Jerzy Grzelak „Pilot”
Nazywam się Jerzy Grzelak. W czasie Powstania byłem jeszcze bardzo młodym chłopcem, musiałem sobie trochę dodać lat, żeby być oficjalnie członkiem Armii Krajowej, żeby być zaprzysiężonym. Ale to potem się okazało, kiedy już blisko Powstania było. […]
- Proszę podać pseudonim, pańską funkcję i na jakim terenie się pan znajdował w czasie Powstania.
Pseudonim miałem „Pilot”. Działałem na terenie Mokotowa, w pobliżu [miejsca], gdzie mieszkałem, na ulicy Belgijskiej 3, mieszkania 26. Na wprost, tak się złożyło, że Belgijska 5 był główny sztab odcinka. Między innymi i Szwoleżerowie, i „Baszta”, i „Granat”, koledzy, którzy akurat stali na tym terenie, mieli swoją bazę w okolicach. Oczywiście potem ulica Puławska, odcinek w stronę południa był właściwie nasz. Kościół świętego Michała.
- Był pan dzieckiem w czasie okupacji. Czy zapamiętał pan coś z okresu jeszcze przed Powstaniem Warszawskim?
Oczywiście. Tamte czasy były tak tragiczne, że trudno nie pamiętać. Wychowywałem się w rodzinie, która była bardzo zaangażowana w walkę z okupantem. Tatuś, poznańska rodzina, ułan 26. Pułku Ułanów, przeszedł przeszkolenie - normalne, jak to przechodzą żołnierze, którzy są powołani do służby czynnej - w Grudziądzu. Tam była szkoła podoficerska. Grudziądz to była kolebka polskości. Dla mego ojca pierwsza postać to jest oczywiście Bóg, druga postać to był Piłsudski. Bóg, honor i ojczyzna to w moim domu były słowa, które bardzo często po tragicznym dniu 1 września 1939 roku były używane. Ojciec był od razu zaangażowany w walkę z okupantem. Z tym, że w domu spotykaliśmy się z różnymi osobami, ale nic się nie mówiło kto, gdzie…
- Czy chodził pan do szkoły w czasie okupacji?
Tak, oczywiście. Chodziłem na ulicę Wiktorską. Niestety nasz elementarz to była już okupacyjna gazetka, nazywała się „Stern”. Pierwsze zdania były po niemiecku, a potem dopiero po polsku. Tak, że to była tragedia wielka. Między innymi to było przyczyną, że rodzina – zresztą nie tylko moja – już miała dosyć tego zniewolenia przez bardzo okrutnego okupanta, sukcesywnie pogarszającego nasze warunki życia. W ogóle sytuacja była tragiczna.
- Czym się zajmowali rodzice przed wojną?
Tatuś był jednym z właścicieli firmy „Trzaska, Evert, Michalski” przed wojną. To była typowo polska działalność, były tam wydawnictwa encyklopedyczne i w 1939 roku to zostało zamknięte kompletnie. Grupy, jeszcze z okresu przed studiami ojca, w wojsku - właśnie w Grudziądzu mieszkali i w innych naszych jednostkach - które były pełne euforii po 1920 roku, zostały już w pewnym sensie załamane. Dlatego, że tutaj przepiękna wolność, nareszcie mamy kawałek morza na Westerplatte. Pamiętam te piosenki – „Morze, nasze morze”, wszyscy w strojach [narodowych] chodzili. Ułani – też euforia! Mamy jeszcze taką wspaniałą armię, nie mówiąc o lotnictwie – Żwirko, Wigura. A tu nagle tragedia – 1939 i nagle jesteśmy traktowani jak najgorsze… Nie wiem, w ogóle to się nie mieściło w głowie. Gorzej jak murzyni, którzy byli w Afryce łapani.
- Jakie najważniejsze wydarzenia zapamiętał pan z okresu okupacji, ale jeszcze przed Powstaniem Warszawskim?
Szereg był takich sytuacji. Mimo, że byłem bardzo młody, byłem wysportowany, bo ojciec ćwiczył cały czas ze mną. Horyzont, jeśli chodzi o sposób myślenia, był nastawiony wyłącznie na to, że musimy odzyskać wolność, więc były różne bardzo ciekawe akcje. Mieliśmy na przykład kilku kolegów - był oczywiście starszy kolega, który nami kierował - więc pamiętam jak dziś, jeśli chodzi o Mokotów, że szczególnie Puławska, Dom Wedla i odcinek od Madalińskiego w kierunku Placu Unii, z jednej strony zamieszkały przez oficerów niemieckich gestapo i innych formacji, był pod naszym okiem. Po prawej stronie Dworkowa, żandarmeria. Willowa – podobna sytuacja. Wywieszali zawsze flagi na swoje święta. Raz się udało flagę ściągnąć w nocy. Dwa razy nam się udało, mnie się to udało też. Albo brało się żarówkę i malutkim pilniczkiem [wierciło się] maleńką dziureczkę. Potem strzykawką – atrament do środka, w kieszonkę i w nocy rzucało się w chorągiew. Budzili się, wychodzili z domu i dopiero [wtedy zauważali].
Były tragiczne sytuacje, bo się trochę mścili później. Jedna z najtragiczniejszych sytuacji to była – nie pamiętam dat, nie będę operował datami, mówię to, co pamiętam – makabryczna sytuacja. Szliśmy z mamą ulicą Puławską, vis a vis po lewej stronie jest ulica Rakowiecka, po prawej stronie jest zajezdnia tramwajowa. […] Tam, gdzie było kino „Moskwa”, teraz jest
Silver Screen, była brama z drewnianych sztachet, olbrzymia. W pewnym momencie dochodzimy i nagle podjeżdżają „suki” (te samochody zwane tak przez nas w tym okresie), wysypują się z nich żandarmi, zatrzymują tramwaje przed Rakowiecką, otaczają cały teren, wyciągają ludzi z wagonów tramwajowych. Nas trzymają, stoimy – co się dzieje? Za chwilę podjeżdża, jak dziś widzę, samochodzik przez nich stosowany, ustawiają karabin maszynowy. Za chwilę podjeżdżają samochody z jeńcami. Nie pamiętam ilu było jeńców, nikt ich nie liczył. To był moment. Ustawili ich pod sztachetami i…
To byli ludzie cywilni, cywile.
Zakładnicy jacyś. Nie wiem, do tej pory nie rozstrzygałem tego, bo powiem szczerze, że przez trzydzieści parę lat w ogóle nie chciałem myśleć o Powstaniu. Możemy historycznie dojść, co to była za akcja z ich strony. Odwetowa. Ustawili ludzi, to było może czterdzieści, może więcej osób i z karabinu maszynowego zaczęli strzelać. […] Mama, elegancka kobieta, świetnie znała niemiecki, skoczyła: „Co robicie?!”. A ludzie ją odciągnęli: „Niech pani nie podchodzi, bo panią wciągną i koniec! Też pani zostanie, tak jak ci zakładnicy”. To była tragiczna sytuacja – pamiętam na całe życie. Tego się nie usunie ze świadomości.
Był szereg innych sytuacji. Na przykład, […] tam, gdzie był Teatr Nowy, było kino „Olimp”. Oczywiście ci, którzy byli już trochę zorganizowani, jeszcze trudno powiedzieć o jakiejś formalnej organizacji, ale [tak, jak] grupa w której byłem, dostawaliśmy pakunki, które się rozpakowywało w czasie rozpoczęcia filmu, żeby był gaz, żeby ludzie wyskakiwali. Mnie nie wolno było chodzić, ale raz złamałem zasadę, że w czasie okupacji nie chodzę do kina. Był film
Mit hausen, kolorowy, opowiadali o tym filmie – walka na szpady. Zawsze miałem zacięcie, bo tatuś ułan, z szablą, więc ja też, wyobraźnia. Zresztą potem byłem szermierzem, z Zabłockim, Pawłowskim ćwiczyliśmy. Tak, że: „Na ten film – myślę sobie – pójdę”. I co było charakterystyczne, był film - nie pamiętam, który to był rok, czy 1943 - i przed tym była kronika. Jak dziś pamiętam – na tej kronice niemieccy oficerowie pokazali Katyń. Wskazali na rosyjskich siepaczy, którzy spowodowali tę masakrę. Pamiętam ten film, bo to przerażające było, pokazywali, że kula była w tył czaszki z jakiegoś pistoletu. Później, w międzyczasie, były chwile, że się o tym nie myślało, ale przychodziły momenty, już potem, jak już było wyzwolenie - pseudo-wyzwolenie, bo z jednej okupacji w drugą wchodziliśmy - że nie wolno było mówić o Katyniu, gdy uprzytomniłem sobie, że przecież taka była sytuacja. Było wiadomo jaka była tragedia, jeśli chodzi o możliwość propagowania tego tematu.
Natomiast, jeśli chodzi o inne z akcje naszej strony – już miałem kontakt oficjalny. Ojciec był bardzo zaangażowany w walki. Wiem, że miał broń. Mieszkaliśmy Belgijska 3, mieszkania 26. Proszę sobie wyobrazić jaka [była] tragiczna sytuacja: Niemcy szukali dla swoich oficerów kwater. Belgijska 3 mieszkania 25 wprowadza się [Niemiec]. Mieszkanie moje ocalało, ale [numer] 25, czyli sąsiad najbliższy, jakiś esesman - starszy pan, w wieku dobrze po pięćdziesiątce, z jakiejś wyższej hierarchii, bo to ładny budynek był, ładne mieszkania - wprowadza się ze swoją żoną i trojgiem dzieci. Żona miała niecałe trzydzieści lat. Czyli to były hitlerowskie specjalne metody. Małe dzieciaki tam były. To była tragedia.
Pamiętam, którejś niedzieli, broń ojca owinęli w pergamin. Mama zrobiła sałatkę, do salaterki włożyli [broń], sałatkę ładną, na wierzch pomidorki i pojechali sobie pod Warszawę do Konstancina. W Konstancinie był też ściągnięty przez ojca z Wilna wujek, ksiądz. Bo tam znowu Rosjanie rżnęli księży. W ostatniej chwili udało się go stamtąd ściągnąć. Zakwaterowany był w Konstancinie i tam broń ukryli. Takie były różne sytuacje naszych rodzin. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to była też bardzo ciekawa [historia]. Mieszkałem Belgijska 3 mieszkania 26. Nade mną było podobne mieszkanie – 28. […] Na górze mieszkała kobieta, która bardzo lubiła przyjmować u siebie niemieckich oficerów. To była makabryczna sytuacja, bo [u niej] orgie się odbywały, dosłownie, po nocach. Coś strasznego. Ale to wszystko jeszcze było nic w stosunku do tego, co działo się – pierwsza, druga, trzecia, do czwartej nad ranem. Ona miała „stałego”, jeszcze wtedy nie wiedziałem co, jak. Oczywiście przychodził już kompletnie pijany, ona go nie wpuszczała i rosyjskim akcentem błagał, żeby go wpuścić. To trwało dosłownie do czwartej czasem. Przyszło trzech znajomych ojca mojego, powołali się, że są przyjaciółmi. Jednego znałem, bo „kontakt” – i mówi: „Jureczku, mamy do ciebie gorącą prośbę. Chcemy wiedzieć kiedy on przychodzi, kiedy wychodzi, o których godzinach. Czy mógłbyś nam to wszystko spisać i zrelacjonować?”. – „Oczywiście”. Okazało się, że to był szpieg, agent, który wydał wielu Polaków. Pracował na Alei Szucha, jak potem się dowiedziałem i to było potrzebne, żeby go, po prostu, zlikwidować. Wychodził około jedenastej. Wszystko sobie popisałem, powiedziałem, przekazałem. Przez około miesiąc spisywałem, że wychodził tak dziesiąta, jedenasta. Efekt był taki, że tuż przed Powstaniem, oni przechodzą. Z tym, że nie wiedziałem o tym, dopiero potem mi powiedzieli co i jak, jak ma wyglądać cała akcja likwidowania tego szpicla. Rano już było wiadomo. Przyszła pani, która mleko [przynosiła]. Przywozili mleko na plecach, plecy owinięte były prześcieradłem, bańki na plecach. Jedną albo dwie bańki na plecach kobitki przynosiły, prześcieradłem to było zawiązane. Mówi: „O! Jaka sytuacja! Obstawiona jest Belgijska 11, bo tam kogoś zabili!” Właśnie tego szpicla. […] Te wspomnienia, to było zakodowane w pamięci wszystko i zostaje, bo to tak jak film na taśmie. Nie wszystkie momenty się pamięta. Nazwisk się specjalnie nie używało, tylko pseudonimy, dlatego że była konspiracja.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania to była już taka sytuacja, że już coś się szeptało wcześniej. W mojej grupie był bardzo operatywny kolega, Gliński. Starszy co prawda, miał chyba z szesnaście lat. Był trochę zorientowany i nas trochę prowadził. Było nas trzech. Jeszcze Rakoczy Włodek, mieszkał w tym samym budynku, tylko w innym miejscu. Spotykaliśmy się na strychu. On mieszkał pod ósemką, mieszkania osiem, budynek oryginalny. Wchodziło się na podwórko, po lewej stronie klatka – po pomostach, druga klatka i moja klatka – trzecia i czwarta. Na klatce, na górze, jeszcze zrobiliśmy wytrych do strychu (bardzo ładny strych) i na strychu bazę, spotykaliśmy się, żeby można było przygotować różne drobiazgi. Jeszcze pamiętam, trochę od tego tematu odbiegając, że poniżej Królikarni był domek fajny, tam „sidolówki” zbieraliśmy, po Sidolu puszeczki. Stale szukaliśmy. Nawet hacele, jakieś gwoździe, ci starsi montowali.
Na strychu pamiętam, że on któregoś dnia mówi: „Będzie. Coś, o czym wam nie mogę mówić kiedy, ale nareszcie coś będzie”. Jest moment, pamiętam jak dziś, ojciec mój ubiera się rano, była godzina chyba koło dziesiątej - dziewiąta, dziesiąta – buty, typowe oficerskie, spodnie bryczesy, marynarka w kratkę, angielski styl - bardzo elegancki mężczyzna był, pedant dosłownie - czapka cyklistówka i mówi: „Niusieńka. Zaczęło się. Dzisiaj”. Mama płacze, mówi: „Jak to?” – „Słuchaj, to będzie trwało kilka godzin, maksimum do trzech dni. I będę w domu, nie martw się”. Mama kanapki przygotowała, ojciec wziął kanapki, wyszedł. Siedzimy na strychu - to było w rannych godzinach - z kolegami, nagle zaczęło się tak, że samolot leci. Leci samolot i zaczęły się strzały. Mamy widok na Belwederską. Najbardziej zorientowany mój kolega [krzyczy]: „Zaczęło się! Powstanie!” Wiedział już. Z tym, że wcześniej czekaliśmy na ten moment. Ale wcześniej ten, który pierwszy raz ze mną miał kontakt, jeśli chodzi o szpicla, to podał, że jeśli taka sytuacja by się wydarzyła, że coś by się zaczęło, spotykamy się na promenadzie. Koledzy, którzy będą przychodzili [mieli się zgłosić do pewnej] pani, żony oficera, który zginął. „Godzina »W«” - takie było hasło. Jak [ktoś] powie: „Godzina »W«”, to już wiadomo, że to z naszych. Tak się stało. Zbiegłem na dół, ale zaczęło się tak, że bardzo mało osób się zgłosiło. Było chyba z piętnastu kolegów dosłownie i już mieli zadania jakieś. Mieli rozpisane wszystko, kto, gdzie, jaki posterunek.
Praktycznie biorąc pierwszy dzień Powstania zakończył się dosyć wcześnie dla mnie, koło godziny dziesiątej przyszedłem do domu. Rano już zaczął się ruch, dwaj starsi koledzy [mówią]: „My tu już jesteśmy zaangażowani”. W rezultacie pamiętam, że ten dzień jakoś przeszedł, naokoło jakieś walki, ale nie miałem jeszcze oficjalnego zadania.
- Czy pan został zaprzysiężony?
Zaprzysiężony byłem chyba też przez grupę, to był kolega Zbyszek Wroński. To było tuż przy piekarni, od Belgijskiej zaraz była, w dół schodząca, przyjemna uliczka i była stolarnia. Ten, który przyjmował, miał pseudonim „Wrona”. Było dosłownie czterech dorosłych kolegów, starszych, ich kolegów, nie moich. Znałem tylko Zbyszka. Ale to było jeszcze przed akcją ze szpiclem. Nie pamiętam, może półtora miesiąca przed wybuchem Powstania.
[…] Był też porucznik „Leszek”. Zgłosił się też [jeden] z moich kolegów, żeby znaleźć miejsce, jakieś większe pomieszczenie, gdzie będzie można się zebrać na odprawy. Dzień szybko przeleciał. Znalazłem dobre miejsce, ale koledzy też. Nie tylko ja o tym miejscu [wiedziałem], bo inni koledzy też wcześniej już na to wskazali. To było na ulicy Belgijskiej 5. Tam była fabryka Gąseckiego, ale Gąsecki zbudował budynek dla swoich pracowników. Belgijska 5, wejście było z Belgijskiej w prawo i na parterze było dosyć duże […] pomieszczenie. Nie wiem do czego było używane przez mieszkańców, ale prawdopodobnie rekreacyjno-sportowe, coś w tym rodzaju. Już się koledzy zebrali. Następnego dnia była tragedia największa, to było z drugiej na trzecią w nocy. Zaczęła się straszna strzelanina. Obudziliśmy się wszyscy i do piwnic od razu. Koledzy starsi, widać, że już byli zaprzysiężeni, [mówią]: „Do piwnicy, bo może być tragedia”. Co się okazało: na ulicę Belgijską wjechały trzy czołgi w nocy i zaczęły walić z dział w nasz budynek. Właśnie, między innymi w to miejsce, gdzie my się zbieraliśmy, rąbnęło. To się skończyło koło godziny drugiej, może trzeciej. Nie pamiętam, nikt nie patrzył na zegarek, te momenty tak leciały. Trzecia, właściwie już było rano, zebraliśmy się. Jeden z kolegów poprosił, żebym też [był]. Zebraliśmy się pod [numerem] 5, tam zrobił się sztab. Sztab kolegów, którzy przychodzili 2 i 1 [sierpnia]. Tylko, że wtedy nie byli jeszcze zorganizowani […]. Co się okazało: to byli „Szwoleżerowie”. Tak, jak jedni koledzy dostali, na przykład, zadanie, żeby załatwić gestapo w Alei Szucha, [ale] to nie wyszło i potem drudzy mieli opanować pocztę, a ci - to byli „Szwoleżerowie”, czyli ułani - mieli zdobyć konie na Łazienkowskiej. Niestety Niemcy ich zdziesiątkowali. Wszyscy się zebrali. Tyszkiewicz „Góral” był dowódcą i pod „piątką” był cały sztab. Już potem inne oddziały też dochodziły, ale tu było główne ognisko, które było w dobrym miejscu, bo obstrzał, który był z dołu, czyli z ulicy Belwederskiej był dla nich nieszkodliwy. Z Puławskiej też, bo to w kącie [było], bardzo dobre miejsce. Mój balkon był na wprost dosłownie, część okien wychodziła na Dolną, a część sypialna akurat na „piątkę”. Wtedy już oficjalnie byłem, już była opaska, dostałem przepustkę i już dostałem zadania. Pierwsze zadania to było rozpoznanie. Zbyszek Wroński, pseudonim „Kret”, był dowódcą plutonu i przy nim [byłem]. Potem porucznik „Jerzy”. Tak, że tutaj już mnie skierował do nich. Jak były takie sytuacje, że ktoś coś potrzebował, to byłem do dyspozycji. Czy przerzucić na Odyńca jakieś [listy], czy przekazać paczki, lekarstwa, trochę amunicji czasem. Tereny były najgorsze – Park Dreszera, Odyńca, dalej wszystkie uliczki, Szpital Elżbietanek. To był teren, gdzie mnie wysyłano, gdzie przechodziłem. Na samym początku byłem dwa razy w Instytucie Higieny. Przejście było bardzo trudne, dlatego że to był teren opanowany przez Niemców, ale tam była kwatera główna. „Baszta” to jest Batalion Obrony Sztabu. Ale on, niestety, został na Mokotowie, a tak się złożyło, że w różnych miejscach była kwatera główna.
Natomiast, pamiętam, że były różne tragiczne sytuacje. […] Najgorszym punktem była fabryka Bruhn-Werke, najgorszym punktem była szkoła na Grottgera. W Bruhn-Werke była bardzo silna grupa niemiecka. Z Grottgera obok – Dworkowa, był bunkier, karabin maszynowy, Willowa – żandarmeria, obok pałacyk Szustra. Z naszej strony też były akcje, ochotnicze, żeby pójść [do walki]. Koledzy, którzy zgłosili się na ochotnika, często nie wracali. Miałem taką tragiczną sytuację, do dziś nie mogę tego zapomnieć. Często miałem dyżury w rejonie, gdzie czołg ściął dosłownie kant budynku. Zostawił olbrzymią wyrwę, z której był wspaniały widok na całe pole Szustra, na Belwederską, na Bruhn-Werke i na Grottgera. Baliśmy się, wszyscy się bali, że ponowi się akcja czołgów. W związku z tym cywile zaczęli kopać przy Belgijskiej 4 olbrzymi dół. Dół miał uniemożliwić przejazd czołgu. Drugi dół był na rogu Puławskiej i Belgijskiej. Jeszcze w tym momencie pamiętam tragiczną sytuację przy rogu Belgijskiej i Puławskiej. Wpadli [Niemcy], obserwowaliśmy [to] z odległości, praktycznie biorąc, żeby nie być w zasięgu wzroku i strzału ewentualnie, ale to było widać. To było rano […]. Potem dopiero, wieczorem, można było podejść pod odcinek Belgijska 11, [gdzie] były sklepy. Był to sklep Frączaka. Handlował pietruszką, kartoflami - warzywami. Wpadli. Frączak i Frączakowa przeżyli. Z kolegami przyszedłem, mnie znali dobrze, bo mama się [u nich] zaopatrywała zawsze i mówią: „Co za tragedia!” Zapłakani. Co się okazało: Niemcy wpadli do sklepu. Korytarz [tam] był, jakieś drzwi i dalej było ich mieszkanie. W mieszkaniu byli, w wieku gdzieś siedemnaście, osiemnaście lat, ich syn i córka. Schowali się pod łóżko, które stało w końcu pokoju, przykryte, i pod łóżkiem, pod kapą siedzieli. Jakiś esesman wpadł i nie wiem jak to się stało, zorientował się, puścił serię i oboje, niestety, zginęli. To były makabryczne akcje ze strony Niemców.
Natomiast, jeśli chodzi o pierwsze momenty związane z organizacją naszych grup: dołączały się stale różne osoby. Mówili, że z oddziałów przychodzili. Praktycznie biorąc, moi koledzy (jeden z nas był młodszy, Jacek) którzy pomagali, ale nie byli zaprzysiężeni, nie byli oficjalnie żołnierzami – to jest największa tragedia – ginęli. Z innych domów co chwila słyszałem, że zginął któryś z młodych kolegów. Dla mnie najbardziej przykra chwila była, jak wracałem z dyżuru, w wyrwie, o której wspomniałem, od tego czołgu. Wyposażenie miałem kapitalne, bo miałem dużą lornetkę sportową i granat. Granat dostałem od jednego z sympatycznych starszych kolegów. To było przyjemne. Mama była po operacji, miała po przepuklinie otwartą ranę. Ale gotowała, szyła szare mundury, bo oficjalnym mundurem powstańców był kombinezon szary i furażerka szara. I opaska. Opaska – też była sympatyczna sprawa z opaską i do dziś kontrowersyjna – opowiem o tym za chwilę. […]
Wracam z dyżuru w wyłomie, dosyć długo nikt mnie nie zmieniał. Dyżur polegał na tym, żeby być ukrytym, ale obserwować, czy przypadkiem czołgi znowu nie jadą. Miałem jeszcze na wyposażeniu hełm. Ale hełm – też dostałem od jednego z kolegów – był pęknięty. Ja w hełmie, bardzo fajnie, miałem lornetkę, granat schowany. Wyszedłem i jestem dosłownie przed moim balkonem. [Była tam] górka i ktoś krzyknął, że górka się pali. Belgijska 2. Ochotnik, taki Jureczek, przyjaźniliśmy się, też nie był czynnym, tak jak ja, był starszym łącznikiem, kierował nami. Wieczorami się siedziało, nie było co jeść w ogóle, dzieliliśmy się, [tym co mieliśmy], to były momenty przyjaźni. On mówi: „Lecę na górkę, pożycz mi ten hełm”. Mówię: „Jureczku, nie mogę, bo pęknięty jest”. Poleciał. Minęło dziesięć minut – niosą go. Dosłownie na moich rękach zmarł, jeszcze go objąłem, postrzał w głowę. Pochowany jest do tej pory, zresztą kilku jest pochowanych, pod moim balkonem na Belgijskiej 3. Było tam miejsce, schodki, ogródeczek. Nikt nie wie, że tam chowaliśmy. Nie było gdzie chować już na tej górce.
Nie mówię już o tym, że w wielu wyprawach to były tragedie, stale przynosili kolegów. W Parku Dreszera wszystkich się chowało, to było straszne. Park Dreszera to jest dosłownie jedno, wielkie cmentarzysko. Z tym, że była ekshumacja po wojnie, ale kości sporo zostało jeszcze. Zresztą mamy tam swój pomnik i w tej chwili się spotykamy na uroczystościach – 1 sierpnia, 27 września.
Nie byłem osobą, która z karabinem walczy, ale stałem parę razy przy erkaemie, podawałem taśmę, trzeba było to broń podnosiłem. Znałem teren. Byłem nieodzowny dla tych, którzy przyszli z innych dzielnic, więc to było bardzo budujące. Zmęczenie straszne, wyżywienia, lekarstw. To wszystko było tak tragiczne, że czasem wspominałem moment mego zaprzysiężenia przy Belgijskiej, na ulicy Goryszewskiej, przy piekarni, chwilami myślałem sobie – „Boże kochany, to było konieczne, ale dlaczego tylu ludzi ginie? Dlaczego tylu ludzi ginie?!”.
Nie znałem sytuacji jaka była w Śródmieściu, nie znałem sytuacji jaka była w Warszawie. Komunikaty były. Kolega, który był starszy, prawdopodobnie był na polonistyce, pisał różne ciekawe komunikaty, jednym z moich zadań stałych było roznoszenie ich po piwnicach, żeby podtrzymywać ducha cywilów. […]. Nocowałem w piwnicy na Belgijskiej 3. Doskonałe piwnice, bardzo głębokie, przejścia były pod całym domem. […]
Moment niezapomniany był, kiedy – to była niesamowita sprawa – w pewnym momencie [zobaczyliśmy zrzuty]. Nie pamiętam dokładnie godziny. […] Wiem, że było piękne niebieskie niebo i nagle zamiast tragicznych messerschmittów, które lecą, zrzucają bomby, nie wiadomo czy na nas, czy na drugich, czy na przyjaciół, lecą olbrzymie samoloty wysoko, zenitówki walą cały czas, a z samolotów wyskakują punkciki. Desant! Anglicy! Amerykańskie samoloty [to] były, ale my podpisaliśmy pakt z Anglikami, z Francuzami. Widzę – wyskakuje jeden, drugi, trzeci punkcik, coraz większy. Kolorowe, niektóre mają dwa spadochrony, niebo piękne, błękitne. I – tragedia. Okazuje się, że to nie jest desant. To były pojemniki z bronią. Trochę broni, trochę lekarstw i osiemdziesiąt albo więcej procent przeleciało - wiatr był - na stronę niemiecką. Na Babskich Łąkach – polecieliśmy od razu, cała nasza grupa – otwieramy - lekarstwa. Lekarstwa, dobra sprawa. Ale tyle wysiłku z ich strony, żeby tu przylecieć i Niemcy przejęli wszystko. Dosłownie. Pamiętam jeszcze, miałem fajny fiński nóż, odciąłem sobie kawałek spadochronu [i zrobiłem] koszulę.
Sytuacja przykra była na Woronicza. Poszli chłopcy na Wyścigi Konne. Jak przyszli z akcji to była tragedia, byłem w momencie kiedy wracali. Ranni, „tamten zginął”, „Wojtek zginął”, „tamten zginął”, takie przygnębienie! Opowiadali jak było. Weszli na Wyścigi przez parkan, weszli na tor i okazało się, że na trybunie [Niemcy] mieli broń, karabiny maszynowe i dosłownie jak do kaczek zaczęli walić. Przez mur uciekali. Tak opowiadali. To była makabryczna sytuacja, wspomnienia z tego momentu. Potem znowu Niemcy Woronicza odbijali. Przy Madalińskiego była szkoła rękodzielnicza, tam też często „latałem”. Też niestety tylu zginęło. Były momenty euforii na początku Powstania, a później – gdzie się poszło – tylu zginęło. Koleżanka, łączniczka sympatyczna, gdzieś zginęła, drugi kolega też. To było tragiczne. To była wielka tragedia, że zamiast trzech dni, jak mój tata mówił, to było sześćdziesiąt trzy dni. Jak schodziłem w nocy już na odpoczynek do piwnicy, cały korytarz piwniczny to były łóżeczka jakieś, gdzie spali cywile. Mama [powiedziała]: „Będzie dobrze, nasi zdobyli PAST-ę”. Ale rezultat, jak wiemy, był jaki był. Jedno jest pocieszające, że byliśmy bohaterami. […]
Pamiętam tragedię – 24, 25, 26 września. Dosłownie dywanowy nalot na Mokotów. Ale dosłownie już do piwnic. Koniec świata. Jakoś nasz budynek ocalał. 26 [września] jesteśmy na stawie i – tragedia. Kapitulacja Powstania na Mokotowie. Co robić? Jedni się nie zgadzają. Tyszkiewicz ogłosił: „Przechodzimy do innych oddziałów!” W tej sytuacji zaczęto się przygotowywać. Nie wiadomo [było] jaka będzie sytuacja. Mundury koledzy zdejmowali, szukali cywilnych ubrań.
Jeszcze nie powiedziałem, jaka była sytuacja ciekawa. Przyszedł „Radosław”. Chłopcy przyszli kanałami. Nie chcieli walczyć już. Wszyscy zmęczeni, ale mieli broń. Masę broni. Z zazdrością patrzyliśmy na nich. Oczywiście chcieliśmy ich jakoś ugościć. Mokotów stosunkowo jeszcze nie był [zniszczony], ale była wielka tragedia, jeśli chodzi o jakiekolwiek zdobycie pokarmu. Przecież wielokrotnie miałem sytuację, że podczołgiwałem się gdzieś [żeby zdobyć jedzenie]. Mieliśmy ogródki prawie na całym terenie podwórka. W czasie okupacji sadziło się, co się dało, ale tutaj była sytuacja, że [była] Belgijska i [dalej] schodki. Po lewej stronie jest kapliczka Szustra, grób Szustra. Po prawej stronie - schodki trochę zasłaniały - było kartoflisko. Podczołgałem się i kartofli w torbę od maski napchałem. Czasem nawet, po drugiej stronie, pomidory udało się trzy, cztery zdobyć. Potem byłem w miejscu, gdzie nie było obstrzału, dzieliliśmy się. To był rarytas. „Radosława” kartoflami poczęstowaliśmy i była [taka] sytuacja, że potem przyszli do tego pomieszczenia i broń była brudna. Mówią: „Dzieciaki!” – to czyściliśmy. Byłem zauroczony. Patrzę, na kupie broni „siódemeczka” leży. Myślę: „Kurczę! Przecież im to niepotrzebne. Przecież to jest moje marzenie”. Spojrzałem, [był tam] porucznik „Leszek”, spojrzałem na niego, pokazałem, on spojrzał, mrugnął. Czyste sumienie miałem. Przecież z tego nie będą strzelali. Gdzieś zdobyli na Niemcach. […]
W bezpośrednich walkach nie brałem udziału. Przynosiłem tylko to, co było potrzebne, co mi przekazano. 27 września, schowałem „siódemkę”, nie miałem amunicji do niej, dostałem potem dwa naboje. Nosiłem ją, ale nigdy nie strzeliłem z niej, bo nie miałem okazji, bliskiego kontaktu, [to] starsi koledzy [strzelali]. Ojca szablę, która była w domu, swoją finkę i granat schowałem na strychu, za belką. Zdjąłem też opaskę, przepustkę, ubrałem się normalnie, jak dzieciak. Staliśmy, pamiętam, z kolegami, przy włazie przy Szustra, jedni chcieli wchodzić, drudzy chcieli [iść] walczyć do Śródmieścia. Inni mówią: „To przejdziemy tu”. I poszli na Czerniakowską, przez Wisłę chcą się przedostać. Natomiast tutaj była tragiczna sytuacja, że Niemcy wrzucili jakieś gazy. Na Dworkowej. […]
27 września rano, to była godzina chyba szósta, może piąta, nie pamiętam, byliśmy w piwnicy i wyszliśmy. Nasz budynek w kierunku „piątki”, masę było przejść, rowów wykopanych, poszatkowana była cała ulica. Kaplica była, jedna z pań zostawiła kawalerkę i kawalerkę przerobiliśmy na kaplicę. Obok piwnica. Wyszliśmy i w tym momencie, ze strony podwórka, od ogrodu i z góry – Niemcy. […] Uzbrojeni – młode chłopaki – po zęby, w cholewach granaty.
Banditen! Banditen! Słyszę łamany głos ukraiński: „Wychodzić! Kto nie wyjdzie to zostanie rozstrzelany!”. Zaczęła się moja osobista tragedia, bardzo ciekawa […]. Profesor Kuczyński napisał książkę, praca zbiorowa: „Tragizm i sens Powstania Warszawskiego”. […] W książce [tej] jest wspomnienie dziecka, najmłodszego uczestnika Powstania Warszawskiego, właśnie moje wspomnienie – Jerzy Grzelak „Pilot”. Nie będę już tej tragedii opowiadał, ewentualnie w skrócie.
Ukrainiec krzyczy i wszyscy ludzie wychodzą, bo kto nie wyjdzie, to zostanie rozstrzelany. To była jakaś szturmowa grupa Niemców, Wehrmachtu i wszyscy po cichutku wychodzą na podwórko. Ale mam sytuację trudną, bo mama, jak wspomniałem na początku, miała operację, po przepuklinie, rana była otwarta, było gorąco. Tragiczna sytuacja. Było pewne, że albo [nas] tam rozstrzelają, albo nie wiadomo, co będzie. Nie chciałem mamy narażać na taką sytuację, która dla niej byłaby tragedią, bo by nie przeżyła tego ze względu na bardzo tragiczny stan zdrowia. Zorientowałem się, że ich nie ma, że nie zwracają [na nas] uwagi. Staliśmy przy wyjściu z piwnicy i wyszliśmy właśnie z kaplicy. Jest [taki] moment, że wszyscy wychodzą. A ja mamę delikatnie skierowałem w kierunku piwnicy, żeby zeszła. Zeszliśmy do piwnicy i schowaliśmy się. Zobaczymy, co będzie. Co będzie, to będzie – wiem, że iść nie może. Siedzimy w piwnicy od czterech godzin, ale słyszę, że obok też ktoś jest, ktoś się schował, że nie jesteśmy sami. Okazało się, rzeczywiście, jakieś sześć, osiem rodzin też się schowało. Ale nawet nieznanych mi, z innego podwórka.
W tym okresie, z dalszego budynku, też się chowało sporo osób. Naprzeciwko się paliło, bo to było na Boryszewskiej, w dole. Był [tam] dom i ogród, gdzie czasem pomidory udawało się zdobyć, jakąś gruszkę. A najwspanialsze to były melony. Nie zapomnę, były melony i w tym głodzie, jak byliśmy w czasie Powstania, przyniosłem czasem melony w torbie po masce. Cala grupa kolegów się zebrała: „Jureczku! Kroimy”. Obieramy melony i zapach melona do końca życia mi został. Nie da się całkowicie o tym zapomnieć. Niedawno byłem w Hiszpanii, były przepiękne melony, przecięliśmy melon – ja widzę Powstanie, jak się dzielimy kawałkami melona. […]
Jesteśmy w piwnicy i między innymi jest [tam] ta pani, [o której] wspomniałem na początku, co w czasie okupacji przychodził do niej Ukrainiec. Z synem. Ona syna specjalnie przechowywała, specjalnie ukrywała. Miał siedemnaście lat, powinien być w czasie Powstania „czynny”. […] Byliśmy oczywiście w konflikcie, bo było wiadomo, mama wielokrotnie mówiła, jak można tak się zachowywać, oficerów niemieckich przyjmować, orgie [urządzać], wszytko. Ona z kolei wiedziała o moim ojcu, bo przedtem, na początku, były sąsiedzkie rozmowy. Wiedziała, że byłem łącznikiem, że cały czas działałem. Ojca nie było. Dopiero po Powstaniu [dowiedziałem się, że] ojciec na Śródmieściu zginął trzeciego dnia Powstania. Wiedziała wszystko o nas. Co robić? Siedzimy. Jeden dzień [minął], wyszedłem na zewnątrz, rzuciła się do mnie sfora psów bezpańskich, bo jak ludzie powychodzili, to psy zostały same. Zacząłem się rozglądać za wodą, żeby gdzieś wodę zdobyć, bo to przecież podstawa do życia. Gdzieś po mieszkaniach chodziłem, patrzę – ludzie zapobiegliwi w wannie zostawili trochę wody, to nabrałem, przynosiłem. Tak było chyba z półtora tygodnia. Ludzie też, co mogli, to szukali. Co będzie? Może będzie koniec, może już to wszystko się skończy i zostaniemy w swoich mieszkaniach. Ale część ludzi buszowała po różnych mieszkaniach. Dosłownie wszyscy wyszli tak jak stali i zostały mieszkania wyposażone we wszystko, co potrzebne do życia. Tak się szukało pożywienia. Gdzieś się znalazło trochę cukru, gdzieś troszeczkę mąki, to z mąki placuszki mama zrobiła. Pamiętam zapach smalcu gdzieś w piwnicy. Szukam tego smalcu, w końcu odkryłem – jak jakieś stworzenie, które po węchu [dochodzi]– słoik ze smalcem. Ale tylko trochę na dnie smalcu było. Ale jaka to była rozkosz! Niestety, Niemcy jednak, jakoś tak się złożyło, że już chodzili, już patrole były i zorientowali się. Grupa z pistoletami weszła, nie wchodzili do końca piwnicy, ale [krzyknęli]: „Wychodzić, bo wrzucamy granaty i będziecie wykończeni”. Wszyscy wyszliśmy. Było – nie pamiętam, nie liczyłem – sześć rodzin może w sumie, nie wiem, dwanaście czy czternaście osób, może było szesnaście. Wyszliśmy na schodki Belgijskiej, przed „piątkę”. „Piątka” po lewej stronie, po prawej „szóstka”, obok „czwórka” i przed schodkami stoimy.
Ten moment to była tragedia, bo tu już wiadomo, że nas rozstrzelają. Przed nami żołnierze z gotowymi [karabinami] do strzału. Szum się zrobił, czekają na generała. Wiedziałem już, że pod „szóstką” Niemcy się zebrali, bo wcześniej jeszcze miałem styczność z nimi. Ale to była też makabryczna sytuacja, bo ze swojego domu, z tej strony gdzie jest „piątka”, rów był głęboki i rowem poszedłem pod „piątkę”. Wiedziałem, że w jednym z mieszkań w wannie jest woda. [Poszedłem] z czajnikiem. Nabrałem wody, wychodzę stamtąd, na wprost jest mój dom, wejście z Belgijskiej. Mama - potem dopiero [ją] zobaczyłem - za firanką, a ja wychodzę zza węgła i natykam się na grupę oficerów i żołnierzy w czasie szukania pożywienia, po rozkazie. Wpadam, wszędzie pusto, nic nie ma, tylko psy i wpadam na to wojsko! Jakiś pułkownik gruby, kątem oka widzę, a jeden z nich już kaburę odpina. Na wprost widzę, że mama za firanką – balkon na wprost, tu rów, który prowadził bezpośrednio do drzwi, którymi wpadli Niemcy, kaplica i obok wejście do piwnicy. Pusto, wszystko wkoło palą, bo to była grupa, która burzyła i paliła. Wysadzali po kolei. „Siódemkę” wysadzili na początku Belgijskiej i szli kolejno. Szli tu dlatego, że „piątka” [była] na wzgórzu i przepiękny widok [był] na cały [teren]. Mogli sobie rozplanować, gdzie burzyć, palić i widocznie chcieli zorientować się. Robili wizję lokalną. Zdębiałem, oni też. Ale było widocznie głupio temu pułkownikowi starszemu. Pokazuję, nie mogę wykrztusić słowa –
Mutter… Pokazał mi ręką, żeby iść. Rowem idę i czekam, kiedy mi strzelą w tył głowy czy w plecy. Idę, idę, idę, przeszedłem. Pomału idę, specjalnie, wyszedłem. Spokój. Nie wiem co pomyśleli, jak to było, w każdym razie efektem tego było, że potem przyszli, wiedzieli, że ktoś [tam] jest i przysłali żołnierzy, którzy z granatami chcieli nas z piwnicy wykurzyć. Nasza grupa stanęła na Belgijskiej.
Jeszcze przedtem była taka sytuacja – poszedłem po wodę z drugiej strony, od strony schodków i Pałacyku Szustra. Też [tam] było wejście do budynku, też woda była. Z czajnikiem chodziłem zawsze. Z piwnicy się wychodziło i od razu mieszkanie, gdzie wanna była. Małe mieszkanko i pokój. Wszedłem, nabrałem wody, wychodzę, a w pokoju odwróconych dwóch olbrzymów ukraińskich, w płaszczach z szablami. Potem sobie uprzytomniłem co to było, bo słyszałem uderzenia nie wiadomo jakie. To były kopyta końskie. Zostawili konie na schodkach, a tu szabrowali. Ułamek sekundy – co robić? […]. W ułamek sekundy wskoczyłem w piwnicę i ocalałem. Przecież, jak by się odwrócili to mnie by posiekli […], byłaby tragedia.
Jesteśmy w alejce, kiedy schodzę rowem. Niestety wpadli potem [Niemcy], wszystkich nas wygarnęli i stoimy. Szum się zrobił, [pojawił się] jakiś generał. Rzeczywiście, wychodzi, gdzieś z sześćdziesiąt lat, trochę siwy, typowy, nieduży i [mówi coś] do swojego adiutanta. Adiutant, znowu po ukraińsku, mówi tak: „Nie wyszliście na rozkaz z piwnicy. Rozkaz był taki, że jeśli się nie wyjdzie zostaniecie rozstrzelani. I w tej sytuacji wszyscy zostaniecie rozstrzelani. Ale możecie ocaleć. Pan generał powiedział, że jeśli ta kobieta – trafił właśnie na tę niezbyt się prowadzącą, a była postawną, wysoką dosyć kobietą, typowa kobieta do pieszczot, widocznie tak sobie pomyślał – jeśli ta kobieta dzisiaj w nocy dobrowolnie przyjdzie na noc, zostaniecie wszyscy wolni i dostaniecie podwody, które was wywiozą pod Warszawę. I możecie sobie zabrać dobytek jaki chcecie, ile się zmieści”. Wszyscy na tę kobietę patrzą, wiedzą kto to jest przecież. Ona [mówi]: „Zgadzam się”. Wszyscy: „Boże kochany, ocaleliśmy”. Umowa stanęła, nie powtarzali. [Jest to] fakt, [choć] nie mieści się w głowie, że coś takiego się może zdarzyć, dlatego to chciałem przekazać. […]
Była [tam] pani Sonenberg, mówi: „Pani Nino, jedno jajko mam. Usmażę je pani”. Wyszykowali ją i rano stoją cztery podwody. Po dwa konie, duże wozy, skombinowali gdzieś Niemcy chłopów, wszyscy się pakują na to. Ale mama mówi: „Jureczku, co my mamy zrobić?” Mówię: „Mama, teraz nie możemy sobie pozwolić na to. Ona przecież w każdej chwili może pokazać żołnierzowi, że [tam jest] powstaniec. Rozwalą nas przecież”. I z dołu, delikatnie, wysunęliśmy się. Tutaj ładują, a my we dwoje [umknęliśmy do piwnicy]. Proszę sobie wyobrazić, że w dalszym ciągu szukając pożywienia, już zacząłem szukać czegoś na choinkę. Nie pamiętam dat, nie wiem jak to było, nie chcę nawet o tym myśleć i analizować, bo można by było analizować. W każdym razie jak Robinson na wyspie się czułem z mamą. Piesek „Lalka” – cudowna, się [do nas] przywiązała. Ocaliła mamie życie. Wychodziła mama na ogródek i w pewnym momencie już miała nogę postawić, a pies jakby [coś] wyczuł, cofnęła się, a tam leży niewypał, granatnik.
Nie wiadomo [było] co robić, jeść w ogóle nie było co, ale jakoś tam wyżyliśmy. Jak wspomniałem, mieszkałem [pod numerem] 26, [a] 25 - to mieszkanie, które było w [tamtej] chwili puste - często było przeze mnie wykorzystywane do wglądu, bo z kuchni tego mieszkania było widać podwórko. Któregoś dnia patrzę, a tu idzie kilku żołnierzy. Niosą skrzynki, lonty na plecach, a już wcześniej byli Węgrzy. Podobna sytuacja – chcieli wysadzać budynek. Mama świetnie znała niemiecki, rozmawiała z nimi, oni:
Hitler kaput! Zostawili trzy puszki – „żelazna” porcja – wołowiny. Jakie to było pyszne! Siedziało się w piwnicy, właśnie w tych dniach czytałem „Wspomnienie niebieskiego mundurka”. Miałem sporo książek, Amicisa „Serce”, i szklankę. Do szklanki lało się wodę, troszeczkę oleju, sznurowadło na koreczku i była możliwość [oświetlenia]. W ten sposób całe Powstanie paliliśmy i czytałem książki. Smak wołowiny, podobnie jak ten melon, mi się czasem przypomina.
Węgrzy przyszli wtedy, też niespodziewanie, ale mówią: „To tu zostańcie. Zaraz będzie
Hitler kaput”. Mama mówi: „Tylko nie wysadzajcie! Przecież ja tu mieszkam”. Byli tak sympatyczni, że mówią: „Dobrze, to my czwórkę [podpalimy]...”. Czwórkę zaczęli podpalać, ale zaczęli od dwójki. Dwójkę całą. To było coś strasznego. Siedzimy w budynku, a w koło wszystko się pali! Palą się budynki, rozwalają się budynki! Czwórka, dwójka. Czwórka się cała wypala, zostały tylko szkielety. Cały czas słychać walki. To było coś makabrycznego. Węgrzy poszli. A widzę przez okno, że idzie kilku esesmanów. Esesmani – widzę, że to już nie przelewki, bo jak zaczną podkładać miny, to wylecimy w powietrze. Mama wyszła. Obserwuję. Mama była elegancką kobietą, wyszła, stanęła […] i coś tłumaczy. A ci zdębieli, ale widzę, że już zaczyna jeden, drugi repetować broń. Wyskoczyłem do mamy, stuliłem się, myślę sobie – koniec. Dosłownie widziałem prze ułamek sekundy lufę na wprost mego ciała i taki telegraficzny, króciutki film życia. Już koniec. W tym momencie jakiś wyższy oficer opuścił lufę i słyszę – na tyle znałem niemiecki – że mają nas [zabrać] na Aleję Szucha. Tak się stało.
Tak jak staliśmy zaprowadzili nas na Aleję Szucha. Na Alei Szucha, pierwsza brama po lewej stronie. Aleja Szucha, to już było wiadomo co z nami będzie. Stoimy po lewej stronie przy murku. Staliśmy tak może ze dwie godziny, słońce już zaczęło grzać. A oni się zbierali. Już słychać było dudnienie artylerii rosyjskiej, czyli już końcówka, tak się wyczuwało. Na generała czekali, który miał podjąć decyzję. Przychodzi, chyba w randze pułkownika, ten, który odsunął broń. Prowadzą nas, […] weszliśmy na górę. Pierwsze piętro, otwierają drzwi. Stoi wysoki generał, zmęczony widać, przyszedł – tak się zorientowałem – z inspekcji domów, które wysadzają (prawdopodobnie) i ten mu tłumaczy, że [nas] znalazł, że ta kobieta, nie wiadomo kto to jest, może szpieg. Generał mówi: „No, niestety, rozkaz jest rozkazem, pani nie wyszła – na tyle orientowałem się w niemieckim, bo w czasie okupacji troszeczkę, słowo przez słowo – i musi pani być rozstrzelana”. Mama znała doskonale, jak powiedziałem, język niemiecki i francuski. Wiedziała, że wyższa sfera, to wszyscy znają francuski (francuski tak jak w tej chwili angielski – wszyscy znali). Ojciec był współwłaścicielem firmy, jak wspomniałem, a mama była jego asystentką. Cały czas [gdzieś] jeździli. W Lipsku były drukowane wszystkie encyklopedie. [Mama] była doskonała językowo, mówi, że ma dokumenty, że była w szpitalu, była chora, ma otwartą ranę: „Proszę, może mnie ktoś zbadać. Dlatego nie wyszłam. Dlatego nie mogłam wyjść”. […] Pułkownik, który nas prowadził - blondyn, wysoki, przyjemna twarz nawet była, zbrodniarze, ale mieli różne twarze - mówi: „Niestety, rozkaz to jest rozkaz”. Wtedy mama mówi po niemiecku: „Proszę bardzo! Jeśli naród niemiecki pana wytypował do tego, żeby strzelać do kobiet i dzieci, jestem gotowa”. - „O! pani zna niemiecki!”. To był przełomowy moment w życiu. […] Generał mówi: „Pani jest rzeczywiście chora, to w tej sytuacji – do tego [drugiego] – Co mam robić?” – „Do obozu do Pruszkowa, do szpitala”. O rany! Żyjemy! Wyszliśmy z oficerem. Mama mówi: „Dziękuję, pan ocalił mi życie”. [Wtedy się wyjaśniło], mówi: „Ja mam syna w wieku pani syna w Berlinie”. Wypędzili nas, wychodzimy na Dworzec Zachodni, a pies „Lalka”, mały, cały czas za nami. Ci żołnierze tupią, gonią go, a takie to wierne było! Z tej całej sfory psów. Dopiero na Dworcu Zachodnim bramę zamknęli, za bramą jeszcze staliśmy. W międzyczasie łapali szabrowników.
- To byli ludzie spoza Warszawy?
Spoza Warszawy. Tutaj jest jeden moment, o którym już wspomniałem, ale chciałbym opowiedzieć. Wróćmy do momentu, kiedy jesteśmy we dwoje tylko [z mamą]. Okno jedno wychodzi na ulicę Dolną. To było tuż przed przyjściem esesmanów i tych, którzy zabrali nas już na Aleję Szucha. […] Idzie grupa szabrowników – może z piętnaście osób. Mają na plecach prześcieradła. W prześcieradłach to, co po mieszkaniach znaleźli. Między innymi widzę chłopca. Ma opony od roweru. W tym momencie Dolną jedzie samochód, citroen – [Niemcy] czarnymi citroenami jeździli - i pada strzał. Grupa [podnosi] krzyk, rozbiega się. Chłopiec został. Obsuwa się na kolana. Straszna sprawa była, bo tutaj pusto, nic. Grupa szabrowników i strzał z samochodu. Wychodzi wysoki [mężczyzna], w płaszczu, typowy esesman, z czapką, idzie do tego chłopca, podchodzi z karabinem. Patrzę, chłopiec klęka, a on go z lewej ręki - jakiś leworęczny - bach! - dobija. Wtedy, proszę mi uwierzyć, [pojawia się] pytanie: „Boże, jak to możliwe? Jak to możliwe, żeby takie sytuacje miały miejsce!” Jeszcze miałem parę zdjęć z okresu Powstania, ale wszystko podarłem. Przecież jak złapią, to masakra! W czasie wszystkich działań, w czasie Powstania, człowiek sobie nawet nie zdawał sprawy z tego. Dopiero jak go „trafią”, dopiero sobie zdaje sprawę z tragedii swego położenia. Byłem raz tylko draśnięty w głowę odłamkiem, ale tak, to po prostu człowiek się nie zastanawiał. Jakie niebezpieczeństwa były w walkach już nie chcę opowiadać.
[Na przykład, gdy] leżałem w kartoflisku, na wprost Belwederska. Przynoszą dowódcę „Romana”, [który był] po drugiej stronie. Opowiadali [mi to], bo ja nie widziałem, w kartoflach leżałem. [W czasie zdobywania] Bruhn-Werke [padł rozkaz]: „Podnoś się! Naprzód!”, a w tym momencie z cekaemu pół głowy mu odsiekło. Ale wiedziałem, że jest wojna, walczyliśmy. A tutaj taka sytuacja! Właściwie cisza, spokój! Dlaczego [ten esesman] to zrobił?! Przecież to gorzej jak do zwierzęcia!
Wracam do momentu, gdy jesteśmy z szabrownikami na Dworcu Zachodnim, [przez] cała noc. Jedni palą papierosy. Ale usnąłem. Rano się obudziłem i pakują nas do bydlęcych wagonów. Między nami żandarmi, chłopy wszystko wysokie. Był ciekawy moment, który zapamiętałem na całe życie. Pociąg jedzie, stoję, a tutaj żandarm. Tak mnie delikatnie trącił. Spojrzałem na niego, a on z kieszeni wyciąga duże, czerwone jabłko i mi po cichu podaje, żeby nikt nie widział. Spojrzałem na niego, [mówię]:
Danke. i myślę: „Zatrute na pewno”. To był moment, że jednak oni też [okazywali się] ludźmi, [tak jak] ten oficer, który mi ocalił życie…
W Pruszkowie obstawione wszystko. Wchodzimy. Okolone drutami, psy wkoło. Otwierają się wrota. To było też ciekawe. Patrzę na prawo –na podium jest grupa oficerów i kucharz. Kocioł duży i każdemu [dają] olbrzymi kubek kakao. Myślę sobie: „To w tym obozie nie jest tak źle”. Co się okazało? Dopiero potem sobie skojarzyłem. Chorągiew, Czerwony Krzyż. Inspekcja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża tam była. Z kakao dochodzimy do dużych wrót, otwierają się - to jest hala, gdzie były remontowane wszystkie parowozy - a tam pokotem setki, nie dziesiątki, ludzi leży na podłodze. Jakieś kawałki gazety, sienniki. Ponieważ byliśmy popularną rodziną, od razu znajomi [nas zobaczyli]: „O! Aniusieńka!”, koledzy ojca. Przynieśli szafę, żeby nie leżeć na [ziemi], potem postawili drugą szafę. Jeden z kolegów ojca daje mi kromkę czarnego chleba i na tym kawałeczek żółtej słoniny. Zółta słonina i kawałek, pamiętam, cebulki. Gdzie on to znalazł, nie mam pojęcia. […] Obozowe życie się zaczęło. Rano czarny chleb z kawą, potem [zupa] z brukwi i na kolację znowu czarny chleb z kawą. Segregacja powstańców. Mama w szpitalu cały czas, dzięki temu nie wywieźli nas do Niemiec.
Doszło do momentu, kiedy rozwiązywali obóz i wypuścili nas. Jak wyszedłem z obozu to zdębiałem. Patrzę – normalne życie w Pruszkowie, sklepy, ludzie chodzą [po ulicach]. Tak już się zakodował tragizm przeżyć warszawskich. Co robić, gdzie iść w ogóle? Przecież nikogo nie znamy. Poszliśmy na dworzec. Dwie noce spaliśmy na dworcu i kolejarz nas przygarnął. Tak było może z półtora tygodnia. Miła rodzina. Nie bardzo pruszkowianie warszawiaków lubili, widziałem. Ale tu widocznie [miał inny stosunek, jak] widział kobietę z dzieckiem. Jednego dnia, jestem na ulicy, a tu przelatuje konnica rosyjska, Rosjanie. „Przelecieli”, jakaś szpica była pierwsza, a za nimi ciągnie się Wojsko Polskie z działami. Ludzie wiwatują! Ale najlepsze było to, że niektórzy rzucili się na sklepy „Meinla”. […] Wyszedłem, patrzę – jakiś sklep spożywczy. Byłem na tyle operatywny - zresztą cały czas byłem operatywny, ale już tyle głodu człowiek przeżył – patrzę, stoi worek cebuli. Ale jak to wziąć? Chłopczyk z sankami szedł. Mówię: „Pożycz mi tych sanek”. Na sanki wrzuciłem cebulę. Potem z rodziną jedliśmy [ją] do momentu, kiedy była możliwość. Aha, jeszcze z wojskiem pojechałem na pole. Jeszcze rozstawialiśmy to wszystko, piosenki się śpiewało. Co to było za szczęście!
Nie było możliwości pierwszego dnia do Warszawy wracać. „Winogrona” ludzi [na pociągach]! Ale w końcu się wepchnęliśmy, przyjechaliśmy do Warszawy. Wyszedłem, patrzę – Boże kochany! Księżycowy krajobraz! Jedna pustynia dosłownie! Gdzieś jakiś koń leży jeszcze, tramwaj przewrócony. Doszedłem do Mokotowa. Nasz dom pokiereszowany, ale cały. Ale też wszystko okradzione było już przez szabrowników. […] Moi koledzy opowiadali o powstańczych [walkach]. To są bohaterzy. Ja byłem tylko łącznikiem, dzieciakiem.
- Ale to dla nas jest również ważne, a szczególnie właśnie to, że pan przeżył okres po Powstaniu w Warszawie.
Pamiętam, wielkie przeżycie to było zaprzysiężenie na Goryszewskiej. Krótko o tym mówiłem, ale to było przeżycie. Miałem trzech kolegów starszych. Jeden to był stolarz, mój dowódca. Jeszcze nie wspomniałem o plutonie peemistów, który przyszedł z Grochowa, prowadziłem ich. Była sytuacja, że ich dowódca był ranny, leżał w szpitalu na Dolnej, a ja na górze porozmieszczałem członków jego oddziału. Potem nie było kontaktu. Tylko tym oddziałem kierowałem poprzez niego. To, co on mi przekazywał, im przekazywałem. Dosłownie takie momenty były. Ale to było wszystko pod kulami, cały czas granatniki, tak zwane „krowy”. Otoczka tego była tak tragiczna, że jak wspomniałem, trzydzieści lat nie chciałem w ogóle nawet myśleć o tym. Książek nie czytałem żadnych na ten temat. Były „Kamienie na szaniec”, inne. W tej chwili jestem członkiem zarządu „Baszty”, już szóstą kadencję, jestem przewodniczącym zespołu do spraw współpracy z młodzieżą. Niezależnie od tego jestem członkiem zarządu Synów Pułku. Mam masę spotkań z żołnierzami. Pułk nasz, ze względu na to, że to są już koledzy po osiemdziesiątce, przekazał swoje tradycje do pułku ochrony. Tam są co trzy miesiące nawet nowe nabory, są posyłani żołnierze, to mam z nimi spotkania. Kolegów zapraszam czasem, którzy też opowiadają [swoje historie]. Mamy szereg spotkań w szkołach. Na przykład taką miałem ostatnio niesamowitą sytuację. Zgłosił się młody człowiek i mówi, że chciałby spotkanie ze mną zrobić, bo są zainteresowani Powstaniem, chcą [posłuchać historii] z autopsji. Mówię: „Proszę bardzo. A co wy reprezentujcie? Jakąś grupę?” – „Nie. My jesteśmy kibicami Legii”. Przeraziłem się, dosłownie. Przyjechali po mnie, na Nowym Świecie mają w jakimś pubie spotkania. Wchodzę, kilka osób stoi, ale są schody w dół. Przywitali mnie bardzo serdecznie. Schodzę w dół, a tam z sześćdziesiąt osób. Rozmawialiśmy. Jak zacząłem o godzinie siódmej, to koło dziesiątej [zakończyliśmy]. Masę pytań [było] z ich strony. Opowiadałem o punktach, gdzie co było, jakie były z naszej strony momenty odpoczynku. Pytają się: „Czy mieliście jakieś chwile przyjemne”. Oczywiście, były przyjemne chwile, przecież to młodzi chłopcy, młode dziewczyny, było wesoło. Szczególnie jak coś się wydarzyło, że dowiedzieliśmy się, że któryś z punktów został zdobyty przez nas. Takie było życie. Ale naprawdę, to była tragedia. Jak się wracało z dyżurów, zmęczonym, człowiek się kładł spać, [chciał] tylko spać. A jak pomóc tym, którzy potrzebują lekarstw? Jeść nie było co. Nie mówię o powstańcach, bo my sobie jakąś zupę [gotowaliśmy].
Była bardzo miła pani Sala. Za kościołem Świętego Michała jest dom młodzieżowy w tej chwili, [wtedy] był to Dom Opieki chłopców. Tam był dyrektor, pan Sala i jego małżonka, która gotowała nam kotły duże. Moja mama gotowała też sporo, jak mogła coś zdobyć, jak przynieśli koledzy, powstańcy, to też jakąś zupę czy coś [ugotowała]. Inne zaskoczenie też było, [gdy byłem] w szkole na Polnej. Była tam duża grupa, której przekazywałem naszą sytuację [podczas Powstania], a oni, patrzę, siedzą w grupce, coś sobie szepczą. Mówię: „Czy o coś chcieliście zapytać? Śmiało, pytajcie”. A to młodzież była przedmaturalna. „Przepraszamy pana, ale, pan wybaczy, my panu zazdrościmy. My byśmy chcieli też tak walczyć”. Mówię: „Dzieci kochane! Czy wy wiecie, co wy mówicie? Ja po to tu z wami rozmawiam, żeby to się już nie powtórzyło nigdy! Bo tylko wy możecie nam pomóc, naszemu narodowi. Przecież wy będziecie potem rządzili tym krajem i musicie pamiętać o tym, że to, co wam mówię, to była największa tragedia narodu! Nie możecie w tej chwili marzyć o tym, żeby walczyć. To przecież jest nienormalne!”. – „No tak, ale to, co pan przeżył, to było takie wspaniałe!”. Taka młodzież jest w tej chwili. Ale kibice to mnie zaskoczyli. Przeuroczy! To była młodzież w wieku od dwudziestu do jakichś trzydziestu pięciu lat. Tyle pytań. Brawa! Pięć minut mi bili brawa, że to przeżyliśmy, że byliśmy tacy bohaterscy. […]
Cały świat po sześćdziesiątej rocznicy Powstania [dowiedział się o Powstaniu]. Dzięki naszemu prezydentowi to było nareszcie tak pięknie wyeksponowane, nasza walka. Przecież wiadomo, że Paryż się poddał, Praga się poddała, a my, warszawiacy, walczyliśmy. Chcieliśmy jednak nie być zniewoleni. Chcieliśmy być normalnym [narodem]. To była tradycja. Dlaczego się udało? Bo nas wychowali właśnie tacy jak mój ojciec, po Grudziądzu, gdzie była kolebka polskości. Zachłysnęliśmy się już wolnością po dwudziestym roku i już nam się nie mieściło w głowie, żeby znowu być w niewoli, zabory, to wszystko [trwało] tyle lat. Więc w tej chwili jesteśmy Europejczykami. Także, sądzę, dzięki temu, że jesteśmy w tych wszystkich układach. Tak jak wspomniałem, wtedy jak zobaczyłem samolot, to byłem pewny, że to Anglicy są, że desant, że nas wyzwolą. Przecież mieliśmy pakty podpisane z Anglikami. Niestety. Jedno jest pewne. Mówi się o nas: „Pokonani, ale niezwyciężeni”. To jest cała chwała Powstania, która nam, Polakom, jakoś w świecie przynosi pewność siebie z jednej strony, a z drugiej strony szanują nas.
Warszawa, 19 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadzi Dominik Cieszkowski