kierowcę, ale to już w cywilnym życiu, w Warszawie, który miał harleya z przyczepą. Bardzo fajny, obdrapany, ochlapany rzeczywiście, ale jeździł doskonale. A w przyczepie do harleya były dwa miejsca siedzące, więc sobie ulokowałem i bagaż, i wszystko, i przyjechałem do Radości harleyem jak się należy [z teściową w koszu]. Wtedy oczywiście była radość, bo już były dosyć normalne czasy. Tak że już tutaj i Kaczyńscy byli, nasi zaprzyjaźnieni ludzie, już powracali z Otwocka, ze Świdra, gdzie uciekli przed wojną, a ja zostałem i żony musiałem pilnować.
Ślub wzięliśmy 19 września 1942 roku.
Nie. [Poznaliśmy się] w czasie wojny.
Mówi córka: Po powrocie z Oświęcimia. Ostatnia z naszej rodziny, która zginęła, to moja cioteczna siostra, dużo ode mnie starsza, córka ostatniej siostry, Ireny. Walczyła w Powstaniu.
Wpław się przeprawiła przez Wisłę, ostatnia zupełnie już, jak rzucili się powstańcy. Do nich wtedy strzelali Niemcy, ale ona dobrze pływała, to nurkiem przepłynęła swoje trzydzieści metrów i drugi raz, wychynęła tylko i znowuż trzydzieści metrów. Wtedy to było już łatwo dostać się. Zza Wisły wróciła na swoje nieszczęście, bo ją dosięgło radzieckie bombardowanie i to bezpośrednio po tym. Jak wracała, zatrzymała się na Podskarbińskiej, przy Grochowskiej. Po prostu nie zdążyła do domu i chciała przenocować. Jeszcze z paroma koleżankami i nie było miejsca, to w piwnicy nocowały. [Kamienica] została trafiona, przez bombardowanie radzieckie znowuż. [...]
Nieznane są losy człowieka. Żeby nie wiem jak przewidywał, to nie może przewidzieć. Znane jest tylko to, co Pan Bóg powiedział dwa tysiące lat temu: „Daję wam jedno przykazanie – żebyście się wzajemnie kochali”.
Warszawa, 24 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz