Maria Leska „Maryla”
Maria Leska, Batalion Saperów Praskich Chwackiego, [pseudonim] „Maryla”.
- Skąd pani pochodzi? Czym się zajmowali pani rodzice?
Jestem warszawianką z ulicy Złotej czyli ze Śródmieścia, urodzona, wychowana w Warszawie. Do czasów Powstania Warszawy nie opuszczałam. Jeśli chodzi o rodzinę, to bardzo wcześnie straciłam ojca. Mama miała dosyć duże kłopoty z wychowaniem nas. Było nas czworo, ale dwoje zmarło wskutek ciężkich warunków życia, jakie były w tym czasie i jakie były szczególnie dla mojej matki, która musiała samotnie wszystko robić. Niemniej starała się dać nam wszystko, co jest możliwe, i wykształcenie. Mój brat był osiem lat starszy. Dzieci między nami zmarły. On dość wcześnie zaczął pracę. Uczył się, już pracując. Miał bardzo dobre warunki, pracował u Sztachagena. To była znana firma papiernicza na Smolnej. Chodziłam do szkoły, do prywatnego gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej. Tam skończyłam [szkołę], ale już w czasie okupacji, bo chorowałam. Byłam dzieckiem bardzo chorowitym, drobnym. W wieku trzech tygodni miałam już zapalenie płuc, potem w wieku trzynastu lat miałam bardzo długo trwające zapalenie stawów. Byłam dzieckiem bardzo słabym, drobnym, małym. Mój brat nie, mój brat był dosyć potężny. Mama też była słusznego… Widocznie wszystkie choroby zrobiły tak, że byłam bardzo drobniutka, bardzo długo ważyłam trzydzieści pięć kilo.
- To wpłynęło na przedłużenie okresu uczenia.
Tak, to wpłynęło. Najpierw mnie nie chcieli przyjąć do szkoły, po tym chorowałam przez rok. W rezultacie nie zdążyłam zrobić matury przed wojną, mimo że wiek był ten, że powinnam zrobić. W czasie okupacji [uczyłam się] na tajnych kompletach i jednocześnie u Heleny Henrykowej-Hankowskiej, to było liceum handlowe. To liceum o mało mnie nie kosztowało wywiezienie do Niemiec na roboty. Mój brat był bardzo zaangażowany w pracę podziemną i dowiedział się tego, powiedzieli mu, że były listy szkół, które młodzież kończyła i automatycznie przechodziła do
Arbeitsamtu do wywiezienia.
- Ze względu na wykształcenie?
Prawdopodobnie ze względu na wykształcenie. To była szkoła handlowa, ale tam były komplety. Poza tym byłam na kompletach u siebie u Rudzkiej, małą maturę robiłam tam na kompletach. Miałam idee, żeby mieć maturę. To by mnie kosztowało wywiezienie do Niemiec, ale mój brat swoimi możliwościami i środkami jakimi dysponował, a znał ludzi dużo, załatwił, że dostałam pracę w PKO w Warszawie. Już wcześniej byłam zaangażowana w działalność podziemną, bo mój brat bardzo wcześnie [zaczął]. Mój brat był człowiekiem, który w 1939 roku brał udział w wojnie i dostał z pistoletu maszynowego siedemnaście kul, w tym przedziurawiona głowa, płuca i całe ciało. Nie stracił ani ręki, ani nogi, tylko największe kłopoty miał z głową, bo kości były wtopione w mózg. Jak już mówię o nim, to muszę powiedzieć, że został ranny, był w dywizji Kleeberga. Został ranny i leżał w kartoflisku. Przechodzili ludzie czy wojskowi, czy inni, w każdym razie jedni uznali, że on nie żyje. Zdjęli mu nieśmiertelnik i w październiku z tym przyszli do mamy. Inni wyciągnęli go na drogę i z drogi Niemcy go zabrali do Siedlec. Mimo że przez trzy dni nie miał pomocy, mając siedemnaście kul, to jednak z tego wszystkiego się wygrzebał. Później był wielkim działaczem, bardzo dużo robił, pracował, ożenił się.
- Jak pani zapamiętała początek wojny?
Jak mojego brata powołali, to od razu jego firma zaproponowała, że będą się nami opiekować. To muszę powiedzieć, bo to jest bardzo istotna sprawa. Nie wiem, czy dzisiaj, gdyby taka rzecz się zdarzyła, czy by [to] przyszło do głowy jakiejś firmie. Wtedy od razu do nich poszłam. W powrotnej drodze mało nie zginęłam, bo był nalot i bardzo dużo ludzi tam padło. Też padałam, ale tylko padłam. Zresztą kilka razy w życiu miałam takie wypadki, że upadałam na czas, to znaczy przed tym nim [bym] została zastrzelona. Byłam w Komitecie Obrony Obywatelskiej i w Gwardii Obywatelskiej. Profesor Rewulski był dowódcą gwardii.
- Co należało do obowiązków?
Do obowiązków należało przede wszystkim wypatrywanie, gdzie padły pociski. Przecież bez przerwy było bombardowanie. Pierwsze dwadzieścia sześć dni bombardowania były bez przerwy, nocą, dniem, stale. Potem wybieraliśmy ludzi, którzy zupełnie zgłupieli, nie wiedzieli, co ze sobą robić. Organizowaliśmy schrony, ratowanie w czasie pożarów do kiedy była woda, do kiedy były możliwości. W każdym razie to była zorganizowana akcja. To była pierwsza akcja od razu we wrześniu 1939 roku. Bardzo szybko, 3 czy 5 września, zwrócił się do mnie pan z naszego domu, który zaprosił mnie do tej pracy. Cały czas we wrześniu brałam w tym udział. To była moja pierwsza działalność… Pierwszą działalność, jaką uważam [za] przygotowania do wojny, były kursy sanitarne i obrony przeciwgazowej. Zresztą wtedy szyliśmy maski gazowe, które na nic się nie przydały, bo w rezultacie nie było nalotów gazowych. My bardzo wiele masek żeśmy szyły i uczono nas tego. Kursy były bardzo dobre z tym, że bałam się. Jak później pracowałam w szpitalu, to początkowo byłam bardzo dzielna, a im dłużej, tym gorzej znosiłam. To był okres, kiedy było bardzo dużo rannych ludzi z powodu min. To są straszne rany, których nie ma czym leczyć, wtedy nie było czym leczyć, nie było nic. To pamiętam bardzo dobrze. Tak się zaczął okres wojny. Potem mój brat był w szpitalu w Siedlcach. Mama go ratowała, to znaczy on nie mógł chodzić, ze względu na głowę nie mógł zrobić kroku. Z drugiej strony było wiadomo, że Niemcy wywiozą wszystkich do obozu ze szpitala. Mama dosyć potężnego mężczyznę dosłownie wyciągnęła na plecach. Zresztą poszła do niego na piechotę do Siedlec, potem jakimś cudem ktoś jej pomógł i przyjechali do Warszawy. Leżał w Szpitalu Ujazdowskim, już były inne warunki. Tam był szpital polowy, a tu już normalny szpital wojskowy, było inaczej. Dopiero pod koniec października wyszedł ze szpitala. Jego znaczek, nieśmiertelnik przyniesiono nam w połowie października, jak już było wiadomo, że on żyje. Przyszli z wiadomością, że oni nie żyje.
- Czym się pani zajmowała podczas okupacji?
W czasie okupacji uczyłam się, utrzymywał nas brat. On był mężczyzną, który miał na głowie… Po maturze przeszłam do PKO. To była oczywiście instytucja niemiecka. Nie PKO tylko Poczta Polska na Świętokrzyskiej, ale to był bank, pracowałam tam w księgowości. Wtedy poznałam księgowość bankową, której niełatwo się nauczyć. Okazało się, że w tej niemieckiej instytucji była doskonale zorganizowana konspiracja. Niezależnie od tego, działałam z moim bratem, który zawsze traktował mnie jak smarkacza. [...] Po prostu moja działalność przez długi czas polegała na tym, przyjdź tu, zrób to, zanieś to, odnieś to, stój tu na warcie i tak dalej.
Do ZWZ-tu, Batalion Chwackiego, to była Armia Krajowa.
- Kiedy się pani zaangażowała?
W 1940 roku, a w 1941 byłam zaprzysiężona tak, że cały czas okupacji.
- Jakie funkcje pani pełniła na początku?
U nas w domu, w naszym mieszkaniu, były kursy oficerskie, podchorążych. Przez czas kursu zawsze stałam na warcie przed bramą albo gdzieś, żeby widzieć, co się dzieje. Przez cały czas trwania kursu byłam zawsze w ten sposób wykorzystywana, jako ewentualny informator, gdyby się coś zdarzyło. Następnie bardzo wcześnie i bardzo dużo kolportowałam gazetki i normalną pocztę. Nie wiem, co w niej było, bo to były przeważnie zamknięte koperty, ale tym się zajmowałam bardzo wcześnie. Wcześnie dosyć też zajmowałam się przenoszeniem broni i materiałów wybuchowych. Nasza formacja w pierwszym momencie – bo później były akcje – była nastawiona na wydobywanie, czyszczenie i porządkowanie broni, o której wiedzieli, że gdzieś jest zakopana po kampanii wrześniowej. Natomiast między innymi moją funkcją, bo nie tylko moją, było przenoszenie broni do zaplanowanych składów.
- Broń nie była w całości, tylko rozmontowana?
To były paczki, to nie było nigdy otwarte. Pakowałam broń. Nauczyłam się pakowania, bo należał do nas właściciel firmy – skład porcelany. Był bardzo piękny sklep na Widok czy na Szpitalnej, gdzieś w tej okolicy. Tam przychodziłam uczyć się pakować. Myśmy umieli to bardzo dobrze robić, w każdym razie mnie przeszkolono. Natomiast nie wykorzystano moich zdolności, może nawet talentu, bo doskonale strzelałam, ale nigdy nie byłam brana. Kobiety nigdy nie były brane, nawet te co dzisiaj mówią, że były.
- Miała pani przeszkolenie strzeleckie?
W PW, w Przysposobieniu Wojskowym. Byłam dwa lata w Przysposobieniu Wojskowym. Miałam i z łuku i ze strzelania [szkolenia]. Parę lat temu, niedawno, z dziesięć lat temu, już miałam siedemdziesiąt parę lat, zdobyłam drugie miejsce na konkursie strzelania, gdzie brało udział sto pięćdziesiąt osób, wśród których było dużo wojskowych.
Z krótkiej. Z długiej broni nie strzelałam w ogóle. Raz jeden, na pewno na PW na obozach, ale nie radziłam sobie, byłam na to za mała. Natomiast strzelałam bardzo dobrze jeśli chodzi o krótką broń i o łuki.
- Kiedy znalazła się pani ostatecznie w Batalionie Saperów?
Ostatecznie w Batalionie Saperów znalazłam się w 1940 roku, natomiast w 1941 byłam zaprzysiężona. Ale byłam dużo wcześniej, bo mój brat mnie wykorzystywał. On uważał, że nadaje się do tego. Byłam pod ręką, co jest dla starszego brata bardzo ważne, że ma kogoś, kim dysponuje, i ten ktoś się nie boi. Powiem jeszcze, jak czasem życie się ratuje przez zupełny przypadek. Kiedyś wiozłam do domu, nie pamiętam, czy broń, na pewno miałam pełną teczkę najrozmaitszej prasy, różnych pism, dokumentów. Jechałam do domu, zrobiło mi się słabo, po prostu było gorąco, byłam zmęczona i wysiadłam na przystanku. Na następnym przystanku była łapanka i absolutnie wszystkich zabrali do obozu. Kto przeżył, to trudno powiedzieć, bo z takiej łapanki, to prawie nikt. Jeden przystanek wcześniej wysiadłam. Jak człowiek ma żyć… Tak jak mój brat, siedemnaście kul i to przeżył.
- Przejdźmy do okresu Powstania, proszę opowiedzieć, jak wyglądały przygotowania.
Wiedziałam o Powstaniu w środę poprzedzającą Powstanie, w czwartek brat mi powiedział, że mam się stawić. W piątek byliśmy zupełnie skoszarowani na Pradze, częściowo na Londyńskiej, częściowo w blokach niedaleko Dworca Wschodniego. Nie wiem, jak ta ulica się nazywa, ale tam było najwięcej osób. Byliśmy skoszarowani już w piątek. Moim zdaniem gdyby w piątek wybuchło Powstanie, mielibyśmy znacznie większe szanse. Później Niemcy uciekali. Rosjanie zrobili to specjalnie, przegonili Niemców i Niemcy poszli na Warszawę. Przed tym, piątek, sobota, w Warszawie nie było w ogóle Niemców, uciekali wszyscy. To był moment, kiedy oni uciekali. Potem ze wschodu zaczęła [ściągać] cała dywizja Göringa. Ona była tylko jeden dzień, ale akurat wypadło tak, że na nas. Nie wiem, jak to było, był słaby wywiad z naszej strony.
- Jakie cele miał pani batalion?
Batalion miał przejść przez Park Skaryszewski do mostu kolejowego i opanować most kolejowy, utrzymać go. Tymczasem nie udało się przejść przez park. Mój brat znowu został ciężko ranny.
- Mówimy już o początku Powstania.
O Powstaniu. Brat był dowódcą plutonu i w pierwszym momencie został ranny bardzo ciężko w ramię. Nawiasem mówiąc Niemcy go uratowali, ale to jest inna sprawa. Dwóch kolegów zginęło i kilku było lekko rannych. Zginął piękny chłopak, nie tylko piękny, ale wspaniały chłopak, który brał udział w wielu akcjach i wszędzie wychodził. Nigdy już tego nie powiem, że jak tyle ci się udaje, to ci się zawsze uda. Pierwszy strzał jaki był w Parku Skaryszewskim, to niestety jego położył. Mój brat został ranny. Sanitariuszka, która była obok niego, nie ja… On zresztą tego nie pamięta, ona to mówiła. Ona ściągnęła z niego koszulę, wszystkie odznaki, wszystkie dokumenty, zostawiła go tylko w spodniach. Zaczęła krzyczeć, że jej brat tutaj jest ranny, że przechodzili, że jest ranny. Niemcy go zabrali do Warszawy. Jeden dzień był w szpitalu niemieckim, potem go do Łazarza przenieśli, a potem był w szpitalu wolskim, ale już po masakrze, po zniszczeniu ludzi. On był początkowo u Łazarza, potem szpital Łazarza rozbili. On był ciężko ranny.
- Cały czas się znajdował na terenach opanowanych przez Niemców. Niemcy go przenieśli do szpitala na Woli, w okresie, kiedy już opanowali ten teren.
Nie, do Łazarza. On w szpitalu Łazarza leżał, dopiero na sam koniec, ale to już Polacy… Wiem tylko, że on do szpitala został przeniesiony, chyba szpital Łazarza był zburzony, zbombardowany. Później już był na tyle zdrowy, że z sanitariuszem wrócił po mamę na ulicę Złotą i zabrali mamę. Cały szpital był przeniesiony do Puszczy Mariańskiej.
- Wróćmy do pani historii, w momencie kiedy brat został ranny, pani się przedzierała przez Park Skaryszewski. Jak to wyglądało?
Przede wszystkim bardzo wiele siedziałam w krzakach, przedzierałam się momentami, jak uważałam, że jest możliwe. Jak się zrobiło ciemno, to dywizja wyjechała.
- Poczekaliście do wieczora, żeby przejść?
Tak. Oni wyjechali stamtąd i wtedy nasi się znaleźli. Okazuje się, że nie tylko ja, ale bardzo wiele osób, które nie zostały ranne, w jakiś sposób się pochowały, niewiele od parku odeszło. Następnego dnia rano nasz dowódca kapitan Zaruski Lucjan, miał pseudonim „Władysław”, zaczął chodzić po parku. Tam już nie było Niemców. Wtedy gdybyśmy zaczynali Powstanie, to może byłoby inaczej. Zbierał nas, przyszliśmy do rzeźni. Tam też bardzo krótko trwało. Podobno, z tym się nie zetknęłam, że Niemcy bezpośrednio łapali na ulicach ludzi, którzy wyglądali na powstańców. Inna sprawa, że my właściwie nie byliśmy na ulicy, bo byliśmy przez dłuższy czas w parku, po tym jak Niemcy się wynieśli. Potem były cztery kwatery, do których nas rozmieszczono. Zaruski miał kontakt. Nie wiem, jak się nazywał dowódca. Żurowski? Czy z nim załatwił, trudno powiedzieć, bo to była sprawa dowódcy, nie moja. Załatwił, że przeniesiemy się do Choszczówki, będziemy czekać na dobry moment przebicia się do Warszawy z tamtej strony. W Choszczówce, też nie wiem, kto załatwił, ale załatwili nam wspaniałą kwaterę, to znaczy posiadłość Haberbuscha. Myśmy tam się bardzo dobrze zorganizowali. My, dziewczyny, chodziłyśmy na Pragę i zbierałyśmy broń. Wiedzieliśmy, gdzie ta broń jest, bo nawet z Londyńskiej nie wiem, czy wszystko zabrali. Na Londyńskiej nie byłam, ale tutaj ze strony Grochowskiej i z drobnych ulic, ulica Mińska, inne – myśmy z różnych mieszkań wyciągali broń.
- Saska Kępa i Praga były dosyć słabo obsadzone przez Niemców w tym okresie.
Znaczy pierwszego dnia, drugiego, kiedy myśmy chodziły. Z tym że trzeciego dnia na Grochowie, nie pamiętam, jaki to był dom, gdzieś było na drugim piętrze mieszkanie, [skąd] miałyśmy zabrać [broń]. Wtedy nakryli nas Niemcy. Z tym że my obydwie byłyśmy bardzo drobne i w tapczanie żeśmy się schowały. Oni nie zajrzeli do tapczanu, tylko poszli dalej. Zabrałyśmy broń. Później były bardzo silne łapanki. Dowódca zdecydował, że to, cośmy zabrali, tośmy zabrali, zresztą sporo zabraliśmy. [...]Wracałyśmy przez pole minowe w Białołęce, udało nam się jednak przejść. Były różne sytuacje. Powiedzmy sobie, nie biłam się bezpośrednio, natomiast bezpośrednio stale były zagrożenia życia. Na przykład na Mińskiej, jak poszłam po broń, już nie wiedziałam, że oni wszystkich wysiedlili. Byłam w Choszczówce, przyszłam na Pragę, żeby zabrać różne rzeczy. Tam już było wszystko wysiedlone. Byłam jedyną osobą na Mińskiej i nagle strzał. Nie wiem, czy się zlękłam strzału, czy usłyszałam strzał, w każdym razie upadłam. Byłam na tyle mądra, byłam przygotowana do tych rzeczy, że się nie ruszałam i leżałam tak do północy. Było jeszcze dosyć widno i potem się stamtąd wyczołgałam. To musiał być snajper, dlatego że to były pojedyncze strzały. Albo poszedł spać, albo nie zauważył, w każdym razie wyszłam z tego i wróciłam do Choszczówki. Były różne zagrożenia wynikające z tego, że pełno było Niemców, a jednocześnie w tych punktach, które powinny być na Bródnie, nie wiem dokładnie jak było… Mam kolegów z Bródna, niektórzy nawet żyją. Też ich szybko zniszczono, w parę godzin. Mieli dobrą obstawę. Jeśli chodzi o Park Skaryszewski, to cały czas jestem zdania, że zamiast mnie wysyłać do Warszawy, może było potrzeba, [to] na przykład [mogłabym] siedzieć w parku i patrzeć, co się tam dzieje. To by było ważniejsze. Mogliby zmienić plan w ostatniej chwili, jeżeli było wiadomo, że ta dywizja jest. Wszystkie aleje były zastawione czołgami, przejścia żadnego nie było, tylko tam, gdzie nasz kamień stoi, to były peryferie ogrodu, myśmy tamtędy przechodzili.
- Pani batalion przeniósł się do Choszczówki. Jak wyglądały dalsze losy?
W Choszczówce prowadzono ćwiczenia. Nasz dowódca starał się złapać kontakt z Żurowskim, który był głównym dowódcą. Nie miałam z nim kontaktu. Nasz dowódca Zaruski zorganizował nas i starał się o przeprawę. Przeprawa nie wychodziła. Chcieliśmy przepłynąć. Dwie osoby przepłynęły, zginęły. Zgięli obydwaj, w takich warunkach zginęło sporo osób. My byliśmy w majątku Haberbuscha i tam można powiedzieć, że byliśmy dobrze zorganizowani. Natomiast Niemcy wszystkich ludzi wysiedlali, nikt nie miał zostać. Wtedy przenieśliśmy się do lasu. To miało być blisko Wisły. To było w stronę Jabłonny, ale gdzie to było, to nie powiem. Byliśmy w lesie i była sytuacja taka, że pierwsze dziesięć dni, to się kryliśmy. Wyżywienia już zupełnie nie było i tylko to co z pola, gdzieś ktoś kartofla znalazł czy pomidora, czy coś. Nie mogłam tego jeść, ale w końcu musiałam, bo bym nie przeżyła. Tam byliśmy przez dziesięć dni. Potem Niemcy się zbliżyli tak, że było ich słychać. Myśmy się nie odzywali. Pokopaliśmy sobie ziemianki.
- Jak liczna była wasza grupa?
Wtedy było nas dwieście osób. Dużo, dlatego że Zaruski pozbierał możliwie wszystkich z naszej [jednostki]. Jeszcze muszę powiedzieć o Zaruskim, bo trudno mi mówić o Żurowskim, zupełnie nie miałam kontaktu z nim, nie widziałam go. On potrafił jednak zadbać o to, żeby ludzie nie ginęli, zabezpieczał to bardzo. Niemniej przyszedł taki moment, że otoczyli nas Niemcy, ale oni nie byli tam tacy bojowi. Powiedzieli tak: „Musicie stąd uciekać, bo jeżeli nie pójdziecie, to my was wystrzelamy”.
- To były niemieckie formacje?
Niemieckie formacje, Wehrmacht, nie żadne specjalne jednostki. „Musicie się wynosić, bo was wystrzelamy”.
- Przysłali parlamentariusza?
Oni nas znaleźli, z tym że nie całą grupę. Kogoś przysłali, jakiś oficer rozmawiał. On rozmawiał w taki sposób: „Jeżeli się nie wyniesiecie, to my musimy was rozstrzelać”. Wtedy Zaruski rozwiązał batalion, rozwiązał to, co tam było.
To było chyba w końcu września, myśmy bardzo długo się tułali.
- Wiedzieliście, że Powstanie się skończyło w tym czasie?
Nic nie wiedzieliśmy, absolutnie, nie mieliśmy żadnych informacji, ale to było przed końcem Powstania.
- Mieliście wiadomości, że były walki w Warszawie?
Było widać, łuna była i było widać walki. Mało, nawet Praga się paliła. To chyba Niemcy palili. Praga w wielu miejscach też się paliła. W każdym razie jasno było w lesie od wszystkich łun, pożarów. Zaruski rozwiązał [batalion]. Rozchorowałam się, byłam ranna, bo dostałam odłamkami w głowę i w nogę. Bardzo źle to znosiłam, byłam słabiutka.
Od ostrzałów. Zaruski wtedy powiedział: „Niech każdy się ratuje na swoją rękę”. Ze mną poszło kilku chłopaków. Po pierwsze nie chcieli mnie zostawić. Gdyby mnie zostawili, to na pewno bym nie przeżyła. Już po wysiedleniu Choszczówki, gdzie już nie było ani jednego człowieka, myśmy w jednym z domów byli, ale w piwnicy. Było nas osiem osób, z tym że było czterech moich kolegów i dwie czy trzy osoby, które przypadkowo w jakiś sposób były. Myśmy przetrwali do ofensywy. Jak Rosjanie… To nie byli Rosjanie, tylko Dywizja Kościuszkowska, jak oni przyszli i zobaczyli nas, to w słupy soli się zamienili. Tam był tak silny ostrzał, że nie wierzyli, że tam ktokolwiek może przeżyć. My żyliśmy w ziemiankach, nie w domach, po prostu w piwnicach jak ludzie kopią na kartofle. Byliśmy w strasznych warunkach. Nie było co jeść. Miałam rany, nie było zmiany opatrunku, nic. Wtedy kościuszkowcy popatrzyli na nas, kazali nam biec przez front. Był tor kolejowy, z jednej strony byli Niemcy, z drugiej Rosjanie. To trwało parę miesięcy, to było gdzieś w połowie października.
Nie, to już była normalna ofensywa. Oni na nas popatrzyli. Mnie wzięli w ogóle za staruszkę. Była jeszcze jedna pani starsza ode mnie, a tak mężczyźni. Kazali nam przechodzić za nimi. Niedaleko był punkt sanitarny. Oni dali nam coś do zjedzenia. Na szczęście dali nam byle co, zupę zupełnie jałową, kazali iść do szpitala. To znaczy jak mamy iść, to nie wiedzieliśmy, tylko szliśmy przez pola, strasznie wyglądające pobojowiska, bo z masą zmarłych ludzi. Konie, wozy, czego tam nie było, to było straszne. Byłam pewna, że to był szpital w Rembertowie, ale nie jestem pewna. Do szpitala żeśmy trafili. Wtedy zaopiekowali się nami. Z tym że prawie miesiąc byłam chora, gdzieś do połowy listopada. Uratowali mnie. Po tym byłam sanitariuszką w tym samym szpitalu. To był szpital polowy. Co było tam straszne? Jak później mówiono o tym, że angielska Diana walczy z minami, to ja ją tak rozumiałam. Do nas codziennie przywozili po kilka, po kilkanaście osób z pourywanymi nogami, rękoma, w strasznym stanie. Nigdy nie zapomnę dziecka, malutkiego dziecka, którego matka prawdopodobnie zginęła. To dziecko przynieśli porozrywane w kawałkach, to było straszne. Tam wojna wyglądała nie, że strzały, że [się] zostało rannym, tylko były pola minowe, na których ludzie ginęli albo ranili się w straszny sposób. Płyn, nazywa się żółty lizol, to jedyna rzecz, którą myśmy mieli. Warunki były zupełnie straszne. W szpitalu w początkach stycznia znalazł mnie jeden z kolegów. Trafił tam. Nie wiem, skąd wiedział, że tam jestem. Szukali swoich. Już miałam kontakty. Z tym że wiedziałam, że mój brat nie żyje, bo został postrzelony. To znaczy wszyscy wiedzieli, że on nie żyje, a mnie się przyśnił, że żyje dokładnie z tą raną, jaką miał. W szpitalu byłam do 20 stycznia. Nie byłam w ogóle na Pradze, nie wiedziałam, co się dzieje w sensie łapanek. Potem kiedy Rosjanie weszli, nic o tym nie wiedzieliśmy.
Szpital polowy, w którym też nic nikt nie wiedział. Poza tym, że starali się ratować ludzi, których przynoszono, czy przywożono, czy przychodzili.
- Był prowadzony przez wojsko?
Chyba przez wojsko. [Szpital był] pod namiotami.
- Jak została Warszawa wyzwolona, to pani też tego nie wiedziała?
Dowiedziałam się 20 stycznia i to właśnie kolega w styczniu przyszedł i powiedział wtedy, że Praga już jest, że oni to wiedzą. Nie wiedziałam, kto żyje. Wtedy wybrałam się na piechotę do Warszawy. Przeszłam po lodzie. Warszawa była [taka, jakiej] nigdy nie zapomnę. Nie było możliwości rozpoznania jakiejkolwiek ulicy. Nie było żadnej możliwości w tej części. Aleje Ujazdowskie, tamta część, gdzie byli Niemcy, to częściowo się zachowała, a Śródmieście, Marszałkowska… Szłam z Pragi. Myśmy wyszli niedaleko Mostu Kierbedzia. Nigdy tego nie zapomnę. Przyszłam do domu, wszystko zupełnie zrujnowane, drzwi były otwarte, a na drzwiach była kartka mojego brata: „Nie martw się, żyjemy”. Na tym skończył. Myślę sobie: „Gdzie oni żyją? Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje?”. Oni byli w Puszczy Mariańskiej. Mieliśmy chłopów, którzy nam przynosili mleko, jajka, oni mieszkali pod Błoniem, między Szymanowem a Błoniem. Do Błonia na piechotę tego samego dnia wyszłam. W Warszawie nie było nikogo, jak przyszłam nie było ani jednego człowieka. Tam przyszłam, a oni nic nie wiedzą. To były czasy wojny.
- Udało się pani znaleźć rodzinę?
Nie, oni mnie znaleźli. Też zostawiłam kartkę, wiadomość, a po tym w ogóle zostałam. Przyszły dwie czy trzy rodziny, to już tam czekałam na nich. Wszyscy wzięliśmy się do roboty. To były straszne czasy. Pomijając, że Warszawa była zniszczona, ale tysiące ludzi [było] pogrzebanych, których odgrzebywano. Z mojej bliskiej rodziny, to brat został… Dla mnie to był szok, jak on napisał, że żyje, a ja wiedziałam, że on został zabity. Wtedy dowiedziałam się, że on żyje. Pogrzeby, odgrzebywanie ludzi w pierwszym okresie, to było tak straszne po Powstaniu, że nikt sobie nie potrafi wyobrazić, kto tego nie widział. To nie były ekshumacje jak sobie dzisiaj wyobrażamy. Warunki były straszne. Jak w końcu odgrzebano, to kładziono na wózek chłopski ileś tam ciał. Później gdzieś starano się rozpoznać. Często nie można było rozpoznać. Ile jest na cmentarzu NN, mimo że między sobą ludzie się znali. Znałam dwa inne plutony, a tak to nie znałam ludzi, tylko [tych], którzy do nas przychodzili do domu i [tych], z którymi miałam bezpośrednio kontakt w plutonie czy dochodziłam do kogoś. Nawet jak donosiłam różne materiały to i tak ktoś odbierał w ogóle się nie pokazując. Nie znałam tych ludzi, ale znałam kilkanaście osób. Znałam pluton mego brata, bo oni przychodzili, odprawy były u nas. Potem dozorca pomógł mamie zakopać w piwnicy rzeczy, żeby nie ukradli. Potem jak byłam w Puszczy Mariańskiej, to przyszedł ktoś i mówi: „Pani Woźniakowa, pani rzeczy dozorca sprzedaje w Pruszkowie”. Mama pojechała do Pruszkowa, bo już wtedy można było, i mówi: „Przecież tak mi pan pomagał”. „A czy ja całą okupację was nie chroniłem?”. Nie mieliśmy rzeczywiście ani jednej wpadki. On tak pokwitował i zapłacił sobie. Na koniec chciałabym troszkę powiedzieć o sobie po wojnie. Jestem wielką zwolenniczką Powstania. Uważam, że absolutnie powinno być. To co było w Warszawie, to było nie do przeżycia, nie do wytrzymania i nie mogliśmy tego znosić, codzienne rozstrzeliwania to były rzeczy straszne. Powstanie powinno być. Dzisiaj szczególnie ci, którzy mieli wtedy pięć czy sześć lat, mówią, że po co to Powstanie… Andersowi nie mogę darować. Miałam do niego wiele sympatii, ale jak on powiedział, że Powstanie to zbrodnia popełniona na Polakach, to przestał dla mnie istnieć. On miał armię, on miał warunki, bo jemu przecież zachód zapewniał warunki życia, bycia, broni i wszystkiego. Przecież oni byli traktowani jak każde inne wojsko, a my tutaj nie mieliśmy niczego. Byliśmy codziennie niszczeni i jednego dnia nie było takiego, żeby człowiek mógł powiedzieć, że jutro będzie żył, nie było takiego dnia. Szczególnie w ostatnim okresie przez samą ofensywą rosyjską strasznie dużo było rozstrzeliwań, były straszne rzeczy. Jestem zdania, że Powstanie musiało być. Ale były duże [błędy]. Między inny to, że nas wpuszczono do Parku Skaryszewskiego, nikogo nie było, kto by spojrzał na to, że tam wjechała dywizja pancerna. To był bardzo duży błąd, a takich błędów było sporo. Uważam, że Powstanie być powinno. Ponieśliśmy ogromne straty, to jest inna sprawa, straty to jest wojna. Mój pogląd jest taki: jak jest wojna, to jest wojna, na to nie ma rady.
- Można je było lepiej przygotować.
Można było je lepiej przygotować, na pewno. Było za dużo kłótni u góry.
- Chciałby pani coś powiedzieć na koniec?
Chciałam powiedzieć, że Powstanie traktuje, że to było wielkie przeżycie, ale pamiętajmy, że to był tylko fragment życia, że było w sumie pół roku ze wszystkim razem. Okupacja była czymś innym. Ludzie, którzy żyją całe życie Powstaniem, nie potrafią niczego więcej zrobić, to dla mnie są kalekie. Dzisiaj rozmawiam na ten temat, to we mnie na pewno jest. Może nawet mi pomoże, że rozmawiam i mogę to powiedzieć, zdecydowałam się mówić. Jeszcze jedno u nas było ważne. Z naszego batalionu mało kto został aresztowany. Dlatego że zaraz bezpośrednio po wojnie, po zakończeniu wojny, to nasi myśleli, co robić. Zdecydowali, że się rozbijają na jakiś czas. Przy czym mój brat bez przerwy działał. Oni działali w ten sposób, że nie byli zorganizowani, tak było, że nikt nie wydał. Mnie tylko raz wezwano do pałacu Mostowskich.
- Ujawnił się ktoś z pani batalionu?
Nikt, żaden z naszych się nie ujawnił. Nie posłuchali tego, który kazał z więzienia, żeby się ludzie ujawniali, nie posłuchali. Zrobiliśmy zebranie, doszliśmy do wniosku, że absolutnie nie będziemy się ujawniać. Przeszłam przez front rosyjski, trochę widziałam, co się dzieje i na własnej skórze też dużo [doświadczyłam]. Mimo że nas dywizja kościuszkowska w jakiś sposób broniła, to trzeba powiedzieć. Oni mieli rozkaz niemordowania, nierabowania w Warszawie, podobno taki mieli rozkaz po przyjściu.
- Osobiście nie była pani represjonowana? Pani życie nie ucierpiało, dlatego że była pani w AK?
W pierwszym okresie nikt tego nie wiedział, bo taka była umowa. Raz jeden wezwano mnie do pałacu Mostowskich. Przesiedziałam w pałacu Mostowskich w poczekalni dziewięć godzin. Na pewno byłam obserwowana, co ja będę robić, czy się będę denerwować. Wzięłam sobie książkę i czytałam głupoty, nie pamiętam jakie, i udawałam, że jestem absolutnie spokojna. Pytali mnie o drobiazgi, o głupoty i zostawili mnie w spokoju. Drugi raz później mnie nie wołali. Natomiast moje represje to polegają na czym innym – z powodu mojego męża. Mój mąż Kazimierz Leski był w sztabie Komendy Głównej Armii Krajowej. Był skazany na dwadzieścia dwa lata więzienia, przesiedział z tego dziesięć lat i w 1955 roku wyszedł. Był represjonowany do końca życia. Zmieniały się ustroje, zmieniały się władze, zawsze mu stawano na drodze.
- Pewnie był wzywany na rozmowy?
To był akurat najmniejszy [problem]. Na przykład pojechaliśmy pierwszy raz do Erfurtu, dali nam paszport. Byliśmy karawaniarzami, byliśmy na zlocie karawaningowym w Erfurcie. Za nami pojechała policja. Jestem pewna, że do dzisiaj telefonu nie wyłączyli w sensie podsłuchu. Byliśmy bardzo represjonowani. Mąż dostał odszkodowanie w 1991 roku, wtedy kiedy był zupełnie starym człowiekiem, dostał wtedy rehabilitację.
- Rehabilitacja nie była po 1956 roku?
On dostał wstępną rehabilitację, nie zwolnili go z tego, że chciał obalić rząd, tylko ze współpracy z Niemcami, co było niesłychanie krzywdzące. Za obalenia ustroju nie dostał, dopiero w 1991 roku, pięćdziesiąt lat po wyjściu z więzienia Został warunkowo zwolniony.
Warszawa, 28 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński