Stanisław Wicher, [urodzony] 10 listopada 1930 roku.
Urodziłem się w Warszawie, na ulicy Płockiej. Z tym że ta ulica podczas pewnego okresu [po wojnie] nazywała się [na pewnym odcinku] Płocka, a ten odcinek, na którym się urodziłem, nazywał się Lumumby. Bo to była ta druga część, która później została przemianowana. [Mieszkaliśmy] w takiej wielkiej, trzyczęściowej, dużej kamienicy, w polu bez mała, bodajże numer 67 (już nie pamiętam dokładnie) w każdym razie bez wygód żadnych, dla tych najbiedniejszych to było. Komorne było małe. Ojciec był wtedy, w tym czasie, bezrobotny, więc nie mogło być inaczej.
W tym czasie byłem. Nie, zaraz, zaraz – nie, nie, jedynakiem nie byłem. Miałem siostrę jeszcze, z tym że w trzydziestym dziewiątym roku… w trzydziestym roku to byłem jedynakiem, tak, bo siostra urodziła się w trzydziestym ósmym dopiero.
W czasie okupacji, to znaczy do trzydziestego dziewiątego roku to normalnie była rodzina, a w trzydziestym dziewiątym roku ojciec poszedł na wojnę i nie wrócił, wrócił dopiero po sześciu latach, był w niewoli niemieckiej, tam koło Królewca, w Tilsit czy coś takiego, w każdym razie wrócił po wojnie. A matka, no cóż, matka nie miała wykształcenia, musiała się [czymś] zajmować dla utrzymania przy życiu nas, znaczy siostry i mnie, no to różnych rzeczy się łapała, [na przykład] handlowała chlebem.
Nie, z piekarni wynosiła na plac, albo Kercelego, albo pod Halę Mirowską, i tam sprzedawała po prostu. Za te małe różnice w sumie utrzymywała cały dom.
Już dwie klasy skończyłem i to było tu, na Żoliborzu, bo mieszkaliśmy w tym czasie na takim osiedlu, taka enklawa prawie że „nażoliborska”, takie miasteczko, Powązki nazywała się, przy cmentarzu Wojskowym. No to tak kilka ulic było, ale to wszystko takie dla tych najbiedniejszych, bo to były drewniane domy, nie było kanalizacji, światło to nawet też nie wszędzie było, o wodociągach to się nie mówiło. Oczywiście później postawili taką budkę, pamiętam, na jednej z ulic, wrzucało się grosik i w środku pan odkręcał kranik, wiadro wody za grosika – to było, ale to było wszystko.
Tak, i to bardzo dobrze. 1 września, znaczy jak ojciec już poszedł na wojnę, to matka stwierdziła, że najbezpieczniej będzie wspólnie z rodziną być, razem, nie osobno, i przeprowadziliśmy się na Leszno do ciotki, przyrodniej siostry mojej matki, na Leszno, żeby razem już być. No i pierwszy dzień wojny, od razu bomby spadły na ten dom, gdzieśmy byli. Oczywiście jak był nalot, to się do piwnicy schodziło. Dom zawalony, ze cztery godziny trzeba było się odkopywać jakoś tam, żeby przez te okienka jakoś się wydostać. No, wydostaliśmy się. Oczywiście to zostawiło trwały ślad u mojej siostry, która była małym dzieckiem, bo w trzydziestym ósmym roku się urodziła, maleńka była i huk tych armat, tych bomb i to wszystko spowodowało uraz słuchowy. I ona już potem nigdy nie odzyskała takiego słuchu – ledwo, ledwo, jak to się mówi, trzymała się, tym bardziej że nie było lekarstw ani lekarzy. Już całą okupację zawsze niedosłysząca była i tak do końca została. Oczywiście badania, później operacje i też nic pomogły. No ale to już jest… To jest właśnie początek trzydziestego dziewiątego roku. Potem, jak się wydostaliśmy z tych piwnic, matka stwierdziła, że jednak będzie lepiej, jak nie będziemy w Śródmieściu, i się wróciliśmy do swojego domu, tutaj przy cmentarzu Powązkowskim, na ulicy Pionierskiej, pamiętam. I tam już zostaliśmy całą okupację.
Spokojnie, wyjątkowo spokojnie, dlatego że po prostu w okolicy byli Niemcy, bo to przecież Fort Bema. Na cmentarz Wojskowy to Niemcy też chowali swoich tam, tu przy… Zaraz po prawej stronie za bramą była duża kwatera niemieckich żołnierzy, oficerów przeważnie, z frontu tam ściągali tutaj. No ale to każdy mógł wchodzić na cmentarz i nie było żadnych ograniczeń. Oprócz tego tutaj, zaraz tam jak teraz jest Braci Załuskich ulica, tu przy Włościańskiej, to była artyleria przeciwlotnicza z kolei. Trochę dalej, w Instytucie Chemii to SS stało. Tak że tu tych niemieckich jednostek wojskowych dość dużo było, tak że tu nie odbywały się specjalnie żadne ruchy, spokojnie było. Można było spokojnie, jak to się mówi, żyć. Oczywiście cały czas się miało bez przerwy okupanta na plecach. Tak że nie było tu żadnych… Nawet podczas Powstania w tym rejonie było dość spokojnie, bo na przykład pierwszy czy drugi dzień Powstania to był mocny atak na Fort Bema, ale bez powodzenia. I potem jak się wycofali, to już tak cicho było, tylko oczywiście czujność niemiecka była dość duża, ale nie było tu walk.
No ojciec był w niewoli, to nie był związany. Matka była łącznikiem, pseudonim „Halina” miała, to pamiętam, bo z dokumentów czasem wynikało. Do tego brat cioteczny był, ale chyba był u „Parasola”. Ale on zginął podczas Powstania, dopiero parę lat po Powstaniu go odgrzebali, gdzieś pod chodnikiem był.
Tak, tak. Ryszard Kubuszewski. No a poza tym zginął i nie wiadomo, gdzie się podział, nie było śladu po nim, taki wujek, który pomagał nam, czasem pomagał nam podczas okupacji. To był Jerzy Kozak. To też o nim nie wiadomo nic, [zginął] podczas Powstania.
Nic nie wiem, absolutnie, bo u mnie w rodzinie była taka jedna zasada: nic o sobie nie mówimy, jeżeli chodzi o jakąś działalność. Koniec. Tak że wie pan, to… Ja na przykład nie przywiązywałem wagi podczas okupacji do dokumentów ojca, który brał udział w powstaniu śląskim, absolutnie. I kiedyś szedłem do szkoły w alei Wojska Polskiego 36, bo jak naszą szkołę na Elbląskiej Niemcy zajęli na koszary, to tam chodziliśmy. To tam szedł jeden i zawsze się spotkaliśmy po kilku kolegów, już razem szliśmy dalej, z tego rejonu właśnie tych miasteczek Powązek.
I patrzę – jednego nie ma, więc pytam się: „A co, chyba się spóźni dzisiaj do szkoły?”. A drugi kolega mówi: „On już więcej nie przyjdzie, już go więcej nie zobaczymy”. – „Co się stało?” – „Było gestapo, zabrali całą rodzinę i nie wiadomo, czy przeżyją”. – „A dlaczego, co się stało?” – „No bo jego ojciec był jakimś powstańcem”. Wtedy zaświtało mi w głowie, że mój ojciec był też powstańcem i ta rewizja może być u mnie. Wtedy tak dyskretnie powiedziałem: „Ja nie mam wszystkie lekcje odrobione, ja się chyba dzisiaj nie zamelduję w szkole. Cześć”. Chyłkiem odszedłem i biegiem do domu. Matka przed wojną kupiła maszynę do szycia, więc było takie pudełko metalowe, gdzie te narzędzia były różne. W to pudełko metalowe, w szufladzie w szafie było to wszystko: legitymacja, odznaczenia powstańcze ojca tam, między igłami, nitkami, guzikami, takie, [po prostu] nie przywiązywaliśmy wagi. Ja sobie uświadomiłem wtedy to, wszystko wygrzebałem, zapakowałem, owinąłem, a opał – była taka komórka drewniana na podwórzu –tam pieniek odsunąłem, wykopałem dołek z pół metra, wsadziłem to wszystko, ugniotłem, drzewa narąbałem, koniec. Ale matce też nie powiedziałem. No, oczywiście za dwa dni była rewizja u mnie, przyjechało gestapo. „Ojciec, ojciec. Gdzie ojciec?” No, matka tam zaczęła tłumaczyć, że jest w niewoli, pokazuje listy z adresami, to, tamto. Nic więcej nie pytali, tylko rewizję zrobili. Poważną rewizję zrobili, wszystko na podłogę wysypali. Ja nawet chciałem coś podnieść, to takiego kopniaka dostałem, że chyba z miesiąc nie mogłem oddychać. Ale to nieistotne. Widziałem matkę – zbladła, jak zobaczyła, że będzie ta rewizja. Ale potem, jak już drugi oddech złapała, jak zobaczyła, że z tej szuflady wszystko wysypała, a tam nic nie było, kompletnie. No i w ten sposób uniknąłem chyba obozu koncentracyjnego albo kary śmierci, nie wiem. To takie… Udało się tym razem. To było bodajże w drugim lub w trzecim roku okupacji, nie pamiętam.
Nie, bliższego kontaktu to nie miałem żadnego, dlatego że… No, raz tam się przytego… Zakpiłem sobie trochę i mocno musiałem uciekać, żeby mnie nie dorwał, ale udało się. No tak że tak, nie miałem specjalnie kontaktu bezpośredniego, jak to się mówi, z gestapo, nie byłem ani aresztowany, nie miałem żadnych tam akcji, żeby coś się tam narażać – nie, nie, spokojnie sobie podczas okupacji, względnie spokojnie, jak na…
Tak, to było bodajże w czterdziestym trzecim roku. Bo chciałem powiedzieć o moich nauczycielach podczas okupacji. Więc to byli tak bardzo patriotyczni ludzie, że na przykład nauczycielka, opiekunka klasowa, pani Helena (zapomniałem, jak się nazywała), zawsze do siebie zapraszała co drugi dzień, co trzeci, po trzy, cztery osoby z klasy na naukę, której nie było [w szkole]. Nie było historii, nie było tam jednej rzeczy takiej… I tam nam dopiero te patriotyczne rzeczy… Narażała się strasznie, a przecież nic za to nie miała, bo przecież myśmy nie płacili za to niczym. Oprócz tego był taki młody nauczyciel, matematykę, geografię miał i coś tam jeszcze, jakiś przedmiot. I on kiedyś nam w czterdziestym trzecim roku powiedział, że przy naszej szkole jest drużyna harcerska. No to oczywiście nie mogło być inaczej, żebym ja nie wstąpił do tej drużyny. Ale on ciągle przypominał, że nie wolno nam specjalnie się do niczego angażować, nic, [tylko] obserwować. „Co zaobserwujecie, powiedzcie mnie”. Powiedział, że jest… Ale to tylko wycinek klasowy był i to samych chłopaków, dziewczyn nie włączał w to, tak że nas było tam ośmiu, dziewięciu chyba tylko. I powiedział, że to jest 88 Drużyna Harcerska przy szkole. Czasem zadawało mu się jakieś tam pytanie, to mówił: „Mniej wiesz, zdrowszy będziesz”.
Odbywały się zbiórki, ale zbiórki się odbywały dość rzadko. Ale tu należałoby wspomnieć, że na przykład klasztor – ten, co to jest na Krasińskiego, budowa się rozciągała daleko, to zostało już zniszczone. Tam były te mury i stopniowe budowanie. Na tych właśnie miejscach mieliśmy zbiórki. Dlaczego? Dlatego że wokół były pola, a niedaleko SS stało, to się widziało dokładnie, co się dzieje, że gość się nie zbliża, i tam można było w tych ruinach (właściwie to nie były ruiny, to były rozpoczęte budowy), tam odbywaliśmy zbiórki. Co w ogóle na tych zbiórkach było?
Przede wszystkim uczyli nas [rozpoznawać] stopnie wojskowe. Polskie stopnie to szybko jakoś opanowaliśmy, ale z tymi niemieckimi, a jeszcze z SS, to już mieliśmy też kłopoty. Oprócz tego rozpoznawanie mundurów. Mundury, jakie mundury ma, hiszpańskie, rosyjskie, znaczy węgierskie, rumuńskie, litewskie, łotewskie – to wszystko musieliśmy mieć rozpoznanie dobre. No to było to. Czasem jakiś pistolet się znalazł, przyniósł ten, to poznawaliśmy, jak to działa, coś. Na tym koniec. Żadnej strzelaniny, absolutnie nie było nic. No i oczywiście… Co tam jeszcze? Były takie różne historie: na przykład na tych zbiórkach no to nie było takiego specjalnie bojowego [szkolenia], że… Cały czas tylko: „Nic wam nie wolno robić, żadnych tam tego”. No ale myśmy się jakoś tak wciskali w te tematy i na przykład kiedyś, pamiętam, zauważyłem, że na ulicy Powązkowskiej, tam gdzie wtedy [był] cmentarz, chodzą jacyś młodzi mężczyźni, z taką świecącą głową, brylantyną, na Fort Bema łażą. A mieszkają tutaj w budynku. Kto to jest? To ciekawość nasza była. No ale jak się dowiem, u kogo się dowiem? Spytam się jego: „Kto ty jesteś?”? No nie. Więc zrozumiałe, że… No ale musiałem wiedzieć, kto on jest. Podszedłem kiedyś do niego: „Przepraszam, która godzina?”. I słucham, a on coś mi bełkocze. Aaa, to ty nie jesteś Polak. To już tę informację przekazałem. Potem się dowiedziałem, że to są Belgowie i Holendrzy. Oni pracują, co robią, tego się nie udało dowiedzieć niestety. Oprócz tego samochody się liczyło czasami, jakie samochody jeżdżą. Tak że takie tylko te… Dla nas w tej chwili to nie miałoby chyba znaczenia, ale widocznie w odbiciu całości miało jakieś.
Tak, ciekawa rzecz, że na przykład, dwa czy trzy dni po tym, jak była rewizja u mnie, to nauczyciel się pyta: „Czy u ciebie w domu wszystko w porządku?”. Ja mówię: „W porządku”. – „Żadnych kłopotów?” Ja mówię: „Żadnych”. – „To dobrze”. To mnie to zastanowiło – widocznie on już miał jakąś informację, że u mnie była rewizja w domu. Następnym razem Niemcy dopiero się spotkali w moim domu, jak już palili dom, to wszystko palili.
Wybuch Powstania to mnie spotkał przy Hali Mirowskiej. Więc ja już… Mniej więcej już się coś „kręciło”: będzie Powstanie, będzie Powstanie, będzie Powstanie. I wtedy ja sobie skojarzyłem, że jest już Powstanie, jak pierwsze strzały były. Bo ja tam pojechałem matce pomagać w tym handlowaniu chlebem, no ale siostra została tu, ta mała dziewczynka, w takiej „ochronce”, w takiej świetlicy à la. No i teraz jak się dostać do domu? Mowy nie ma – wszędzie strzelanina jest. Na Ogrodowej, pamiętam, jesteśmy w bramie i zastanawiamy się, co dalej robić. Poprzebijane były piwnice z budynku do budynku, żeby można było przechodzić, ale przez ulicę nie przeskoczysz. No i tam, pamiętam, siedzimy w bramie, a tu jakiś tam facet się wychylił, od razu dostał i padł. Wtedy już strach padł na wszystkich. Jak przeskoczyć przez Żelazną, kiedy róg Żelaznej bodajże i Chłodnej jest taki okrągły budynek (on jeszcze jest) i tam było gestapo, stamtąd był duży obstrzał ulicy. Przeczekaliśmy tak do zmroku. Jak się ściemniło, to tego zmroku tam niewiele było, bo to sierpień przecież, no ale jakoś przeskoczyłem ja – kilka osób też przeskoczyło, no i ja też przeskoczyłem. Dostaliśmy się na plac Kercelego, ale na placu Kercelego już była tak jakby likwidacja tego bazaru, gdzieniegdzie tylko jakieś jeszcze pozostałości były – pusto, cisza. Jakiś tam młody chłopak w berecie z gwiazdką na berecie przechodził, spytaliśmy, jak dostać się na Żoliborz. „Nie mam pojęcia – mówi – ale nie próbujcie przez Okopową, absolutnie tamtędy nie. Najbezpieczniej to będzie przez cmentarze, przez żydowski, Powązkowski, to może tamtędy jakoś się przedostaniecie”. I tak zrobiliśmy. Do kirkutu się dostaliśmy, oczywiście to tyły cmentarne są, nie te z przodu – nie, nie – tam tyły to blisko parkanu tylnego, dostaliśmy się na ten cmentarz żydowski. Ja tam szedłem pierwszy, tam nie wszystkie doły były pozakopywane, zarośnięte to było wszystko, bo to wiadomo, że okupacja, to tam tego cmentarza nikt nie pilnował, zresztą… No i ja tak szedłem, nareszcie słyszę: Halt! To myślę sobie: „No to już koniec”. Taki otępiały idę, patrzę, gdzie ten głos jest, skąd, bo to krzaki, zarośnięte wszystko jest. Patrzę… Znaczy idę i słyszę po polsku: „Uważaj, bo do dołu wpadniesz”. O kurczę blade, to już coś. Patrzę, a to tramwajarz, kocem nawinięty, bo to z samego rana było, zresztą to było po deszczu, tak wilgotno, mokro wszędzie było. No i oczywiście wtedy już bezpiecznie trafiłem… Ich tam było kilkunastu, tych tramwajarzy. Oni robili obstrzał, okazuje się, na getto, bo Niemcy podobno w pierwszym momencie się tam w getcie schowali. Powiedział, którędy ewentualnie będzie można dalej iść, ale też nie miał pełnego rozeznania, mówi: „Jest tu mur przebity na cmentarz Powązkowski, to ja was podprowadzę”. Podprowadził pod ten cmentarz, przez tę dziurę przeszliśmy, przez ten wyłom w murze i dostaliśmy się na cmentarz Powązkowski. Cisza, spokój. Ale to już wszystko trwało, zdawałoby się, krótko, ale to wszystko rozciągnięte w czasie było. Szliśmy, mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie iść, jaki kierunek, ale jednocześnie już tam zmrok zapada, no to nie ma co dalej ruszać się, trzeba gdzieś się zatrzymać, aż się rozwidni. No to w jakimś tam załomie grobowca się przenocowaliśmy. Te sprawy nie wchodziły w rachubę, że tam coś – nie, nie – to już było tak jakby walka o życie, to jest zupełnie co innego. Rano, jak się rozwidniło, poszliśmy do Tatarskiej, do tego muru na Tatarskiej. Ja tam wskoczyłem na krzyż, na parkan, zobaczyć, co się dzieje. Cisza, spokój, nikogo nie ma, żadnego odgłosu, tak jakby martwe to wszystko było. Poszliśmy do czwartej bramy, ale brama zamknięta, no i już. Wtedy historia straszna była u matki mojej. Tam małe dziecko, zamknięci na cmentarzu – sprawa bez wyjścia. I furii dostała. Jakąś konewkę, jakieś wiadro złapała, w tę bramę zaczęła walić. Ja już nic nie mówiłem, już jej nie uspakajałem, bo wiedziałem, że to nic nie zmieni.
Byliśmy oboje przecież, cały czas byliśmy oboje, bo ja z matką cały czas szedłem. Do tej czwartej bramy jak doszliśmy, to matka wtedy zaczęła to furgać. Ale po jakichś dziesięciu minutach, może po pięciu minutach, to tego się nie… Wyszedł ten z przeciwka, ten stróż taki z kluczami, ale w eskorcie dwóch esesmanów gotowych do strzału. Przez bramę było widać przecież, bo brama nie była pełna, tylko ażurowa była przecież, że tam za tą bramą nikogo nie ma. Ale oni przyszli taką eskortą, no i zaczęli coś tam… Matka zaczęła błagać, że do dziecka, że do domu, że to, że to. „Aaa – machnął jeden – otworzyć”. Otworzył, wyszliśmy. No i na wiadukt szliśmy, bo przecież w tamtą stronę, za wiaduktem już dalej… Ale za wiaduktem po lewej i po prawej stronie były magazyny wojskowe. To jeszcze po wojsku polskim, które tam były, Niemcy zajęli. Na ulicy Powązkowskiej za wiaduktem były wieże obserwacyjne, z jednej i z drugiej strony. I na tej wieży obserwacyjnej, po tej prawej stronie, którą szliśmy, było tam – ja wiem – z ośmiu, dziesięciu żołnierzy. Ale to nie był SS, nie, nie, to był Wehrmacht. No i idziemy. Ale na wiadukcie zauważyłem, że parę osób już leży. I co ciekawe, mnie tak trąciło, że oni jakby tak głowami do Śródmieścia. O, to coś nie tak. Poskręcani, ale… Jak zeszliśmy pod tę wieżę, żeby przejść dalej, powiedzieli: „Z powrotem zawracać”. Matka prosi. „Zawracać, nie ma mowy!” – zaczęli się śmiać i koniec, nie ma siły, nie ma rozmowy. No to wtedy pomyślałem sobie, że to już wiadomo, co nas spotka, jak wrócimy sobie. Ale ta wieża była tak jakby róg Powązkowskiej a Duchnickiej. Więc myślę sobie: „To już nie ma co”. I dziwnym trafem skojarzyłem sobie to, że pociągnąłem matkę, do Duchnickiej, Duchnicką, przytuliliśmy się przy samym murze i ta wieża nie była tak mocno wysunięta, jakoś [wartownicy] musieli się wychylić, żeby tak [dostrzec], więc jakoś się tam przypłaszczyliśmy i przeszliśmy. Jak przeszliśmy dalej, do końca tej ulicy, minęliśmy ten Instytut Mechaniki Precyzyjnej (on nazywał się wtedy, nazywaliśmy „sprawdziany”, bo to też coś tam było tak podobnie). No i ta ulica, co teraz jest Przasnyska, to była jednostronna, po drugiej stronie to był, pamiętam, przed wojną las liściasty. Tam stało nawet wojsko polskie, „radiopułk”, takie na takich drutach mieli te koraliki tam porozciągane. Ale później, za okupacji, Niemcy pozwolili na opał wyciąć ten las i goła łąka została, czasem ktoś tam konie pasł. No i jakoś tak jedną stroną szliśmy, z drugiej strony była ta łąka, jak bliżej dochodziliśmy już do [Krasińskiego] (teraz jak Krasińskiego, wtedy też było Krasińskiego, tylko że niestety tam zabudowa była zerowa prawie), to tam po prawej stronie… Nie, zaraz, po stronie bliżej Elbląskiej, było takie osiedle oficerskie, myśmy to nazywali „białe domki”, to była taka, kolonia „kościuszkowska”, oficerów. No to domek, willa, oczywiście z ogródkiem, elegancko uliczki były, to, tamto. Tam blisko dochodziliśmy i znów natknęliśmy się na parę nieboszczyków. I wtedy się odezwał karabin maszynowy, z Instytutu Chemii oczywiście, bo tam SS stało. No, ja krzyknąłem do matki: „Padnij! Szybko!”. Matka padła szybko. „Nie ruszaj się!” No i tak skostnieli leżeliśmy, ja wiem, aż do zmroku, nie można było się podnieść już potem. Bo wiedziałem jedną rzecz, że jak się kto ruszy, to powtórzą, a jak się nie rusza, to już nie powtórzą. A to się tak kosiło, tę trawę kosiło. No fajnie. Potem się wydostaliśmy i już potem trafiliśmy bezproblemowo – po trzech dniach wędrówki – już na swoje gospodarstwo, do swojego domu. Sąsiadka się zaopiekowała siostrą i tak sobie spokojnie żyliśmy już, jak to się mówi, aż do tego… No a później to, jak nas spalili…
No tak, żywcem nas nie spalili. Dali piętnaście minut tylko na zabranie tego, już polewali i już wszystko poleciało. Tak że jeszcze od tego mieszkania, od tego domu daleko nie odeszliśmy, już się wszystko fajczyło. W ten sposób na Izabelin, Laski, w tamtą stronę. Matka myślała, że może złapie jakiś kontakt z tymi oddziałami z Puszczy Kampinoskiej, bo tam… Jeszcze chciałem powiedzieć jedną rzecz, że tędy właśnie, pomimo że był taki spokojny teren, to był szlak taki: Puszcza Kampinoska – Żoliborz. Bo Marymoncką to nie było mowy, żeby przejść, tam obstawione wszystko było, tędy przechodzili i czasem do naszego mieszkania zajrzeli. Nawet jak chciałem, tak po cichutku, temu jednemu kapitanowi mówiłem: „Weźcie mnie ze sobą do naszych, bo już…”. – „Nie, kochany, ciebie nie weźmiemy”. – „Dlaczego?” – „Bo ty jesteś tu potrzebny”. A ja mówię: „Do czego potrzebny?”. – „Przecież znasz teren, wiesz, z którego śmietnika na śmietnik przerzucić, żeby na ulicę się dostać. Wiesz, która sztacheta na jednym gwoździu wisi, żeby odchylić. Ty przeprowadzasz”. –„No przeprowadzam”. – „No to w porządku. Ty chcesz tam iść? A co ty tam będziesz robił?” Tak że nie udało się. Później oczywiście…
Nie, nie, dwa razy chyba tylko, bo jakoś tak… Oni nie trzymali się jednego miejsca, oni mieli swoje szlaki i wiedzieli, ale nie chcieli powtarzać tej samej trasy. Ale wiedziałem, że tamtędy przechodzą. Później, jak nas spalili, no to wylądowaliśmy właśnie tam. A jak tam wylądowaliśmy? Wylądowaliśmy w ten sposób, że przez Izabelin, Laski, tamtędy, do tej wsi Truskaw, bo Truskaw… A po drodze nie było żadnego wojska. O, węgierskie wojsko było tam na trasie, ale oni to sympatyczni byli, nawet siostrze cukierki dawali. I doszliśmy do tego [Truskawia]. Wieś Truskaw była już tak jakby poza okupacją. Tam do tej wsi już Niemcy nie dochodzili wcale. Tam polskie patrole chodziły, flaga biało-czerwona już tam wisiała, tak że to było w ogóle, tak jakby tu było… Patrole polskie. A najprzyjemniej było widzieć, jak patrol polski na koniach, w mundurach z trzydziestego dziewiątego roku, w pełnym rynsztunku wyjeżdżał. Nawet kiedyś, jak już tam byliśmy… Ja wiem, z półtora tygodnia byliśmy tam, w tym Truskawiu. Bo tam miejscowa ludność nie oddawała kontyngentu już Niemcom, tylko żywność przywoziła na środek wsi, pod taką kapliczkę. Buraki, kartofle, zborze, tam tak… Dla partyzantów już wszystko, bo tam dużo było partyzantów. Ale jak kiedyś, pamiętam, patrol wyjeżdżał, no i ja coś tam mówię… Pyta się: „Jak tam? Spokojnie tu u was?”. – „Tak”. – „Cisza?” Ja mówię: „Cisza jest”. I pojechali dalej. Ale nie wiedziałem jednej rzeczy, że tam dalej pod lasem jest też oddział konny, ale „ukraińców”, którzy przez lornetkę obserwują cały teren. Później się dowiedziałem, że oni tam byli. No i jak tutaj oni zaatakowali tę wieś, oczywiście wszystkich mężczyzn od razu do kupy, do kupy, do kupy, no i chłopaków wszystkich, kogo tam się tego… mnie też, do grupy. Matka tam zaczęła, bo tam matka była niedaleko, zaczęła: „A co jest?”. – „A to, to…”, odpędził, to tam, tam, już coś. No i znów się odezwał karabin maszynowy, on mnie puścił i padł na ziemię, żeby [się schronić], bo nie wiedział, skąd strzelają, jak co. Wtedy ja chodu. Schowałem się za taką szopę. Potem podniósł się, rozejrzał się i tych wszystkich, co tam zebrał, wyprowadzili zaraz. Potem dowiedziałem się, że ich rozstrzelali, ale czy to prawda, to nie wiem. Mnie jakoś tak się potem… Stwierdziłem, że trzeba stąd wiać. W tym czasie jak byliśmy jeszcze na miasteczku Powązki, przed tym spaleniem, to ciotka moja ze swoim synem, rówieśnikiem mojej siostry, przyszła, bo oni mieszkali tam, gdzie teraz jest Arkadia, na Błońskiej, Błońska ulica była, to tam przeszli do nas, żeby znów mniej było nas w centralnym. No i była z nami, to razem już tak potem uciekaliśmy przez ten… I do wsi Hornówek. Tam jest taka wieś Hornówek, tam się przyczailiśmy. To niedaleko od tego, ale te dwa, trzy kilometry czy coś. Ale już nie przy samym lesie tak jak wcześniej. Tam z kolei był Wehrmacht, kwaterował Wehrmacht i w tym gospodarstwie, w którym myśmy się znaleźli, kwaterował oficer niemiecki. Oni mieli za zadanie w tej wsi, ci żołnierze niemieccy, pilnować, żeby z lasu nie wydostawali się, taka blokada jakby była. Mnie tam to wszystko nie bardzo interesowało, ale on mi się ciągle tak przyglądał, uśmiechnął się czasami. Myślę, co on się tak patrzy. A on potem tak łamaną polszczyzną powiedział, że jestem bardzo podobny do jego syna, dobrze zbudowany blondyn i tak dalej. Nawet kazał wziąć bańkę i po zupę iść dla nas z tej kuchni wojskowej, jak tam zostanie, żebyśmy mogli wziąć. No i tak trwało to, ja wiem, nawet tygodnia nie trwało, może ze cztery dni, może z pięć dni. Potem mówi: „Postarajcie się stąd wynieść jak najszybciej”. – „Dlaczego?” – „Tu my za dwa dni odchodzimy i tu przyjdą »ukraińcy«, »własowcy« – mówi – przyjdą”. No to my chyłkiem, jak najszybciej wydostaliśmy się stamtąd, ale z kolei ciotka z synem została, ze swoim synem została. Powiedziała, już ma dosyć tej wędrówki, bo to wojna się skończy, bo przecież Rosjanie są już za Wisłą, „Tu na wsi to jest spokojnie – mówi – ja już nigdzie nie idę, ja już mam wszystkiego dosyć”. No, jak chcesz, nie można zmusić nikogo. Myśmy poszli.
Wylądowaliśmy oczywiście za Żyrardowem, bo matka kierowała się tym, że w rodzinie będzie jakoś [łatwiej], we wsi Bartniki. To jest koło Radziwiłłowa, za Żyrardowem, przed Skierniewicami. W tej wsi takie małe gospodarstwo miała cioteczna siostra mojej matki, z mężem. Tam się zagnieździmy na razie. No ale ten jej mąż nie był bardzo zadowolony z naszego pobytu i ja podsłuchałem rozmowę z ciotką, z jej mężem, z tym wujkiem, dałem matce znać, no to wynosimy się stąd. Jak się wynieśliśmy, to wylądowaliśmy za Rawą Mazowiecką, między Rawą Mazowiecką a Łodzią, sześć kilometrów od Rawy Mazowieckiej, miejscowość Soszyce, taka wieś. To tam jakoś się zakotwiczyliśmy. Skąd my mogliśmy żyć? Tam był taki folwark, więc dostało się trochę kartofli, czegoś tam do zjedzenia, no i jakoś się tam przetrzymało. [Tak] już było do okresu frontowego. No i tak sobie… fajnie było, przeczekaliśmy…
Tak, tak. No tak, czterdziesty czwarty, tak, to był czterdziesty czwarty. Ale jak już czterdziesty piąty był, jak już ofensywa była, no to wtedy tam wojna była, sporo tam było – zabitych dużo było, szczególnie Niemców. Pamiętam, pierwsza moja zdobycz wojenna to były buty. No bo jak on leży, zimny jest, to po co mu buty, nie zmarznie przecież. No i „pożyczyłem” od niego buty. A patrzę, skarpetki miał. Ja onuce miałem i w drewniakach chodziłem cały czas i skarpetki też „pożyczyłem”. Chodziłem tak po polu, bo nie miałem innego zajęcia, zbierałem to, co się nadawało do wojny, karabiny, pistolety, bo ten temat mnie interesował. Stara taka szopa była porzucona, tam kitrałem, chowałem to wszystko. Nazbierało się tego sporo. No fajnie. No i oczywiście potem eksperymentowałem trochę z tym. Na przykład pamiętam, jak z karabinku celowałem do takiej studni porzuconej, z żurawiem, do tego wiadra, no to wystarczyło dwa, trzy strzały i zaraz miałem na plecach milicjanta, oczywiście po cywilnemu, tylko z opaską taką. Zabrał mnie ten karabin i: „Oddaj wszystko, co masz”. – „Ja nie mam więcej”. – „Pamiętaj, jeszcze raz cię złapiemy – trzy dni paki dostaniesz. Ja ci to obiecuję”. Jeszcze nieraz mnie złapał, nigdy żadnej paki nie było. Ale się nie pytał, skąd mam, bo to było głupie pytanie, prawda? Na przykład pociski artyleryjskie też chowałem, wszystko co się dało, zakitrałem.
No i jak się już zaczęło, koło marca chyba, w szkole, w Rawie Mazowieckiej otworzyli gimnazjum. No to ja miałem szkołę podstawową skończoną. Ale jeszcze więcej powiem: ja miałem szkołę podstawową skończoną, ale dostałem już legitymację do gimnazjum. Za okupacji, w Warszawie, dostałem legitymację do gimnazjum handlowego, bez egzaminu, bez niczego, tak od razu jako uczeń. Kolory tego pamiętam, legitymacje naszej szkoły podstawowej to były takie szaro-granatowe, takie siwe, a ta to była taka różowa trochę. A też po polsku, po niemiecku wszystko musiało tam być napisane. Ale z tego już nie skorzystałem. Ale tu jak powiedzieli, że otwierają gimnazjum, to ja już byłem pierwszy tam. Sześć kilometrów na piechotę to co to jest? Małe piwo. W butach takich eleganckich… Fajnie. No, tak że chodziłem.
W międzyczasie już dowiedzieliśmy się, że ojciec wrócił. Nie wiem, bo nie śledziłem tego, jakimi kanałami to wszystko się ułożyło, że ojciec się dowiedział, gdzie my jesteśmy, i dawał kontakt o sobie, że wrócił z niewoli. Przeczekaliśmy do czerwca po to, żeby zakończyć rok szkolny, bo mogliśmy wcześniej, ale zacząłem [się uczyć]. W czerwcu już byliśmy w Warszawie. Jak się miało zaświadczenie, że ukończyłem pierwszą klasę gimnazjum, poleciało. No i oczywiście tutaj trzeba było… A ojciec dostał taki mały pokoik, bo przed wojną pracował w pogotowiu sieci tramwajowej. Tramwaje jeszcze nie jeździły, ale taki fachowiec był potrzebny, więc dostał taki kwaterunek na placu Wilsona, no to już tutaj się sprowadziliśmy, jak przyjechaliśmy z tej wsi.
Ja musiałem rozpocząć naukę, oczywiście gdzie – no w drugiej klasie gimnazjum, bo już pierwszą mam skończoną. Ale jakie? No, ta słynna „Poniatówka”, renomowana szkoła, prawda, przedwojenna. Ale tam ja byłem tylko chyba w całej klasie jedynym synem robotnika, bo to wszystko było, wiadomo: lekarze, dziennikarze, tam nawet oficerowie byli, to wszystko tak jak za ten… No, ale jakoś mi szło. Ale szło mi tylko do półrocza, potem widziałem, że zaczynam odstawać do tyłu, tym bardziej że ja nie miałem – nie to że pomocy nie miałem, ale brak czasu miałem na naukę w ogóle. Dlaczego? Ojciec pracował, tramwaje jeszcze nie jeździły, to pracował za miskę zupy, a po pracy pędziliśmy na plac Narutowicza, przy odbudowie tego Bratniaka, tego domu studenckiego. Tam wstawialiśmy okna, zawiasy, drzwi, to takie roboty mieliśmy, jako okuwacze. To ja po szkole, a ojciec po pracy tam jeszcze i do wieczora. No tak że na nauki nie było [czasu]. I wtedy chyba się dowiedziałem… Wiedziałem, wiedziałem już na sto procent, że ja nie skończę drugiej klasy gimnazjum, bo nie dam rady. Program leciał wysoko, języki obce: łacina była, pamiętam, angielski był, francuski – to poza zasięgiem moich możliwości było. I dowiedziałem się, że na ulicy Bednarskiej, Bednarska 2/4, otwierają Państwową Szkołę Żeglugi. A co to jest? To jest taka rzecz – mówię – że dają jeść, ubranie, naukę, spanie i nie trzeba zapłacić za to. No to ja pierwszy tam skoczyłem, żeby się do tego zapisać. Jak się dowiedziałem, że tam jest sześćdziesiąt miejsc, a kandydatów – z całej Polski oczywiście – ja wiem, może trzysta, może czterysta – szans nie miałem, ale się pchałem. I jak się pchałem, to się wepchnąłem. Lekarz odrzucał za byle co, aby tylko… Tylko tyle to co… No ale ja już miałem pierwszą gimnazjum skończoną, kawałek tej drugiej, to z nauką też łatwiej mi poszło, jakoś zdałem, zaliczyłem się. Jak się zaliczyłem, to już potem mundur mi założyli marynarski, dyscyplinę wojskową dali i wszystko już było fajnie. No, a potem miałem trochę kłopotów, właściwie to nie ja kłopotów, koledzy mieli kłopotów. To z całej Polski było. Ciasno tam było, małe salki były i była jedna taka sala, że trzy łóżka się mieściły tylko, to spało nas dziewięciu – bo piętrowe były, po trzy piętra. No i tak się ze sobą skolegowaliśmy, że pomału zaczęliśmy coś przebąkiwać, że ktoś może mieć tu kłopoty z nas. Mianowicie co: no my tak ze sobą tam zaczęliśmy coraz bliżej, bliżej, bliżej, wreszcie się otworzyliśmy, że najlepiej [by] było, żeby się do nas UB nie dostało (ja tam nie miałem specjalnie lęku wielkiego, ale też wolałem nic nie mówić na ten temat), no to że całą dziewiątką zapiszemy się – najciemniej pod latarnią – do ZWM-u. Bo tam na Czerwonego Krzyża… był taki oddział Czerwonego Krzyża. No i zapisaliśmy się wszyscy dziewięciu. Jaki był szum w szkole, się zrobił, na tych naszych drzwiach od „dziewiątki”. Namalowali nam kredą szubienicę, sierp i młot, gwiazdę. A my ścieraliśmy to szybko. Dyrekcja się dowiedziała, dochodzenie. Nie, nie, nie, tu… głupota, nie… Żeby tylko czyścić. I jakoś się to rozeszło, potem nie pisali, a my sobie chodziliśmy tam na zebrania, twardo chodziliśmy. No ale po roku nas przenieśli do Elbląga, całą szkołę. No a wtedy już się nikt tym tematem nie interesował i myśmy już też przestali się w ogóle odnawiać się w jakiekolwiek te, bardzo dobrze zresztą. Bo tu Warszawa była bardzo niebezpieczna. No i oczywiście pokończyliśmy szkołę. W czterdziestym dziewiątym skończyliśmy szkołę, towarzystwo się rozlało. Potem się dowiedziałem od jednego z kolegów tej dziewiątki… A jeszcze ciekawa rzecz, że jeden z naszych, tej dziewiątki, mówi: „Ja już nie mogę, ja mam dosyć tego wszystkiego. Mówią, że można się ujawnić, to jak się ujawni, to – mówi – wszystko darują i jest się wolnym”. Nikt nie miał odwagi się na to decydować, ale on się zdecydował. Jak się zdecydował, to przyszedł taki szczęśliwy, radosny, mówi: „Teraz rzuciłem to wszystko i mam święty spokój”. No, ale po tygodniu wyszedł na miasto i nie wrócił. No to wtedy blady strach padł i wtedy właśnie się zdecydowaliśmy do tego ZWM-u zapisać. Fajnie. No i oczywiście byliśmy w tym Elblągu już tak jakby poza zasięgiem tego wszystkiego i… Ale jak się szkoła skończyła w czterdziestym dziewiątym roku, wszyscy się rozjechali, jak to się mówi, no to się potem dowiedziałem, że UB do niektórych się dostało.
Z tych kolegów, z tej dziewiątki, tak. Piotr Łysionek był sądzony, dostał karę śmierci i wyrok został wykonany. Józek Rusznica dostał karę śmierci… No i ciekawy przypadek z tym Józkiem Rusznicą. Po pięćdziesiątym szóstym roku jestem tutaj w Domu Towarowym, w Alejach, to był teraz dom dziecka [to znaczy dom towarowy Smyk], przedtem był to dom towarowy. Chodzę tak, patrzę, Józek – kurczę blade, niemożliwe, wiem, że dostał karę śmierci, bo od innego się dowiedzieliśmy. Ktoś tam inny dostał dziesięć lat. Ale myślę sobie: „Kurczę blade, to niemożliwe. Ja mogę być dziesięć lat, a jego poznać, ale to nie będzie ten, jeżeli on mnie nie pozna”. No i tak nachodziłem, tak chodziłem, zachodziłem, że poznał mnie. Jak mnie poznał: „No cześć, cześć, cześć”. Ja mówię: „Józek, tak ktoś głupot nagadał – mówię – że ty miałeś jakiś tam wyrok”. – „A nie głupot” mówi. Faktycznie, sześć lat siedział w celi śmierci. „Ale – mówi – jestem wolny, dostałem odszkodowanie, trzydzieści sześć tysięcy”. Uniewinniony jest całkowicie. Co do pozostałych – nie wiem. Wiedziałem, że Mietek Kiliszczyk, potem Tadek Wrona, to tak jak i ja, UB się nie interesowało takimi jak my. No fajnie. No, a potem po szkole jeszcze zacząłem tu pracować w Dyrekcji Okręgowej Dróg Wodnych na samodzielnym stanowisku, prowadziłem referat hydrologiczno-meteorologiczny, jednoosobowy. Ale upomniało się wojsko o mnie, już dwadzieścia lat prawie miałem. No dobra. No ale tam kadrowiec, [ktoś jeszcze], to polecieli do WKR, żeby mnie zwolnili z wojska. Ja mówię: „Bardzo dobrze, niech latają”. No to wojsko powiedziało: „Jak ty niezastąpiony, to odraczamy o rok. Przez rok przyjmiecie drugiego, żeby wyszkolił, i wtedy go weźmiemy”. I tak mnie powiedzieli, to ja powiedziałem: „Dziękuję, cześć”. Jak mam za rok, to ja wolę teraz – wcześniej pójdę, wcześniej wyjdę. No i poszedłem na ten punkt zborny, na Jagiellońską, pamiętam, tam patrzę: marynarka wojenna jest, ale patrzę bliżej – nie, Wojska Ochrony Pogranicza, pisze na czapkach. No to znaczy, że WOP. No dobra, wyboru nie mam żadnego. Zawieźli nas do Szczecina, bo to szczeciński oddział był, morski. Tam na ulicy Mickiewicza taki duży ośrodek wyszkolenia poborowych był, ja wiem, może ze dwanaście kompanii wojska było. Po poligonach nas gnali niemiłosiernie, wyciskali przez trzy miesiące wszystko z nas. Ja tam się trochę buntowałem, ale to nie najważniejsze. Przysięga, skończyło się. No jak się skończyło, to nas zaczęli rozdzielać: ten tu, ten tu, ten na Ochronę Wybrzeża, ten na pływające jednostki. Rozdzielali to wszystko: ten na granicę tu, ten… I nas tam wybrali z tego, ja wiem, ze dwudziestu, może dwudziestu dwóch-, dwudziestu trzech. Kapral [świst], na pociąg i wyjazd! „Panie kapralu, gdzie my jedziemy?” A my takie łby wystrzyżone, dopiero po przysiędze byliśmy. „Na miejscu się dowiecie”. Nie chciał nic mówić. Przyjeżdżamy do miejscowości Kętrzyn. Myślę sobie: „Co tu jest grane? Brygada szczecińska, brygada kętrzyńska – to w ogóle inna brygada jest”. Ale nic nie mówię. Podprowadza nas pod taką bramę koszar wojskowych, dużych koszar wojskowych, poniemieckich zresztą, ja patrzę, a na bramie stoi podchorąży. Kolegi pytam się: „Ty, co tu jest grane?”. A on mówi: „A nie wiem, może jakaś kompania wartownicza, może gospodarcza, diabli wiedzą, po co nas tu przysłali”. Przeprowadził przez bramę, coś jakiś dokument pokazał, przeprowadził przez bramę, zostawił przed tym budynkiem. I za jakieś może z pięć minut, może z dziesięć minut wychodzi z rosyjskim oficerem, w mundurze rosyjskim oczywiście, w stopniu pułkownika, ten kapral. No, dał nam „baczność!”, wyprężyliśmy się, wszystko ładnie, a ten pułkownik przed nami stanął: Zdrastwujtie podchorążowie! W ten sposób zostałem podchorążym szkoły oficerskiej. No trudno, dyskusji nie ma żadnej. A komu się poskarżę albo coś powiem? Rozkaz, wojsko, cześć. Rok czasu i oficer. Okazało się, że później to tak: albo po gimnazjum, albo po maturze wyłuskali nas tylko tylu z tych dwunastu kompanii wojska, bo to wojna, to, to… A moja szkoła była odpowiednikiem gimnazjum, bo szkoła morska w Gdyni była odpowiednikiem liceum, to były tylko dwie szkoły marynarskie, mundurowe, państwowe znaczy się. No i oczywiście… Miałem rzeczywiście to gimnazjum, no więc dostałem się do szkoły oficerskiej.
Szkoła oficerska, jak szkoła oficerska, wszystko normalnie się odbywało. Ganiali, jak się mówi, niemiłosiernie. No ale rok mijał, promocja. Na promocji… Mundury poszyte, tak, walizki, wyposażenie, wszystko pięknie, bo przecież na miesiąc na urlop się jedzie już po szkole, a kolega się pyta: „Ty, ty jesteś z Warszawy, tak?”. Ja mówię: „Z Warszawy jestem”. – „A gdzieś ty był, jak było Powstanie?” – „Gdzie miałem być, w Warszawie byłem”. – „To brałeś udział w Powstaniu?” – „Nie, nie brałem. Tam gdzie ja mieszkałem, tam nie było walk żadnych, a nawet gdyby były walki to i tak by mnie do oddziałów nie brali, bo nas najmłodszą grupę harcerzy »zawiszaków« do oddziałów nie brali”. – „No ale te »zawiszaki« podlegały pod AK?” – „No podlegały”. Bo tak, no co mam powiedzieć, że nie. Następnego dnia już mnie wzywają: „To wyście byli w AK”. To było za Stalina jeszcze przecież, a formacja WOP podlegała pod Ministerstwo Bezpieczeństwa. Musiałem zdać wszystko pięknie, jako szeregowy [świst] – na polską Syberię, na Suwalszczyznę. A że służba trwała trzy lata, a ja już po roku miałem być oficerem, więc dwa lata jeszcze służby mnie czekało. Oczywiście na Suwalszczyźnie… Najpierw Białystok, potem Sejny, potem jeszcze dalej na granicę, znaczy bezpośrednio tam, na rosyjską granicę wtedy, rosyjska była. No i tam kiblowałem jeszcze dwa lata jako szeregowy. Mnie nie wolno było awansować na starszego szeregowego i byłem pod stałym nadzorem oficera…
Nie politycznego, informacyjnego. Tam był taki specjalny oddział. No i potem stwierdzili, że jak jestem na strażnicy, to jestem za daleko, to mnie do batalionu sprowadzili, do Sejn, gdzie był ten oficer, do oddziału szybkiego reagowania takiego. No to ja siedziałem tam. Tak że w ten sposób zakończyłem służbę wojskową. Po tych trzech latach tej nieobecności przyjechałem do domu, ale w międzyczasie, po półrocznym egzaminie, który był, puścili nas na tydzień do domu, ze szkoły oficerskiej, no to przyjechałem tutaj. A zaraz po wojnie, jak tylko wróciłem po [wojnie] do Warszawy, to wstąpiłem z powrotem do harcerstwa. Oni tam, ten hufiec żoliborski, na podstawie wszystkich swoich materiałów dał mi książeczkę harcerską, gdzie wpisane było: od czterdziestego trzeciego roku „zawiszacy” i tak dalej, wszystko napisane, jaki pseudonim, wszystko było, jak to się [mówi], zaklepane i ja sobie zawsze pod krzyżem nosiłem taki listek, który się mówiło wtedy… Listki, takie dwa dębowe, nosiło się. Jak taki srebrny listek to trzy lata służby, a brązowy to był rok. Więc pod tym rocznym czerwona podkładka była. Uwidaczniała, że okupacyjny raczej. I fajnie było. Ale później, jak wróciłem… na tej przepustce tygodniowej jak byłem ze szkoły oficerskiej, patrzę, a moja siostrzyczka kochana, ze względu na swój słuch i swoje wady słuchowe nie mogła się nigdzie umiejscowić, chciała w harcerstwie być koniecznie, a ona osiem lat młodsza, ona miała dwanaście lat wtedy, kiedy ja miałem dwadzieścia, no to postanowiła się dowartościować w ten sposób, że nazwisko jest niewymienialne, więc wydrapała żyletką z tej książeczki imię moje i wpisała swoje. Ona już była dowartościowana. Ja to zobaczyłem, jak byłem na tym tygodniowym, to mnie mało szlag nie trafił, ale przecież nie zabiorę ze sobą tego wszystkiego. No jak wróciłem po dwóch i pół roku, wróciłem do domu dopiero, no to już nie znalazłem tej książeczki, absolutnie. I na tym się skończyła moja dokumentacja. W ten sposób nie jestem nigdzie i tak musi zostać, no co zrobić. Nawet więcej powiem: że Stasiek Szczęśniewski, czyli ten od „zawiszaków” tutaj w dzielnicy co był, to mówi: „Słuchaj, moi ci koledzy, niektóry tam to chory, to to, to tamto, a ja mam różne uroczystości, to pogrzeby kolegów, to tam sztandary jakieś, trzeba gdzieś iść, to słuchaj, ja wiem, bo jak rozmawialiśmy ze sobą, to my mówiliśmy o rzeczach, o których nigdzie nie pisane, a jeżeli nie należałeś, to nie powiesz tego. Musisz należeć, żebyś te szczegóły… To – mówi – ja ci przyniosę beret i opaskę i będziesz figurował”. Ja mówię: „Dobra”. No co mam powiedzieć, że nie. No i byłem na dwóch takich imprezach, tych przyrzeczeniach harcerskich, w tym na Szucha, ale [też] tam przy tych kazamatach, pamiętam, byłem. Na cmentarzu byłem raz. No ale potem, jak się okazało, że Stasiek „przekręcił się”, to odłożyłem to wszystko, zostawiłem. Mam to gdzieś tam. Ale powiedziałem, że to już koniec, już potem nie próbowałem nigdzie absolutnie dowiedzieć się nic. Liczyłem na to, że w ewidencji gdzieś jestem.
No ale później, jak już wróciłem po wojsku do domu, no to co mam robić, co mam za zajęcie? Mam tę szkołę żeglugi, czyli powinienem gdzieś zacząć pływać. Gdzie, jak? To nie. Ja nie mam tutaj żadnego startu życiowego, nie mam. Lata mi uciekają, a ja co? Jestem zero, praktycznie biorąc, doszedłem do wniosku. Zatrudniłem się w przedsiębiorstwie budowlanym na Twardej (wtedy [ulica] nazywała się Krajowej Rady Narodowej), jako taki normowszczyk, bo byłem bardzo wykształcony, bo już miałem prawie że gimnazjum, to wtedy było bardzo wysoko. Ale pracowałem tylko miesiąc. I było zebranie związków zawodowych. Ja usiadłem z tyłu i powiedziałem sobie tak: „Znając siebie, gdzieś tam wyskoczę, nagębuję, potem mi się to wszystko odbije czkawką. Nie, będę cicho siedział”. I siedziałem cicho. Zebranie się odbywało, tam gadali o tym, o tym, za stołem prezydialnym siedział dyrektor (to już wiedziałem, że to dyrektor), przewodniczący rady zakładowej (też wiedziałem kto), jakichś jeszcze dwóch facetów siedziało. A mnie to nie interesowało, bo ich nie znałem. Zebranie się skończyło, [właściwie] jeszcze się nie skończyło i zaczęli głupoty gadać. Mnie to wkurzyło, podniosłem się, powiedziałem, co o tym myślę, jak to powinno wyglądać, a nie tak jak oni tu [mówią]. No i oczywiście potem się okazało, że za dwa dni przyszedł przewodniczący rady zakładowej: „Słuchaj, jesteś proszony do związków zawodowych”. – „Gdzie?” – „Do centrali na Nowy Zjazd, do związków zawodowych”. – „A po co ja tam potrzebny jestem? Co ja mam z nimi wspólnego?” – „No ale idź, co ci szkodzi? Prosili, żeby ci powiedzieć, żebyś tam przyszedł”. Pokój ten i ten, to i to piętro i tak dalej. Myślę sobie: „No pójdę, zobaczę, co mi tam. Przecież nie nic nie mam na sumieniu”. Poszedłem tam, no ale sekretarka jest. Ja mówię: „Tutaj ja miałem zaproszenie do tego pokoju”. – „Aaa, do przewodniczącego, proszę bardzo, tutaj”. Wchodzę, a tam siedzi ten facet, co za stołem prezydialnym siedział. Okazuje się, że to był przewodniczący związków zawodowych. Myślę sobie: „Kurczę blade, czego on chce ode mnie?” A on mówi: „Panie kolego, chcielibyśmy, żebyście u nas trzy miesiące pracowali na oddelegowaniu”. – „Co to znaczy, na oddelegowaniu?” – „No w zakładzie pracy jesteście pracownikiem, tam dostajecie pieniądze, a pracujecie u nas”. Ja mówię: „A co ja tu będę robił? Przecież ja się nie znam na niczym”. – „Oj, dacie se radę”. Ja mówię: „Ale co to?”. A tam jeszcze dobrze nie zagrzałem po miesiącu. Myślę sobie: „Kurczę blade, a co to to tutaj za robota, ale…”. – „Dobrze”. Zgodziłem się. Na trzy miesiące, wrócę tam. Po trzech miesiącach on mówi: „No to propozycja etatu w związkach zawodowych”. Ja mówię: „A za ile? A to więcej, to sporo więcej. A to się zgadzam”. Zgodziłem się, ale po czterech miesiącach jako młodszy instruktor, po trzech miesiącach czy po czterech miesiącach propozycja starszego instruktora już, znów pensja większa. No dobra. Ale mnie to jakoś nie bardzo pasowało, co ja tam… A to był Wydział Kultury i Oświaty Związków Zawodowych, więc to były świetlice, biblioteki, zespoły artystyczne. I to był Związek Pracowników Gospodarki Komunalnej, Zarząd Okręgu Warszawskiego, to województwo i to wszystko, Warszawa cała. A to wydział trzyosobowy. No i tam byłem tym instruktorem. Stwierdzili, że powinienem jechać na szkołę wojewódzką do Krakowa na pół roku. Po co? Zgodziłem się. Po pół roku przyjechałem, zostałem zastępcą kierownika wydziału, trzyosobowego wydziału. Znów pensja większa. No dobra. I tak zostałem kierownikiem wydziału. Potem sobie myślę: „Kurczę blade, przecież ja w dalszym ciągu nie mam zawodu, w dalszym ciągu czym wyżej se pójdę, to bardziej spadnę i się bardziej rozbiję. Ja nie muszę stąd uciekać, ale gdzie, do czego dojdę?”. I na jednym takim zebraniu, gdzie musiałem uczestniczyć oczywiście, była propozycja… Że problem mają z komunikacją miejską, bo każda zajezdnia, każdy oddział ma swoją radę zakładową, ale wszyscy do tego związku idą z tymi samymi problemami, a to wszystko jest nie tak uporządkowane. I ja tak po cichutku powiedziałem: „To można przecież rozwiązać inaczej”. – „No jak?” – „Można wyznaczyć pełnomocnika związków zawodowych, który będzie całkowicie tę sprawę komunikacji miejskiej miał u siebie, a ze związkami będzie się kontaktował bezpośrednio, no i wtedy odciąży cały zarząd okręgu od tematyki komunikacji miejskiej”. A to były autobusy, taksówki, podmiejskie też były i tramwaje wszystkie, zajezdnie wszystkie. No dobra, to nawet chwyciło. „No ale kogo byśmy ustawili na te…” Wtedy ja po cichutku: „A może ja bym się zgodził nawet”. Bo to był mój plan, wyskoczyć stamtąd. Bo to już nie etat związkowy, tylko dyrekcji tramwajów miejskich. No, jakoś zgodzili się, to ja już odetchnąłem.
A dlaczego byłbym długofalowym? Bo przedtem była sytuacja taka: Jak ja szukałem możliwości ustawienia się życiowo, to doszedłem do wniosku, że dobrze by było, gdybym ja się załapał pod kątem samochodowym. Tak skończyć technikum samochodowe to by była piękna rzecz. Było jedne jedyne w Warszawie technikum na Hożej, więcej nie było techników samochodowych. Ale jak się tam dostać? Poszedłem tam przedtem i mówię, że ja bym chciał się tu dostać. „No to złóżcie papiery, to tam…”. Ja mówię: „Ale tak, żeby na czwarty rok się dostać”, bo przecież nie od pierwszego roku. No i czwarty rok to nikogo nie przyjmują, mnie nie może przyjąć. Najwcześniej na trzeci rok można przyjąć, ale trzeba zdać egzaminy z rysunku technicznego, to znaczy te przedmioty, które się kończą, no i przedmioty ogólne też. I jest warunek jeden: „Trzeba pracować co najmniej trzy lata jako mechanik, to wtedy dopiero można startować do egzaminu na trzeci rok, a tak to nie”. Kurczę blade, no to egzaminy to jeszcze zdać, ale jak te trzy lata tym mechanikiem zostać? Tego nie mogłem zrozumieć. I wtedy właśnie przyszedł mi pomysł, żeby się wyrwać stamtąd. Jak się wyrwałem, to po dwóch tygodniach jako pełnomocnik związków zawodowych, jako już pracownik dyrekcji, złożyłem wymówienie, ale przedtem rozmawiałem jeszcze tutaj z tymi… z Włościańską, to centralne warsztaty autobusowe są tutaj, to autobusy… z przewodniczącym rady zakładowej, że: „Ja bym chciał u was pracować”. – „Jako kto?” – „Jako mechanik”. – „A jesteś mechanikiem?” – „Nie jestem, ale jak będę u was, to będę”. On tam przychodził do… na ten, mówi: „Słuchaj, to ja to nie mogę, to ja muszę z naczelnikiem”. – „A porozmawiaj, porozmawiaj, oczywiście, porozmawiaj”. Jak porozmawiali, to ja przygotowałem takiej treści mniej więcej zaświadczenia, że jestem już pracownikiem, wtedy tam się zwolniłem, ciągłość pracy, tak, tu zaklepałem sobie i w ten sposób zostałem mechanikiem tutaj. Oczywiście, wiadomo było, że byłem na przyuczeniu, ale już jako mechanik. No ale już na podstawie tego zaświadczenia i egzaminu dostałem się do technikum, na trzeci rok, noo, to ja już byłem dobry. Trzeci, czwarty, piąty i ja już jestem technik dyplomowany. Ale jak byłem na piątym roku, to już nie byłem mechanikiem, to zostałem podkupiony przez Zakłady Remontu Maszyn Budowlanych, kontrole techniczne. To już było coś. I w tym temacie już siedziałem cały czas. Podkupywali mnie, nawet dyrektorzy przychodzili. Ja miałem trzy specjalizacje: miałem po pierwsze: samochodową, ze wszystkimi uprawnieniami, ciężkie maszyny budowlane i jeszcze mam zawodowe uprawnienia prowadzenia jednostek pływających. To wystarczyło do tego, żeby mnie po prostu potrzebowali wszędzie. I na tych stołkach kierowniczych też siedziałem: kierownik warsztatów, kierownik stacji obsługi, główny mechanik. Nawet na stoczni pracowałem jako specjalista od tego… A jak mnie kiedyś… Była sytuacja taka, że pokłóciłem się z dyrektorem. Nowy dyrektor przyszedł, zaczął mądrzyć się, a ja byłem kierownikiem bazy, gdzie miałem trzysta pięćdziesiąt ludzi pod sobą. No, zaczął tam wymogi stawiać, głupie tam… to się pokłóciłem, rzuciłem mu podanie. A jak podanie mu rzuciłem, to wtedy sobie uświadomiłem, co zrobiłem. Akurat to był koniec roku i blokada etatów na trzy miesiące, cały kwartał – nie wolno było nikogo przyjmować, żaden zakład. Martwa rzecz. Trzy miesiące bez roboty.
To był siedemdziesiąty… któryś tam z siedemdziesiątych lat. I wtedy pomyślałem sobie, że tak: w tym układzie to ja… Aha, że są zwolnione tylko placówki naukowe. O kurczę, naukowcem to ja nie byłem na pewno, ale na trzy miesiące gdzieś się muszę zaczepić. No co tu najbliżej będzie? Gdzie tu się szurnąć? No najbliżej Instytut Chemii. No to poszedłem tam, oczywiście jako mechanik, zatrudnili mnie do budowy aparatury chemicznej. I zamiast trzy miesiące, to tak cztery lata siedziałem. Aparatura chemiczna w tych kombinatach, to tam, to pół techniki, doświadczenia, budowa, to to, ale uciekłem stamtąd po czterech latach, bo wiedziałem, nie jestem u siebie jeszcze. I wróciłem z powrotem. Ja nie wiem, ale chyba ze dwadzieścia parę zakładów zmieniłem. Wszędzie sobie radziłem, wiedziałem, że sobie poradzę – czy to samochodziarstwo, czy ciężkie maszyny, czy… No i tak sobie pracowałem na tych stołkach. Ale przyszedł czas, że trzeba zgarnąć trochę pieniędzy na emeryturę, przecież mnie zawsze starczyło na styk, a jak przejdę na emeryturę, to mi będzie dużo brakowało. To ja zacząłem szukać pieniędzy. Zakłady zmieniałem, ale nigdzie tych pieniędzy nie miałem na tyle, żeby odłożyć. I doszedłem do wniosku, że jak się na kontrakt pojedzie, to wtedy można zarobić. Ale jak? Musiałem więcej nad sobą pracować i załapałem się na kontrakt do Rosji jako mechanik zwykły. Oczywiście krótko nie byłem mechanikiem, zaraz brygadzistą byłem, potem budowałem stację diagnostyczną, potem w końcu na tej stacji zostałem, potem dołożyli mi jeszcze… Aaa, jeszcze dołożyli mi jako rzeczoznawcę, potem dołożyli mi jako inspektor, a potem jako kierownik Inspektoratu Gospodarki Samochodowej w Związku Radzieckim. A to wszystko się [tak układało], że ciągle byłem w podróży. Tu stacja była, pracowała, bo nadzorowałem stację i taką robotę miałem. I to też ciekawa rzecz, że mnie stamtąd nie chcieli wypuścić jeszcze, no ale udało się. Żona sama z małymi dzieciakami, no i nie można było tak długo ciągać, w nieskończoność. No i tak sobie siedziałem na tym stołku aż do emerytury. Oczywiście te awanse doprowadziły do tego, że jak już schodziłem z tego, z tej aktywności zawodowej, no to byłem dyrektorem do spraw technicznych, znaczy zastępcą dyrektora do spraw technicznych w Zakładach Transportowych. I co ciekawe, że chcieli mnie na naczelnego, jak ja uciekałem, bo już gospodarstwo kupiłem. Bo ja jak zarobiłem na kontrakcie, siedziałem dwa i pół roku, to te pieniążki odkładałem, odkładałem, odkładałem. Bo to można było zarobić: nie tylko pensja, nie tylko te odpisy dewizowe, co mnie dawali, to jeszcze każdy przejazd, w jedną i w drugą stronę, też dawał trochę pieniędzy. To się zawiozło, to się przywiozło, tak że nazbierało się tego trochę. No i teraz co mam zrobić z tymi pieniędzmi? Zakład, warsztat otworzyć, samochodowy? To ja miałem w latach sześćdziesiątych, w Raszynie. To mnie chcieli domiarem zgnoić. Uciekłem, nie chciałem ryzykować. A żona pracowała w tym czasie w Wydziale Rolnictwa Urzędu Dzielnicowego, bo żona ma wykształcenie rolnicze z kolei. I wykorzystałem to, kupiliśmy ziemię w Warszawie, na Okęciu, trzy i pół hektara. Tych pieniędzy na styk starczyło tylko, ale co mamy z tą ziemią robić? No to założymy, co założymy? No to sad. No dobrze. Nawiązaliśmy kontakt z SGGW, przyszli fachowcy – co posadzić, jak posadzić. Wiśnia. W porządku. Założyliśmy wiśnie. No, na trzech hektarach wiśnia, między dwiema ulicami na Okęciu. I w ten sposób nawet do czterdziestu ton owoców się zbierało. Potem przyszły lata… Ja oczywiście uciekłem na rentę, nie mogłem tak zmarnować tych lat, przekreślić. Na rencie byłem. I potem oczywiście przyszły te zmiany ustrojowe, opłacalność była zerowa. No to odgrodziłem ten cały sad, ludzie bierzcie sobie i zostawiłem to w spokoju. A ziemię przepisałem synom: jednemu połowę, drugiemu połowę, cześć, macie. A myśmy uciekli tu z powrotem do tego domu, bo tutaj dawniej mieszkaliśmy w tym mieszkanku. Jak byliśmy tam, to tu syn któryś mieszkał. I w ten sposób sobie zakończyliśmy ten żywot, bo jak tu uciekliśmy, to już teraz to nas nie interesuje. Zasób finansowy zrobiliśmy taki, że musi nam starczyć. Nie mówię, nie brakuje, a oprócz tego są synowie, którzy ciągle dbają o nas. […] Warszawa, 8 grudnia 2015 roku Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk