Wywiad – informacja o wileńskich „Szarych Szeregach” (lata 1939–1944) przedstawiony w dniu 17 kwietnia 2007 roku z inicjatywy pani Małgorzaty Bramy z Muzeum Powstania Warszawskiego przez Włodzimierza Czesława Cygańskiego, pseudonim „Włodek”, uczestnika wydarzeń. Obecni ze strony Muzeum Powstania Warszawskiego: pani Aleksandra Żaczek i pan Tomasz Szołtys oraz narrator, jak wyżej, urodzony 20 lipca 1929 roku w Warszawie. Obecnie magister inżynier rolnictwa, kapitan rezerwy artylerii Wojska Polskiego, kombatant „Szarych Szeregów” i Armii Krajowej, członek Komisji Socjalnej Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a także były więzień polityczny okresu stalinowskiego. Na wstępie krótki komentarz o sobie. Jestem warszawianinem z pierwszego pokolenia, z katolickiej polskiej rodziny ziemiańskiej, urodzony w budynku oficerskim Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych przy ulicy Klonowej 1. Ojciec, kapitan Stefan Cygański był żołnierzem 1. Brygady Legionów, potem oficerem GISZ i adiutantem swego komendanta, marszałka Józefa Piłsudskiego. Chrzest mój [odbył się] w kościele garnizonowym na Długiej (obecnie Katedra Wojska Polskiego). Dzieciństwo przy Belwederze w górnych Łazienkach, z wielokrotnym widzeniem wodza Wojska Polskiego. W wieku sześciu lat wyjechałem z rodzicami na Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej, bo ojczulek został przeniesiony do rezerwy i skierowany do służby w resorcie komunikacji. Pobyt na Kresach – dziesięć lat: pół roku we Lwowie i dziewięć i pół w Wilnie. Szkołę powszechną w Wilnie skończyłem u ojców jezuitów. Gimnazjum i harcerstwo kontynuowałem w konspiracji, w okresie okupacji niemieckiej.
Pilnowano bardzo w konspiracji... Jako uczeń ojców jezuitów miałem [okazję]... Był druh Litwinowicz, przed tym jeszcze druh Tomasz Roztworowski, mój nauczyciel śpiewu i patriotycznych opowiadań... Wreszcie był harcmistrz porucznik Bolesław Pietraszkiewicz. Nie trzeba mnie było namawiać, bo ojcowie jezuici to zakon bardzo patriotyczny. Poza tym ja z „gniazda”. nie miałem innej drogi. Można dodać, że dnia 12 października 1939 roku NKWD aresztowało dyrekcję PKP w Wilnie, w tym mego ojca. A w marcu 1943 roku prasa okupacyjna w Wilnie, a także biuletyny Polskiego Państwa Podziemnego (których między innymi byłem kolporterem) doniosły o mordzie polskich oficerów, jeńców przez władze sowieckie w Katyniu pod Smoleńskiem. W spisie polskich oficerów przewożonych z Kozielska do stacji Gniezdowo, w grupie z dnia 21 kwietnia 1940 roku był mój stryj, porucznik Adam Cygański, mój ojciec chrzestny. To oznaczało, że następnego dnia o świcie tę grupę Polaków zamordowano w odległym o kilka kilometrów lesie katyńskim. O mym ojcu Stefanie, aresztowanym 12 października 1939 roku, nadal nie było wieści. Pozostała walka o byt, przetrwanie i działanie w „Szarych Szeregach” i Armii Krajowej przeciwko wrogom. Swą służbę pełniłem w 5. drużynie ZHP „Szare Szeregi”, łączność, w okresie od czerwca 1941 roku do lipca 1944 roku. [Brałem udział ] między innymi w kolportażu prasy podziemnej, przenoszeniu materiałów pomocniczych i wojskowych i ich zabezpieczaniu, głównie w dzielnicy kalwaryjskiej Wilna, gdzie mieszkałem. […]
To było 1 września... O godzinie dziewiątej mieliśmy zawsze mszę szkolną u ojców jezuitów w kościele świętego Kazimierza. Ponieważ chciałem być u komunii, z rana na godzinę siódmą pobiegłem do Ostrej Bramy na mszę. Tam przyjąłem komunię i wychodząc nagle usłyszałem gwizd syreny... dosłownie po wyjściu z bramy. Policjant z jakąś znajomą kobietą mówił: „To jakieś ćwiczenia”. Ale przeszedłem ze trzysta metrów... obok była wielka hala targowa. To było 1 września, piątek, wieśniacy zjechali z okolic Wilna ze swoimi produktami na sprzedaż. Po [przejściu] tych dwustu, trzystu metrów patrzę, że policjanci zaganiają wszystkich wieśniaków do bram, żeby się zabezpieczać, a konie i wszystko zostawili na placu. Już było słychać wybuchy. Chyba z godzinę spędziłem w bramie. Po odwołaniu tego alarmu przeszedłem do domu. Mieszkałem wtedy przy ulicy Sadowej 18, stosunkowo blisko. W domu patrzę, że krzątanina jest... wyjazd pod Wilno do znajomych do Kolejowej Kolonii Wileńskiej. Bardziej bezpiecznie, bo tutaj koło dworca wiadomo, że dworzec będzie bombardowany. Mama i służące zaczęły wszystko zbierać. Za chwilę zjawił się i tata, przyjechał samochodem. Mówi, że trzeba się przenieść do Kolonii na razie, a służba będzie zabezpieczała to mieszkanie. Wkrótce rzeczywiście pojechaliśmy samochodem do Kolejowej Kolonii Wileńskiej (pod Wilnem) i do połowy września tam żeśmy spędzali czas.
Potem przenieśliśmy się jeszcze do koła szybowcowego na wielką pohulankę. Bardzo radośnie przeżyliśmy 3 września, gdy Anglia i Francja wypowiedziały Hitlerowi wojnę. Uważaliśmy, że to jest bardzo dobry syndrom, że to gwarancja zwycięstwa. Jak 15 września wracaliśmy z Kolonii, to uważałem, że szykuje się wojna z pomyślnym zakończeniem. Tymczasem dowiedzieliśmy się 17 września o przekroczeniu granicy przez bolszewików, a 19 września z rana zobaczyłem tą czerń bolszewicką... Jechali na koniach kościotrupach. Konie u dorożek żydowskich były znacznie ładniejsze i bardziej wykarmione (a Żydzi byli bardzo ostrożni z karmieniem, pilnowali tego). Nie było widać żadnej iskry zadowolenia ze zwycięstwa. Zapadnięte policzki, zapadnięte smutne szare oczy... Wrażenia zwycięzców nie robili... To był pierwszy Sowiet. [...]
W czasach okupacji warunki w Wilnie stale się zmieniały. Wpierw przez półtora miesiąca byli bolszewicy. Ograbili Wilno, wszystkie magazyny, składy, często nawet ludziom futra ściągano na ulicy. Okres czterdziestu dni pierwszych rządów sowieckich Polacy przeżyli w warunkach licznych indywidualnych aresztowań (przeważnie inteligencji), w głodowej wegetacji, obrabowani z żywności, leków, pozbawieni pomocy lekarskiej i szpitali. W dniu 28 października 1939 roku wkroczyli Litwini. W obecności nielicznych i raczej milczących gapiów w Śródmieściu obyła się defilada kilku oddziałów piechoty litewskiej. Na baszcie Zamku Górnego na Górze Zamkowej wciągnięto flagę litewską, którą okrążył jeden mały samolocik i nagle „rewia” się skończyła. Choć zapełniły się sklepy, to zakupy uniemożliwiał pieniędzy, gdyż Litwini wymieniali polskie złotówki na litewskie lity za połowę ich wartości. Ratowano się wyprzedając się z uchowanych sowieckich rabunków kosztowności i odzieży. Kiedy Litwa w czerwcu 1940 roku weszła w skład Związku Sowieckiego, sklepy ponownie opustoszały i zaczął się głód. Nieco się wówczas poprawił dotychczasowy wrogi stosunek Litwinów do Polaków. Ale zaczęło szaleć NKWD. Rozpoczęły się powszechne inwigilacje, donosy przez znających ludzi i miasto Żydów, masowe aresztowania i deportacje ludności polskiej i częściowo inteligencji litewskiej na Daleki Wschód. W dniu 24 czerwca 1941 roku wkroczyli do Wilna Niemcy. Ukazały się obwieszczenia wprowadzające represje wobec Żydów, których wkrótce zgrupowano w gettach (w Wilnie około siedemdziesięciu tysięcy) i w innych miastach powiatowych. Dla mieszkańców Wilna ustanowiono godzinę policyjną. Odebrano radioodbiorniki, rowery. Zamknięto wyższe klasy szkół powszechnych i gimnazja. Wówczas rozpoczęło się podziemne nauczanie: polskie komplety gimnazjalne i nauczania powszechnego.
Tak.
Z ramienia harcerstwa otrzymałem namiar, gdzie mam się zgłosić. Wybierano miejsca nauczania blisko [miejsca] zamieszkania. Od razu była sugestia, żeby nie iść z teczką, z tornistrem, żeby gdzieś mieć jakiś zeszyt, książkę pod paskiem, tak żeby nie było widać. Ostrożnie, jak się wchodziło do klatki schodowej ([po tym] jak się dowiedziało, w jakim budynku) inteligentnie trzeba było się obejrzeć i nieznacznie wślizgnąć. Gdy dwóch, trzech się spotkało, to nie od razu można było wejść... każdy rozumiał, że pojedynczo i ostrożnie. Ja w kilku miejscach się uczyłem, dla bezpieczeństwa. Bywały tu i ówdzie, może i niezupełnie wsypy, ale już były podejrzenia, że z rodziny kogoś uczącego się ktoś został aresztowany, przesłuchiwany... Trzeba było [wtedy] zmienić miejsce kompletu, nauczania.
Trzy klasy. Później, już po powrocie do Warszawy zrobiłem maturę w gimnazjum Rejtana.
Repetycje były... Gdybym robił małą maturę, to wtedy bardziej... A tak to z klasy do klasy... Tylko uważano, żeby jednak mieć jakieś notatki. I pytania były na koniec semestru. Ale podchodzono [do tego] bardzo tolerancyjnie, ze względu na warunki. Pamiętam taką sytuację... W czasie wojny mieszkaliśmy w dzielnicy Kalwaryjskiej u przyjaciela rodziców, doktora Kopcia. Nie chcieliśmy mieszkać na parterze, mama chciała na stryszku, żeby być niewidoczną (tata był aresztowany). Tam przychodziła między innymi pani doktor Maria Godlewska, była wicedyrektor liceum krzemienieckiego. Wspaniały człowiek, wspaniała humanistka... Niespodziewanie wszedł oficer niemiecki z dwoma żołnierzami. I to dziwne, że trafili, bo były dosyć wąskie schody, później sionka jedna, druga i kotara (tak, żeby nie było słychać). I nagle oni weszli... Oficer mówi: „Co to, szkoła?”. Pani Maria Godlewska wspaniale znała język niemiecki. [Była] w Berlinie, Wiedniu i tak dalej... Powiedziała: „Skądże, panie poruczniku! – mieliśmy zawsze przygotowane książki niemieckie – Proszę bardzo”. Ten zaskoczony, że ona tak ładnie [mówi]. „A pan, panie poruczniku chyba nie jest z Wiednia, tylko z Berlina. Ma pan twardy akcent”. Z niego powietrze wyszło... Zaszokowany był. Zakręcił się: „Skąd pani wie?”. I nic więcej. Jak tylko rozłożyła ręce, to zasalutował i odmeldował się. Żołnierzy od razu usunął (oni tam chcieli jeszcze coś szukać). Bóg strzegł! Później była też taka sytuacja, że na dole u doktora Kopcia przetrząsali... widząc taki afisz: Achtung! Krank cholera – nalepiłem to na drzwiach, na klatce schodowej. Jak Niemcy zobaczyli, wykręcili się i [wyszli]. Oni bardzo się bali chorób zakaźnych. Różnymi sposobami się człowiek ratował.
Pamiętam, że kiedyś będąc w kawiarni, [widziałem, jak] jeden podpity żołnierz zostawił bagnet. Naturalnie ten bagnet zabrałem... Później nawet szukał, ale ja się upłynniłem. Pani Marii Godlewskiej ten bagnet przyniosłem... A ona od razu mówi, że ona to odda... Mówię: „Zaraz, zaraz to ja przecież...”. – „Jeszcze dostaniesz [za to]!”. Chciała prezent komuś zrobić. Było dosyć chłodno. Miała taką małą mufkę. Ten bagnet niemiecki przecież długi, znacznie dłuższy od polskiego. Wsadziła w tą mufkę. Z jednej strony dwadzieścia centymetrów wyglądał i z drugiej dwadzieścia... Poszła do siebie i nic się jej nie stało... Bóg strzegł!
Już wcześniej, w 1939 roku się zapisałem. Później te wypadki wojenne... Przy bolszewikach to Żydzi węszyli... trzeba przyznać, że nie było warunków. Za czasów niemieckich już Niemcy nie znali tak terenu, jak [Żydzi]. Żydów zamknęli... A Litwini też... Skompromitowana współpracą z bolszewikami ekipa z Kowna (ta co była w Wilnie) wyjechała [z powrotem] do Kowna, a przyjechała druga grupa współpracować z Niemcami. Oni też nie znali Wilna. Jeśli chodzi o te dwa lata w czasie okupacji litewskiej i bolszewickiej... W szkole ojców jezuitów ostatnią klasą w szkole powszechnej była klasa szósta. Umieścili ją w konwikcie. Ojcowie jezuici uczyli tam religii, ale też nie w szkole, tylko w kościele. Przychodziło się do kościoła wcześniej, przed czasem nauki. Wkrótce, czyli w listopadzie 1940 roku, były przygotowania do święta rewolucji. Polski Litwin (był obywatelem polskim, bardzo dobrze po polsku mówił, po litewsku nawet tak nie bardzo [umiał]) przyniósł z woźnym grupę orłów polskich... godła (bez szyb), które wisiały w klasach. Chciał żebyśmy z tego wycinali gwiazdy. Była to wyjątkowo liczna klasa, czterdziestoosobowa. Zwykle u ojców jezuitów klasy były dwudziestoparoosobowe. Do naszych dwudziestu paru osób włączono klasę z publicznej szkoły powszechnej, znanej z andrusowskiego zachowania. Ale szok był nawet dla wychowawców, że z miejsca nastąpiło zbratanie... bo tu synowie właścicieli ziemskich, synowie oficerów, wyższych urzędników, a tu lud rzemieślniczy wileński... Ale wobec okupanta była sztama. Jak przyniósł te [godła], żeby kroić, jeden na drugiego spojrzał... „Jak że to? Orła kroić? Polskę kroić?”. Tylko człowiek ręce zaciskał i szukał czegoś ostrego, żeby utrupić tego, który to mówi. Wobec tego [nauczyciel] pociął tego orła i papierem błyszczącym oklejał, bo było widać jeszcze resztki skrzydeł. Ale w międzyczasie jeden z trzynastej szkoły, taki wysoki dryblas (miał chyba z szesnaście lat) na chwilę wyszedł „za potrzebą”. [Wrócił] i mówi, że pana wychowawcę proszą do sekretariatu, od dyrektora telefon jest. Jak wyszedł, to z miejsca wszystkie orły zostały zebrane, schowane pod katedrę (wtedy była taka katedra na podwyższeniu). Podniesiono [ją], wsadzono tam te orły wszystkie... Jak wrócił Zładkus (miał tak na nazwisko), to patrzy, że [leży] tylko ten jeden jego pocięty orzeł... Było dochodzenie, ale nic nie wykazało. Znikło... A wieczorem, gdy szkoła była zamknięta , Nowosławski przez okno wlazł i spod [katedry] wyciągnął te orły, [chciał] żebym mu pomógł. One później trafiły naturalnie do Armii Krajowej. Z kolei był też taki przypadek szczególny... Już nie o Polskę chodziło, a o wiarę przodków. Z rana raz w tygodniu między ósmą a dziewiątą chodziliśmy na lekcje religii. Przyszedł nauczyciel od WF-u, Polak, ale komunista, takie wysportowane chłopisko, wielkie, rude... Wchodzi do klasy. Patrzy, że pusto jest. Wkrótce, za godzinę miał mieć WF. „ A nu, klasa jest na religii”. „A wy co?”.. było tam dwóch pionierów. [...] I z miejsca [do nich]: „Macie za zadanie spowodowanie, żeby nikt nie chodził na religię! [W kościele] tylko baby powietrze psują! Gdzie te stare dziady, a tu młodzież!”. I kilka epitetów powiedział. Pionierzy powiedzieli nam o tym. Jak następnego dnia miał mieć lekcję gimnastyki (przez dwie ostatnie lekcje) o godzinie dwunastej, to myśmy się już przygotowali na jego spotkanie. Wszystkie gąbki ze szkoły żeśmy zabrali, wiadro z kredą umoczone... I jak on wszedł (to była ostatnia nasza klasa), to drzwiami i ławkami zablokowaliśmy jego wyjście, linie [w rękach], tornistry na piersi i ruszyliśmy na niego... Chłopisko wielkie, ale żeśmy go tak skotłowali, tak żeśmy go stłukli... Wreszcie, jak zobaczyliśmy, że on już na czworakach, to odsunęliśmy ławki i wybiegł przez sąsiednią klasę. Tyleśmy go widzieli. Było wielki dochodzenie, ale również i tym razem nikt pary nie puścił, bo była uczniowska patriotyczna solidarność.
To nie były obecne zbiórki! Pierwsze zadanie było jasne: realizowanie przyrzeczenia harcerskiego, ale z zaleceniem uwzględnienia warunków wojny i ścisłej konspiracji. Chodziło o to, żeby młodzież przetrwała. Ci, którzy [byli] w liceum (od szesnastu lat wzwyż) i wyrazili na to chęć, mieli szkolenia i ćwiczenia w terenie, naturalnie z ubezpieczeniem. Natomiast my mieliśmy za zadanie uczyć się, uczyć się i jeszcze raz się uczyć! I kolportaż prasy... Informacja o tym, co się dzieje, gdzie okupanci, gdzie Litwini, co robią, co kontrolują, co w sklepie... tak że [trzeba było] mieć oczy i uszy otwarte. Naturalnie mieliśmy swoich przełożonych, ale była zachowana taka [struktura]: były trójki, nawet piątki, [nie było] całego zastępu... Myśmy się domyślali, że od ojców jezuitów to jeszcze ten, ten i ten, ale...
Tak. Mało tego. Nie należało nawet odwiedzać kolegi, jeżeli nie było potrzeby [ani] rozkazu po to, żeby nie wpaść w kocioł albo jemu w jakiejś mierze [nie zaszkodzić], bo możliwe, że jestem śledzony i mogę niechcący zaprowadzić informatora do mego kolegi. To zupełnie inne czasy były... Ale powiedziałem na wstępie, że konspiracja na Kresach była wielokrotnie trudniejsza niż w centrum kraju. Zdarzały się wsypy, jeżeli chodzi o harcerzy? Były jakieś nieprzyjemne sytuacje, incydenty, że ktoś, kto wydawał się dobrym kolegą, okazał się zdrajcą?
„Niepodległość”. Szereg było... W tej chwili już [nie pamiętam]. Było ich kilka. Jeżeli nawet człowiek je przenosił, to czytał nieomalże w trakcie drogi, żeby jak najszybciej je przekazać.
Jasne! To przecież [stąd] między innymi dowiedziałem się o Katyniu. Były [też] różne sugestie, jeżeli chodzi o zachowanie szczególnej ostrożności przed wywózką na roboty do Niemiec. Już w wieku trzynastu, czternastu czy piętnastu lat trzeba było bardzo uważać. [W tym wieku], nawet trzynastoletnich, jak bardziej wyrośnięci, to formalnie [wywozili]. Warunki były szczególne, ale to było dobre, że czuliśmy pomimo wszystko, że jesteśmy u siebie.
Tak. Bez wątpienia.
Były, ale bardzo zwięzłe. Z tym że przede wszystkim starano się tu [uwzględnić] bardziej Kresy, bo chodziło szczególnie o zabezpieczenie przed Litwinami... że tutaj nie tylko Niemcy, ale i Litwini (kolaborowali z Niemcami). Tak że te wiadomości były w dużej mierze jasne, podstawowe. [...]
Ja byłem najstarszy. [Miałem] dwóch młodszych braci: jeden o trzy lata a drugi o dziewięć lat młodszy. Delikatnie mówiąc, musiałem szybko dorastać.
Jedenasty rok miałem wtedy. Ale w szkole ojców jezuitów, no i zresztą w domu miałem przecież szkołę patriotyzmu. Tata oficer, więc [w domu była] kolekcja broni palnej krótkiej, długiej, białej... obrazy historyczne.... Wreszcie opowiadania ojca, chociaż na to nie miał za wiele czasu. Później w szkole ojców jezuitów było bardzo patriotycznie. W 1939 roku nie tylko miałem skończone cztery klasy szkoły powszechnej i szedłem do klasy piątej, ale już zjechałem Polskę. Byłem dwa razy nad morzem, dwa razy w górach. Poznałem Poznań, Gniezno, Warszawę (już wcześniej), Lwów, Wilno, Kraków, bo tata miał wyższe stanowisko w komunikacji. Pierwszą klasą można było nawet kilka razy do roku całą rodziną [pojechać]. Mieliśmy bezpłatne bilety, więc turystycznie [jeździliśmy] (tata miał sześć tygodni urlopu, urzędnicy państwowi mieli [tyle]).
Po prawie osiemnastu latach wrócił do kraju. W 1957 roku. Wpierw był aresztowany przez bolszewików. Przez jakiś czas siedział na dochodzeniach na dworcu w Wilnie, później w Białymstoku, wreszcie otrzymał wyrok dziesięciu lat łagrów. W kilku miejscach był... za Archangielskiem i tak dalej. Potem, gdy było porozumienie, Sikorski... to tata resztką sił dotarł do armii Andersa. Został oficerem sztabu 6. Dywizji Piechoty, której dowódcą był generał Karaszewicz-Tokarzewski, podległy generałowi Andersowi. Z 6. Dywizją na tankowcu „Kaganowicz” dopłynął do Persji, czyli do Iranu, i tam [szli] przez Ziemię Świętą, Irak, Palestynę, Egipt. Z ramienia nie tylko Polskich Sił Zbrojnych, ale i Anglików (ponieważ [ojciec] znał dobrze język angielski), był u króla Faruka. Król Faruk był marionetką w rękach angielskich, był królem Egiptu. Stamtąd [ojciec trafił] do Anglii (niektórzy trafiali do Włoch). Tata był w II Korpusie, ale biorąc pod uwagę zadania, jakie otrzymał, a może i wiek ([był] urodzony w 1895 roku) znalazł się w Anglii. Do Włoch może młodszych [brali]. Tata był w stopniu kapitana, a właściwie w 1939 roku dostał majora. Tylko później Sikorski tego nie uznał. Co tu wiele mówić. Mamy za mało zgody między rodakami. Sikorski się mścił na wszystkich „piłsudczykach” za to, że został odsunięty z armii w 1926 roku, gdy wyraźnie się opowiedział przeciwko marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu. […] Tata w 1949 roku formalnie został zdemobilizowany. Jeszcze przez kilka lat [po wojnie] był Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, tak to się nazywało. W 1949 roku dostał odprawę i przeszedł do pracy cywilnej. Był nawet w Manchesterze kierownikiem magazynów. Później, jak u nas zaczynała się [Odwilż], 1956 rok... Dosłownie chyba z rok wcześniej wreszcie tata się odezwał. Można już było nawiązać kontakt. Wysłałem do Anglii (tata był wtedy w Manchesterze, to tak jakby polska Łódź, fabryczne miasto) kopię amnestii, którą tutaj władze ludowe dały, żeby emigranci wracali. Z kilku powodów: raz, żeby nie jątrzyli tam na nich, a z drugiej strony, żeby niektórych w razie czego tutaj mieć. Tata jak wrócił, to nie mógł dostać pracy. Były kłopoty. [...]
To 1944 rok dopiero, na dwa, trzy miesiące przed [akcjami]. Utrzymywane to było w dużej tajemnicy i bardziej się człowiek domyślał. Brało się pod uwagę, że zbliża się front, że Niemcy... Chodziło o demonstrację polskiej siły i przynajmniej udawanie sojuszników z „kacapami”. Brano pod uwagę, że oni są aliantami naszych aliantów, więc powinni zachować się kulturalniej niż to było w latach 1939-1941. […]
[W mojej dzielnicy] dowódcą grupy Armii Krajowej był kapitan Bolesław Zagórny, pseudonim „Jan”. „Szare Szeregi” praktycznie były włączone [do Armii Krajowej]. Starsze roczniki normalnie poszły jako oddział, natomiast młodsze [to była] służba pomocnicza. Tak że moim głównym dowódcą był Bolesław Zagórny, kapitan „Jan”, a bezpośrednim [przełożonym] był Bolesław Pietraszkiewicz. Pietraszkiewicz (który był później moim weryfikatorem) był specjalistą od spraw łączności. Byłem w 5. Drużynie „Łączność” i gdy przyjechałem do Warszawy i nawiązałem kontakty z AK, to do „Szarych Szeregów” wiadomo – radiostacja, czyli dosłownie „po linii”.
Zgrupowanie było [w dzielnicy] Śnipiszki. Już nie było mowy o kolportażu prasy, tylko chodziło o pamięć o miejscach przechowywania broni i amunicji , byliśmy przygotowani na zabezpieczenie zdobytej broni. W północnej części tej dzielnicy były magazyny dawniejszej 1. Dywizji Piechoty Legionów, Plac Broni i tak dalej. Grupa kapitana... później został awansowany na majora przez Legrzałowskiego... on miał grupę około siedmiuset ludzi, czyli batalion plus około stu [ludzi] z „Szarych Szeregów”. Magazyny polskiej broni zostały zdobyte (Niemcy też tam gromadzili i trochę Litwini). Myśmy tego zabezpieczenia pilnowali. „Szare Szeregi” traktowane były jako służba pomocnicza i myśmy nie stanowili (poza jedną grupą) zwartego oddziału. Otrzymywaliśmy funkcje „iść – zabezpieczać” po kilka osób. Wiedzieliśmy od kogo otrzymujemy rozkaz (mieliśmy pełne zaufanie) i staraliśmy się to wykonać i po pewnym czasie „zluzowywano” nas z posterunku. Walka o Wilno trwała od 5 do 15 lipca 1944 roku. Dzielnica Kalwaryjska była zdobyta już 7 lipca wieczorem (czyli stosunkowo szybko), ze względu na to, że rzeka Wilia odcinała główne siły niemieckie. Tutaj były dwa punkty oporu. Jak został wysadzony Most Zielony, Niemcy zostali odcięci od swoich głównych sił. Tylko w dwóch ogniskach ich załogi się broniły. Natomiast praktycznie zostały zlikwidowane wszystkie patrole litewskie i niemieckie przy magazynach i ten teren był już 7 [lipca] wieczorem wolny. Sytuacja była nawet dosyć pomyślna. Mianowicie dowódca zbliżającej się Armii Sowieckiej (97. Dywizji Piechoty) widząc spory oddział powstańców Wojska Polskiego (byli nawet umundurowani), porozumiewał się z kapitanem „Janem” [w sprawie] wspólnych działań i zajął się niemieckimi punktami obrony 152 i 179. Wyznaczył na komendanta placu dzielnicy Kalwaryjskiej, także z jurysdykcją [obejmującą] żołnierzy sowieckich, kapitana „Jana”, który dla bezpieczeństwa ludności, głównie polskiej powołał żandarmerię polową AK. Funkcjonowała ona do 15 lipca, to jest do czasu ewakuacji oddziałów AK, a także „Szarych Szeregów” ZHP (które wobec coraz bardziej wrogiej postawy Sowietów kończyły stopniowo swoją jawną działalność) z dzielnicy. Oddziały AK dostały rozkaz przejścia w miejsce koncentracji. Bogusze było później miejscem zdrady. Rosjanie tam naznaczyli miejsce koncentracji, żeby razem iść na Warszawę. Obiecywano generałowi „Wilkowi” wspólne działanie i nawet powołanie dywizji polskiej. [Plany] były piękne. Realia były takie, że gdy około 6000 żołnierzy się zgrupowało (kilka brygad, bo w partyzantce wileńskiej brygady były w liczbie batalionu, czyli od pięciuset nawet do ośmiuset ludzi, tylko z mniejszą siłą ognia niż normalnie batalion piechoty wojska regularnego), to poproszono generała „Wilka” na naradę do generała rosyjskiego. Jak wszedł, to od razu aresztowanie. Znaczna część, prawie połowa oddziałów Armii Krajowej na Wileńszczyźnie uniknęła internowania, a szczególnie grupa majora Szendzielarza „Łupaszki”, która przedarła się przez Prusy na teren Białostocczyzny i dalej.
„Szare Szeregi” otrzymały rozkaz, który obowiązywał działać w miarę możliwości i warunków skutecznie, ale z zachowaniem siły na przyszłość, czyli nie ryzykować. Jeżeli wojsko się wycofuje do rejonów koncentracji, które były kilkanaście kilometrów dalej, a myśmy byli garnizon Wilno, wobec tego nie teren a pilnowanie Wilna... Musieliśmy zejść pod ziemię, w miarę możliwości jeszcze się uczyć, ale raczej już myśleć o tym, żeby się dostać do centrum kraju. Było raczej wiadome, że te tereny będą już niestety pod okupacją sowiecką. Jak 15 [lipca] wyszły oddziały, to z miejsca trzeba było schować swoje emblematy, opaski, przejść w podziemie [...] i brać się tam za naukę. Wkrótce trzeba było myśleć o ratowaniu się ucieczką, wyjazdem... Stosunkowo dobrze mieli ci, którzy urodzili się nie na Kresach, tylko w Warszawie.
Tak, jak ja. Na przykład jak wykonywałem jakieś polecenia, to często mi mówiono: „Ty, jak gdzieś idziesz, to lepiej japy nie otwieraj”. A dlaczego? Dlatego, że nie straciłem akcentu warszawskiego. Od razu mnie rozpoznawali. Dziesięć lat byłem na Kresach, a przez cały czas miałem twardą wymowę! Tam lekka, śpiewna [mowa] jest... Młodszy to powiedział: „Ty nie stąd”, a niektórzy starsi, którzy o tym wiedzieli, od razu [mówili]: „Ty jesteś z Warszawy”. Musiałem być bardzo ostrożny, żeby się nie zadenuncjować. W Wilnie było strasznie nędznie z wyżywieniem. Z jakimś ubraniem się szło na wieś, dwóch, trzech kolegów z „Szarych Szeregów”, ale prywatnie już... Dla siebie, dla swoich rodzin [zdobyć] trochę żywności na wymianę. To było w sierpniu. We wrześniu się rozchorowałem na dur brzuszny. Wrzesień, październik byłem w szpitalu, a w listopadzie już szykowały się transporty do centrum kraju. Mama starała się bardzo o to, żeby jak najszybciej się wydostać. Mama urodzona w centrum kraju, na Kielecczyźnie, ja w Warszawie, mój trzy lata młodszy brat, Czesław też w Warszawie. Tylko ten najmłodszy, Marian był urodzony [na Kresach]. Pierwszym transportem, 17 stycznia, wtedy kiedy resztka gruzów Warszawy została zdobyta przez Armię Czerwoną z oddziałami Berlinga, wyjeżdżaliśmy transportem z Wilna do Białegostoku. Jechaliśmy chyba cały tydzień, te dwieście kilometrów. Ale jakoś się dojechało. Później jeszcze z parę tygodni w Białymstoku, żeby się dostać do Warszawy... [Pojechaliśmy] do rodziny mojej mamy pod Warszawę, bo rodzina taty była pod Łodzią. Stamtąd, jak dostałem się tutaj, to od razu [wziąłem się] za naukę. Bardzo dobrze się czułem w gimnazjum Rejtana, jako że to była szkoła bardzo patriotyczna. Dyrektor Ostrowski, major rezerwy Wojska Polskiego, wspaniały pedagog traktował nas wszystkich jak swoje dzieci. Mieliśmy w klasie późniejszych [żołnierzy] z armii Andersa, z różnych stron... Ja też w bateldresie (to był mundur wojskowy) zdawałem maturę. Człowiek nie miał ubrania, więc trochę przysłał tata, trochę z UNNRA... Na egzaminie, jak spojrzała na mnie „czynnik społeczny”, czyli przedstawicielka większego socjalistycznego zakładu pracy, to z miejsca zapytała: „Czy jesteście zorganizowani?”. Mówię: „Jak to zorganizowani?”. – „No przecież należycie gdzieś!”. – „Do harcerstwa”. – „Do jakiego harcerstwa?!”. [Mówię]: „Do polskiego!”. Wtedy już Kuroń organizował czerwone harcerstwo. Dostałem pytanie o statut Związku Walki Młodych. Podejrzewałem, że takie pytanie będę miał. W kiosku ruchu były różne [materiały]. Wykułem się tego wszystkiego. Śpiewam jej to. Ona usta otwiera: „Jak to, niezorganizowany i znał ten statut?!”. Mówię: „Przecież w kiosku ruchu to jest?!”. – „Toś taki podstepny?!”. A ja: „Trzeba mieć wyobraźnię!”. Wściekła była...
W wojsku! Myśmy jeszcze nie mieli formalnie [wieści o ojcu], tylko przez kogoś, że podobno żyje. Bezpośrednio od ojca listu nie mieliśmy. Ale bolszewicy, UB to wywęszyło. A przedwojenny oficer, to wróg ludu. Pomimo tego byłem szefem kancelarii w sztabie dywizjonu. Miałem pod kluczem broń krótką oficerów, a oni mieli żetony. Dopiero jak wyjeżdżali na ćwiczenia, to oddawali mi żetony, a ja im dawałem broń. Niby niepewny, a miałem całą szafę broni. Jak wychodziłem, to już przygotowali się na to formalnie. Tu cicho sza, a później na stronę mówią: „My wiemy, z kim mamy do czynienia. Wy na wolność nie wyjdziecie, dopóki się nie zmienicie, albo was szlag trafi”. Miałem prognozy bardzo przykre. Pół roku [spędziłem] w podziemiach Informacji Wojskowej we Wrocławiu. Pod piwnicą była jeszcze niższa piwnica. Okienko było takie [malutkie], że trudno było promyczek światła złapać... Stamtąd 10 marca 1953 roku wywieziono mnie samochodem (małą ciężarówką z budą), dwóch strażników z bronią do sądu, blisko. Patrzę, że żołnierze eskortujący z KBW mają w klapie wizerunek Stalina przełożony krepą (a przez pół roku nie miałem żadnej prasy). Mówię: „Co, Stalin zmarł? Gadaj, psia krew, przecież widzę!” – ja też byłem „w stopniu”. Kiwnął głową. Pięć dni po śmierci Stalina byłem sądzony. [Dostałem] siedem lat więzienia i pozbawienia wszystkich praw za nieformalną grupę antykomunistyczną, antysowiecką w podchorążówce artylerii. Po trzech dniach wzywają mnie do naczelnika więzienia i pytają, czy wyrażam zgodę na pracę w obozie pracy. Mówią, że zawsze będzie lepiej żyć, bo tyle mam przed sobą lat więzienia. „Może, jak będziesz dobrze pracował, to dzień za dwa się będzie liczył i nie będziesz siedział siedem lat tylko trzy i pół”. Wyraziłem zgodę, nie bardzo jeszcze wiedząc, co [będę robił]. Zawieźli mnie pod Złotoryję. To było zagłębie miedziowe i kopalnia miedzi „Lena”, nowa niemiecka kopalnia, która została zatopiona. Władza ludowa razem z jednostkami sowieckimi ją odwadniała. Trzeba było rozpocząć urobek. Z tamtego okresu nabawiłem się astmy i choroby serca. Przeszło dwa lata tam pracowałem. 27 kwietnia 1955 roku mnie wypuścili. Stamtąd przez Częstochowę (podziękować Bogu, że człowiek wyszedł) do Warszawy... Najmłodszy brat mnie nie poznał. Blady, wychudzony, wyglądałem jak śmierć z chorągwi. Ja poznałem brata od razu, a on mówi: „Mamusiu, jakiś pan do mamy”. Takie było powitanie. Początkowo nie mogłem dostać pracy, musiałem się rok leczyć. Wreszcie dostałem pracę w spółdzielczości rolniczej. Tam też nie mogłem się dostać długi czas... Pamiętam, że kiedyś w Wołominie wkładam głowę w okienko... kierownik zatrudnienia nawet mnie trochę polubił, ale nie mógł zmienić przepisów. Z trudem mówi, że na razie nic dla mnie nie ma, a tu nagle ktoś mnie po ramieniu stuka: „Biorę kolegę”. Rozglądam się, patrzę, gość tak w wieku mego taty. Okazuje się, że to jest prezes Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni w Radzyminie, notabene były podoficer żandarmerii przedwojennej, który dla świętego spokoju (żeby przeżyć) ożenił się z Żydówką i wstąpił do partii... I jakoś mu przyschło. Ale chciał pomagać ludziom, których uważał za swoich (albo też tak się asekurował). Zacząłem tam pracować. Później podjąłem studia dla pracujących na SGGW. Jak wyszedłem, to jeszcze przez trzy lata nie miałem praw obywatelskich, tak że nie mogłem studiować. Na SGGW mi powiedzieli: „Niech kolega nic nie mówi o tym, my przyjmiemy”. Jak dostałem prawa obywatelskie, to już inżynierem byłem!
Próbowali mnie później do partii zapisać, żebym się zrehabilitował. Mówię: „A kto siedział?! To wyście siedzieli za mnie, czy ja siedziałem?! Nie chcę wam nawet psuć waszego monumentu swoją osobą!”. W zasadzie dopiero w 1990 roku odetchnąłem. Wtedy z miejsca mnie przyjęto do Ministerstwa Rolnictwa. [Wcześniej] zawsze byłem obywatelem drugiej kategorii, w aktach było gdzieś to zaznaczone. [Ludzie] z ministerstwa (jako inżynier rolnictwa byłem kierownikiem działu), chcieli koniecznie, że jeżeli już nie w partii, to żebym współpracował... Jak to można chcieć... „My spowodujemy, że mając dwa fakultety – skończyłem Wydział Rolny i Wydział Ekonomiczno-Rolniczy SGGW – zostanie pan dyrektorem”. W żadnym wypadku, [nie zgodziłem się]. Wkrótce straciłem nawet stanowisko kierownika działu, ale przynajmniej przy goleniu gęby nie kaleczyłem, patrząc sobie w oczy...