Stanisław Malkiewicz „Andrzej Tarnawa”
Stanisław Malkiewicz, pseudonim „Andrzej Tarnawa”, urodzony 9 lutego 1929 roku w Chełmży koło Torunia, strzelec, zgrupowanie „Radosława”, 177. kompania majora Szeptyckiego, 2. pluton.
- Proszę opowiedzieć o dzieciństwie. Pan się urodził poza Warszawą.
Urodziłem się w Chełmży. Z tym, że rodzice krótko tam mieszkali, przenieśli się do Grudziądza, gdzie spędziłem dzieciństwo. Ojciec należał do Narodowej Demokracji, później przeszedł do BBWR-u, Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, był instruktorem rolnym. Chodziłem do przedszkola i szkoły prowadzonych przez zakonnice, siostry elżbietanki w Grudziądzu. Doszedłem do czwartej klasy.
- Proszę opowiedzieć o rodzicach.
Ojciec Zenon, również brał udział w Powstaniu Warszawskim i zginął. Matka [miała na imię] Janina.
Nie, nie miałem, jestem jedynakiem.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie przed wojną? Co najbardziej utkwiło panu w pamięci?
Skupmy się nad okresem tuż przed wojną. Najpierw życie było prawie że sielankowe, bo rzeczywiście Polska rozkwitała bardzo prężnie. W 1939 roku wybudowaliśmy dom piętrowy. Budowa wtedy trwała siedem miesięcy. 1 sierpnia otrzymaliśmy klucze do tego elegancko urządzonego domu. 1 września wybuchła wojna.
- Jak pan zapamiętał moment wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku?
Jeszcze jedno zdanie przed wybuchem wojny. I wojna światowa skończyła się niemieckim atakiem gazu. Była psychoza, że jak wojna wybuchnie, to będzie to wojna gazowa, że wszystkich, kto nie będzie miał maski, wytrują. Do obrony przeciwpowietrznej wszyscy wzięli maski przeciwgazowe, nawet dla koni. Były przygotowania do wojny, bo wiadomo było, że lada dzień wojna wybuchnie. Wykopaliśmy schron w ogródku i czekaliśmy na wojnę. Grudziądz leżał wtedy dwadzieścia kilometrów od granicy niemieckiej, a więc bardzo blisko.
1 września o godzinie piątej rano usłyszeliśmy bombardowanie i strzelaninę armatnią. Najpierw [myśleliśmy], że to może ćwiczenia, ale od razu się okazało, że to jednak wojna. Matka mnie ubrała, zeszliśmy do wykopanego schronu. Przez pewien czas był ostrzał Grudziądza. Ojciec zdecydował się uciekać do Warszawy. Przygotował motor. Jedną noc przenocowaliśmy w tym schronie, potem wsiedliśmy na motor. Matka siedziała na tylnym siedzeniu, ja z tyłu na jakiejś torbie przymocowanej sznurkami. Uciekaliśmy do Warszawy przez drogi cały czas ostrzeliwane przez Niemców, przez trupy końskie, trupy ludzkie. Panika, tłok. Po drodze zgubili mnie, bo motor podskoczył gdzieś na nodze zabitego konia, ale zawrócili, wynaleźli mnie. Do Warszawy nie zdążyliśmy dojechać, bo już Niemcy otoczyli Warszawę kordonem. Dojechaliśmy do Ursusa Gołąbek, tak że oblężenie Warszawy widziałem z pozycji niemieckich, ale do samej Warszawy nie dojechaliśmy.
Po kapitulacji Warszawy zdecydowaliśmy się wrócić do Grudziądza. Od Niemców ojciec dostał pięć litrów benzyny, na których dojechaliśmy do Grudziądza, do swojego nowego domu. Już był czas okupacji. Po kilku tygodniach czy miesiącu przyszedł
Selbschutz (to takie ugrupowanie stworzone przez miejscowych Niemców) z nakazem opuszczenia tego wszystkiego w ciągu pół godziny. Można było wziąć tyle co w walizce. Zamknęli nas w obozie, w którym gromadzono przeznaczonych do wysiedlenia do Warszawy.
Wysiedlili nas do Warszawy, gdzie trafiliśmy do schroniska dla wysiedlonych w Alejach Jerozolimskich. Nie wiem, który to był numer, teraz tam jest wojsko, żandarmeria. Warunki były bardzo złe. Mieliśmy w Warszawie ciotkę. Po krótkim pobycie w tym schronisku przenieśliśmy się do ciotki. Zima nastawała dosyć ciężka. Stałem w kolejkach po zupki, po to, po owo. Zapisano mnie do szkoły, również prowadzonej przez siostry, z tym że urszulanki. To była szkoła [dla] dziewcząt. To było blisko. Na Madalińskiego mieszkaliśmy, a na Kazimierzowskiej jest właśnie ta szkoła. Po mniej więcej pół roku czy troszkę dłużej, wybuchły awantury. Dziewczyny codziennie się modliły: „Żeby chłopaków nie było w naszej szkole”. Tak że wywalili mnie z tej szkoły.
Dwóch nas było na całą szkołę. Obydwu nas wyrzucili. Z tego wszystkiego, z tych pięknych szkół zakonnych, dostałem się do jednej z najgorszych szkół na Czerniakowie, gdzie środowisko było takie jakie było.
Z rodzin patologicznych, pijących, rozrabiających, nie szanujących nauczycieli. Od razu mnie spytano, herszt klasy podszedł: „Ty, nowy, czym cię ojciec zrobił?”. Powiedziałem czym. „No, widzisz, a mnie człowiekiem”. A więc szybko ustawiali.
Na Czerniakowskiej, ale nie pamiętam, który numer.
- To była szkoła powszechna?
Tak, powszechna. Stamtąd znowuż się przeniosłem do szkoły na placu Trzech Krzyży. Szkoła była w budynku, gdzie są głuchoniemi, z tym że na siódmym piętrze. W tej chwili w ogóle nie ma tam siódmego piętra, bo jest zniesione. Po ukończeniu szkoły podstawowej zostałem zapisany do szkoły zegarmistrzowskiej, czyli ściśle mechaniki precyzyjnej, na ulicy Miodowej. Tam skończyłem pierwszy rok i zacząłem drugi.
- Jak pan się zetknął z konspiracją?
Ojciec był w konspiracji, matka była w konspiracji. Ale to niewiele mnie dawało. Później ojciec był kierownikiem schronisk dla wysiedlonych. Dalej mieszkaliśmy w tych schroniskach, a ja mieszkałem w bursach gromadzących chłopców. Tam mieliśmy przeszkolenie, musztry.
- Jakiś kolega zaproponował czy rodzice? Jak to się odbyło, że pan wstąpił do konspiracji?
Zaczęło się od tego, że słyszeliśmy, że koledzy są w konspiracji, a my jeszcze nie. Miałem wtedy czternaście lat, to było w 1943 roku. Z kolegą postanowiliśmy się zapisać do organizacji podziemnej. Podano nam jakiś adres, nawiązaliśmy kontakt, pierwsza, druga zbiórka.
- Do kogoś pan podszedł? To była konspiracja, jeden drugiemu nie mówił, tak że ktoś musiał mieć do pana zaufanie.
Mieliśmy grono bardziej zaufanych kolegów. Wymienię jedno nazwisko, Zbigniew Rogalski mieszkał na Złotej 52 i z nim bardziej żeśmy się trzymali i razem żeśmy przystąpili [do konspiracji]. Naturalnie podaliśmy, że mamy siedemnaście lat. Po dwóch, trzech zbiórkach doszliśmy do wniosku, że to nie dla nas. Przypuszczam, że to były „Szare Szeregi”. Tam szkolenie odbywało się żołnierzykami ołowianymi, to nam nie odpowiadało. Staraliśmy się szukać poważniejszego kontaktu. Nawiązaliśmy ten kontakt. Na pierwszym przesłuchaniu bardzo dokładnie nas sprawdzono, w jakiej organizacji byliśmy poprzednio, czy braliśmy żołd, czy nie braliśmy. W każdym razie to już była organizacja z prawdziwego zdarzenia. Podlegaliśmy szkoleniu, [które] obejmowało trzy zakresy. Jedno to musztra, nauka wszystkich typów broni polskiej, niemieckiej, obsługiwanie, składanie. Drugie to rodzaj szkolenia politycznego, po co ma być Powstanie, dlaczego mamy walczyć, dwóch wrogów, tutaj Niemcy, tutaj Rosjanie. Trzecie szkolenie to fizyczne, ju-jitsu, rodzaj samoobrony.
Tak, składałem przysięgę. W grupie, która nas szkoliła, przypuszczam, że byli podoficerowie armii przedwojennej. Przysięga odbywała się w ten sposób, że przyszedł starszy, chyba tytułowano go pułkownik. Zbiórka. Słowa przysięgi bardziej teraz znam [z przekazów] niż pamiętam w rzeczywistości.
Powiem kilka słów o okupacyjnej Warszawie. Ciągle byliśmy żądni jakichś wrażeń i prowadziliśmy życie sportów ekstremalnych. Wskakiwanie do tramwaju, wyskakiwanie z tramwaju, bieganie po gruzach, włażenie do kanałów, jeżdżenie w jakichś ekstremalnych warunkach, wiszenie na tramwajach. Koło Miodowej, gdzie chodziłem do szkoły zegarmistrzowskiej, było zniszczone Ministerstwo Rolnictwa. Na którymś piętrze był pokoik, do którego można się było dostać tylko po chwiejącym się murze. Dla nas to była atrakcja, że tylko myśmy mogli się tam dostać. Była tam nawet jakaś kanapa. Tam też zbiórki się odbywały. Młodzież tego czasu trudno porównać z wychowaniem młodzieży obecnej.
Jeżeli chodzi o inne [sprawy], to prawie wszyscy nosili kastety. To są obrączki na rękę odlewane z cyny. Cynę zbierało się z blach z dachów.
Jako obronne. Raz między sobą, a drugie, niby przeciw Niemcom, ale mowy nie było, żeby coś kiedyś można było [zrobić]. Raz Niemiec szedł za mną, ręce miałem w kieszeni, kopnął mnie, wyleciał mi ten kastet z ręki, podszedł, kopnął, wrzucił do rynsztoka i poszedł dalej.
W tym czasie mieszkałem na Lesznie 87, to jest narożny dom Żelaznej i Leszna. Przez Leszno wzdłuż przechodził mur getta, tak że wszystko, co się działo w getcie, widziałem z naszych okien. Całą zagładę powstania w getcie widziałem, siedząc na dachu przy kominie.
Samo życie w getcie było straszne. Codziennie jeździły wózki zbierające trupy. Część [ludzi] w ogóle umierała na ulicach. Wszędzie chodzili policjanci żydowscy z pałami i kogo dopadli za najmniejsze uchybienie, to bili. Niemcy praktycznie ani nie bili, ani nie zbliżali się do Żydów ze względu na groźbę tyfusu, zawszenia. Policja żydowska była właśnie tym narzędziem, które często używało pałek. Rzeczywiście biedota była straszna. W murach getta były otwory, czterdzieści, może pięćdziesiąt centymetrów na trzydzieści. Tamtędy na teren aryjski przemykały się dzieci żydowskie, zbierały jakieś produkty żywnościowe. W jakichś podwójnie uszytych kurteczkach gromadziły żywność i z powrotem niosły do getta. Czasem podbiegali chuligani i od tyłu rozpruwali im te kubraczki, wysypywała się jakaś marchew.
To byli polscy chuligani, [robili tak], żeby coś zadziałać.
Dzieciaki w granicach dziesięciu, dwunastu lat, troszkę starsi od tych, którzy mogli się przecisnąć przez te otwory deszczowe. […]
Dla kawału, dla tego, jak to dziecko zareaguje.
- Słyszał pan o szmalcownikach?
Tak. Z tym że sam osobiście nie miałem żadnego kontaktu. Ze słyszenia tylko wiedziałem. Wiem, że moja kuzyneczka została ocalona z getta w wieku dwóch lat, przechowana na ulicy Przełaj czy Przeskok u sióstr zakonnych. Moja ciotka z wujem, którzy nie mieli swoich dzieci, zaadoptowali ją i do końca życia nie wiedziała, że jest Żydówką. Żeby było ciekawiej, zrobiła się wielką antysemitką, mimo że jej przybrani rodzice nigdy takich tendencji nie mieli.
Nie, zmarła kilka lat temu.
Przypuszczam, że nie, bo to dla niej byłby straszny szok, bo ciągle narzekała na Żydów.
- Pan powiedział, że to była pana kuzynka.
Kuzynka w takim sensie, że była adoptowana, nie rzeczywiście.
- Jak się nazywało pana wujostwo, którzy ją uratowali, wychowali?
On był profesorem Polskiej Akademii Nauk, Stefan Pokrzywnicki, a jego żona Halina była wykładowcą francuskiego na Uniwersytecie Warszawskim. To trochę sekrety rodzinne, z tym że oni nie żyją i sprawa już i tak jest nieaktualna.
- To są sekrety rodzinne, ale ważne jest, żeby pokazać, że Polacy pomagali Żydom, że ich ratowali. Za to należy im się medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Byłem w Yad Vashem, opowiadałem to przewodniczce, Żydówce. Ona koniecznie, żeby opowiedzieć naszej Gabuni. Nie mogłem powiedzieć, to byłby duży szok dla niej, że została tam wpisana, jej przybrani rodzice posadziliby drzewko jako Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Ale zdecydowaliśmy, żeby jej o tym nie mówić. Wiem, że przez siostry zakonne był cały szlak przerzutowy małych dzieci w wieku od roku do dwóch [lat].
- Przez które siostry zakonne?
Nie mam pojęcia. Od ulicy Wielkiej w bok jakaś ulica, albo Przeskok, albo Przełaj, coś takiego było i tam był ten zakon.
- Kiedy wybuchło powstanie w getcie warszawskim, powiedział pan, że je obserwował z dachu.
Obserwowałem z dachu i przechodziłem wzdłuż murów getta, gdzie stały armaty niemieckie strzelające do getta, niemiecka obsługa dział. Ludzie normalnie przechodzili, cały ruch uliczny odbywał się przy tych działach. Tak że to nawet nie było tak wydzielone, że tylko na terenie getta, z zewnątrz było ostrzeliwanie. Po kolei palono domy. Opór żydowski był bardzo duży. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Żydzi mogą się w ten sposób bronić i tak długo. Z palących się domów wyskakiwali ludzie. Z drugiej strony, nie od strony Leszna, wchodziły czołgi i po kolei powstanie padało. Część Żydów wywieziono jeszcze przedtem, część zginęła, część dostała się do obozu na Gęsiówce, którą później oswobodziliśmy w czasie Powstania.
Z ciekawostek okupacyjnych, dwa razy byłem w łapance. Łapanka wyglądała w ten sposób, że podjeżdżały ciężarówki z budami, otaczały dany teren. Do tego najczęściej pojazd opancerzony z szesnastoma zdaje się żołnierzami, to najczęściej była policja polowa,
Feldpolizei, która próbowała od razu zagrodzić drogi do bram. To, co się w tym kotle znalazło, pakowali na ciężarówki i wywozili na ulicę Skaryszewską.
Mnie się w dwóch łapankach udało. Czasem i tramwaj zatrzymywali i wygarniali wszystkich z tramwaju. Mnie się udało raz z tramwaju wyskoczyć i uciec do bramy. Drugi raz byłem blisko bramy i uciekłem do bramy. W każdym razie wiem, że tych ludzi wywożono na ulicę Skaryszewską. Tam był dom, koszary, nie-koszary, zagrodzone metalowym, wysokim płotem. Przed płotem kupa rodzin tych, których złapali, z tamtej strony ci, których wywozili. Wywozili przede wszystkim albo na roboty, albo jako zakładników. Ale to widziałem tylko od strony niearesztowanych. To by było wszystko.
- Jak pan pamięta 1 sierpnia 1944 roku?
Na dwa, trzy, może cztery dni przed Powstaniem dostaliśmy rozkaz udania się na Senatorską do pałacyku jakiejś hrabiny, [której] nazwiska nie pamiętam. Z zewnątrz pałacyk wyglądał jak zwykła kamienica, dopiero w środku [było] duże podwórze, urządzenia. Mieliśmy za zadanie przede wszystkim obronę przeciwpożarową. Przesiedzieliśmy tam dwa czy trzy dni. Data „W” kilkakrotnie była zapowiadana, odwoływana. W rezultacie 1 sierpnia poprosiliśmy naszego dowódcę, akurat tej grupy (było nas tam około dziesięciu), żeby nas wypuścił na teren Warszawy. Z kolegą Rogalskim pojechaliśmy przez most Poniatowskiego, żeby zobaczyć, czy front już na tyle się zbliża, że można coś widzieć. W rezultacie kanonada frontowa już cały czas była słyszalna. mostem Poniatowskiego od tygodnia mniej więcej płynęła rzeka rozbitej armii niemieckiej z rannymi. Wyglądało na to, że armia zupełnie jest rozbita.
W tym miejscu chciałbym dodać, że dzielnie do Powstania nawoływał Związek Radziecki. Przelatywały samoloty, zrzucały ulotki: „Polaku, do walki z wrogiem! Wampir niemiecki rwie na kawałki twoją ojczyznę”. Była na tym jakaś naga dziewczyna rozdrapywana przez orła czy przez sępa. Tak że byliśmy pewni, że Rosjanie [nas] poprą. W ogóle nie było mowy, żeby było inaczej niż to, że Powstanie będzie trwało dłużej jak dwa, trzy dni, bo front praktycznie szedł już dosyć szybko.
W szkoleniach mówiono nam, że Powstanie po to jest przede wszystkim wywoływane, żeby zabezpieczyć elektrownię, warsztaty pracy, zabytki (Niemcy wywozili z Warszawy, co tylko można) do chwili wkroczenia Rosjan. W tym czasie już nam mówili, że nie chodzi o wielkie oswobodzenie Warszawy i oddanie z naszym rządem armii, która będzie wyzwalała, bo już wiadomo było, co sowieci zrobili w Wilnie. Najpierw Armia Krajowa wkroczyła do Wilna bez większych działań, Sowieci wkroczyli, powiedzieli: „Bardzo dobrze, ale jak żeście to zrobili bez uzupełnienia amunicji i taką bronią? Na następny dzień zwołujemy zbiórkę. Chyba od stopnia dowódcy batalionu wzwyż przygotujcie swoje potrzeby na uzupełnienie uzbrojenia”. Jak ta odprawa trwała, otoczyli ich wszystkich, wywieźli dowódców, żołnierzy rozpuścili i na tym się zabawa w Wilnie skończyła. To wiedzieliśmy już przed Powstaniem. Może na wyższych szczeblach chciano zrobić w ten sposób, że to myśmy oswobodzili i oddajemy. […]
Na moście Poniatowskiego, to było za piętnaście piąta, zauważyliśmy, że nadleciały samoloty rosyjskie, do których przeciwlotnicza artyleria niemiecka otworzyła ogień, odłamki zaczęły gęsto padać. Wsiedliśmy w tramwaj tuż za mostem Poniatowskiego. W międzyczasie czołgi jechały obsadzać most Poniatowskiego. Most Poniatowskiego wyglądał w ten sposób, że Niemcy mieli stanowiska ogniowe. Cały ruch pieszych właściwie odbywał się między stanowiskami karabinów maszynowych, tak że jeszcześmy się dziwili, że przecież można byłoby stawać nad każdym Niemcem, dać mu po głowie i opanować tę broń. Po tym, jak tramwaj ruszył i byliśmy na wysokości Muzeum Narodowego, zobaczyliśmy, że czołgi z nastawionymi na chodniki karabinami maszynowymi jadą obsadzać most, tak że Niemcy musieli wiedzieć o tym, że Powstanie wybuchnie. Tramwaj przejeżdżał Alejami Jerozolimskimi na wysokości Marszałkowskiej poszedł ogień chyba z karabinów maszynowych albo z pistoletów maszynowych, już w tej chwili nie pamiętam. Wyskoczyliśmy z tramwaju, wpadamy do domu, który był tam, gdzie obecnie Rotunda. W bramie tego domu stał trzęsący się Niemiec z karabinem, z granatami (miał dwa granaty), otoczony tłumkiem ludzi. Myśmy się uważali już za wielkich fachowców od Powstania, to łap za karabin, jakieś naboje, chyba jedną ładownicę i dwa granaty. Już uzbrojeni dzielnie żeśmy wymaszerowali. Ale co dalej robić? Tu strzelanina przez Marszałkowską. Nagle słyszymy same komendy niemieckie, same głosy niemieckie. Uciekliśmy na jakąś klatkę schodową na któreś piętro, zastukaliśmy do mieszkania, przyjęła nas babka. Mówimy, czy mogłaby nas przechować, bo na razie nie wiemy, co się dzieje, gdzie jesteśmy. Schowała karabin i granaty do tapczanu, a nam postawiła jakąś kawkę, powiedziała, jak się nazywa, jesteśmy jej siostrzeńcami, jakby Niemcy wpadli. Po godzinie czy dwóch ucichło. Wychodzimy. Gdzieś na wysokości Braci Jabłkowskich otacza nas tłumek dziewczyn z opaskami. Dziewczyna od razu założyła mi opaskę, buzi dała, bo zobaczyła, że z karabinem, to już dzielny powstaniec.
Przez dwa dni przedzieraliśmy się do zasadniczego zgrupowania, które było na rogu Żelaznej i Leszna. Po drodze w fabryce Franaszka dozorca dał nam jeszcze dwa granaty, tak że do pododdziału, w którym byliśmy, wróciliśmy z czterema granatami i karabinem, który nam od razu zabrali starsi koledzy i na tym się zabawa skończyła.
Raz brałem udział w szturmie na żandarmerię, która była na rogu, gdzie teraz jest biblioteka. Żandarmeria była oblężona przez sześć dni przez nasze oddziały. Moje zadanie polegało na podbiegnięciu do murów getta, dotarciu wzdłuż muru do bunkra i wrzuceniu do bunkra granatu. Ale niestety to w ogóle było nierealne. Kilku kolegów zginęło.
Chciałbym podkreślić dzielność sanitariuszek. Kilku kolegów leżało rannych pod obstrzałem, wydawało się, że nie ma mowy, żeby ich wyciągnąć spod ognia. Dwie dziewczyny wzięły nosze, tu się podkulały, tu podciągnęły i wyciągnęły. Punkt sanitarny był w tym miejscu, gdzie było nasze zgrupowanie. Jak opuszczaliśmy zgrupowanie, to sanitariuszki w czystych fartuszkach, eleganckie siedziały, przygotowane wszystko na Powstanie, a jak po tych dwóch dniach dotarliśmy, to wszystkie brudne, z obstrzału artyleryjskiego węgiel z piwnic się rozpylał. Ale dzielnie działały. Po sześciu dniach nieudanych prób zdobycia żandarmerii, zresztą w nocy, przedzierali się Niemcy, poddający się do niewoli, bo w tej żandarmerii panował głód. Jak później gdzieś wyczytałem, to było tam nawet dowództwo wojsk niemieckich.
- Wspomniał pan, że Niemcy przechodzili do powstańców.
Tak, w nocy po dwóch, trzech przychodziło, poddawało się do niewoli.
Oddawaliśmy do Komendy Głównej, przeprowadzaliśmy. Moje zadanie między innymi jeszcze polegało na tym, że codziennie, chyba do Komendy Głównej, przechodziłem po hasło i odzew. W tym czasie już obowiązywały hasło, odzew i godzina policyjna, nazwijmy to. Ruch odbywał się pod ziemią. Był ciąg domów, między domami w piwnicach były wybite dziury, można było przejść prawie całe Leszno, nie wychodząc na górę.
W nocy z szóstego na siódmego dostaliśmy rozkaz przejścia na Starówkę. W Sądach na ulicy Leszno zatrzymali nas, sporządzili ewidencję, wystawili przepustki, legitymacje, opaski już z napisem „WP”.
- Żołnierze Armii Krajowej zatrzymali?
Tam był punkt rozdawania broni i ewidencji.
- Tam, gdzie teraz Sądy są?
Tam, gdzie Sądy, na podwórkach, [gdzie] wejścia są, stały stoły, na jednych uzbrojenie, na drugich pisarze ewidencyjni. Tam to już zostało uregulowane, z przydziałem koszarowym, z legitymacją i przepustką. Dostaliśmy broń, którą przenieśliśmy na Starówkę.
Miałem dostać miotacz ognia. Tak właściwie losowaniem wychodziło. Kolega mój tak chciał ten miotacz ognia, że rozpłakał się. Odstąpiłem mu ten miotacz ognia, wtedy od razu dostałem siódemkę Mausera, krótki pistolet.
Stał ktoś i patrzył: „Podźwignie ten miotacz ognia czy nie?”. Doszły mnie wiadomości, że mój kolega, pamiętam nazywał się Walenciukiewicz, po trzech czy czterech dniach zginął. Przestrzelony był miotacz ognia i spalił się po prostu. Zostałem zakwaterowany na siódmym piętrze na ulicy Długiej 10 naprzeciwko szpitala powstańczego, który był pod siódmym. Następnego dnia spotkałem ojca, który był zakwaterowany na pierwszym piętrze.
Ojciec był oficerem AK, wydaje mi się, że w Komendzie Głównej. Z tym że był porucznikiem i nie brał udziału w bezpośrednich walkach, tylko w kwatermistrzostwie. W czasie Powstania dwa razy spotkałem ojca, z czego byłem bardzo dumny, że ja w panterce i tata w panterce. Ale to było przejściowe.
Zadanie nasze polegało na obronie Pasażu Simmonsa, [przez który] właściwie się przechodziło, a obrona dotyczyła Wytwórni Papierów Wartościowych, Narodowego Banku Polskiego. Chyba najdłużej [trwała] od strony Teatru i Ratusza. Moje zadanie polegało na ochronie majora, „Barry” chyba się nazywał, porządnie uzbrojonego. Z tym że tylko nazwisko mi utkwiło [w pamięci].
- Na czym polegała jego ochrona?
Chodziłem z nim, wypatrywałem, czy gdzieś nie ma Niemców, byłem łącznikiem, uzbrojony w pistolecik, żeby strzelać w razie ataku. Niemcy byli na terenie Teatru Narodowego. W rezultacie z tamtej strony nigdy ataku nie było.
[Opowiem o] atakach, w których brałem udział, przedzierając się do swojego zgrupowania. W Hali Mirowskiej od strony zachodniej chcieliśmy urządzić punkt obronny. Worki z cukrem już leżały dookoła obłożone. Niemcy zaczęli rąbać, to cukier tak się rozpylił, że praktycznie nie było żadnej możliwości ani oddania strzału, ani nic, a z drugiej strony nie bardzo wiedzieliśmy, jak taki karabin wystrzeli, czy to nie odrzuci nas na drugą stronę. Wiedzieliśmy, że odrzut karabinu jest dosyć duży. Ale to nawiasem.
Uzbrojony byłem w kilka granatów. Brałem udział w obronie Wytwórni Papierów Wartościowych, gdzieśmy nawet spali na pieniądzach. Jako ciekawostkę [powiem], że część pieniędzy schowałem do kieszeni i udało mi się wymienić w Niemczech.
- Dużo pan schował tych pieniędzy?
Nie pamiętam w tej chwili, ale Niemka, która to zobaczyła, to w życiu nie widziała tylu pieniędzy. Z tym że nie przedstawiały dużej wartości, bo wszystko na kartki było. […]
- Czy pan jest pewien, że major, z którym pan chodził, miał pseudonim „Barry”?
Na jakieś sześćdziesiąt procent jestem pewien. Z tym że wiem, że to był mężczyzna w wieku około czterdziestki, uzbrojony po zęby. Naturalnie nie tylko myśmy pilnowali Ratusza, były tam jeszcze jakieś oddziały, tak że jakąś władzę też miał nad nimi. W rezultacie był taki system, że ileś godzinowo byliśmy na linii, a później byliśmy wycofywani na ulicę Długą na odpoczynek.
- Broń zostawiało się, czy zabierało się ze sobą?
Nie, [zabierało się] ze sobą.
- Jaki był pana najgorszy moment walk na Starym Mieście?
Walk specjalnie się nie bałem. Bałem się wtedy, kiedy byłem bezradny, to znaczy ostrzeliwanie było bardzo duże, pociski leciały na wszystkie strony. To sobie zresztą trudno wyobrazić, bo większość domów się paliła, a te, które się nie paliły, celowo otaczano meblami i podpalano, żeby z góry nie było widać, że te domy nie są jeszcze spalone.
Ludność cywilna, nie wiem, czy wojsko też.
- W pierwszym okresie na Starym Mieście tak robili?
Tak, od tego czasu, jak już część domów się paliła, a część się nie paliła.
- To przynosiło jakiś pozytywny skutek?
Trudno mi powiedzieć, bo różne okresy były. Na początku aż takich wielkich bombardowań nie było, później wprowadzono „szafy”, „krowy”. Chyba byłem świadkiem pierwszego wybuchu takiej krowy. Na ulicy Freta 16 rozleciał się dom. Byłem zdziwiony, samolotów nie ma, bombardowania akurat w tej chwili nie było, z pocisków artyleryjskich takiego uszkodzenia by nie było, a tu dom legł w gruzach. Okazało się, że była tam komenda główna AL-u, nie wiem, czy BCh też. Wnuk mi czytał teraz na tablicy [pamiątkowej] jakichś działaczy politycznych lewicy. Oni wszyscy zginęli.
Jeżeli chodzi o stosunek ludności cywilnej do nas, z początku bardzo przychylny i serdeczny, częstowali wszystkim, z czasem ulegał zdecydowanej zmianie. Przy największym ostrzale i największych bombardowaniach, nawet jak podmuch nas wrzucił gdzieś do wejścia do piwnicy, to krzyk się zaczynał: „Uciekajcie, bo nas Niemcy tu wymordują!”, więc zmiana była.
Jeżeli chodzi o aprowizację, nie głodowaliśmy, bo na Stawkach były magazyny wojskowe bardzo dobrze zaopatrzone w żywność i w te wszystkie panterki, które mieliśmy.
Padło pytanie, która sytuacja była dla mnie najbardziej stresująca. Dostaliśmy rozkaz przyniesienia ze Stawek żywności. Magazyny na Stawkach były w rękach polskich. Tam dotarliśmy bez żadnych przeszkód, naładowaliśmy, ile można, konserw, butów i innych jakichś rzeczy. Jeżeli chodzi o buty w czasie Powstania, trzy razy zmieniałem wojskowe buty ze względu na przepalenie się butów przez bieganie po rozpalonych gruzach. Wracając [do tematu] – nadleciały dwa sztukasy i pikując, [strzelając] z karabinów maszynowych, przygniotły nas do ziemi. Trafiłem na murek, z drugiej strony była tylko kupa cegieł. W ogóle to było pole zrównane z ziemią po getcie już zupełnie zniszczonym. Na tej przestrzeni zginęła przeszło połowa kolegów z naszego plutonu. Pod tym murkiem się przychyliłem. Wtedy rzeczywiście sytuacja była beznadziejna, człowiek bezradny leży. W pewnym momencie dostałem w głowę. Myślę: „No, to już po mnie”. Co się okazało – któryś z kolegów biegł z naręczem konserw i ta konserwa rąbnęła mnie w hełm. W rezultacie na zmianę jeden samolot strzelał, drugi robił okrążenie i przygotowywał się do ostrzału, tak że to dosyć długo trwało. Tam ponieśliśmy rzeczywiście duże straty.
- Mówił pan, że był też w Pasażu Simmonsa.
Tak, w Pasażu Simmonsa. Pasaż Simmonsa był w rękach polskich. Na Hipotecznej 5 był nasz punkt wypoczynkowy. Zasadnicze punkty to właśnie Ratusz, Wytwórnia Papierów Wartościowych, Narodowy Bank Polski, czyli wtedy Bank Emisyjny w Polsce. W Banku Emisyjnym wkroczyłem z dwoma kolegami na salę wypłat. Z drugiej strony byli Niemcy, rzucili granaty. Nic nam się nie stało. Myśmy rzucili granaty i wycofaliśmy się stamtąd. Widzę, że ruiny tego banku stoją do dzisiaj tak zachowane.
- Jest jeszcze ta sala, gdzie pan granatami rzucał?
Nie wiem, bo tam nie wpuszczają, to jest od środka zamknięte, tylko ruiny z zewnątrz. Ale na pewno jest, bo to duża sala, sala wypłat. [Były] dwa wejścia, z jednej strony jedno wejście, z drugiej od strony teatru. Myśmy weszli od tamtej strony. Chyba byli już Niemcy i tam nas zaatakowali granatami.
- Pamięta pan defiladę na Starówce 15 sierpnia?
Nie, nie pamiętam defilady. 15 sierpnia pamiętam tylko zrzuty robione przez aliantów. Obserwowałem to. Trudno sobie wyobrazić takie poświęcenie, bo było morze ognia artylerii przeciwlotniczej i w tym na niskich wysokościach latały samoloty alianckie, robiące zrzuty, co wydawało się zupełnie niemożliwą rzeczą, że tam w powietrzu może się coś utrzymać. Naturalnie, cała Starówka się paliła i nie mogli mieć rozeznania, gdzie te zrzuty robić. Po prostu chyba w masę ognia zrzucali to. […] Chciałbym podkreślić bohaterstwo załóg lotniczych, które przewyższało znacznie nasze bohaterstwo, jak można to nazwać, chociaż zawsze podkreślam, że tu nie chodziło o żadne bohaterstwo, tylko o normalne spełnienie swoich obowiązków i po prostu wyładowanie swoich umiejętności, których przez rok uczyliśmy się. Chodziłem do szkoły zegarmistrzowskiej, tam już pod koniec w ogóle się nie uczyłem, tylko stawiałem na naukę wojskowości z podręczników podchorążówki.
- Czy na Starym Mieście miał pan chwile odpoczynku, można było sobie pożartować, pośpiewać? Zdarzały się takie momenty? Były przyjaźnie?
Przyjaźnie były, masę miłości wtedy było, zawierania przyjaźni sanitariuszek z żołnierzami.
- Proszę o tym opowiedzieć. Może pan sam miał wtedy jakąś sympatię?
Nie, byłem za mały, jeżeli chodziłem do sanitariuszek, to tylko po to, żeby granaty kraść, bo miały skrzynkę granatów. Tutaj człowiek przytulał, coś opowiadał, a drugą ręką sięgał do tej skrzynki po granaty.
To zaczęło się jeszcze na rogu Leszna i Żelaznej na punkcie sanitarnym, o którym opowiadałem. Zdaje się, że było to kontynuowane na ulicy Długiej.
- Podchodził pan do sanitariuszki?
Nie, siedzieliśmy razem, obejmowaliśmy się, jakaś buźka, nie-buźka, a drugą ręką się do skrzynki sięgało po granaty, do kieszeni ładowało.
- Jakie to były miłości, przyjaźnie wśród starszych?
Takie chyba na śmierć i życie, dużo było wesel, ślubów, kapelani krążyli, udzielali i absolutorium, i ślubów, i wszystkiego. Tak że dużo małżeństw zostało zawartych. Na pewno erotyka była bardziej wybujała niż w normalnych warunkach.
- Był pan na jakimś ślubie?
Tak, na kilku czy na wielu, z tym że to takie migawki, bo człowiek albo spał, albo był na linii ognia.
- Gdzie odbywały się śluby na Starówce?
Właściwie najczęściej w miejscach zgrupowania, bo kościoły w tym czasie wyglądały zupełnie inaczej. To znaczy we wszystkich kościołach ludność cywilna paliła, nie tyle ogniska, co masowo gotowała jakieś jedzenie, strawę i chronili się w kościołach. Tak że w kościołach raczej nie było możliwości udzielania ślubów, ale właśnie w różnych pomieszczeniach, gdzie kapelan był.
- Najpiękniejszy dzień, moment z Powstania Warszawskiego, coś, co panu się dobrze kojarzy?
Chyba w Wytwórni Papierów Wartościowych, gdzie mieliśmy już jakieś lepsze uzbrojenie, przynajmniej granatów dosyć dużo albo chodzenie z benzyną na czołgi. I to nie było tak, że dzieci, jak to widać, biegają z butelkami z benzyną i, w domyśle, rzucają na czołgi. Był kordon, gdzie dopuszczano tylko przeszkolonych, a dzieciaki donosiły tylko butelki z benzyną do tej linii. Zresztą mogę dodać, że wszędzie była żandarmeria, wszędzie, jeżeli to tylko było możliwe, sprawdzała przepustki, legitymacje. To już było wszystko uporządkowane.
Były też szczęśliwe momenty, jak rzucałem butelki z benzyną na czołgi. Później słyszałem, że [to były] koktajle Mołotowa, ale koktajle Mołotowa nie na tym polegały, to po prostu były butelki z benzyną zatkane jakąś szmatą. Jedno ognisko się paliło, podpalało się butelkę i rzucało na czołg. Czołg nie zapałka, przyjmował wiele takich butelek, później wycofywał się palący, tam gasili go, tak że trudno ocenić, ile zostało zniszczonych, w każdym razie na pewno nie dopuszczono [ich] do barykad. Wszędzie naturalnie [były] barykady.
- Butelka była najpierw zapalana?
Najpierw zapalana od jednego ogniska i knot, który tkwił w butelce [był] zapalony. Koktajle Mołotowa, o czym się później dowiedziałem, polegały na tym, że w środku chyba był dodany kwas siarkowy i cukier. Może się mylę, może [były] troszkę inne składniki. To samo wybuchało, samo zapalało się.
- Takich w Powstaniu nie było?
Ja się nie spotkałem z tym. Jeszcze na Chłodnej żeśmy rzucali te butelki. Już teraz nie pamiętam, jak dostałem się w tamten rejon. W każdym razie był ten sposób zapalania i rzucania butelki.
- Gdzie jeszcze pan rzucał butelki?
Róg Żelaznej i Chłodnej. Tam była jakaś barykada, [z której] właśnie [rzucaliśmy], wtedy jeszcze jak nie przeszliśmy na Starówkę.
- Były takie momenty, że przed czołgami szła ludność cywilna? Widział pan to?
Znam to z opisów, sam nie widziałem tego.
- Jak przyszedł koniec, upadek Starego Miasta, to wiedział pan, że powstańcy się wycofują kanałami?
To wiedziałem, naturalnie, bo segregowali nas. To znaczy część lepiej uzbrojonych przeznaczona była do przejścia kanałami do Śródmieścia, a mnie z kolegą dano rozkaz dołączenia do grupy, która broniła kościoła Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. Tam już było jakieś ugrupowanie, które też broniło tego kościoła. Jak się teraz dowiedziałem, to chyba Zgrupowanie „Leśnik” czy „Leśniak”. Nasze zadanie polegało na obronie tego kościoła.
Ojciec w międzyczasie starał się przejść ze swoim oddziałem i zginął na placu Krasińskich przy głównym włazie wejściowym. Śmierć taty znam z zeznania świadka. Ojciec miał przechodzić kanałami do Śródmieścia przez główny właz na placu Krasińskich. W tym czasie był tam jakiś zamęt, bombardowanie, żandarmeria nie wpuszczała przez jakiś czas do kanału. Zatrzymali się w budynku gdzieś obok. Przyszedł rozkaz przebrania się w cywilne rzeczy. Ojciec jeszcze raz wyszedł, żeby zobaczyć, czy już można wchodzić do kanału. W tym czasie było bombardowanie i ślad po nim zaginął. Po wojnie żeśmy szukali, licząc na to, że przeżył. Niestety, okazało się, że żadnego śladu nie ma.
- Pan był w tym czasie na Nowym Mieście?
Ja w tym czasie byłem na Nowym Mieście w kościele Najświętszej Marii Panny.
Zadaniem była obrona kościoła najświętszej Marii Panny. Z tym że tam już było jakieś zgrupowanie. Przyjęli nas może trochę niechętnie – może to przesada – ale [byli] zdziwieni, że jeszcze ktoś się miesza. W tym czasie jeszcze bezpośrednich natarć na kościół nie było. Teraz z tablicy widzę, że to chyba było zgrupowanie „Leśnika”. Specjalnych ataków na kościół jako taki od strony niemieckiej nie było. Strona niemiecka to była obecna Wisłostrada. Obok był kościół sakramentek, [gdzie] był szpital polowy, [w którym] często odwiedzałem kolegów. Jak się później okazało, Niemcy po wkroczeniu wymordowali tam cały personel i wszystkich rannych.
- Do kiedy trwała obrona tego kościoła?
Trwała do 29 sierpnia, kiedy już Niemcy otoczyli kościół, wieża kościelna się paliła. Chcieliśmy się jeszcze bronić, ale właśnie z tego ugrupowania ktoś wywiesił białą flagę. Byłem jeszcze taki wkurzony, że myślałem, że go kropnę od tyłu, bo jeszcze wydawało nam się, że mamy broń, że mamy amunicję, a tu kapitulacja. Niemcy nas otoczyli. Tam są podziemia, [w których] się schowaliśmy. Zobaczyliśmy, że przez trzy okienka [wychodzące na] chodnik od plebanii, Niemcy wrzucają starców. W pobliżu był dom starców i tych staruszków, w liczbie chyba około pięćdziesięciu, przez te okienka powrzucali. Myśmy z drugiej piwnicy mieli dostęp do tego. Kolega poszedł ich odciągać, dostał serię z pistoletu maszynowego po udzie, więc nie było możliwości, żeby tam coś zrobić. Za chwilę poleciały granaty, strzały z pistoletów maszynowych czy z karabinu maszynowego i zabito tam około pięćdziesięciu starców. Świadkami byliśmy tylko ja i kolega, Jerzy Świrski się nazywał.
- Niemcy po prostu wyciągnęli tych staruszków?
Starców doprowadzali do ściany kościoła i przez te okienka wrzucali – tam mur jest gruby na jakieś dwa, trzy metry – i tak jak po pochylni zjeżdżali do piwnicy. W międzyczasie, to już było po wywieszeniu białej chorągwi, zdjąłem mundur, pistolet, schowałem to wszystko w chlebaku i zakopałem te rzeczy (nie wiem, czy teraz jest jakaś podłoga, w każdym razie wtedy była ziemia), a legitymację i przepustkę podarłem i wcisnąłem w szpary nieotynkowanego muru. Jak Niemcy już weszli do kościoła, zaczęli nas wyciągać przez klapę, [o której] istnieniu na terenie kościoła nawet nie wiedzieliśmy. Do dzisiaj jest tam jakiś właz. „Ręce do góry”. Naturalnie zegarek mi odpięli i ściągnęli. Pod ścianę i w grupach poprowadzili, mnie konkretnie i jeszcze parę osób, do żandarmerii, która znajdowała się przy Cytadeli koło torów kolejowych. Teraz trudno sobie uzmysłowić gdzie. Tam trzy dni trzymano nas, nie dano jeść, pić może [trochę]. W każdym razie pamiętam, że w jednym pokoju kazali mi sprzątać, a tam był pies i miał miskę z żarciem, to było po półtora dnia niejedzenia, psa odsunąłem, z miski zjadłem to, co miał i to może mnie trochę uratowało, życie nie życie, przynajmniej postawiło mnie na nogi.
- Kolega ranny w nogę też razem z panem wyszedł?
Też razem ze mną wyszedł, bo był stosunkowo lekko [ranny]. Zresztą później ze mną trafił do obozu, a z obozu do takiego gospodarstwa rolnego.
- Jedzenie psa w sumie uratowało panu życie. Co później się z panem działo?
Potem wzięli nas do wyciągania jakiegoś oficera niemieckiego, który leżał w palącym się domu. Sześciu nas wyciągnęli, dali trzy pary noszy i puścili pierwszych. Koledzy jacyś wyskoczyli (właściwie nie tyle moi, bo tam było mieszane towarzystwo), żeby się dostać do tego palącego domu. Polacy pociągnęli serię i zginęła ta obsługa noszy. Niemcy wysłali następną parę noszy, znowuż z dwoma [kolegami], też zginęli z rąk Polaków. Teraz na nas kolej, myślimy: „Prawie żeśmy Powstanie przetrwali i teraz zginiemy, i to z rąk Polaków, to już w ogóle klęska”. Trzeba trafu, że w tym czasie dom się zawalił i przygniotło tamtego oficera niemieckiego, tak że już dali nam spokój, wróciliśmy do koszar tej żandarmerii.
- W którym miejscu był ten dom?
Nie do ustalenia, bo to morze płomieni było.
- To było jeszcze Stare Miasto?
Tak, Stare Miasto. Chciałem nawet uciec jeszcze do broniących się załóg, z tym że byłem zupełnie zdezorientowany, gdzie jestem i co to za teren, bo wszystko się paliło, wszystko leciało w gruzy.
- Oni krzyczeli: „To my, jesteśmy Polacy! Nie strzelać!”?
Nie, był taki huk. Nie wiem, czy tu wtrącać, ale z rąk Polaków bardzo dużo zginęło i Polaków z tego względu, że zasady bezpieczeństwa jednak musiały być przestrzegane, więc jak nie znał hasła, nie miał przepustki, poruszał się po godzinach, nazwijmy to, policyjnych (nie pamiętam, o której ta godzina była), to [strzelano]. Na Nowym Mieście jest taka pompa, skąd ludność cywilna czerpała wodę, to dookoła leżały zwały trupów polskich, z rzadka może [tych, którzy zginęli od] postrzałów niemieckich, bo to wszystko było właściwie na terenie polskim, ale tych, którzy w nocy gdzieś chcieli jakąś wodę [znaleźć]. Było takie napięcie psychiczne, że Polacy do Polaków strzelali, nie da się ukryć.
- Tam właśnie były te jakby egzekucje? To byli Polacy złapani przez naszą żandarmerię?
Nie, nie złapani, tylko podchodzący do pompy. Z daleka krzyczeli: „Hasło, odzew!” i nie znali hasła, nie znali odzewu. Wszystko się paliło, nie wiadomo było kto, co, gdzie, jak. I w tej mieszaninie bezpieczniej było kogoś zabić niż dopuścić do utraty stanowisk ogniowych.
Jest, pompa na placu Nowego Miasta, teraz obok jest jakaś piwiarnia. Tak że tam leżał wianuszek trupów zastrzelonych przez Polaków.
- Dom się zawalił i nie musiał pan iść po oficera niemieckiego.
Z powrotem nas wzięli do koszar żandarmerii, [gdzie] ustawili czwórkami i z ludnością cywilną piechotą wywędrowaliśmy do Placu Narutowicza.
- Niemcy pana wzięli za cywila?
Za cywila, bo moją panterkę, pistolet i chlebak zakopałem w podziemiach kościoła Najświętszej Marii Panny.
- Kolega też już był po cywilnemu?
Ten kolega tam ze mną nie był. Może to śmieszne, ale gdzieś nas rozdzielili, bo przez prawe ramię zrobił w tył zwrot. On był bardziej typem naukowca, nie rozrabiaki. Wiem, że brał udział w Powstaniu.
- Byli jeszcze ci od „Leśnika”?
Tak.
- Co z nimi Niemcy zrobili?
Nie mam pojęcia, dlatego że całą naszą grupę wyciągali przez właz na terenie kościoła. […] Jak się przez główne wejście do kościoła, po lewej stronie jest klapa. Tamtędy żeśmy wszyscy wychodzili z rękoma do góry.
Nie, to były mieszane jednostki, część niemiecka, a część chyba własowców.
- Tych staruszków też wrzucali?
Kto wrzucał staruszków, nie widziałem, bo patrzyliśmy od strony dołu, jak tylko wchodzili, ale ich krzyki, jęki, wszystko wskazywało na to, że Niemcy to robią, bo nic innego nie mogło być.
Prócz panterki miałem nieprzemakalny płaszcz niemiecki. Coś mnie podkusiło, żeby zanieść ten nieprzemakalny płaszcz i schować na chórze kościoła Najświętszej Marii Panny, na półpięterku. Teraz tam inne schody są, wtedy były murowane i było półpięterko. Leżał ciężko ranny, prawie że umierający, z sanitariuszką. Krzyknąłem, żeby schodziła, bo on za chwilę i tak umrze, a Niemcy już otoczyli i zaraz się poddajemy. Ona powiedziała, że nie, zostaje. Została i na pewno zginęła, bo młode kobiety, które tam w okolicy się znalazły, zostały wyprowadzone razem z nami. Przede wszystkim własowcy wyciągali wszystkie kobiety i od razu tam gwałcili. Tak że przypuszczam, że i ta sanitariuszka zginęła. Nawet chciałem to ujawnić i jakiejś nieznanej sanitariuszce wmurować tabliczkę. Kiedyś udało mi się na ten chór wejść, nie ma ani organów, ani tych schodów. Są jakieś kręte, metalowe schody.
- Nie wie pan, czy ona nie chciała go zostawić, bo był ranny, czy to narzeczony był?
Nie, chyba zupełnie obcy i po prostu nie chciała zostawić rannego, tak że na pewno była bohaterką wartą upamiętnienia.
- Chciałam jeszcze wrócić do Starego Miasta, gdzie pilnował pan jeńców niemieckich?
Tak, zostałem oddelegowany do pilnowania jeńców niemieckich. Zatrudniani byli przy rozładowywaniu transportu, który ze Stawek przyszedł. W każdym razie [była] beczka z marmoladą. Niemiec się pochylił, żeby tej marmolady pojeść, to go jeszcze dla kawału głową w tę beczkę marmolady wsadziłem. Prócz tego spotkaliśmy się z grupą Żydów ocalałą z Gęsiówki. Oni też brali udział w Powstaniu Warszawskim i też tam, zdaje się, pilnowali trochę jeńców niemieckich.
- Gdzie byli ci jeńcy? Gdzie było dla nich jakieś pomieszczenie?
Tego nie wiem zupełnie, bo przydzielili mnie tam do pilnowania tylko na okres rozładunku. Trudno mi odpowiedzieć, gdzie byli skoszarowani.
Chyba Wehrmacht. SS praktycznie nie widziałem. Te formacje, [o których] mówimy, to były
Feldpolizei, to jest policja polowa, z tablicami, z łańcuchami na piersi i to oni właśnie przetrzymywali nas w żandarmerii, i to oni nas prowadzili i eskortowali, to nie było gestapo.
- Jak byli traktowani jeńcy niemieccy przez Polaków?
Bardzo dobrze. Jeńcy niemieccy w szpitalach polowych (często odwiedzałem rannych kolegów) byli na równi traktowani z rannymi polskimi [żołnierzami]. W niektórych wypadkach podobno to się przyczyniło do ocalenia danego szpitala. W każdym razie obok, to już powiedziałem, wymordowano cały szpital sakramentek.
- Proszę powiedzieć, co pana mama robiła w czasie Powstania, bo też działała w konspiracji?
Tak, mama działała w konspiracji, była łączniczką. Zresztą nie bardzo wiem. Ojciec był w konspiracji. Nie wiedziałem o ojcu zbyt wiele, nie wiedziałem o matce, która też była w konspiracji. Każdy sobą był zajęty i niewiele o sobie wiedzieliśmy, tym bardziej że wychowywałem się w bursach. Matka zbierała grupkę jakichś młodocianych dzieciaków i gdzieś na Starówce w schronie siedziała, opiekując się tymi dziećmi.
- Miał pan z nią kontakt w czasie Powstania Warszawskiego?
Też ze dwa, trzy razy.
Mama przeżyła, zaraz do tego dojdziemy.
- Jesteśmy już na placu Narutowicza.
Stamtąd przetransportowano nas bezpośrednio na Dworzec Zachodni. Z Dworca Zachodniego pociągiem EKD, elektryczną kolejką dojazdową, dowieźli do Pruszkowa. W międzyczasie we Włochach jakieś zaopatrzenie było, Czerwony Krzyż, pomidory, jakieś jedzenie.
Zgromadzili nas w Pruszkowie, gdzie obóz przejściowy był. Tam znowuż się spotkałem z matką. Ale to też było tylko przejściowe spotkanie. Po kilku dniach pobytu w Pruszkowie wysłali nas transportem kolejowym do obozu, wagony towarowe, po siedemdziesiąt dwie osoby w wagonie, tak że praktycznie dwie, trzy osoby mogły siedzieć, a reszta stała. Gdzieś przez Czechosłowację powieźli nas do obozu Bozen we Frankfurcie nad Odrą. Tam założyli ewidencję, obóz na kilka tysięcy [osób] międzynarodowego środowiska, wojskowi Włosi, którzy w tym czasie już się poddawali, Rosjanie byli gdzie indziej, jakieś ugrupowania Sybiraków nie Sybiraków.
[To był] międzynarodowy dosyć duży obóz. Założono nam ewidencję, z tabliczkami na piersiach, numerami, zawodem. Zbliżała się zima. Powiedziałem, że palaczem jestem,
Heizer. Myślę sobie: „Zima będzie, to przynajmniej ciepło będę miał”. Oddelegowali mnie do krematorium. I paliłem w krematorium. Z tym że krematoria były tak zbudowane, że z jednej strony [były] paleniska, a z drugiej strony wrzucano trupy. Paliłem nie od tej strony, gdzie wrzucano zwłoki, tylko z drugiej strony. To mi później ułatwiło [życie].
Z obozu brali nas do różnych prac. Już zaczynało się oblężenie Frankfurtu. Niewielkie przejście było na Berlin. Niemców wysiedlili i ogłosili Festung, czyli twierdzę Frankfurt. Używali nas do prac na przedpolach. Potem wyosobnili grupę, między innymi mnie, którą skierowali na rodzaj wykopów, do pracy u bauera, niemieckiego rolnika. To było największe moje upokorzenie jak nas, dziesięciu chyba, przywieźli do wsi, bauerzy niemieccy chodzili i wybierali niewolników, zaglądali, jakie ma mięśnie, jak dobrze zbudowany. Może to mnie uratowało trochę, że nie byłem bardzo rozbudowanej postury. W rezultacie na samym końcu mnie wybrał, teraz wydaje mi się, że nie taki dziadek, ale wtedy wydawało mi się, że dziadek powłóczący nogami. Trafiłem do gospodarstwa na wykopki. Była stara Niemka i stary Niemiec. Dwóch ich synów było na froncie. Mieli już jednego takiego niewolnika jak mnie.
Też Polaka, z tym że on był z Łodzi. Łódź wcześniej należała do Reichu, a Warszawa do Generalnej Guberni, to były zupełnie dwa różne [regiony]. On tam już od dwóch lat pracował. Te pieniądze, o których mówiliśmy, powiedział, że wymieni pół na pół. Rzeczywiście, w banku wymieniał na marki. Tak że to też [jest] takie kuriozum. W każdym razie o tyle dobrze trafiłem, że Niemiec praktycznie się prawie mną nie interesował, Niemka złapała łyżkę, którą z Powstania wywiozłem i po całej wsi obnosiła, jakie to Polacy mają łyżki frażetowskie.
Była fabryka Frażeta, nie taka jak Gerlacha, z troszkę niższej półki. Ale wieś zacofana niesamowicie, nie używali tam noża i widelca, w ogóle dla nich byliśmy wielkimi niby-panami, ale w rezultacie niewolnikami. Z Niemką trochę trudniej było. Pracowałem tam przy zbiórce buraków, bo to wykopki były. Zwyczaj był taki, że wszystkie krowy trzymano po drugiej stronie Odry i codziennie musiałem przepływać Odrę łódką, doić krowy, paść i z mlekiem przepływać z powrotem.
- Jak pan wychodził z Warszawy to była połowa Powstania. Wiedział pan wtedy, że Powstanie upadło?
Tak, bo nawet wychodziła gazeta w języku polskim dla Polaków pracujących w Niemczech. Z tym że to był taki szmatławiec. Kolega z Łodzi, który już od dłuższego czasu był, miał tę gazetę i tam tak oględnie mniej więcej pisano o tym. Naturalnie, nie było ani radia, ani nic, tak że nie bardzo wiedziałem, co tam się dzieje.
- Gdzie pan był, jak się skończyła wojna, jak przyszedł pierwszy dzień wolności?
Dodam tylko, że zachorowałem, zostałem odesłany do szpitala we Frankfurcie. Tam przez dwa tygodnie mnie podleczono i skierowano z powrotem do obozu. W międzyczasie pracowałem w pralni. Tam nawet uprawiałem małą dywersję, bo swoje wszy wkładałem w bieliznę wypraną już dla frontowych jednostek. Ile mogłem, nasypywałem tam, wkładałem. Tam poznałem Polaka, który już bardzo długo pracował w tej pralni i mówi: „Ty fujaro, nie siedź w obozie, bo tam was i tak wszystkich wymordują, ułatwię ci ucieczkę z obozu”. W tym czasie brali nas do chowania poległych niemieckich żołnierzy na cmentarzu we Frankfurcie. Obok stała artyleria. Tak że zza Odry już artyleria porządnie rąbała, część tego cmentarza leciała w powietrze. W rezultacie schowałem się tam w wykopanym grobie któregoś Niemca. Później, jak resztę odtransportowano do obozu, ten właśnie znajomy wziął mnie. Jego zostawili, on już od wielu lat pracował u jakiegoś Niemca, pilnował jakiejś budowy. Już przedtem wykopał schron w ziemi, schował mnie do tego schronu i codziennie dorzucał mi jakieś jedzenie. Okazało się, że w pobliżu była dosyć duża marmoladziarnia.
Jak nastąpiło wyzwolenie? Przychodzi kolega, który był na wierzchu i mówi: „Wyłaź z tej dziury, bo już Rosjanie przychodzą, wrzucą ci tam granat i będzie po tobie”. Rzeczywiście, wychodzę, idziemy z nim, widzimy, na koniach przyjeżdżają. Krzyczymy, seria poszła z pepeszy, schowaliśmy się za taki beton. Podjeżdża żołnierz. Moje zaskoczenie, jak on może na czapce nosić czerwoną gwiazdę z sierpem i młotem. Dla mnie to było takie zaskakujące, że to nie wstyd coś takiego mieć. Krzyczymy, że Polacy. Dobrze,
Charaszo, zdrastwuj. Koledze od razu obrączkę ściągnął z palca. Na białym koniu, linka, sam usmarowany atramentem, koń usmarowany atramentem.
A dziewuszki tutaj są? Powiedzieliśmy, że są w tej marmoladziarni, bo obsługiwana była przez Rosjanki, a one już się rwały przez front do swoich. Później poszedłem, yobaczyłem, co się działo w tej marmoladziarni. I gwałcili, i bili… straszne sceny...
Swoje, swoje, swoje. A one jeszcze przez front się przedzierały.
- Jak brzmi nazwisko kolegi, który w sumie pana uratował?
Nie pamiętam. Właśnie o to chodzi, że nie pamiętam ani imienia, ani nazwiska.
- A tego kolegi, który z panem razem pracował?
Też nie pamiętam. Jakieś takie wyrwane z pamięci, luki pamięciowe. Z tym że okazało się, że ten, który mnie uratował, to wcale nie miał takich dobrych chęci, żeby mnie bezinteresownie uratować, tylko powiedział: „Słuchaj, życie ci uratowałem, a teraz ty musisz mi się odpłacić. Tu są magazyny niemieckie. Do dziury, w której siedziałeś, teraz wszystko nosimy”. Tam były skrzynki z żyletkami, całe wyposażenie wojskowe, buty nie buty, całe skrzynki koniaków. To wszystko do tej dziury żeśmy zapakowali, bardziej wyrównali i dysponowaliśmy koniakami. Ja zresztą od razu z radości wypiłem może z pół butelki koniaku i na dwa dni straciłem przytomność. Na tym się skończyło. Ale jak się ocknąłem, to już sytuacja była taka, że Rosjanie już cały [teren] kontrolowali, już nie mieli dostępu do różnej wódki, do różnych koniaków, to przychodzili do nas i po butelce dostawali. Za to dostaliśmy przepustkę, że możemy ciężarowym samochodem jechać do Polski. Ale ten właśnie Polak mówi: „[Pakujemy] teraz co tylko się da na ten samochód ciężarowy i jedziemy”. Przejechaliśmy dwadzieścia, trzydzieści kilometrów, patrol zatrzymuje, my dzielnie [pokazujemy] tę przepustkę. „Macie? Nie, nie macie”. Podarł, wyrzucił: „Uciekać z samochodu”. Zabrali samochód i tyle, co można na rower [wzięliśmy]. Na rowerach kawałek przejechaliśmy, zabrali rowery. Gdzieś tam jakieś inne rowery skombinowaliśmy.
W rezultacie jakoś oddzieliłem się od tego kolegi i sam wędrowałem z rowerem przez wsie pozbawione ludności, pozbawione wody. Była nawet taka sytuacja, że rower i troszkę rzeczy wciągnąłem na pierwsze piętro, bo na parterze jakiś trup leżał w łóżku. W nocy wpadł patrol rosyjski. Szukali, szukali. Rzeczy schowałem gdzieś wyżej, jakąś walizeczkę, to co miałem pod ręką. Rower chcieli zabrać, w rezultacie jakiś [powiedział]: „Zostaw mu ten rower”. Poszedłem spać. Jak się obudziłem, okazało się, że roweru nie było.
- Wrócił pan do Grudziądza?
Nie. W rezultacie wróciłem do Poznania. W Poznaniu na transport kolejowy razem z jakimiś Rosjankami, które biadoliły, że jak wrócą do Rosji, to mogą je rozstrzelać, bo tak traktowano wtedy. Tym transportem dotarłem do Włoch pod Warszawą. Wiedziałem już, że albo akowców gromadzą gdzieś w obozach, albo wysyłają do Rosji. Na wszelki wypadek wyskoczyłem we Włochach. Piechotą doszedłem do miejsca naszego zamieszkania, to znaczy na róg Leszna i Żelaznej. Dom częściowo był zniszczony. Był napis, że matka znajduje się w Krakowie u rodziny. Wsiadłem na dach pociągu towarowego i na dachu przejechałem do Krakowa. Po drodze jakichś dwóch rosyjskich bojców siedziało ze mną. Jeden zahaczył w tunelu o górę, zleciał, drugi zeskoczył od razu, więc to taki maleńki epizod. Przyjeżdżam do Krakowa, strzelanina straszna. Myślę: „Powstanie przeżyłem, wszystko, obóz przeżyłem, a zginę w Krakowie”. Okazało się, [że to był] 8 maja, zakończenie wojny. Rodzinę miałem w Krakowie, przyszedłem do nich. Okazało się, że matka w międzyczasie już pojechała do Grudziądza. Tam odwszawili, odkarmili trochę. Pojechałem do Grudziądza. Okazuje się, że dom, który na miesiąc przed wojną wybudowaliśmy [był] częściowo zniszczony, bomba rąbnęła. Matka już była w Grudziądzu. Ojca ani słychu. Później dopiero się świadkowie znaleźli. Zacząłem chodzić do skróconego gimnazjum i liceum.
- Wojna się skończyła. Mam pytanie, czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie można tego nazwać represjami bardzo wielkimi. W każdym razie w gimnazjum i liceum, mimo że wiadomo było, że brałem udział w Powstaniu, że byłem w obozie, [nie było] żadnych represji. Idąc na studia, bo kończyłem medycynę i w 1948 roku zdawałem egzamin na medycynę, poszedłem do posła, niejakiego Śniedziałka, nawet nie wiem z jakiego ugrupowania. On mi napisał list polecający, że byłem w AK, że walczyłem w Powstaniu, że byłem w obozie, żeby to mi ułatwiło jakoś dostanie się na Akademię Medyczną. Rzeczywiście, chyba trochę ułatwiło, bo było dziewięciu kandydatów na jedno miejsce i w rezultacie mnie przyjęli. Ale egzaminy też zdałem.
- Pan miał pseudonim „Andrzej Tarnawa”? Dlaczego taki pseudonim?
Herb rodziny Malkiewiczów to jest Tarnawa. Nawiązałem właśnie do tego rodzinnego herbu. Andrzej mam na drugie imię. Stąd ten pseudonim.
- Mam ostatnie pytanie. Czy, jakby miał pan znowu piętnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Rzecz trzeba by odwrócić, czy najpierw byłbym szkolony w tym kierunku przez okres prawie że roku, czy czułbym się jako fachowiec, który tylko może Powstanie wygrać i uzdrowić. Wiadomo, że starsi nie będą biegali po gruzach. To jest taka technika biegania po gruzach, jak wspinaczka. Dzieci wychowane na gruzach miały znacznie większe możliwości. A gruzy istniały od 1939 roku, tak że myśmy w tym środowisku się wychowywali.
- Poszedłby pan do Powstania?
Na pewno poszedłbym, jeżeli miałbym, jak wtedy, piętnaście lat. Szesnaście lat miałem jak w obozie byłem. Na pewno bym poszedł, bo to przeżycie niesamowite, a nigdy nie przypuszczałem, że to się skończy kombatanctwem, jakimiś zasługami, jakby to można określić.
Warszawa, 2 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama