Henryka Orłowska „Henia”
Henryka Orłowska, urodzona 28 stycznia 1925 roku w leśniczówce Strzyżyna, stopień chorąży, sanitariuszka Zgrupowania „Chrobry II”, pseudonim „Henia”.
- Proszę powiedzieć, co pani pamięta ze swojego dzieciństwa? Powiedziała pani, że urodziła się pani w leśniczówce. Tam pracowali pani rodzice?
Tatuś był leśnikiem. Mieszkali [w] leśniczówce. Urodziłam się tam. Wychowywałam się później u babci w Głowaczowie, to też jest na tym samym terenie.
- Jak pani pamięta swoje dzieciństwo?
Bardzo dobrze. Byłam jedną z rodzeństwa. Było nas sześcioro: czterech braci i nas dwie. Teraz żyjemy tylko obydwie. Bracia poumierali, chociaż byli dużo młodsi ode mnie, nie wszyscy. Z siostrą tylko żyję. Siostra mieszka w Warszawie, jesteśmy w stałym kontakcie.
- Jak się nazywał pani tata?
Stefan Dermacki.
- Później pani przeniosła się do babci. Chodziła pani tam do szkoły?
Tam skończyłam szkołę podstawową. Miałam iść do gimnazjum i wybuchła wojna.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Okropnie. Walka trwała kilka godzin. Było wojsko polskie. Niemcy nacierali. Pamiętam jeszcze Niemców nie było, z wioski przyleciał nagi Żyd, który uciekł, bo wpędzili do stodoły, nie tylko Żydów ale i Polaków. Tam ludzi palili. Jak strasznie krzyczał... Żydzi wyskoczyli i go chałatem nakryli. Pamiętam, jak się trzymał kurczowo płotu i krzyczał. Mówią: „Zgłupiał, zgłupiał!”. Nie zgłupiał, bo rzeczywiście tak było, bo później ludzie mówili, że tak było. Później jak weszli Niemcy, to Polaków jak zabijali... Tam okopy były, był park na środku rynku. Do okopu wrzucali trupy, konie razem. Razem i ludzi i konie wrzucali. Później Żydów spędzili, bo dużo było Żydów, chodzili razem [z nami] do szkoły. Kazali to zasypywać. Zasypali. Do dzisiaj jeżdżą po tym, słyszę, że jeżdżą.
- Jak nazywa się ta miejscowość?
Głowaczów. Na środku rynku był zajazd. Dzisiaj byśmy powiedziały zajazd, a kiedyś to była karczma. Żyd miał karczmę. Żyd uciekł. Jako harcerze, mówiła nam druhna pani Błaszczyk Maria, że mamy nie przejmować się, mamy robić swoje, podawać ludziom, żeby nie widzieli, podawać ludziom coś do jedzenia, kto potrzebuje, żeby dawać.
- Na rynku Niemcy zabijali tylko żołnierzy polskich, czy zbijali również ludność cywilną?
Polskich, tych którzy nie zdążyli uciec stamtąd, a później to tam było dużo Niemców poległych. Jak już przeszedł front, to starszego Niemca, chyba generała – tam było pastwisko – pochowali tam. Pamiętam, że był nieduży płotek. Przyleciał samolot, Luftwaffe i jego tam przetransportowali, zabrali go i uciekli z Niemcem, a ludzi wypędzili, żeby nikt nie widział, ażeśmy tam, zawsze jak to młodzi, to wszędzie chcieli się dowiedzieć, żeśmy patrzyli, co robią. Zabierali, wsadzili go do samolotu, do skrzyni, to nie była trumna, to była skrzynia, był w ubraniu niemieckim i samolotem zabrali.
- Jeszcze przed wojną należała pani do harcerstwa?
Tak. W Gułaczowie [należałam] do harcerstwa.
- Wspominała pani o Żydach. Mieszkało tam dużo Żydów przed wojną?
Bardzo dużo. Chodzili z nami do szkoły. Jak miałyśmy religię, to chodzili do swojego, nazywali to szkulnik. Mieli bożnicę – ich kościół. Koło tego była szkoła. On ich tam uczył. Strasznie ich tłukł. Myśmy tam zaglądały do nich przez okno, to ich tak bił! Musieli czytać, jak czytali, a któryś się zająknął, to miał taki... To nie była pyta, to było coś takiego zrobionego z rzemieni, tak ich tym tłukł… ale to po głowach, gdzie popadło! Wystarczyło, że się zająknął.
- Czy ktoś z pani rodzeństwa brał udział w wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku?
Nie wiem, bo dwóch braci było zabranych do Niemiec. Nie powiem, ci to byli jeszcze młodzi, to nie wiem.
Tak.
- Później pani przyjechała do Warszawy. Do którego roku mieszkała pani w Głowaczowie?
Mieszkałam do wysiedlenia w Głowaczowie. W 1939 roku, chyba w listopadzie [lub] październiku, wszystkich nas z Głowaczowa wyrzucili. Rodzice zostali przesiedleni do wioski, która była z półtora kilometra od Głowaczowa. Głowaczów to było osiedle, osada to się nazywało, osada Głowaczów, a to była wieś Lipa. Tam dostali mieszkanie. Tam rodzice mieszkali i tam z nimi byłam. Ponieważ Niemcy chcieli, żebym... Znaczy nie Niemcy, to byli Poznaniacy, którzy byli z Poznania wysiedleni, w majątku zarządzającymi byli, wybierali sobie dziewczynki, żeby sprzątały Niemcom w dworze. Przyszła kolej na mnie, że mam iść i robić. Babcia przesiedlona była dużo dalej, na inną wioskę. Chciałam uciec do babci, ale mi się nie udało. Jeśli dobrze pamiętam, to była gruda, 15 listopada chyba, 1939 roku. W kapciuszkach, płaszczyku, przez okno uciekłam w nocy. Dziesięć kilometrów poszłam pierwszy raz w swoim życiu do stacji kolejowej, gdzie tylko słyszałam, że jest stacja Dobieszyn. Pytałam tylko ludzi – gdzie, mówili mi i tak szłam. Doszłam i kolejarz powiedział, że mam czekać, ale za budynkiem, bo Niemcy się kręcą. Przyjechałam do Warszawy, nie znając stolicy, nie znając nic. Pamiętałam tylko, że mamusi siostra, która już nie żyje, wszyscy już nie żyją, mieszkają na ulicy Staszica, to pamiętałam. Przyjechałam na Dworzec Główny, który był przy [ulicy] Chałubińskiego, bliżej Marszałkowskiej, tam wysiadłam. [Obca] kobieta się mną zaopiekowała. Wprowadziła mnie naprzeciwko do bramy i prosiła dozorcę, żeby mnie dostawił, że mówię, że mam ciocię na Staszica, ale nie znam Warszawy. Okazało się, że dozorca, to był znajomy tatusia. Rano mnie odwiózł. Ciocia była bardzo zaskoczona. Od tamtej pory już zostałam w Warszawie.
- Pani uciekła z Głowaczowa, bo nie chciała pani dla Niemców pracować?
Nie chciałam dla Niemców pracować.
- Miała pani tylko czternaście lat. Była pani dzieckiem.
Tak, dzieckiem.
- Ciocia się panią zaopiekowała.
Tak.
Wysocka Józefa.
- Co pani robiła? Zaczęła pani pracować, pomagać cioci?
Mieli na Staszica dozorstwo. Wujek pracował w fabryce Gerlacha, a ciocia prowadziła to [dozorstwo]. Z ciocią tam byłam. Mieli skład węgla, brykiety sprzedawali. Sprzedawałam ludziom.
16, ale mieszkania, bo mieli dwa mieszkania, jedno było na pierwszym piętrze, drugie w suterynie, ale numeru mieszkania nie pamiętam. Pamiętam mieszkania, ale nie pamiętam numerów, bramy tak.
- W 1943 roku wstąpiła pani do konspiracji. Jak to się odbyło, czy ktoś pani to zaproponował?
Nie pamiętam. Nie pamiętam tego, jak to było.
Tak.
- Pamięta pani moment składania przysięgi?
Pamiętam, że to było na Siennej. Później po tej stronie, w czasie Powstania był punkt sanitarny. Po drugiej stronie, w podwórku było nas chyba pięć kobiet, smarkul i czterech albo pięciu chłopców. Przysięgę, to nie zapomnę tego nigdy, bo odbierał od nas, później się dowiedziałam, że to jest nasz major Zygmunt Brejnak, [od] którego mam obraz namalowany przez jego żonę – „Telefonistę”, ale wtedy to nie wiedziałam, był pan w cywilu. „Przysięgam na Rzeczpospolitą, że wiary dochowam i nie zdradzę...” – i tak dalej. Nigdy tego się nie zapomni, tego do śmierci się nie zapomni.
- Wtedy zaczęła pani tam kursy sanitarne?
Tak, kursy sanitarne. Później się dowiedziałam, że kursy sanitarne prowadzi mój... później był wikarym na Śliskiej. Jak go zobaczyłam na Śliskiej, to rzuciłam mu się na szyję, bo tam to nie wiedziałam, myślałam, że to lekarz, może sanitariusz. Nie wiedziałam. Kursy były na Pięknej – Piękna przy Mokotowskiej, chyba tak. W podwórko się wchodziło i na parter.
- Czy cały czas mieszkała pani u cioci?
Tak, u cioci.
- Wujostwo wiedziało o tym, że działa pani w konspiracji?
Nie. Było powiedziane: nie wolno i koniec. Później zobaczyłam, że cioci jest ciężko i prosiłam ciocię: „Ciociu, może gdzieś pójdę do pracy, może zacznę pracować”. Ciocia nie chciała mi dać, ale w końcu mamusia mojego siostrzenica mieszkała na Twardej pod 57 mieszkania 16 – Szymańscy. Mieszkali od frontu. U niej pracowałam. Bawiłam jej dziecko. Jak poszli, handlowali w Hali Mirowskiej, to jak poszli obydwoje do handlu, to ja dziecko i na Berberys. To jest park, który jest między [ulicą] Lindleya a szpitalem, między Dzieciątkiem Jezus a szpitalem położniczym, to był Berberys.
- To była nazwa przez Warszawiaków dana?
To jest w mapach, wszędzie jest napisane – Berberys.
- Była pani świadkiem łapanki?
Oj tak.
- Mogłaby pani opowiedzieć?
Nie raz widziałam, jak łapanki były. Były łapanki, były rozstrzeliwania. Chodziłyśmy czytać na obwieszczeniach. Spotkałam na obwieszczeniu swojego kolegę, że był rozstrzelany. Czytałyśmy,[że] to było przy Płockiej, a ich rozstrzelali na Górczewskiej – ogród był i tam rozstrzelali.
- Jak się nazywał ten kolega?
Wilk Stasio. Chodził ze mną do jednej klasy w Gułaczowie.
- Była pani w jakiejś łapance? Złapali panią kiedyś Niemcy?
Szczęśliwie nie. Nawet był taki moment, że na rogu Działdowskiej i Wolskiej, nie wiem czy jeszcze jest szpital dziecięcy, pod szpitalem był basen, spotkałam Żydówkę, która ze mną chodziła do szkoły w Głowaczowie. Dostała się do Warszawy. Szła do kąpieli, wtedy była łapanka. Krzyknęła: „Henia uciekaj!”. Obie żeśmy uciekły w Płocką, w pierwszą, tam bramy nie było, w podwórko i na klatkę, ale gdzie to się później działo, to już nie wiem.
- Pani koleżanka ukrywała, że była Żydówką? Nie chodziła po Warszawie z Gwiazdą Dawida?
Nie.
- Miała tak zwany dobry wygląd?
Bardzo ładnie wyglądała. Wychowała się w Warszawie. Przed wojną, przed samą wojną, z rodziną przyjechała, chyba rok mieszkali w Głowaczowie. Mieli sklep z wapnem, ale była tak ładna dziewczyna, że nikt nie powiedział, że jest Żydówką.
- Pamięta pani może, jak ta koleżanka się nazywała?
Danka Bruch, Bruil, coś takiego, ale nie pamiętam.
- Pamięta pani, jak wybuchło powstanie w getcie warszawskim? Czy o tym się mówiło?
Pamiętam tylko, że jeździły tramwaje. Do tramwaju się wrzucało im chleb. [Chleb] był na kartki, ale jeszcze im się wrzucało.
- Pani to też robiła, wrzucała pani chleb dla Żydów z getta?
Tak, to normalne, ale w getcie nie byłam nigdy. Pracowała „Miśka” Mizger Marysia, to wiem, że tam pracowała, ale nie byłam w getcie nigdy.
Marysia Mizger to była jedna z powstańców warszawskich, później w Powstaniu spotkałyśmy się.
Nie, ona pracowała tam. Wyprowadzała Żydów, dzieci żydowskie wyprowadzała.
- Dowiedziała się pani o jej działalności już w trakcie Powstania?
Nie, już po, znaczy w Powstaniu Warszawskim dowiedziałam się od niej, że tam pracowała. Pracowała z doktorem, który później prowadził szpital dla dzieci, chyba w Alejach Jerozolimskich, ale nie pamiętam, jak to się nazywało i jak doktor się nazywał. To już od niej to słyszałam. Marysia nie żyje. Jest pochowana tam, gdzie wywozili zamordowanych na Rakowieckiej, na tym cmentarzu jest pochowana.
Przeżyła.
- W Powstaniu walczyła w „Chrobrym II”?
Tak, ona w „Chrobrym” była, tylko nie ze mną, nie z nami była. Spotykałyśmy się, jak przywozili do nas rannych, albo my po rannych jak leciałyśmy, tośmy się spotkały.
- Miała pani jakąś sympatię, chłopaka narzeczonego?
Nie. Miałyśmy patrol sanitarny. Naszym komendantem był Włodek Sulewicz „Kotek”.
- Już kiedy zaczęło się Powstanie?
Tak.
- Jak zapamiętała pani dzień 1 sierpień 1944 roku, pierwszy dzień Powstania?
Pierwszy dzień Powstania... Jeszcze nie wiedziałam, że się Powstanie zaczęło. Byłam u kuzynki, już jej dziecka nie było, bo go wywiozła do kuzynów na lato. Nie było dziecka, które notabene nie przeżyło, bo tam zmarło. Miałyśmy na podwórku betonowy krąg. Rosło duże drzewo, po przeciwnej stronie ulicy był kiosk z papierosami. Wyszedł z kiosku i jego zabili, tam właśnie u nas na podwórku go zabili, pod murkiem. To był pierwszy człowiek. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, skąd strzał. Co się stało? Krzyk się zrobił: „Powstanie!”. Jak Powstanie to Powstanie. Mówię: „Jasia, ja idę”. – „Henia, nie wolno!”. – „Nie będę siedziała, wy możecie siedzieć, ale ja nie!”. Oczywiście poszłam, poszła z tego samego domu Janka Lipińska. Razem żeśmy obydwie: gdzie tu iść? Dowiedziałyśmy się, że coś na Twardej 40 jest. To tam. Leciałyśmy na Twardą 40. Mówią, że mamy składać przysięgę. Mówię, że już składałam przysięgę. „A ona?”. – „Ona nie wiem”. – „No to nie, ona będzie składała”. – „Jakie masz [umiejętności]?”. Mówię, że mogę być w patrolu sanitarnym. „W porządku, na Śliską!”. Przesłali mnie na Śliską. Poszłam na Śliską.
- W szpitalu na Śliskiej miała pani dyżury?
Tak.
- Jak odbywały się patrole?
Pierwsze dwa czy trzy dni, to najpierw była ewakuacja wszystkich dzieci, bo to był szpital dziecięcy, który był przemianowany na szpital dla powstańców. Dzieci starsze to różnie i na noszach, ludzi się wyciągało z domu, kogo można było. Nie chcieli, za głowę, ma iść i koniec. Dostawał później papierek, że wraca z ewakuacji dzieci. Malutkie dzieci, to w koszach od bielizny i przenosiłyśmy. Były strzały, ale przenosiłyśmy ich na Kopernika, właściwie na Dobrą, do sióstr zakonnych, zabierały już ich.
- Pani pierwszy ranny. Pamięta pani, kto to był i w jakich okolicznościach pani się nim zaopiekowała?
Pierwsza moja ranna to była nasza pani Maria, która siedziała na bramce, wpuszczała patrole i zapisywała. Nie wiadomo [kto strzelił] – gołębiarz? Później wiedziałyśmy, że to gołębiarze, a wtedy to nie wiadomo skąd strzał, ją pierwszą. Najpierw była ranna i zaraz zmarła. Została pochowana na cmentarzu przy szpitalu, chociaż trudno powiedzieć, że to był cmentarz, bo tam kilka razy bomby upadały w to samo miejsce, trupów wyrzucało i z powrotem ładowano do leja i znowu bomba. […]
- To musiało być straszne przeżycie, powstańcy tam byli chowani, padała bomba ...
Okropne, okropne! Teraz, kiedy szłam i wchodziłam od Siennej, bo z tamtej strony jest niby cmentarz, jak wchodziłam, portierka mnie wpuściła, zobaczyłam, że stoją gruszki z betonem na tym miejscu, to za głowę się złapałam. Pyta się: „Co się pani tak stało?”. Mówię: „Człowieku, ile tu jest trupów, a wy na tym robicie!”. Mówi: „Gdzie?!”. Mówię: „Tu...”.
- Jak to gruszki z betonem? Co robiły tam gruszki z betonem?
Takie, co cement robią. Tam coś robili, nie wiem, co przy szpitalu robili, na tym miejscu, na placu wszystko stało i robili.
- Myśli pani, że ciała powstańców na tym placu nie były nigdy ekshumowane?
Nie wiem, ale nawet jakby wzięli, to tam było chyba trzy albo cztery warstwy układanych, bomby ich wywalały...
Nie, nie.
- Nie było czasu, żeby wyprawić pogrzeb?
Nie było ani czasu, ani miejsca, nie było trumien. Początkowo był pan inżynier Tomaszewski, który pracował u nas w szpitalu, robił trumny. Znosili mu deski z Siennej, tam zakład był, tylko zbijał deski i to były trumny. Później już tego nie było, nie było skąd, albo jak było przykrycie z łóżka czy prześcieradło, to okręcali, ale nie pracowałam przy tym, to nie mogę powiedzieć, jak to było.
- Pani dowódcą był „Kotek”?
„Kotek”, tak. Później był w Łodzi dziekanem, rektorem, na Politechnice Łódzkiej.
- Jak wyglądały pani patrole sanitarne?
To tak, że albo chodziłyśmy po rannych na placówkę, albo rannych przenosiłyśmy. Jak która nie usnęła na stojąco, to pomagała, a czasem było tak, że szła i padała, bo nie miała już siły dalej.
- Trzeba było być gotowym do pracy cały czas?
Cały czas. Nie było dyżurów.
- Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim.
Najgorszy dzień to chyba ten, że na rogu Żelaznej i Złotej, tam był okop, jak przebiegałam to belką w głowę dostałam i skończyło się. Wtedy nie wiedziałam, co się dzieje. Zabrali mnie do szpitala. Nie wiedziałam, że mnie tam przenieśli. Podobno dwa dni tam byłam, leżałam, ale później się poderwałam i poszłam z nimi dalej pracować, chociaż zrzucałam, ale pracowałam.
- Pani była dwa razy ranna?
Już nie pamiętam
- Była pani ranna w rękę i w głowę?
Tak.
- W głowę to było belką. Co się pani w rękę stało?
W rękę to przy Mariańskiej, ale jak ulica się nazywała, nie pamiętam.
- Brała pani udział w kolportażu prasy podziemnej?
Tak.
- Na czym polegała pani praca?
Przynosili gazetki i jak z małym Januszkiem wózkiem jechałam na spacer, to albo na Berberys albo jechałam na działki. Na działce miałam altankę numer 11, do altanki mogłam [je] wkładać.
- To się działo w czasie okupacji?
Tak.
- Czy pamięta pani prasę podziemną?
Były różne biuletyny. Gdzieś je miałam, ale nie wiem, czy są czy moje córki [nie wyrzuciły]. Mówiły: „Mamusiu przestań już o tym myśleć!” i rwały wszystko... Naprawdę nie wiem, czy to jeszcze gdzieś jest. Tam były i rozkazy, gdzie były awanse różnych, nie tylko to... Pamiętam, że byłam awansowana w trzydziestym pierwszym rozkazie, ale były różne [inne].
- Może pani powiedzieć, z jakiego stopnia na jaki została pani awansowana? Pani była chorążym?
Z szeregowego na chorążego.
- Za co dostała pani awans?
Za przenoszenie, za transporty....
Tak.
- Musiała pani się czymś szczególnym wykazać, bo wszyscy przenosili. Dla pani jako kobiety było to zapewne jeszcze trudniejsze doświadczenie.
Chyba tak, bo wtedy miałam awans na chorążego i odznaczenie Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami. Mój dowódca „Kotek” dostał brązowy, a ja dostałam srebrny, to musiałam się czymś wykazać. Może tym, że wyciągałam ludzi przywalonych... Jak wyciągałyśmy ludzi, jak się zawaliła brama, mnie tam też przywaliło. Jak mnie wyciągnęli, to jak doszłam do siebie, to wyciągałam nadal innych. Po tym, nie wiem, kto mnie podał do awansu, wtedy [go] dostałam. Później przyszło, że Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami. Jeszcze się lekarze śmiali, pamiętam, że to wtedy jeszcze był doktor Kossakowski, bo później był profesor Kossakowski, ale to ta sama osoba, Jan Kossakowski. Śmieli się: „Włodek! To ty dowódca dostałeś brązowy, a ona dostała srebrny? Ona młodsza od ciebie, jak to jest?”. – „Bo ona jest kobietą”. To pamiętam.
- Pamięta pani, jak odbyła się ceremonia wręczenia?
Odznaczenia nie było, był tylko przeczytany rozkaz. Włodek zebrał cały patrol i przeczytał rozkaz, a że jak była zbiórka, to jak nie było operacji, ale tam operacje zawsze były, tam nigdy nie było bez operacji. Pamiętam, jak przynieśli dziewczynkę, to było dziecko, miała, nie wiem, dziewięć [czy] osiem lat. Młoda dziewuszka, z warkoczykami. Cały brzuch wyrwany, kiszki się ruszały. Spojrzeli lekarze, machnęli ręką, położyli ligninę. Kto przechodził, to kiszki narzucał z powrotem. Przysuwali nosze do stołu, a stołów było cztery, w końcu ją zoperowali. Do dzisiaj żyje, mimo że dostała padaczki. Później, już po Powstaniu, po powrocie do kraju, bo wywieziona była do obozu... W obozie Niemcy się nią tak zaopiekowali, że operowali drugi raz i wstawili jej plastik. Ma cały brzuch plastikowy. Do dzisiaj, miała już kilka operacji, ale plastiku nikt nie waży się podjąć, bo takiego plastiku nie ma u nas. Żyje. Jak dostała padaczkę w Alejach Jerozolimskich, to mądry milicjant, bo to jeszcze nie dzisiejsza policja, tylko milicja, łobuz, pałkę i zaczął bić, że się uchlała. Szczęście, że trafił się mądrzejszy człowiek, to był lekarz – mówi: „Człowieku!”. Złapał go za pałkę i mówi: „Człowieku, to jest chory człowiek! Ona nie jest pijana! To jest padaczka!”.
Wiesia Kielman. Mieszka na Siennej pod 5.
- Pamięta pani jeszcze swoich kolegów lub koleżanki, którzy umarli w szpitalu?
Nie zapomnę nigdy kolegi, który umierał w szpitalu. Przechodziłam, a on złapał mnie za rękę i [mówi]: „Siostro! Koszulę, białą koszulę!”. Mówię: „Dobrze, zaraz ci przyniosę, tylko puść mnie”. Tak zacisnął rękę, że próbowałam ją odciągnąć. Umarł i ręki nie można było odciągnąć, jakie to jest straszne uczucie. Zimna się robi ręka, stalowa stal zaciska rękę i tak po palcu, po palcu, oderwali ją. Nie zapomnę. Chłopak „Szatan” się nazywał. Wchodziło się do innej sali, na trójce leżał, przy drzwiach. Mnie musiało to spotkać....
- Jak gdyby czuł, że śmierć się zbliża?
Chyba tak, bo koszulę chciał białą.
- Duża była tam śmiertelność?
Oj bardzo, przynosili bardzo ciężkie przypadki. Później stamtąd, nie wiem dlaczego, mówią, że na Mariańskiej robili operacje, bardzo mało robili operacji. Przenosiło się ze szpitala, po operacjach się tam przenosiło.
- Uczestniczyła pani w operacjach?
Jak był czas to tak, ale przeważnie to już mieli skład. Doktor Kossakowski miał biegunkę, to nie chciał odejść od stołu, tyko operował. Z jednej strony on, z drugiej strony doktor Wanda Poradowska, później też profesor, też już nie żyją obydwoje. Miał biegunkę, stał przy stole, a ze spodni mu się lało. Nie chciał odejść, ale już powiedzieli: „Nie, dość”. Zabrali i na siłę położyli. Dzień ledwo wytrzymał. Mówił: „Ona nie leżała, miała wstrząs mózgu i nie leżała, a mnie każecie leżeć, co ludzie czekają? Nie!”. I uciekł.
- Pani zawsze z koleżanką niosła nosze i rannych?
Tak, czworo niosło. Janka Lipińska, Krysia Lipiecka – „Druhna”, Janusz Karaziński i ja.Włodek zawsze [miał] hełm i szedł przed nami, my bez hełmów, a on w hełmie. „Załóż hełm!”. – „Załóż sobie!”.
- Dlaczego pani nie chciała nosić hełmu?
Nikt z nas nie nosił, on jeden nosił.
- Miały panie jakieś mundury? Czy tylko opaski biało-czerwone?
Opaski biało-czerwone z krzyżem.
- Czy mieli państwo jakiekolwiek uzbrojenie?
Miałam broń. Nie wszyscy mieli.
Miałam damską „piątkę”, to jest żadna broń, ale była.
- Użyła jej pani w Powstaniu?
Muszę się do tego przyznać, ale tak. Obok mojego domu na Twardej 55 była mydlarnia. Mydlarnie prowadzili Żydzi, nic nie chcieli dać, żadnych materiałów... Jak upadła bomba, to się wszystko zapaliło. Wszyscy byli w piwnicy i tam mieli cały magazyn. Akurat zawsze gdzieś mnie prowadziło. Przyleciałam do domu, bo chciałam się trochę obmyć, a można było na Dworzec Pocztowy, na róg Żelaznej i Chmielnej. Z naszego podwórka było przejście, przez ulice tylko przebiec. Tam były baseny, można było jako żołnierze, dostawałyśmy poza kolejką, inni dostawali w kolejce, wodę. Chciałam się obmyć. Przyleciałam do domu, jak się paliło, stali przy kratach, które były zamurowane, i młoda Żydówka (nigdy nie byłam u nich w sklepie, bo jak się chodziło, to dalej chodziliśmy, a nigdy do nich nie chodziliśmy) błagała o dobicie, bo się paliła, żywcem się paliła. Obejrzałam się na wszystkie strony, wtedy użyłam broni i ją zabiłam. Cała była w płomieniach, nie miała ratunku.
- To była Żydówka, która się ukrywała?
Mieszkali tam, prowadzili sklep. Jak wpadłam do domu, to po sąsiedzku mieszkał doktor. Mówię doktorowi, Kaczyńki doktor, mówię: „Panie doktorze, pan wie, co zrobiłam? Zamordowałam Żydówkę!”. – „Jak to zamordowałaś?”. Mówię: „Zastrzeliłam ją”. – „Jak to zastrzeliłaś?”. Mówię mu, [jak to było], a on mówi: „Jesteś rozgrzeszona, ulżyłaś jej w cierpieniu, nic się nie stało”. Do dzisiaj to pamiętam, widzę jej przerażone oczy...
- Drugi raz by pani postąpiła tak samo?
Nie wiem, czy bym tak postąpiła. Nie miałam ku temu okazji. Nie wiem, czy bym postąpiła tak, bo do Niemca to na pewno bym strzeliła, bo to był wróg.
- Pamięta pani rannych Niemców? Byli tam ranni Niemcy?
Niemców przynosili nawet i do nas, ale nasi lekarze postępowali z nimi tak jak z każdym, tak samo szli w kolejce do stołu jak i Polacy. Ich Niemcy nie przynosili, ich przynosili Polacy.
- Niosła kiedyś pani Niemca na noszach?
Nie. Nie wiem, jakbym się zachowała, nie wiem.
- Pewnie tak samo jak i lekarze?
Nie wiem. Bardzo możliwe, bo to była ofiara.
- Jak się zachowywali ranni Niemcy w szpitalu?
Bardzo pokornie. Próbowali nawet mówić po polsku, nie umieli, ale próbowali.
- Nie byli szykanowani przez innych rannych?
Nie, nigdy. Nawet i chorzy ich nie szykanowali. Nie, nigdy. Polak leżał na tym łóżku, on na tym, ale nigdy.
- Pamięta pani innych cudzoziemców w Powstaniu?
Ukraińców. Ukraińców to pamiętam. Pamiętam, bo z Ukraińcami to miałyśmy straszną tragedię. To już było po Powstaniu, zostawiono nas jeszcze po Powstaniu. Miałyśmy teren w Alejach Jerozolimskich, Marszałkowską, zbierać rannych, chorych, bo ludzie uciekali z Warszawy, wyganiali ludzi, ale chorych i starców zostawiali w domu. Bezduszność ludzka jest potworna, abym sam uciekł, a starszego to zostawiali. Waliłyśmy w drzwi, jak się odezwał, to się wchodziło, jak się nie odezwał, ale słychać było, że coś się rusza, to wywalamy drzwi. Jak się nie odzywał, to się wywaliło – rzeczywiście leży na łóżku. „Dlaczego pani się nie odzywała?”. Czy pan... „Nie wiedziałyśmy, czy Polak”. Jak był chodzący, to na chodząco, jak nie, to na wózek i odwoziło się na Wolską, do szpitala zakaźnego. Stamtąd już dalej transportowali. Gdzie? Nie wiem... Kiedyś w Alejach Jerozolimskich byłam, Krysia Lipiecka, Włodek, w trójkę. Złapali nas Ukraińcy. Wprowadzili nas na schody, jak się wchodziło na Dworzec Główny przy [ulicy] Chałubińskiego. Kazali nam ręce podnieść do góry i do swojego Boga się modlić. Innego wyjścia nie było, tylko trzymać. Na to naszli Niemcy. Jak zobaczyli, a nosze stały koło nas i my z rękoma do góry, z opaskami, zaczęli strasznie krzyczeć na górze. Włodek bardzo dobrze mówił i pisał po niemiecku. Zaczęli się strasznie kłócić, dlaczego nas trzymają. Ukraińcy powiedzieli, że do nich strzelałyśmy. Włodek się pyta po niemiecku, czy może coś powiedzieć. „Tak. Opuść ręce i powiedz”. Opuścił ręce i powiedział, że jesteśmy z patrolu sanitarnego, wyciągamy starców i chorych i odwozimy na Wolską do szpitala, a później wy tam transportujecie, ale gdzie transportujecie, to jest już wasza sprawa, my tu robimy to, co mamy [robić]. Mamy na to papier. Mamy zezwolenie, żeby to robić. „Podejść, pokaż”. – „Boję się, bo mnie zastrzelą”. – „Nie bój się, podejdź”. Niemcy tamtych trzymali na celowniku, a jemu kazali podjeść. Przeczytali papier. „Opuścić ręce”. – „Powiedz, żeby opuściły ręce”. Opuściłyśmy. „Wychodzić”. Wyszłyśmy. Dwóch Niemców z blachami przyprowadzili nas do szpitala. Ukraińcy wściekli, później jeszcze strzelali w górę. Niemiec się tylko odwrócił, pogroził im, ale przyprowadzili nas do szpitala. W szpitalu dałyśmy spirytus i poszli. Powiedzieli: „To jest koniec wojny”.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego uczestniczono w życiu religijnym? Czy do szpitala przychodzili księża?
Miałyśmy księdza Czajkowskiego, który był kapelanem. Odprawiał msze na Siennej. Przychodził do szpitala. Umarł. W Wielki Czwartek był jeszcze u nas na zebraniu. Później odwieźli go do mieszkania, bo już był w domu starości, koło zoo. Odwieźli go tam, zaraz zmarł. Na pogrzeb pojechałyśmy z nim do Czajek, do jego miejscowości rodzinnej, odwiozłyśmy go. Tam jest pochowany, do jego grobu rodzinnego, i tam jest pochowany brat jego – ksiądz, on, i jest dwie siostry zakonne.
- Słyszała pani o tym, że podobno ksiądz Czajkowski na samym początku Powstania walczył z bronią w ręku?
Tak, do końca chodził z bronią.
Nie, on miał krótką broń.
W sutannie chodził. Nie chodził bez sutanny nigdy. W sutannie i zawsze ze stułą, czy szedł do chorego, czy spowiadał, czy na mszę, zawsze chodził ze stułą, nigdy nie zdejmował. Zawsze rękę w kieszeni, bo tam miał broń. Był bardzo śmieszny. Mówię: „Niech żesz ksiądz wyjmie tę rękę!”. – „Cicho bądź!”. – „To czego ksiądz tak sobie trzyma”. – „Co ksiądz tam trzyma, różaniec? Co?”. – „Jak ci pokażę, to zemdlejesz”. – „Nic nie zemdleję, ja już widziałam wszystko”. Wyciąga, mówię: „A ja mam też i się nie chwalę!”. To schował już. Tak że wiem, że chodził zawsze z bronią.
- Przeważnie księża nie mieli broni. To był jedyny ksiądz, który miał broń?
Nie mieli, [a] on zawsze był [uzbrojony].
- Przychodził na ulicę Śliską odprawiać mszę świętą?
Jak były święta, to odprawiał mszę. W niedzielę odprawiał mszę, chyba że miał dużo chorych, to wtedy nie. Wtedy kartka była: „Msza będzie o tej albo o tamtej, jeśli zdążę”.
Nie, przy kaplicy. Na Siennej przy kaplicy była sala. Nie było żadnych ławek, nie było nic, ale jak już msza, to tak jak po wodę wszyscy lecieli, jak pompy były, to stała kolejka z wiadrami, tak do kaplicy była zawsze kolejka.
- Ludzie się nie bali, jak były bombardowania?
Nie, każdy mówił, że jak się odprawia, to tam nie padnie.
- Nie padła tam nigdy bomba?
Nie.
- Pamięta pani zrzuty samolotów?
No pewno.
Jak mogę nie pamiętać, jak teraz jeszcze od was dostałam cukierki. Jak dostałam paczkę z cukiereczkami, Roma do mnie mówi: „Mamusiu, co to takiego? Pudełeczko”. Mówię: „Romciu. To są bardzo dobre miętowe cukierki. Myśmy to dostawały z zrzutów”. Pamiętam, jak leciały zrzuty i był zorganizowany odbiór. Nie mogłyśmy lecieć po to, bo miałyśmy wezwanie na barykadę, że są ranni. Teraz wybieraj: tu albo tu. To Włodek mówi: „Słuchajcie, połowa idzie tu, połowa idzie tu”. To wszyscy chcą tu i wszyscy chcą tu. „Nie, to nie będzie tak. Lecimy najpierw na barykadę, zabieramy rannych, a później jak zdążymy”. To się zdążyło jeszcze, ale nie zawsze.
- To były zrzuty amerykańskie?
Były amerykańskie i były z kukuruźników rosyjskich. Z rosyjskich rzucali nam broń, która się rozwalała, albo kaszę, która była zatruta. Wszyscy po kaszy w ubikacjach siedzieli.
- Myśli pani, że specjalnie zatruwali kaszę?
Licho ich wie, starzyznę wysyłali...
Była taka biegunka, że w szaletach kolejką stali. „Uciekaj! Bo ja już nie mogę!”.
- Jak sobie państwo radzili ze zdobywaniem żywności w czasie Powstania Warszawskiego?
Zależy. Początkowo było wyżywienie, a później... U nas w szpitalu to pod koniec, tak już pod koniec Powstania, pod koniec sierpnia, we wrześniu, to już była tylko kasza „plujka”. Jedni siedzieli i pluli tylko. Pan Tomaszewski miał brodę, to jadł [i] mu leciała po brodzie.
- Czy mieli państwo w szpitalu kuchnię?
Tak, była, bo to był normalny szpital przeniesiony z ulicy Litewskiej. Na Litewskiej zabrali szpital dla Niemców, a jego przenieśli na Śliską. Tylko tam był dyrektorem inny lekarz z Milanówka. Później nasz szpital – po Powstaniu – został przeniesiony do Milanówka, a tutaj był naczelnym lekarzem doktor Barański, Rajmund Barański.
- Jak nazywała się przełożona pielęgniarek?
Emila Budzyńska. Była pielęgniarka Róża, która zajmowała się tylko apteką. Były różne pielęgniarki: Regina Podgórska, która była opatrunkową, to była starsza pielęgniarka, Różyna, Janka, Marysia Bogajewska, oj dużo było pielęgniarek, lekarzy też było dużo, ale z tych, co pamiętam, to była: Poradowska, Kossakowski, Józef Dryński, Krabusowa, to pamiętam ich.
Przyszły ze szpitalem z [ulicy] Litewskiej, a my to byliśmy nabytek, jak to oni mówili: „Wy to jesteście nabytek”.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie pani nocowała, gdzie pani spała?
Na stojąco. Jak było możliwe, to leciałam na Twardą, a jak nie było możliwe, jak było do której koleżanki bliżej, to u niej, a jak nie to, gdzie stał, tam spał.
- Miała pani chwilę wolnego czasu, że mogła pani swoje sprawy pozałatwiać?
Nie, nie było na to czasu.
- Na które barykady pani najczęściej chodziła po rannych?
Wszędzie: Grzybowska, Twarda, Sienna, Mariańska, później Miedziana [i ulica] – bazar był przy niej. Do Towarowej dochodziła. Przed Grzybowską. Tam Heniek Szewczak mieszkał.
- Może chodzi pani o ulicę Chłodną?
Jeszcze przed Chłodną... Prosta, na Prostą, tak to tutaj. Później w stronę na Plac Grzybowski, na Grzybowską, koło Hali Mirowskiej, Rymarska.
- Na ulicę Ceglaną też pani chodziła?
Też.
- Ceglana to teraz jest Łucka.
Wiem, że to nazywali Ciołka później.
- Jak był atak na Halę Mirowską czy później na budynek PAST-y, to była pani tam w tym czasie również?
Tak, na samym ataku nie, ale chodziłam po rannych.
- Zdarzyło się pani, że nie zdążyła pani już donieść rannego i zmarł pani na noszach?
Normalne, to było normalne, wcale się uwagi na to nie przywiązywało, bo się niosło i się patrzyło, że opadły ręce i koniec. Jeszcze się próbowało reanimację, ale jak już nie, to się do najbliższej barykady albo do punktu doniosło i: „Słuchajcie, nie zdążyłyśmy, zaopiekujcie wy się dalej”.
- Jakie były stosunki z ludnością cywilną? Jak cywile podchodzili do powstańców?
Zależy jak byli nastawieni. Jak się ich nie ciągało do pracy, to bardzo życzliwie, też nie wszyscy, ale byli tacy, jak zobaczyli, że powstaniec, to: „Precz, bo przez was i nas wymordują!”. To się nie chodziło ulicą, tylko po piwnicach, wchodziło się do piwnicy i różnie – nie wiadomo jak przyjmą.
- Musiała pani z noszami do piwnicy chodzić?
Oczywiście że tak, bo nie można było iść zawsze wierzchem, rannego też trzeba było przenosić piwnicami. To nie były nosze takie jak dzisiaj, że małe, tylko drewniane, duże. Tak to było.
- Ma pani dobre wspomnienia z Powstania?
Przeżyłam, to jest bardzo dobre.
- Pani wcześniej mówiła, że pani chyba pamięta mojego tatę i wujka.
Nie wiem, czy ze szpitala, czy może z kontaktów z kolegami, że wspominali. Bardzo dużo kolegów, którzy jeszcze żyją, którzy już nie żyją, wspominali te nazwiska.
- Mój tata był dwa razy ranny i być może, że pani go przenosiła.
Bardzo możliwe, że albo przyniosłam, albo był w naszym szpitalu i może mu opatrunki zmieniałam. Trudno mi powiedzieć, ale wiem, że nazwisko pamiętam. […]
- Może jak ranni leżeli w szpitalu, to może pani z nimi też rozmawiała, kontakt utrzymywała i stąd zachowało się w pamięci to nazwisko.
To mogło być tak, że mogłam zapytać skąd przywieźli, gdzie był ranny. „Nie bój się, będzie dobrze, mamy dobrych lekarzy, dadzą sobie radę, z gorszymi wychodzili to i ty wyjdziesz, nie martw się”. Tego się ucałowało, tego się przytuliło, aby nie tracił nadziei.
- Mój tata był ranny w szyję i w nogę. Zawsze mi opowiadał o fajnych sanitariuszkach.
To bardzo możliwe, że u nas był.
- Miała pani sympatię w Powstaniu?
Nie, nie miałam czasu na to.
- Jak pani przyjęła upadek Powstania?
Nie wychodziłam z powstańcami, bo dostałyśmy rozkaz, że mamy wyciągać jeszcze starców i chorych. Jeszcze zostałyśmy. Natomiast inni wychodzili od razu. Później przewieziono nas ze szpitalem. Ze szpitalem Włodek załatwił, że od Niemców dostał zezwolenie i szpital został przewieziony do Milanówka. Byłyśmy na Piłsudskiego pod 10, a szpital był po drugiej stronie torów, ale nie pamiętam, jak tam było. Może to zrobiło, że w ostatnim dniu, kiedy by nas mieli ewakuować do Krakowa, to miałyśmy wodę pompować na podwórku i pomyć wszystkie dzieci. Była pompa na rączkę i jak pompowałyśmy wodę, to upadłam. Okazało się, że mam wyrostek. Zabrali mnie od razu na stół i zoperowali. Jak oczy otworzyłam, to Rusek stał nade mną.
Ato szto robione? – pierwszy raz usłyszałam jego mowę. Doktor mówi: „Nie, to jest nasz pracownik, jest po operacji”. Podobno pod oknem stało działo, strzelali, a ja po narkozie, mogli se tam walić. To pierwszy raz w życiu usłyszałam ruską mowę. Zapomniałam zupełnie, jak to było.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
19 stycznia, w swoje imieniny. Przyjechałam na parowozie do Włoch, a z Włoch do Warszawy po podkładach przyszłyśmy. Jeszcze w Warszawie nie było ludzi, jeszcze było pusto. Jeszcze tu ktoś wyjrzał, tam ktoś wyjrzał, nie było ludzi zupełnie. Z powrotem wróciłam do Milanówka.
- Czy pani dom na ulicy Twardej przetrwał wojnę?
Przetrwał budynek. Oj długo jeszcze stał, później go rozebrali i tam wybudowali podobno długi budynek, nie wiem, po jednej stronie wejście jest do szkoły, a po drugiej teraz jest jakiś długi budynek.
- Jakie to było wrażenie, jak pani zobaczyła Warszawę 19 stycznia?
Okropne... Okropne zniszczenie. Zostawiłyśmy ją nie taką. Jak wychodziłyśmy z Powstania, to nie była taka zniszczona. Pamiętam, jak jeszcze wyciągałyśmy chorych, to Ukraińcy, jak szli, czy Niemcy i rabowali budynki, to jak zrabowali, to rzucali granaty albo podpalali i szli dalej. Oni zniszczyli. Oni to zniszczyli dopiero.
- Czy wtedy jak pani na lokomotywie jechała, to dużo ludzi było w pociągu?
Pełno, tam nie było gdzie stanąć. To była nie lokomotywa, tylko był żywy smok jadący, to tylko było gorące, bo lokomotywy parowe były gorące, a każdy, kto się uczepił, jeden drugiego się czepiał, aby podjechać, żeby nie iść tyle kilometrów.
- Proszę mi powiedzieć, czy miała pani nieprzyjemności potem, że należała pani do Armii Krajowej, że brała pani udział w Powstaniu Warszawskim?
Specjalnie nie, nigdy się nie chwaliłam tym. Odznaczenia jak dostawałam, to tak, żeby jeśli dostałam, to nigdy się tym nie chwaliłam.
- Na zakończenie mam pytanie, czy jakby pani teraz miała dziewiętnaście lat, to czy poszłaby pani znów do Powstania?
Oj na pewno. [...]
- Jak się ma osiem odznaczeń, to widocznie musiała być pani bardzo bohaterską kobietą.
Nie, to jest dziesięć.
Warszawa, 17 marca 2007 roku
Rozmowę prowadzi Małgorzata Brama