Nazywam się Stanisław Smólski.
No, to jest sytuacja bardziej skomplikowana, dlatego że dzieciństwo było raczej dosyć trudne z uwagi na chorobę mojej matki no i dosyć nieszczęśliwe prowadzenie, że tak powiem, domu przez ojca. Tak że było raczej trudne. Gdzieś w wieku ośmiu lat (siedmiu, ośmiu lat, nie pamiętam już dokładnie) przeszedłem pod opiekę mojej ciotki, siostry mojej matki, w Płocku. Tam chodziłem do szkoły podstawowej, skończyłem ją w trzydziestym dziewiątym roku. W końcu czterdziestego roku powróciłem do Warszawy. Mieszkałem najpierw z ojcem, a następnie gdzieś w czterdziestym drugim roku zamieszkałem z moją starszą o dziesięć lat siostrą, Elżbietą.
Nie, to była siostra, tylko siostra.
Ojciec miał majątek, który został częściowo zniszczony w 1916 roku przez Rosjan, Rosjan cofających się przed Niemcami. Następnie miał drugi majątek po sprzedaniu tego pierwszego, którym też do połowy lat dwudziestych się zajmował. W końcu ten majątek na skutek zadłużenia został zlikwidowany przez komornika. No i później mieszkaliśmy w Warszawie.
Tak, ten pierwszy, do szesnastego roku, to były Sroki. Na drodze sochaczewskiej, z Warszawy do Sochaczewa, w połowie, niedaleko Niepokalanowa. No i tamten został spalony przez Rosjan wraz z całym majątkiem, jaki tam był, no i po prostu trzeba było go sprzedać. A później no to już te sprawy prowadził dalej ojciec, ale bez powodzenia. Kupił następny majątek, to było Pawłowo Kościelne w okolicach Ciechanowa, Przasnysza czy Ciechanowa, okolice… tak, Ciechanowskie. No i tam ten majątek niestety upadł w wyniku niewłaściwego prowadzenia. Ojciec nie był prawdziwym rolnikiem, można powiedzieć, raczej miał zainteresowania techniczne.
Tak, przeniósł się do Warszawy. [Mieszkaliśmy] w Warszawie i pod Warszawą, również w Żeraniu, tak że w różnych miejscach już potem się tułaliśmy. No ale w końcu moja siostra w międzyczasie… Moją siostrą zajęła się rodzina, właśnie ciotka w Płocku. Tam [siostra] skończyła maturę i poszła na szkołę pielęgniarską. Po skończeniu tej szkoły brała udział w działaniach wojennych trzydziestego [dziewiątego roku, podczas] wojny z Niemcami. Pracowała w szpitalach polowych, no i w szpitalu kolejowym jako pielęgniarka.
Tak jest, w Płocku. Zacząłem w Żeraniu, skończyłem w Płocku w trzydziestym dziewiątym roku i następnie już od czterdziestego roku uczyłem się w Warszawie w gimnazjum.
1 września, w Płocku.
No, po prostu był ogólnie nastrój bardzo już napięty. Było poszukiwanie szpiegów, nie szpiegów, więc ten nastój był… no, zresztą „piąta kolumna” niemiecka działała. Tak że to nie była jakaś histeria, tylko konkretne powody. Bardzo napięty nastrój. No i obudziliśmy się 1 września rano i moja babka, babcia, która mieszkała też w Płocku, ale obok rodziny, przyszła rano z krzykiem, że się rozpoczyna wojna. No więc pierwsza rzecz, no to chłopak był u mojego wujostwa, był również starszy brat, mieli swojego syna, który był jakieś dwa i pół roku starszy ode mnie, więc [razem] oczywiście polecieliśmy na miejsce, w którym spadły pierwsze bomby. To była katedra płocka, no i jakieś prywatne domy na peryferiach.
Nie, tam zginęło kilka osób, ale niewielkie były szkody, niewielkie stosunkowo… kościół, katedra, dach był uszkodzony. I tam też jedna osoba zginęła. No i poza tym zaczęły się już alarmy normalnie. Ale przeważnie to były przeloty.
No, to było nieomal o każdej porze. Kilka mogło być w ciągu dnia, głównie w ciągu dnia, ale czasem i wieczorem. Zapewne to były przeloty, bo nie było konkretnego bombardowania. Tak że Płock jeszcze do chwili samego, że tak powiem, wejścia Niemców… to było gdzieś w pierwszej połowie września, [kiedy] tam dotarli… No, to był szok, to był szok dla wszystkich.
Tak, tak. Nagle pojawiły się flagi ze swastykami w domach, których nie posądzaliśmy, że mogą takie być, ponieważ w okolicach Płocka było sporo rolników niemieckich. To jeszcze z dawnych czasów. Oni się tam osiedlali [w czasach jeszcze] przed I wojną światową. No i tam oczywiście to towarzystwo sprzyjało okupantom.
No, raczej [przyjmowano] bardzo niespokojnie. Mój wuj miał nazwisko niemieckie i to typowo niemieckie, Netzer, prawda, więc jak słyszałem od ciotki, był nacisk, żeby podpisał nawet „reichslistę”, taka lista, prawda. Nie folksdojcza, ale reichsdeutscha. Tak że takie nazwisko było tego… No ale oni się nie zgodzili i nie mieli wyboru, po prostu postanowili opuścić Płock i przenieść się do rodzinnego mająteczku, resztówki takiej pod Warszawę. To było w okolicach Błonia, [miejscowość] Cholewy. Tam zresztą przenieśli się z całym dobytkiem ruchomym, oczywiście tym, którego Niemcy nie wyszperali jeszcze, nie zabrali.
Moja siostra była zmobilizowana. Ona wyszła za mąż w trzydziestym dziewiątym roku, w styczniu, za Ludwika Jasińskiego. On był powołany do wojska. No więc później, jak okazało się, że wyjechał na Rumunię, bo chciał dalej walczyć. Siostra została zmobilizowana i poszła jako pielęgniarka, tak jak wspominałem, pracowała w szpitalach polowych lub w pociągu szpitalnym, przez całą wojnę z Niemcami oczywiście, znaczy w tę wojnę czynną.
Wylądowała w Krakowie, gdzie pracowała w RGO, to znaczy Rada Główna Opiekuńcza, jako praktycznie wolontariuszka. Następnie gdzieś się skontaktowała z konspiracją. Tego nie wiem dokładnie, w każdym bądź razie w czterdziestym drugim roku, o ile się nie mylę, przyjechała do Warszawy wraz ze swoją szwagierką, Izabellą Jasińską i zatrudnione były […] w szpitalach. I wobec u mieszkania dostały mieszkanie. I tam właśnie rozpoczęła działalność bardzo ostrą, działalność konspiracyjną.
W czterdziestym, dotarłem do… Bo moja siostra cioteczna mieszkała wraz ze swoją matką w Warszawie i tam się zatrzymałem, u nich.
To było na ulicy Jaworzyńskiej. To jest blisko placu Zbawiciela, tak. Później stamtąd ich wysiedlili Niemcy, bo to zrobiła się taka… to była dobra ulica, dobre położenie i bardzo dobre, nowe mieszkania. Więc później moja siostra cioteczna dostała mieszkanie na ulicy Wspólnej i tam właściwie stołowałem się, tak. Moja siostra działała właśnie dalej w tym… i tak się złożyło, że tam jej działalność rozpoczęła się w grupie „Start III”. „Start III” to była logistyczna baza na Nowogródzkie, partyzantka nowogródzka, i tam obie panie, obie siostry były.
Tak, tak. Do gimnazjum. Najpierw gimnazjum, to już nie pamiętam, ale to było gdzieś blisko Nowego… właściwie placu Piłsudskiego, tam gdzieś było. Ale tam byłem rok i następnie zapisałem się do dawnego… następnie na kompletach przede wszystkim byłem, na kompletach luźnych. Ale to był też rok czterdziesty drugi. I gdzieś w czterdziestym trzecim roku, ponieważ te komplety to była bardzo taka nieregularna [nauka], po prostu w prywatnych mieszkaniach, i ta nauka nie była taka zdyscyplinowana, można powiedzieć, aczkolwiek profesorowie, nauczyciele byli bardzo dobrzy.
Tych adresów nie pamiętam, ale to było gdzieś około ulicy Wilczej, między Wilczą a… blisko Marszałkowskiej, [między] Wilczą a chyba Wspólną czy coś w tym rodzaju. Tak, w tej okolicy były. Ale to tam byłem stosunkowo krótko, jakieś parę miesięcy. Później w jednej z prywatnych szkół byłem, gdzie w ogóle się nie czułem dobrze. No i wylądowałem w dawnym gimnazjum Mikołaja Reja, na Śniadeckich. No i tam skończyłem małą maturę, znaczy w czterdziestym czwartym roku.
No, kolegów miałem, właśnie głównie w tym Mikołaju Reju. Bo siostra, mimo że się dobijałem tam do siostry, żeby tam gdzieś mnie wysłała do partyzantki czy coś, nie chciała. Chciała mnie mieć przy sobie. Dziesięć lat starsza, no więc to był dla mnie guru. Zresztą bardzo inteligentna, wspaniała kobieta. Tak że musiałem się jej słuchać w jakiś sposób w tych sprawach.
Ale do AK wstąpiłem w czterdziestym trzecim roku, właśnie w szkole, w Mikołaju Reju. Tam praktycznie cała klasa gdzieś należała.
Oczywiście. Tam, proszę panią, nie, wejście samo było… Więc najpierw tam oczywiście mnie obserwowali. Przyszedł nowy, no to nowy, no trzeba zobaczyć, kto jest. No, w końcu jeden po jakichś może paru miesiącach, no to nie tak szybko… Wychodzę, idę do domu, a za mną kolega, oczywiście dobry kolega. Mówi: „Słuchaj, co ty robisz?”. A ja mówię: „Na razie nic”. – „A chcesz?” – „To zależy gdzie”. – „A, no do AK”. – „A mogę ci dać odpowiedź jutro?” No więc poszedłem do siostry i mówię: „Słuchaj, taka sprawa. Koledzy mnie ciągną – mówię – to jest AK, no i tam jest grupa”. Ona mówi: „No dobra”.
No nie było, nie było… Przecież ona sama siedziała po uszy w tym wszystkim.
To było zawsze w różnych mieszkaniach, na strychu przeważnie. No i właściwie te spotkania to były takie, że musiałem… musieliśmy się zapoznać. Żadnych tam takich wykładów ściśle wojskowych to na początku nie było. No to po prostu zapoznawali się ci nasi przyszli dowódcy, zapoznawali się z nami, co jesteśmy warci i czy się da coś z nami zrobić. Oczywiście później było szkolenie, no ale szkolenie w mieście, ale na postawie podręcznika piechoty.
Znaczy po prostu [podręcznik] piechoty i to był podręcznik… no zaraz… podręcznik do prowadzenia walki w otwartym terenie, prawda, więc zupełnie nie kojarzący się z miastem. To był jeden taki ten… mieliśmy taki podręcznik, wydany przez „Miecz i Pług”. Zresztą taki podręcznik – mocno zużyty, bo żeśmy go używali mocno – przekazałem do Muzeum Warszawskiego, tak że nie mam go tutaj. I następnie już po jakimś prawie roku to były egzaminy z tych wszystkich szkoleń.
To już był czterdziesty czwarty rok. No i tam te egzaminy zdaliśmy, tak że… Poza tym jedna rzecz, która była też trudna: nie uczyliśmy się walki w mieście, zupełnie. Próby robienia ćwiczeń gdzieś, przypuśćmy, w Podkowie Leśnej czy poza miastem skończyły się przeważnie fiaskiem. Bo raz, albo przyszły watahy jakichś wczasowiczów, [właściwie] nie wczasowiczów, a spacerowiczów, no więc trzeba było przerwać to wszystko. Względnie, jak w Podkowie Leśnej, wyjechaliśmy specjalnie rano, zaczęliśmy robić ćwiczenia, a tutaj w lesie rozlegają się strzały. Na ten sam pomysł wpadła żandarmeria niemiecka, która tam zaczęła mieć ćwiczenia, więc biegiem z powrotem do pociągu i skończyła się nasza nauka. Tak że wyszliśmy…
Oczywiście na niektórych ćwiczeniach była przynoszona broń i z tą bronią się zapoznawaliśmy. Na przykład karabin maszynowy był, mieliśmy w tym naszym plutonie, znaczy przyszłym, no i ten karabin maszynowy musieliśmy z miejsca odebrania przewieźć na miejsce ćwiczenia, do lokalu. Tam się zapoznawaliśmy z tym i musieliśmy odwieźć na inne miejsce, gdzie ktoś odbierał. Tramwajem oczywiście [przewoziliśmy], tramwajem. No i to było też dosyć zabawne z naszego punktu widzenia, ale nie takie wesołe. Ja miałem płaszcz, kolega trzymał to w pakunku, takim podobnym pakunku, jak pan ma tutaj. My byliśmy, ja byłem i jeszcze drugi kolega, czyli trójka, na obstawie. Dostałem pistolet, a jakże, schowałem go sobie tutaj za pas. Stanąłem na tylnym pomoście tego tramwaju, kolega stał na pierwszym, prawda… Oczywiście nie tam, gdzie Niemcy byli, bo Niemcy mieli zawsze przód tramwaju dla siebie, względnie „zero”, a myśmy tam też mieli… Stoję, trzymam się tego trzymaka w górze i patrzę, tak było pełno ludzi, a tak coś koło mnie jest pusto, zniknęli gdzieś ludzie. A to okazało się, że rozpięty był płaszcz i wyłaziła kolba visa, pistoletu. Oczywiście schowałem, ponieważ rozejrzałem się dookoła, wszyscy byli raczej dobrze zbudowani tym widokiem. No i na szczęście na następnym przystanku myśmy wysiedli. I okazuje się, że zdaliśmy ten sprzęt w domu, w którym ja mieszkałem, i co najgorsze, jeszcze stróż był.
Ale skąd?! Przecież my nie wiemy… Dostaje się adresy wtedy, kiedy trzeba na nie pójść. To zasady konspiracji, tak że za dużo nie można było wiedzieć. Tylko dostało się stąd dotąd. Na szczęście jakoś ten stróż odszedł, no i myśmy zdali pistolety i to wszystko, i to gdzieś dalej poszło, tego już nie wiemy, gdzie. Dopiero spotkaliśmy się z tym karabinem maszynowym w czasie Powstania.
Tak.
Proszę panią, to były sprawy logistyczne, bo zadaniem „Startu III” (to zresztą jest opisane dosyć dobrze w książkach i w [książce o] „Czacie 49”, ta nowa książka wyszła) była dostawa broni, dostawa leków i ludzi. I co pewien czas, co parę miesięcy czy kiedy to było konieczne… Tam było pięć, sześć kobiet. I oczywiście dowódca tej grupy to był Witold Popławski, miał dwa pseudonimy, „Skoda”, a w czasie Powstania „Drzewica”. I już jako „Drzewica”, jako… „Czata” w czasie Powstania przeszła z tego „Startu III” do „Czaty 49”. I obowiązkiem, zadaniem było rozlokowywanie ludzi, którzy mieli jechać do Nowogródczyzny na zasilenie partyzantki, wyposażenie ich w broń, amunicję, leki. I to było oczywiście rozmieszczone po różnych lokalach. Nie mogło się na przykład dziesięciu czy więcej ludzi spotkać w jednym mieszkaniu, tylko byli rozmieszczeni po prostu z uwagi na zasady konspiracyjne. Przecież wszędzie było dużo i szpiegów niemieckich, i zdrajców trochę, prawda, zwerbowanych przez Gestapo. Tak że to było dosyć gorące miejsce. Ta praca była bardzo niebezpieczna, bo kobiety przenosiły karabiny, przenosiły amunicję, przenosiły broń (jeszcze mam tutaj zdjęcia siostry z tego czasu) i lepiej było do niej nie podchodzić.
To, proszę panią, była sprawa prawie że cotygodniowa albo codzienna. To były okresy, w których w każdej chwili można było wpaść w łapankę, trzeba byłoby mieć oczy dookoła głowy. Tym bardziej że ja właśnie jeszcze muszę dodać, że po pewnym nieudanym zbytnio mieszkaniu z ojcem w Warszawie przeniosłem się w końcu do siostry i szwagierki, tam do niej, tak, tak że siedziałem…
Tak, na Hożą. Hoża 37 mieszkania 24. Tak że to mieszkanie było na parterze, gmach był składający się… [To była] kamienica warszawska, typowa, duża kamienica warszawska, składająca się z dwóch podwórek, i w tym najgłębszym podwórku było to mieszkanie siostry i szwagierki. Tam właśnie mieszkaliśmy. Nad nami (jeżeli pani widziała „Zakazane piosenki”, ten film, jeden z tych pierwszych) mieszkała niemiecka prostytutka, Ukrainka, nazywała się Socha. Bardzo elegancko się ubierała, na biało, i [chodziła] z białym pieskiem, tak jak pokazali w filmie. I do niej przychodził oficer niemiecki – nad nami, my na parterze, a ona na pierwszym piętrze – i bardzo ładnie grał na fortepianie. No więc bardzo dobre miejsce, pod opieką… Gorzej było, jak zaczęli przychodzić pojedynczy [Niemcy], esesmani. A przez pomyłkę czasem zastukali do nas. A to było już bardzo źle. No, ale jakoś sobie z tym radziliśmy. Nerwy były stale w napięciu. Ja słyszałem, jak Marszałkowską, bo to niedaleko Marszałkowskiej, jak przejeżdżał samochód z Gestapo, ze swoim specjalnym klaksonem, w nocy nawet.
Tak. To było życie dosłownie pod każdym względem w napięciu.
Oczywiście, proszę panią. Pamiętam doskonale, proszę panią. Byłem w poprzednie dni, byłem w tym naszym mająteczku, w tych Cholewach, żeby się trochę odjeść, no bo w Warszawie był głód, no po prostu mieliśmy czasem głód. Siostra była na etacie już wtedy – nie pracowała w szpitalu i jej kuzynka też nie – obie były już na etacie organizacji, znaczy „Startu”. Miały maleńką pensję, ja nie zarabiałem, tak że trzeba było czasem… I tego dnia akurat moja ciotka, która już tam zamieszkała w tych Cholewach z mężem, wiozła mnie taką bryczką do pociągu, do Błonia. I jadąc do tego Błonia, zobaczyliśmy nad Warszawą dym, znaczy słup dymu, tam się coś paliło. I jak się okazało, to był początek powstania w getcie. No, to była rzecz straszna. Ja przecież często przechodziłem nad tą ulicą, gdzie był ten most nad tym, i ci ludzie przetaczali się w tym… ten most, państwo chyba wiecie, gdzie, nie pamiętam nazwy tej ulicy.
Tak. Ten most nad tym, gdzie się ci ludzie przetaczali, no… Tak że to było dla mnie wstrząsające.
Ktoś z rodziny? To siostra cioteczna, ale to nie wiedziała konkretnie, gdzie i co. I to były sprawy między nami, tak że to nie było nagłaśniane, nie…. znaczy nie mogło być (przepraszam, to jest złe wyrażenie).
Tak.
No więc tu była taka rzecz. Były wakacje w lipcu, w szkole. Właściwie już skończyliśmy tę szkołę, bo liceum tam nie było, znaczy w Reju to tylko później dopiero. Zresztą to była szkoła… nazywała się szkoła ogrodnicza, bo nie można było mieć… Niemcy nie zezwalali na szkoły ogólnokształcące, tylko na [zawodowe], i to była szkoła ogrodnicza z jednym przedmiotem, gleboznawstwo. I już to była szkoła ogrodnicza. Oczywiście był ten wykład z gleboznawstwa, [prowadził] bardzo miły człowiek. Oczywiście wiedział, dlaczego on to robi, dlaczego pracuje. Zaraz… zgubiłem wątek…
Tak, tak, właśnie. Tak, słusznie. […] Pojechałem właśnie do Cholew, żeby się trochę odpaść, no bo tam zawsze na wsi było jedzenie, tak że rodzina miała… I dowiedzieliśmy się tam na miejscu o zamachu na Hitlera. No więc to był dzwonek, znaczy ja się dowiedziałem, siostra była na miejscu. To był dzwonek, po którym oczywiście natychmiast wracałem do Warszawy. I oczywiście już tam był jakiś cynk, że się spotykamy.
To był już… Tak, to były ostatnie dni, jakieś koło dwudziestego piątego, w każdym bądź razie już było dosyć nerwowo. No i gdzieś koło dwudziestego jakiegoś, w końcu zupełnie miesiąca, zaczął się odwrót, ten znany odwrót Niemców z [terenów] wschodnich, z Zamojszczyzny i z tych tam, gdzie oni się osiedlali, gdzie ich tam osiedlali. To już wszystko było wiadome, że coś się dzieje, że już są Rosjanie coraz bliżej.
Tam spotkałem kolegę: „Mamy się spotkać wtedy i wtedy”. No i wtedy… „Oczywiście macie być w pogotowiu. W każdej chwili macie… Nie wolno wyjeżdżać z Warszawy, macie być w pogotowiu. I przyjdzie rozkaz, przyjdzie zawiadomienie, to się stawicie na właściwe miejsce”. Koniec. No i czekaliśmy. Oczywiście ten cały [odwrót] był dosyć emocjonujący, ten odwrót furmanek i… cała ta hołota wyjeżdżała. Właściwie największe zamieszanie było wtedy w Warszawie. Ale jednak Niemcy swoje robili. Zaczęli fortyfikować, w lipcu zaczęli fortyfikować swoje miejsca postoju, wojskowe. I też myśmy dostali takie zadanie – to gdzieś tak w końcu lipca pewno to było – dostaliśmy zadania w naszej sekcji, że mamy zbadać, obserwować siedziby wojskowe od początku ulicy, nie, alei Niepodległości do Mokotowa. I na Mokotowie też główne [ulice, punkty], Rakowiecka oczywiście, Rakowiecka na Mokotowie. Tam jeszcze jedną jakąś uliczkę, gdzie były siedziby, właściwie punkty… koszary niemieckie, prawda, trzeba było opisać, oszacować ilość ludzi, jaka tam mogła być, jakie były umocnienia i gdzie. A to było dużo tych punktów. No to przez tę aleję Niepodległości, gdzie tych punktów było dużo, trzeba było nieraz wchodzić do budynków, gdzie właściwie tylko sami Niemcy mieszkali. I na przykład wiecie państwo, gdzie był pomnik Sapera w Warszawie, na alei Niepodległości… gdzieś tam na początku jeszcze, jeszcze nie wychodzący w tym czasie na Pole Mokotowskie, na rogu… nie. Ale to jest zaraz za tym… niedaleko dawnego MON-u, prawda. I tam właśnie od tego żeśmy tego… i to był… Każdy z nas dostał, tam było nas pięciu czy sześciu, każdy z nas dostał osobne [miejsce]. Właściwie nawet może i te same miejsca, ale żeby się to jakoś dublowało, żeby można było coś z tego [wywnioskować] – jeden się pomyli, drugi się pomyli, ale jakąś średnią z tego można było robić. I myśmy to opisywali. Pamiętam, wlazłem tam, właśnie przy tym MON-ie był budynek mieszkalny, dla Niemców. Wszedłem na korytarz, zapaliłem sobie papierosa i słucham rozmowy. A chciałem wyjrzeć na podwórze, gdyż tam stał parking samochodów, ciężarówek. Więc [trzeba] szybko policzyć, ile [jest] ciężarówek, ile w związku z tym ludzi może być tutaj do obsługi tego, bo widziałem, że to rodziny nawet były. Tak że trzeba było to obliczyć. I najgorsze, to że mogły się drzwi otworzyć i obcy na tym korytarzu, to mógł dostać porządnie w łeb, bo przecież sami Niemcy tam mieszkali. Ale się udało.
To już wiadomo było, że już… jak nas posłali, żeby zbadać Mokotowską i okolice, no to myśmy się domyślali, że tam będziemy, no ale to jest tylko… Wie pani, to nie znaczyło, że tam mamy być. Bo tak jak z historii wynika, tam miał być sztab główny na Mokotowie, ale to już inna historia. I „Radosław”… Stało się inaczej.
No, na miejscu, gdzie myśmy właściwie, na Rakowiecką, gdzie mieliśmy jeden z lokali naszych, gdzie się spotykaliśmy. Tam mieszkał właśnie ten kolega, który mnie wciągnął do oddziału, no i tam mieliśmy to [miejsce zbiórki]. Ale to było… to dowiedzieliśmy się i tam mieliśmy te zbiórki nasze, też w tym domu, tak że wiedzieliśmy dokładnie, gdzie to jest. Tam przyszła wiadomość i ta wiadomość mnie zastała właśnie w domu, jeszcze na Hożej. I siostra też dostała wezwanie i mówi do mnie: „Chodź, pójdź ze mną”. A ja mówię: „Słuchaj, chętnie, ale wiesz, każdy ma swoje miejsce. Jak ja nie pójdę, to na moje miejsce kto będzie? Jak wszyscy tak zrobią, to będzie bałagan”. No więc ona tak się popatrzyła… „No dobrze”. I to było ostatnie… ostatni raz. To wziąłem jeszcze… Aha, bo jeszcze w międzyczasie na Hożą, właśnie tam, gdzie siostra była, dołożyli nam magazyn broni. Bardzo się ucieszyliśmy, znaczy ja się ucieszyłem i mój kolega, który mieszkał również w tym domu, a był w tym samym oddziale, także pod tą samą przysięgą, no bośmy mogli się nareszcie pobawić tym i poznać obsługę pistoletów, pistoletów maszynowych i innych. Granaty były. Tak że ostatnie dwa tygodnie przed Powstaniem to były właśnie tak naładowane. A jeszcze mało tego, że tam były jakieś inne trefne rzeczy, to doszedł ten magazynek broni. Niezbyt duży, mieścił się w tapczanie, tak, ale mieliśmy dostęp do broni. To była dla nas wielka rzecz. No, jak dostaliśmy to wezwanie, to ja stamtąd, nie krępując się, wziąłem pistolet jeden, co by nie [iść] z gołymi rękami. Diabli wiedzą, co…
Model? To była belgijska FN-ka, kaliber 7,65, na dwanaście naboi. Dobry, dobry pistolet był.
No, 1 sierpnia, proszę panią, pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, o jedenastej rano zawyła syrena. Syrena, która nie była polską, tylko to było ostrzeżenie dla Niemców, żeby się zmywali z ulic i szli na swoje miejsca postoju. I to było widać wyraźnie, bo jak się wyszło na ulicę, to… nie ma Niemców. Jak się zwykle tak kręcili, to ich było dużo widać w inne dni. Teraz ich nie było, były puste ulice, „zerówki”, [czyli] tramwaje „zero” jeździły puste albo jeździli tylko Polacy. A przecież kilka dni wcześniej – to też był sygnał dla Niemców – próbne to [było] niby, alarm, prawda. Nie dotyczył akurat mojego oddziału, „Baszty”. „Baszta” się tam nie wychylała, natomiast inne oddziały i cała masa mężczyzn młodych w tych oficerkach, nie oficerkach, kurtkach, prawie że w mundurach wychodziła na miasto i to było widać. Myśmy widzieli i człowiek głupiał dosłownie, bo nie rozumiał tego. Jest coś czy nie ma nic? No, okazuje się, że trzeba było odwołać to, dowództwo odwołało, no ale już Niemcy [wiedzieli], na zaskoczenie nie mogliśmy liczyć.
Proszę panią, jeszcze może powiem, jak dojeżdżałem na ten punkt. Oczywiście jechaliśmy, jechaliśmy razem z kolegą. Oczywiście tramwaj był pełen młodych ludzi. I nawet pojechaliśmy tą „zerówką”, bo było luźniej, no i przejeżdżamy przed… Na Rakowieckiej wysiedliśmy, przechodzimy przez… Na rogu Kazimierzowskiej i Rakowieckiej były koszary niemieckie. I tam było według naszych ocen około dwustu, dwustu pięćdziesięciu esesmanów. Patrzę, obok budynku stoją dwa czołgi, tak schowane za bok domu, nie na ulicy, tylko za bok domu. Na chodzie, o godzinie… to jeszcze była chyba godzina wcześniej. Myśmy godzinę wcześniej przyjechali, na szesnastą czy piętnastą trzydzieści. Wcześniej byliśmy. Już byli przygotowani. A tam między innymi mieliśmy na nich nacierać. I obok szkoła była, zajęta również, na Narbutta, na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej. Bunkry odnowione, wszystko przygotowane. Koszary za wysokim murem dwumetrowym… znaczy stalowe, nie metalowe, a stalowe całe ogrodzenie, zaostrzone, no i bunkry wystawione. „No to – myślę sobie – zaskoczenia nie będzie”. Tak że to było wrażenie mocne. I wzdłuż całej Rakowieckiej, bo tam był jeden przy drugim, dosłownie prawa strona ulicy była zajęta przez Niemców. Jak się zaczęły… Na rogu Rakowieckiej i Puławskiej były koszary lotnictwa, znaczy artylerii przeciwlotniczej, to wszystko było w pogotowiu.
A myśmy musieli dojść do pętli i tam właśnie był ten na końcu Rakowieckiej nasz punkt. No, tam sobie siedzieliśmy. Aha, [mieliśmy] wziąć ze sobą jedzenie, plecaczek jakiś, małe coś, tego, to sobie wzięliśmy. I właśnie nasze zadanie było, podejść do szkoły, która była na ulicy Kazimierzowskiej, blisko, na rogu Narbutta. Na razie broni nie było. Przywieźli jednak chłopaki dużą skrzynię, nie wiem jak, ale przywieźli. Broni nie było prawie żadnej. Część broni dostali starsi, a dla młodszych już praktycznie co, butelki były z benzyną i granaty jakieś były. No, ja miałem ten pistolet, to chociaż tym się pocieszałem. I koledze też tam coś dałem. No i chwila wyjścia. Jest ta siedemnasta, jest, wiadomo też, sygnał, ta syrena, nawet do nas. I wychodzimy. Niemcy na razie sobie stoją tam przy swoich tych… Stoją, idziemy taką cienką grupką, nie całą wielką jakąś kupą, tylko cienką grupką, bo było tam nas może jakieś piętnastu czy dziesięciu, nie wiem, coś koło tego. No i właściwie już, to jest Kielecka… Rakowiecka, Kielecka i skręcamy w Madalińskiego. A tutaj dziewczyny na tym kwiatuszki na nas rzucają. No ale jak się podeszło na miejsca… Bo to nie wszyscy naraz tam podeszli, tam część grupy podeszła z dowódcą plutonu, to [za chwilę] już nasz dowódca plutonu leżał w sklepie na ladzie ranny, stracił swoją broń, oczywiście najlepszą. I dwóch „ukraińców” zabitych przy tym… No więc wysunięcie głowy oznaczało, że jak się jej nie cofnęło, to zaraz się skończyło. Nawet do ataku nie doszło. Rzucili chłopaki, którzy podeszli jeszcze wcześniej, rzucili na bunkry tej szkoły granaty. Tam oczywiście nawet kogoś zranili, zabili, no ale przejść przez ulicę nie było siły. Mieli ogromną siłę ognia, okna otwarte, walili, jak… Oczywiście paru Niemców tam zginęło, no ale niewykonane zadanie.
Nie odwrót. Oczywiście myśmy… [zakończenie] przez zaprzestanie. Byliśmy po drugiej stronie. Tam od czasu do czasu była strzelanina. I była znowu strzelanina, bo tam z drugiej strony… Niemcy mieli właściwie nas z trzech stron podobnie. W tym wszystkim też zaczęli ginąć nasi, też. Dowódcy plutonu już nie mieliśmy. Nie wiadomo, co robić, wieczór się zbliża, właściwie jest pluton w rozsypce. Dopiero pod wieczór wszystko się zaczęło zbierać. I czołgi wyszły, wieczorem właśnie, no więc zamieszanie. Gdzie jest piat? Gdzie jest przeciwczołgowy ten… to urządzenie takie. Myśmy mieli gdzieś jednego na kompanię tego piata i tam go zaczęli szukać. Znaleźli, wystrzeli z tego piata, czołg się cofnął. Więc był spokój.
W nocy przychodzi rozkaz: rozpoznanie w kierunku więzienia, bo tam słychać strzały. To niedaleko więzienia przecież było, na Rakowieckiej, tuż, tuż. Jest mgła, nic nie widać. Wysłali tam mnie i jeszcze jakiegoś kolegę. Idziemy po omacku dosłownie, spotykamy jakiegoś człowieka, a on szuka też kogoś, jakiegoś dowództwa. No w końcu właściwie nie mogliśmy się zorientować, gdzie jesteśmy. Raz, mgła, raz, że nie wiemy, ciemno jak, rzeczywiście jak licho. Niemcy na razie nie strzelają, nie puszczają tych [rac], od czasu do czasu, tylko rakiety oświetleniowe. Złapałem w końcu gdzieś naszego drużynowego. „No – mówi – tutaj tu w tym domu sobie zostaniecie – zostałem z jakimś kolegą jednym – i tu będziecie na ubezpieczeniu”. No dobra. Mamy jeden pistolet, on miał granat, no to jesteśmy uzbrojeni. Całą noc siedziałem, tam była rodzina cała z małym dzieckiem, no to więc w tym pokoju, gdzie było małe dziecko, to rodzina wzięła do innego pokoju, nas tam normalnie, że tak powiem, traktowali, przyjaźnie. Przecież wodę dali jakąś, coś, herbatę czy coś. Paliliśmy papierosy bez przerwy, no i sobie obserwowaliśmy tam…
Tak, czekaliśmy do rana. I co my widzimy rano? Tup, tup, tup, szuranie nóg i jakby szła jakaś grupa ludzi. […] Wyciągam głowę, patrzę, nasi koledzy idą i spokojnie nas zostawiają. No więc, my niewiele myśląc, za nimi poszliśmy. I przychodzę do dowódcy… Aha, i wzięli naszego dowódcę plutonu, porucznika, ułożyli go na wysokim parterze. Położyli go, chciał karabin maszynowy, dostał karabin maszynowy. I on mówi: „Robimy barykadę”. A ja mówię do dowódcy, do naszego drużynowego: „Coś ty, coś ty nawet nas zostawił?”. Przecież tylko przypadkiem… bo przecież tam Niemcy, patrole niemieckie już zaczęły wchodzić do tych dawnych naszych pierwszych pomieszczeń. „I coś ty zrobił?” – „Ach, ach, zapomnieliśmy, przepraszamy, no”. No więc tak. I to tak powtórzyło się później w paru wypadkach. Zapomnieli. No więc to różnie było, te wrażenia.
Dalej się działo, proszę panią, że mamy… Nie, na razie robimy barykadę. I tutaj też, niezapomniane, że tak powiem, wrażenia. Jak cywile, ludzie z własnych mieszkań wyciągali graty, łóżka, nie łóżka i walili na tę barykadę, no. Ja to sobie zdawałem sprawę, no, przecież cały majątek swój mają i tak to leci.
I później przychodzi rozkaz, idziemy na Kabaty, do lasów kabackich. Nie udało się nam, idziemy do lasów kabackich. Zaczął deszcz padać, trochę plucha, idziemy do lasów kabackich. Jesteśmy na wysokości Wyścigów, w Służewcu, no a tam zaczęły ni stąd, ni zowąd [padać] jakieś strzały w naszą stronę. Gdzieś tam Niemcy byli i zaczęli nas „podpukiwać”.
Nie formacją, nie, nie, nie zorganizowaną. To się idzie, wie pani… Jeżeli się zorganizuje, to jest kupa ludzi, no to łatwiejszy cel. To [szliśmy] w takim jakimś szyku luźnym. Jak zaczęli nas ostrzeliwać, no to trzeba było się rzucić do [ucieczki]. Tam były domki willowe, jeden koło drugiego, domki willowe. I wskoczyliśmy, bo byłem akurat tam przy tym czubku, na przodzie trochę. Nasz karabin maszynowy wziął kolejny plutonowy, jeszcze żołnierz trzydziestego dziewiątego roku, no więc już fachowiec, no i mówi: „Zajmujemy tu pozycję”. Tam wchodzimy na pierwsze piętro, jest pozycja, widok, ale jeszcze zanim się dostaliśmy, zaczęli nas mocniej ostrzeliwać. Jak człowiek nie był skoczkiem wzwyż, to przez dwumetrową siatkę przedostał się łatwo, jak po piętach mu dzwoniły kule. No więc tam zajęliśmy pozycję z tym karabinem maszynowym. Patrzymy, wyłazi jakiś patrol niemiecki. No więc nasz plutonowy poczekał trochę: „Poczekajcie, nie denerwujcie się, niech podejdą bliżej”. Podeszli bliżej, to pojechał po nich. No, tam trzech się zwaliło, reszta gdzieś pierzchła z tego… I wtedy znalazł się nasz drużynowy i mówi: „No to my idziemy teraz”. Właśnie, nawet nic nie powiedzieli, tylko gdzieś ten mój oddział zniknął, poszli w stronę Służewca. I znowu nas zostawili we dwójkę.
Z tym samym kolegą, co byłem wcześniej, tak. Zostawili nas, no… […] „Wy będziecie tu na czujce”. No i jak się zaczęła czujka, to zaczęło się ostrzeliwanie tych wszystkich domów.
Po tym, jak tych dwóch Niemców tam zostało, tam leżało. No i zaczęli ostrzeliwać, a myśmy, no… jeszcze jedna dołączyła dziewczyna, sanitariuszka jakaś do nas. Też zagubiona. Najpierw wyciąga nas: „Idziemy, idziemy. Pójdziemy, pójdziemy w stronę, z powrotem do Mokotowa, tam do centrum”. No i oczywiście wyszliśmy przed tę willę, w kartoflisko, a na drodze działka niemieckie, karabiny maszynowe i dawaj po nas. To myśmy na ziemię i z powrotem do tej willi. Ale jak już weszliśmy z powrotem, to zastanawialiśmy się tak: „Jeżeli nas złapią, to rozwalą, nie ma dwóch zdań. Ja mam broń, ten ma granat. My zostawimy to w tym, jak nas złapią, trudno, zabiją”. Ale będziemy się chować w tej willi, w której byliśmy. No i…
Mieszkańcy.
Tak. Mieszkańcy, no oczywiście. […] Weszliśmy na strych, patrzymy, te dachówki pękają, bo ostrzeliwują nas. Ostrzeliwują. Nie wiem, czy wiedzieli, czy nie wiedzieli, ale na ślepo. W każdym bądź razie mieli dużo amunicji Niemcy. No, myśmy znaleźli tam płyty chodnikowe, położyliśmy się, z jednej strony i z drugiej strony założyliśmy się i przykryliśmy się tymi płytami. I leżymy. Leżymy, noc zapada, Niemcy zaczynają ludzi wyłapywać i rozwalać. Strzelają i dom, akurat nie ten nasz, tylko sąsiednie… Tam się gdzieś pali. I tak czekamy właściwie, że diabli nas wezmą. No ale skończyło się na sąsiednim domu koło nas. Już byli dosyć zmęczeni widać i odeszli. Swoje zrobili i odeszli. Więc do rana żeśmy doczekali. Zeszliśmy rano, tam deszcz padał, ale to dobrze. Wzięliśmy, wyciągnęliśmy z tych [płyt] swoją broń. Dziewczyna też tam poszła. No i idziemy z powrotem.
Idziemy z powrotem do tego, do miejsca, z którego wyszliśmy, tam w okolicach Pilickiej na Mokotowie. Dochodzimy, nie wiemy, czy są tam nasi, czy nie. Ale widzę, wychodzi grupa ludzi, pcha tramwaj, robi barykadę. Aha, no to w porządku. No, może się dołączymy. Dziewczyna powiedziała: „Ja idę tam do swoich”. Myśmy jeszcze tam przy tej barykadzie trochę postali…
Nie, nie, oczywiście, że nie. Ale dowiedzieliśmy się, że są na Pilickiej. No bo nie byliśmy na Pilickiej, szliśmy gdzie indziej, w inne miejsce. No i znowu się zjawiamy. „A myśmy myśleli, że was zabili”. Znowu „myśleli”. Wie pani, ręce opadają. No tak było, no i w końcu się połączyliśmy w tym oddziale, bo do lasów kabackich – figa – nie doszli. Mieliśmy się tam dozbroić i zaopatrzyć w amunicję. Nie było. Jest to, normalnie robi się, proszę panią, wolny Mokotów, no bardzo ładnie, białe flagi, biało-czerwone flagi gdzieniegdzie. No i idziemy koło jednego domu, widzimy dwa groby. Okazuje się, że w obu tych grobach z naszego plutonu dwóch zostało zabitych przez Niemców. Też przypadkowo. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie, w tym całym bałaganie, jaki był, tych pierwszych godzin i pierwszych dni. Przede wszystkim trzeba… Przecież chłopcy byli nieostrzelani. Jak ktoś strzela, jest huk wszędzie, no to wielu traci głowę, po prostu. On jeszcze do tego nie przywykł. I nauka ta kosztowała nas dużo.
Proszę panią, dalej, co? Jeden z naszej kompanii, jeden pluton, na Wyścigach, został kompletnie otoczony przez Niemców, rozwalony do… Dwóch [przeżyło], jeden… ranny dowódca i jeszcze jeden człowiek. Cały pluton w drobny mak rozwalony. Tak że kompania przestała być całą kompanią. Czterdziestu ludzi poszło w piach. I tak to było. Potem zaczęły się… znaczy jak już określony obszar został przez nas opanowany, to mniej więcej granica [była] Madalińskiego na północy, Puławska, Sadyba, Królikarnia, ta linia, i aleja Niepodległości z drugiej strony. Taki kwadrat, [właściwie] prostokąt. No i tam dowództwo zaczęło organizować obronę, bo na razie o ataku nie było co myśleć, tylko zorganizować oddziały od nowa, żeby się pozbierały, żeby jakoś się opatrzyły z tym wszystkim. No i tak się zaczęło, powiedzmy, dalsze Powstanie.
Tak, tak. Nas było sporo. Było sporo. […]
Proszę panią, były po prostu patrole w przedpolu. To też takie łażenie, tak, i proszenie się o to. Później próbowaliśmy gdzieś rozszerzyć nasze pole, więc… Niemcy w międzyczasie po naszym cofnięciu się z tych [terenów], z pobliża, z końcówki Kazimierzowskiej, do tyłu, w stronę parku Dreszera wysiedlili tam wszystkich ludzi. Więc były puste mieszkania. Więc tam, na Madalińskiego, myśmy rozszerzyli tę linię. Trochę ludzi tam było, trochę, ale właściwie wszystkie puste mieszkania mieliśmy do dyspozycji. Niemcy ustawili swoje pozycje również w jednym [miejscu], znaczy nie pchali się też do przodu, więc była taki okres czasu, że powiedzmy, patrzyliśmy na umocnienia niemieckie, jak gdzieś były te [otwory]. Myśmy wybijali w ścianach strzelnice, żeby nie siedzieć w oknie, no bo to nie była zabawa (w oknie to każdy w łeb by dostał), i ostrzeliwaliśmy się tam, gdzie było można. A nocą się robiło podchody. Takie podchody, żeby zorientować się, w których miejscach oni się tam mocniej trzymają. No i w wyniku tych wszystkich różnych działań też były działania zaczepne. Jak już się tam po tygodniu jakimś wszystko mniej więcej uporządkowało, wiadomo, kto jest dowódcą, kto co robi, no to akcje zaczepne się różne zaczynały, prawda.
Proszę panią, był zawsze plan. Ten plan, było wiadomo… Jest jakiś oddział uderzeniowy. Idziemy tam, oczywiście jak najciszej, jak tego, żeby się dostać w pobliże. Oczywiście nas ma ktoś ubezpieczać, więc, dajmy na to z jakiegoś innego oddziału jakaś grupa uzbrojonych ludzi idzie, powiedzmy, trzymać gardę jakoś, trzymać zabezpieczenie od ataku jakiegoś z boku, niemieckiego. Więc to były dosyć takie odpowiedzialne zadania, bo pomyłki mogły być bardzo przykre.
Mieliśmy w pierwszej połowie sierpnia uderzyć na Dom Wedla, to jest róg Madalińskiego i Puławskiej. Ten Dom Wedla był zajęty przez esesmanów, naprzeciwko była gdzieś Dworkowa, prawda, tak że oni byli ubezpieczani w jakiś sposób. Tam mieli ludzi, mieli zakładników, ludzi, którzy tam, wie pani, służyli im, powiedzmy, wysypywanie piaskiem podłogi. Jak się rzuci zapalającą butelkę, to ona w tym piasku jakby… Takie rzeczy były. Nasz pluton został wyznaczony do uderzenia. To się odbywało tak, że myśmy podeszli pod bunkier z takich dziurawych cegieł, tak, cegły były [ustawione] tak, że można było przez nie patrzeć. I tam był ogród duży, z boku, z prawego boku był barak, miał okienka zakratowane, a w głębi był mur wysoki na jakieś dwa metry i za murem gmach Wedla. Więc myśmy weszli… weszli, no tak. Wszedł… Błędy popełnione natychmiast. Karabin maszynowy powinien bronić atakujących. Weszła grupa minerska. W porządku. Ale karabin maszynowy jest duży, ciężki, długi, raczej „antyręczny”. Przecież po ciemku w małych pomieszczeniach nim się nie operuje. Nim się operuje z dali, osłania się ten… No więc poszedł ten nasz plutonowy nieszczęsny. Wspaniały człowiek, dowódca minerów. I tam też koledzy moi szkolni byli. No, poszli. I to jest, ja tam z kilkoma kolegami też byłem oczywiście, ale nie z przodu, tylko w tylnym… Podszedłem pod barak, który był, bo miałem nadzieję w ten barak wrzucić granat i tam od innej strony wejść, wchodzić do Domu Wedla. No ale jak myśmy weszli, oczywiście wczołgaliśmy się… Cholera, coś trzyma. Coś trzyma i coś szeleści. Druty rozłożyli i na końcu – stary kawał jak świat – na końcu były blaszanki, puste puszki. I jak się pociągnęło za drut, to tamci się od razu orientowali, że ktoś pójdzie. Poszły race w górę. A myśmy byli na takim placyku, bo ja wiem, jakieś czterdzieści metrów na czterdzieści, trochę drzewek było. No i okazało się, że pośrodku był bunkier. No, jak tamci poszli pod ten… W dodatku jakiś wariat z naszych wrzucił granat, który wybuchł i zranił tam kogoś. No więc dosłownie od huku wszystko zaczęło… Zaczęli rzucać granaty i siać. Ja [dostaję się] pod ścianę, wspinam się, żeby rzucić granat. Okazuje się, że krata jest, krata żelazna z grubych prętów i między te [przerwy] nie wchodzi granat. Całe szczęście, nie odbezpieczyłem go. Składam się niżej, dosłownie się wciskam w ten mur, a tam… i tutaj rękę trzymam. A tu mnie dosłownie pięć centymetrów z góry facet, już nie mógł też przez te kraty pistoletu przeciągnąć i mnie wali o pięć centymetrów od ręki, tutaj od palców, w ten piasek. Tam oczywiście huk straszny, prawda, jęki rannych. Cały ten przód „poszedł”. I karabin nasz, i plutonowy, i ten szef minerów…
13 sierpnia. Tak, tam ośmiu ludzi straciliśmy w ich siedzibie. A koło mnie leżał sanitariusz. I patrzę tutaj, wlecze się jakiś cień. A to był dowódca, porucznik „Czarny”. Podporucznik „Czarny”. Ranny. Więc myśmy, cholera, wzięli go. Kolega pomógł mi. I czołgając się właściwie, czołgając, tak schyleni, wleczemy tego faceta na zewnątrz muru. A tam jeszcze nasi na ziemi trzymają karabin i „polewają”, no to, cholera, nie wiadomo, do kogo strzelają. No tak. Wyciągnęliśmy go za mur i zawołaliśmy nosze. Wzięliśmy go we dwójkę, jeszcze tam ze dwóch wzięliśmy po drodze, żeby się nie męczyć, no i przenieśliśmy go do tego…
Dowódca poszedł pierwszy, nie kierował, nie tego – poszedł pierwszy, dostał. Ranny, poszedł do szpitala, przeżył. Po tym to nastrój nie był dobry, nie był dobry.
Proszę panią, na początku, to było bardzo wesoło, jak zawsze, jak zawsze wszystko fajnie, wszyscy dobrzy. Ale bardzo przyzwoici na ogół ludzi byli, rozumieli. Sami byli narażeni tak jak inni albo jeszcze gorzej jak my, jeszcze gorzej, bo bez broni byli.
No i tak, taki to był pierwszy większy wypad. Wtedy po tym pierwszym dniu, że tak powiem, który nas, że tak powiem, no nauczył trochę, jak się zachowywać, coraz bardziej już fachowo się do tego podchodziło. Nie wysadzało się tego, co nie trzeba, na zewnątrz, tylko wiedzieć, kiedy paść, kiedy uciec, kiedy się cofnąć, kiedy przeciwnie. No i tak, tak się to ciągnęło. No, jeszcze było całe mnóstwo różnych innych zdarzeń.
Spaliśmy przeważnie na podłodze. Przeważnie na podłodze, bo nawet w tych czasach ludzie szanowali swoje meble i znosili je do piwnicy, jakby to miało pomóc, no może i pomogło. Ale nie mieliśmy pretensji.
W czasie jednego z takich mocnych snów któryś z kolegów ukradł mi mój pistolet. Tak to było.
Nie. Nie. No co, miałem zrobić awanturę? To była poważna sprawa. Mógł dostać „czapę” za to. Tego się nie robi. Trudno. Ale za to przyszedł do nas jeden pan, mówi: „Panowie, chodźcie, coś wam pokażę”. No, przyszedł, powiedział: „Tutaj, w tym ogródku, w trzydziestym dziewiątym roku żołnierze –trzydziesty dziewiąty rok, była bitwa przecież o Warszawę, wiadomo – tutaj zakopali broń, amunicję”. No więc zaczęliśmy kopać tam rowki takie w poprzek ogrodu. Wyciągnąłem stamtąd karabin, polski karabin z trzydziestego dziewiątego roku. Został tam zakopany. A potem amunicję. I amunicja, i karabin były dobre, tylko kolba zgniła. No więc to był, trochę… mógł się rozlecieć. Niemniej już ten karabin sobie zarekwirowałem i miałem karabin w końcu. Tak że używałem go.
Och, między nami się toczyły… tak przeważnie było dosyć… Między sobą to tam myśmy niewiele mieli do powiedzenia. Bo raz, że jak było cicho, to człowiek był zmęczony i chciał spać.
A że był głodny, no to trzeba było się do tego przyzwyczaić. Taka jakaś zupka była, jakieś „tfuj”. Był miód sztuczny, bo był magazyn wielki i ten miód sztuczny, to… A, i wafle. I wafle, i marmolada była, bo też na magazyny Społem tam… I to był taki zasadniczy posiłek. Na polach były pomidory, kartofle, ale żeby wyjść na pole, no to trzeba się odkryć, prawda. I bardzo chętnie Niemcy to wykorzystywali. I tam dostało paru ludzi. Raz nas wysłali po kartofle, to kartofli myśmy nie przynieśli, ale po godzinie skakania z bruzdy na bruzdę już mieliśmy dosyć i kartofli, i jedzenia. Tak że z tym było… Najlepiej jeszcze było, jak się po pustych mieszkaniach tam chodziło, puste domy, puste mieszkania. Był taki zwyczaj, że pomidor dojrzewa często na [parapecie], przy oknach albo na szafach, [ludzie] wkładali na szafy. Więc jak te pomidory znaleźliśmy, no to się zjadło. A tam ludzi już nie było, właścicieli. Tak że o jedzenie było trudno. Jakieś zupki były, były… Starali się, z czym mogli. Oczywiście konie to tam (to normalne) nie przeżywały, ale to nie było znaczenia. Coś się jadło.
Przejawy życia kulturalnego, proszę pani…
Nie bardzo było to możliwe. Mokotów się tym różnił [od innych dzielnic] – ten Mokotów z tamtych czasów, bo teraz jest zabudowany szczelnie – że były bardzo luźne, luźno rozstawione wille, domy pojedyncze. To była taka dosyć zamożna dzielnica. Ale przez to, że te prześwity były, to snajperzy niemieccy to wykorzystywali. Szła sobie pani ulicą, a tu nagle drzewo, „szszszt” przez liście – pocisk. Też kolega poszedł do dziewczyn, tam zaprosiły go, no – poszedł do dziewczyn, siedział tyłem do okna, no i dostał w tył głowy. Takie były rzeczy. Przecież tam było niebezpiecznie stale. Każde zgromadzenie mogli obserwować z wieży, z lotniska, przez dobre lornety, a to mieli i mogli takie rzeczy robić. Tak że wyłażenie na spacerki to po nocy, ale nie w dzień.
Proszę pani, to było widać. To było trochę widać. Warszawa się paliła, u nas się paliło mniej znacznie, nie było zwartych zabudowań. Dopiero pod koniec Powstania, jak Niemcy już zaatakowali od alei Niepodległości te wysokie wieże, te domy, to wtedy tam puścili goliaty, to poszło w ruinę. I ta zasłona jednocześnie… A jak je zdobyli, no to mieli wysokie pozycje do ostrzału. Bo oni też później już zaczęli naciskać nas pod koniec, w drugiej połowie września. Tak że tak. W połowie [Powstania] jesteśmy.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 10 stycznia 2015 roku w Gdańsku. Rozmowę prowadziła Alicja Gitler.
No więc właśnie… zdawałoby się… Tramwaje chodziły, autobusów oczywiście nie było, nie było benzyny dla ludności, więc poruszanie się tramwajem i rower, tego typu środki komunikacji. Tramwaje były najważniejsze. No i tak się zdarzało często, że… Przede wszystkim [powiedzmy], jakie rodzaje były tych łapanek. Były rodzaje łapanek prowadzone na przykład przez SS, no to przeważnie na zakładników. Często w wyniku jakichś tam akcji wojskowych Armii Krajowej czy innych formacji następowały represje, no i te łapanki prowadziło SS. To było przeważnie do samochodów i od razu na Pawiak, na „przesiewkę”. Kogo tam chcieli, jakoś się mógł wywinąć, to się wywinął, a nie, to zostawał i później po przesłuchaniach wywieszali listy rozstrzelanych. Czerwone listy, takie różowe i to było właśnie bardzo, no, deprymujące i powodujące narastanie złości, chęci odwetu. To był po prostu terror. Więc te łapanki były bardzo groźne.
Poza tym łapanki do pracy w Niemczech. To było dosyć częste, szczególnie w latach… koniec czterdziestego drugiego, czterdziestego czwartego. Tak, czterdziesty czwarty już mniej, ale czterdziesty drugi, czterdziesty trzeci to było nasilenie tego. No i to ludzi łapano właśnie z tramwajów, z ulic, wieziono na ulicę Skaryszewską, gdzie był taki obóz przejściowy. No i tam też drobny przesiew i wysyłanie do pracy przymusowej w Niemiec, rzadko do innych obozów.
No więc miałem kiedyś… To było dosyć częste. Trzeba było przede wszystkim unikać tego. Trochę się ze mnie koledzy w szkole śmiali, bo miałem głowę wysuniętą dosyć wysoko, żeby widzieć, czy nie włóczy się jakiś patrol niemiecki. A w tramwaju no to dwa takie przypadki miałem. Spieszyłem się, umówiłem się z kolegą. No i tramwaj jedzie, nagle się zatrzymuje… Bo warszawskim tramwajarzom można było zawierzyć. Jak sami zobaczyli gdzieś patrol niemiecki zatrzymujący tramwaje, no to oni sami się zatrzymywali wcześniej. I oczywiście: „Wysiadać!”. I ludzie wysiadali. A ja, ponieważ ja się spieszyłem, to ja sobie myślę, że cały tramwaj opuszczony, jest w każdym wagonie konduktor, no to ja sobie koło niego usiądę i… Nie opłaca się im zatrzymywać. I tak parę razy, parę razy mnie się to udawało.
Ale pewnego razu niedaleko Hożej, zaraz na rogu Hożej i Marszałkowskiej, zagapiłem się i poszedłem na drugą stronę ulicy. Nagle z bramy, w rogu stojącego budynku jest krzyk, ludzie, za nimi esesmani z karabinami, kolbami, pchają ludzi do samochodu. Samochód nagle przyjechał i to było zaskoczenie. I ludzi ładowali do samochodu. Ja chciałem pójść do bramy, a tam z drugiej bramy tak samo wyciągają ludzi i pchają do tego samochodu. Na rogu była księgarnia z drzwiami obrotowymi, to było ważne. I po prostu w tym całym tłumie, który tam pchali, Niemcy byli dosłownie tak zupełnie jak… albo napici, albo pod wpływem jakiegoś alkoholu. Skrzywione, wściekłe twarze, wrzaski straszne. No i widziałem, jak ładują pierwszych ludzi do tych samochodów. Nawet pamiętam jak dziś, pani elegancko ubrana, w srebrnym lisie, bo to już była jesień, w srebrnym lisie, i tą panią też. Tak jak leciało, kogo złapali, tam pchali. Ja zobaczyłem i patrzę, jedyna szansa. I podszedłem do ściany domu, do tego rogu, pchnąłem lekko drzwi i wszedłem do księgarni. Stanąłem, poszedłem za ladę. Dziewczyny stały tam. Ja zupełnie zamrożony ze strachu, z tego… Idę sobie, niby oglądam książki, tyłem do nich. I o dziwo za mną żaden nie wszedł. Widziałem potem bokiem, samochód załadowany odjechał i ludzi nie ma. Tak że takie przygody się zdarzały. I tutaj tylko przytomność umysłu pozwalała jakoś uniknąć tego, co by było już rzeczywiście…. A ja bym nie przeszedł „przesiewu”, bo miałem dokumenty przy sobie i adres. Tak że to było bardzo… Tym bardziej to był taki motyw, który zmuszał do tego, żeby nie włazić w głupstwa różne.
Drugi raz to się czepiałem tramwaju, no i policjant… Tramwaj ruszył, ale tamten zatrzymał, mnie wyciągnął. I stało tam kilku ludzi jeszcze na przystanku. A ja nie… I ten chce ode mnie mandat. A ja nie mam pieniędzy, no bo nie mam pieniędzy. I tak patrzę, jest jakiś człowiek spokojny. Mówię: „Panie, daj pan parę złotych – tam było coś piętnaście czy dwadzieścia złotych, nieduża była suma tego mandatu – daj pan, ja nie mam forsy”. No, to ten tylko, ciach, już. I dałem mandat, odebrałem mandat, tamten się nie legitymował w ogóle. I później mówię do tego człowieka: „Panie, daj pan adres”. On mówi: „A idź, chłopie. Ciesz się tym, co masz”. Tak. Więc takie sytuacje były i po prostu trzeba było na to uważać. To nie było takie proste. Zresztą sami Niemcy tak mówili: „Zrobimy taki – władze niemieckie – taką atmosferę, że wyjście na ulicę będzie wydarzeniem. Tak że każdy będzie to pamiętał”. Zresztą i tak było. To była też taka udręka. Trzeba było pilnować, szczególnie jeżeli się miało coś na sumieniu.
A poza tym ponieważ mieszkałem w domu, który był właściwie punktem kontaktowym oddziału, no to tam każdy miał truciznę.
No, właśnie. I okazało się, siostra miała truciznę. Pojechała na wieś do wujostwa, żeby trochę się pożywić, no bo przecież głód był właściwie w Warszawie, kartki… Na kartki trochę chleba i to wszystko. Nic. Cukier, nie cukier, to trzeba było zdobywać, a pieniędzy było mało i właściwie był głód nieraz. Pojechała tam, a tam był wspaniały taki pies, wilczur, który właściwie już ze starości umierał. No i ona dała mu tę swoją truciznę, opakowaną w folię aluminiową. To był taki czopek po prostu. Ten pies dostał i doskonale się utrzymał. No więc wuj tam go jakimś zastrzykiem, bo lekarzem był przecież, uśpił. Ale zrobiła się awantura, bo siostra od razu zwróciła uwagę dowódcom, że to, co mają, to jest nic nie warte. Zrobił się szum. Przyszły dwa pudełka takich ampułek, no i siostra tam rozdała tym, co trzeba było. Ja mówię: „Słuchaj, daj mnie jedną. Ja nie wiem, czy ja potrafię wytrzymać bicie czy tortury. Lepiej, żebym to miał”. – „No, no tak”. Niechętnie, dziesięć lat młodszy byłem od niej. No i dała mi to i to miałem przez cały czas, przez Powstanie, przez niewolę. Dopiero jak niewola się skończyła, to ją wcisnąłem gdzieś w błoto i poszła. Tak że takie sytuacje… I to była pewna też odpowiedzialność wobec siebie i wobec innych. Tak że to jest…
No, w Warszawie po prostu było ciężko żyć. Aczkolwiek były chwile i wesołe, i śmieszne, i zabawne, ale wisiało zawsze to zagrożenie i nerwowość.
I organizacja.
No, nasze zadanie polegało [na tym], żeby rozszerzyć nasz stan posiadania, ponieważ było określone to ulicą Madalińskiego z jednej strony, była taka graniczna ulica, później z drugiej strony to właściwie przejście Puławskiej w taką willową część, północną. Oczywiście tam Puławska była też granicą południową. A o do północy było Okęcie. No i oczywiście Rakowiecka, [która] cała była obsadzona oddziałami niemieckimi. I jeszcze na końcu Rakowieckiej, już na Polu Mokotowskim, była bateria artylerii przeciwlotniczej niemieckiej i oczywiście ta obsługa, więc to był cały prawie batalion albo pułk nawet tej obsługi lotniczej. Więc tamta część, północna, ta część Rakowieckiej, odpadła w pierwszych dniach. Nie było ani środków, ani sposobu, żeby to wszystko opanować. No to się szukało innych miejsc, słabych punktów tej obrony.
Jak dowództwo stwierdziło, tym słabym punktem jest gmach Wedla, no to ten, który teraz też jest, prawda. I on był obsadzony też przez załogę SS, niemiecką. To było na wprost od ulicy… znaczy w pobliżu ulicy Dworkowej, gdzie była z kolei kompania żandarmerii i policji, tak że to nie było znowu takie bardzo proste. I tam 13 sierpnia pluton nasz został… Ponieważ mieliśmy tam jeszcze przy plutonie drużynę minerską, [nasz pluton] został przydzielony do akcji, której celem było zdobycie gmachu Wedla. Była taka dość strategiczna pozycja. Oczywiście to nie tylko nasz pluton, ten czwarty, ale i inne oddziały, które miały z kolei osłaniać i wspomagać nas. Tak że nie tylko my. I to było od strony ulicy Narbutta, tam był jeden oddział. Później miała być od strony… od rogu Puławskiej, tylko po przeciwnej stronie Wedla. Wszystko to miało być tak. No więc w nocy 13 sierpnia podchodziliśmy do tego obiektu, do ogrodzenia, gdzie był ogród jeszcze, na tyłach gmachu Wedla. I był barak, idący od Madalińskiego, miał jakieś ze dwadzieścia parę metrów długości. Wchodziło się przez wąską bramę, [ściany] z takiego muru ceglanego, ale takiego dziurawego, przekładane cegły były. No i szedł najpierw oddział minerów. Weszli. Weszli później dalsi żołnierze… Ja tak się skierowałem pod barak, który był prostopadle do Domu Wedla. No i kiedy weszliśmy tam, to rozgorzało piekło. Przede wszystkim rzucili flary. Okazało się, że w murze był jeszcze skierowany na ogród bunkier i z karabinu maszynowego zaczął walić w nas jak w bęben. Ta czwórka tych minerów i dowódca nasz, plutonu, taki zastępca dowódcy plutonu, poszedł razem z nimi. Wziął karabin maszynowy długi, duży. Niepotrzebnie, bo powinien być z tyłu i osłaniać nas, no ale tak poszedł. No i oczywiście tamtych skoszono, a myśmy zostali tam w kilku pod tym budynkiem, pod barakiem. Usiłowałem wsunąć granat do okna, bo było, ale okazało się, że okno miało kraty i [granat] nie przechodził. Dobrze, że go nie odbezpieczyłem, bo by [była] miazga. No i osiadłem tak przy tym i Niemcy zaczęli dalej… strzelali bez przerwy. Dosłownie jak się człowiek do tego muru przyczepił, tutaj była ziemia, to dosłownie pięć centymetrów ode [mnie]. Bo on nie mógł do mnie strzelić prosto tak w dół, bo te kraty jemu przeszkadzały w tym, i dosłownie tak przy ręce, przy ręce te pociski smugowe tak padały, pięć centymetrów. W końcu w chwili przerwy… Akurat przy mnie był kolega i widzę, że on tam coś jęczy. No, oczywiście dostał. I tak się wszystko złożyło, że w pobliżu był też sanitariusz z naszego oddziału. No i mówię: „Chyba trzeba będzie go ciągnąć”. Ale przyprowadzili nam tego dowódcę. Oczywiście to nie był nasz dowódca, to był jeden z dowódców innego plutonu, ranny, ledwo chodzący. I mówi: „Zanieście go do szpitala”. No jak tu… „zanieście”… tu wszystko… ja w dodatku… Jeszcze Niemcy położyli druty wzdłuż tego ogrodu i na zakończeniu zawieszali puszki, więc jak się drut ruszyło, to hałas i oni od razu mogli przylecieć i otworzyć ogień. No i to taka była pułapka trochę. No i z tego całego myśmy… ja z sanitariuszem wziąłem tego oficera, wyciągnęliśmy go. Tam z tyłu była też ta osłona, która niestety nie spisała się. Zawlekliśmy go do… Nosze się znalazły, bo te nosze tam były za murem, no i zanieśliśmy go do punktu sanitarnego. No ale [idziemy] z powrotem, a ten sanitariusz mówi: „Chłopie, zostaw, przecież tam będzie sieczka”. No i rzeczywiście, myśmy tam… Ale powiedziałem: „Koniec, idziemy z powrotem. Nie zostawimy tego”. No i wróciliśmy z powrotem, ale wejść już tam nie można było. Kto został albo zabity, albo ciężko ranny, to już nie do „wyjęcia” był.
No i tam staraliśmy się poprzez… W międzyczasie podpalona została oficyna tego domu. Trochę tam się kopciło. Próbowaliśmy z tamtej strony Niemców jakoś przytrzymać, ale nie dało się. Nie dało się, bo już zaczęli wzywać posiłki, no i trzeba było się wycofać. I tutaj nasz pluton właśnie dostał „w siedzenie” – sześciu ludzi tam straciliśmy. Cofnęliśmy się na ulicę Madalińskiego i stamtąd mogliśmy się ostrzeliwać. A kolega, który właśnie miał karabin (ja miałem tylko pistolet, on miał karabin), też dostał gdzieś lekką ranę, no więc też odszedł, a mnie zostawił karabin z amunicją. No więc tam się ostrzeliwaliśmy, jak mogliśmy, do czasu aż przyjdzie zmiana. Zmiana przyszła, no i cofnęli nas. Nie udało się.
A ta noc, ta noc trzynastego, była też taka smutna, bo jednocześnie przyleciał samolot ze zrzutami i ten samolot został rozwalony. Jeszcze widać było, że gdzieś daleko, gdzieś tam poza naszymi liniami ten samolot spadł.
No właśnie, przede wszystkim byliśmy śmiertelnie zmęczeni, [to znaczy] ci, co przeszli. Po prostu walnęliśmy się, gdzie kto mógł, żeby odpocząć. Ale tak się zawsze śmiesznie składa, że nie zawsze można odpocząć. No i tam gdzie były łóżka, nagle przenieśliśmy się, nie wiem dlaczego. Aha, już wiem dlaczego. Dlatego że Niemcy na przedpolu mokotowskim, za aleją Niepodległości (to bardzo blisko, niedaleko od lotniska), na jakiś mniej więcej kilometr od nas ustawili sobie działo przeciwlotnicze. Znane działo, to jedno z najsławniejszych, takich najlepszych dział przeciwlotniczych niemieckich kalibru 88. I to działo zaczęło ostrzeliwać nas, wyszliśmy z jednego pokoju do drugiego i w tym samym momencie kropnęli w ten nasz dom i tam, gdzie były łóżka, to spadły cegły. I dziura w murze. To nie było takie przyjemne. Tak że trzeba było dalej, że tak powiem, żyć z tym wszystkim. Potem było pewne uspokojenie, bo… A, oczywiście ci, co mieli pomagać nam, szczególnie od strony Puławskiej, to tam się nie zjawili. A dlaczego się nie zjawili? Bo nie mieli broni, no. Cholera, mieli iść, kiedy nie ma się broni, prawda? Tak że to wszystko była taka improwizacja w zasadzie. To była druga taka ważniejsza potyczka, która też nas nauczyła sporo, bo trzeba najpierw dobrze rozpoznać, a potem się bić, tak? Tak to było.
No i potem już były normalne służby czy normalne patrole. Wychodziliśmy na różne… Większych akcji na razie nie było, bo jednak straty były dosyć duże, więc trochę się znowu reorganizowaliśmy, no a główne natarcia Niemców szły głównie na Stare Miasto, na Wolę i przebijali się przez Czerniaków. No więc tak gdzieś do końca sierpnia było względnie spokojnie. Oczywiście trzeba było wychodzić, iść na patrole. Ponieważ Niemcy mieli dużo środków, no więc te flary puszczali, to mimo że nocą, to było widać ludzi przecież. Trzeba było się czołgać. Trzeba było podchodzić, prawda, i albo [ich] wykurzać, albo nas wykurzali stamtąd.
Proszę panią, myśmy to odkryli, ja sam osobiście odkryłem to, bo podszedłem do telefonu i zadzwoniłem na telefon mojej dziewczyny. Znaczy mojej dziewczyny, to może za daleko [powiedziane]. I o dziwo, telefon był.
Na Śródmieściu. Boduena. Tak że tam sobie parę słów zamieniliśmy.
No, niewiele, no tyle, że żyje. Bo tam za długo gadać nie można. Telefony te były na podsłuchu. Zresztą to niedługo, bo potem nawet i to zostało zerwane.
Nie, nie. Ona była wśród cywilnej ludności, tak że nie, nie miała tych kontaktów. Zresztą, to było tylko tyle… No i to były te pierwsze, pierwsze te… I gdzieś na początku września skierowano nas na Czerniaków, który podlegał coraz większemu naciskowi, bo [Niemcy] chcieli wzdłuż Wisłostrady, wzdłuż Wisły mieć wolny dostęp. A tam właśnie był batalion „Kryski”, zgrupowanie „Kryski”. No i tam żądano, domagano się, domagali się… „Skoro tu jest nieco spokojniej, to prześlijcie ludzi, żeby zdobyć te punkty…” Koszary szwoleżerów były objęte przecież… gdzie byli Niemcy. Trochę tak przy Alejach, to tu był ten park Ujazdowski, tam w pobliżu gdzieś. Tam nas w nocy posłali. No i to było też dosyć ciężkie przeżycie. Cały czas był ostrzał artylerii, ale jakoś tam niecelny. A używali nie byle jakiej artylerii, bo to był moździerz „sewastopolski”, o kalibrze 60 mm. Potężna bomba, można powiedzieć, potężny pocisk, którym ostrzeliwali właśnie ten południowy Czerniaków. Zresztą te pociski było widać, jak on leciał, ten jego taki ciężki szum. No i to robiło dosyć duże wrażenie. Ale tam poszliśmy.
Oj, to zostało tam parę kompanii, chyba tak, bo to były… nawet batalion cały poszedł tam. Tam było sporo ludzi. Jedna grupa wydzielona była na atak, na koszary szwoleżerów, a nasz pluton był przeznaczony, żeby zaatakować stację pomp. Pierwsi poszli na koszary szwoleżerów. Myśmy stali z tyłu… Główną bronią były butelki z benzyną i nasze osobiste uzbrojenie, które było takie, jakie było, że co trzeci, co piąty miał cokolwiek, prawda. No i myśmy czekali, a ten atak na koszary szwoleżerów, gdzie Niemcy byli świetnie ufortyfikowani, a nie mówię, jak uzbrojeni, no to był jeden, dosłownie, nieprzerwany huk pocisków i przede wszystkim broni maszynowej. Oczywiście, tam były takie jakieś… krótki okrzyk: „Hurra!” i tak dalej, ale oczywiście, no nie było szans. Tam jakieś budynki… Bo jakiś budynek tam oni zdobyli, żeby się tam przybliżyć, ale to nie było mowy, żeby to zdobyć, po prostu nie było odpowiedniej siły ognia. No przecież trzeba było ten ogień jakoś uciszyć, a to do tego nie było [odpowiedniej broni]. I ten Czerniaków, jak się widno zrobiło, to robił potworne wrażenie. Był spalony wszędzie, trupy były na ulicach. Ludzie chowali się w ziemiankach, w ziemiankach po prostu, bo domu nie było. Jakichś ziemiankach, piwnicach. I tylko mówię: „Nie łaźcie tutaj, przestańcie, bo nas tutaj zamordują”. No i tak. I jeszcze przez cały dzień tam próbowaliśmy, to znaczy oddziały niektóre próbowały atakować, ale nie koszary, tylko z boku. A nasz cel, jak się okazało, Niemcy sami opuścili, tę stację pomp. Więc nasz pluton stracił tylko… był zabezpieczeniem, w odwodzie stał. No i tam pod wieczór tego samego dnia trzeba było się wycofywać, bo nie było co dalej robić. Czołgi przyszły, zaczęli ostrzeliwać. W nocy jeszcze doszły oddziały z lasów kabackich, z kompanii K-3, zdaje się, no nie pamiętam. W każdym razie z kompanii „Karpaty”. Uzbrojeni po zęby, bo tam dostali te… Patrzyliśmy z dziką zazdrością, no ale to nie było dla nas. Ale też nie mieli nic do zrobienia, no bo cóż, jedna kompania pójdzie na całe koszary? Więc też nieudana droga. Z powrotem wlekliśmy jakiegoś jednego rannego od nas. Znaczy nie z naszego plutonu, tylko jakiegoś innego. Tak że ten powrót był bardzo, no, bardzo taki nieprzyjemny.
No właśnie dobę, dobę. I później następnej nocy myśmy wrócili, bo nie było sensu chodzić. Przecież tam wychynąć na ulicę to było niemożliwe. Szedł czołg, a nasi mieli specjalny taki… no jak to powiedzieć… rurę, [bo] to była właściwie taka [broń] na odrzutowe pociski. To było coś w rodzaju wyrzucanej… Panzerschreck się nazywało po niemiecku, tak. To jest [rodzaj] przeciwpancernej broni. No więc szedł czołg na nas jeszcze w ciągu dnia, więc tam się skradli pod bramą. No tak… Ale niestety tamci byli bardziej bystrzy, Niemcy, kropnęli z działa, chłopaków poranili, urządzenie całe poszło w drzazgi i wycofali się. Tak że to trzeba było… A tam [jak] poruszać się, to w każdej chwili gdzieś coś bzykało koło uszu. Po prostu mieli snajperów ustawionych…
Nie, nie, nie. Ze skarpy w dół, w dół… Jak się ta ulica nazywała?
No, tak, tak, oczywiście. Na wierzchu. Nie, nie, nie. To później, jak się już wycofywały wszystkie oddziały stamtąd, to szły kanałami do nas. Ale to był koniec.
No wie pani, to samo, co przy innych tych, nie? I znowu łbem o mur, wszystko. Tak że to po prostu było ponad nasze siły. W końcu człowiek szedł, ale to były prawie samobójcze wypady, wie pani. to było już… I już się zaczęło, wie pani, coraz bardziej było widoczne, że tak, już widać było, Śródmieście płonęło. Krąg cały, że tak powiem, dookoła Mokotowa też był otoczony Niemcami. I to było widać, bo płomienie się zamykały po prostu. Park Dreszera płonął. Samoloty bombardowały Mokotów też. Bo zawsze, zawsze ubijali to, że tak powiem, Niemcy, [czyli] najpierw niszczyli domy, co przeszkadzało, a potem szli dalej, prawda. I poza tym asysta czołgów. No więc z czym do gościa, prawda. Nie było czym, nie było, że tak powiem, broni przeciwczołgowej, no to… W każdym razie były pojedyncze gdzieś sztuki rozłożone po oddziałach i nie zawsze można było trafić. Widać, że no po prostu, sprawa, że tak powiem, idzie ku końcowi.
Właściwie rozmawialiśmy… My rozmawialiśmy bardzo mało na ten temat. To były osobiste jakieś rozmowy. [Jeszcze] przychodziły dziewczyny, więc trzeba było, pogadało się trochę, żeby się rozluźnić. No i codzienna służba, tak. W dzień siedzieliśmy na dachach. Miały być zrzuty, bo znowu powiedzieli, że trzeba siedzieć na dachach i czekać na zrzuty.
I później… I jedna rzecz, która mnie poruszyła – z kolegą, z którym siedziałem byliśmy świadkami zbombardowania szpitala, na Dolnej chyba, to jest na Czerniakowie. Zdaje się, że Dolna, czy… dokładnie nie pamiętam nazwy tej ulicy. Oczywiście oznakowane to wszystko było i czerwone krzyże, ale to dla Niemców nie było przeszkodą. To był widok potworny, jeszcze z dachu, więc widzieliśmy dużo, jak te skutki uderzeń bomb, wylatujące łóżka w powietrze dosłownie było widać. Z daleka, no ale było widać. I rzeczywiście, jak ja później czytałem na ten temat [relacje] bliższych świadków, no to to było piekło, dosłownie piekło. I to właśnie bardzo nas dołowało to wszystko, bo to po prostu się rozpadało.
Tak samo nasz dowódca plutonu, pierwszy dowódca plutonu, który był ranny, został odwieziony do szpitala Elżbietanek na Mokotowie. To też był duży szpital, gdzie nawet były niemieckie siostry miłosierdzia, bo był jakiś rodzaj klasztoru… przyklasztorny czy jakiś dobroczynny, nie wiem. To było jeszcze sprzed wojny nawet. I tam był ten nasz dowódca. Pewnego dnia te samoloty przyleciały i też zbombardowały ten szpital. I ten dowódca nasz też zginął.
Gdzieś dwudziestego trzeciego, czwartego… 23 września rozpoczął się atak niemiecki, bo już Stare Miasto upadło, Żoliborz był też zneutralizowany i odcięty całkiem, Czerniaków też, bo z Czerniakowa przyszli chłopaki tutaj do nas, na Mokotów. Zaczęli Niemcy już mocno atakować. Przede wszystkim zaczęli od bombardowania bloków, właściwie cywilnych bloków, które były poza linią, że tak powiem, frontu. No i atakowali bloki na alei Niepodległości. Duże te bloki były tam. To można było widzieć, bo działa ustawiali gdzieś tam w odległości półtora kilometra i walili do przodu. A żeby jeszcze było weselej, to posyłali goliaty. Wie pani, co to jest, prawda. Jak taki goliat jeden stuknął (też tak widziałem), to dosłownie pół wielkiego bloku poszło na ziemię. Tak że tak, [to było] ciężkim przeżyciem.
No, w końcu zaczęto nas już [okrążać] na naszych kwaterach, prawda, tych, tych… Niemcy zacieśniali obszar. Zaczęli od strony alei Niepodległości atakować i ostrzeliwać. A ostrzeliwanie było cały czas. Więc nawet już w nasz teren się wdarli, po naszej stronie, po lewej stronie alei Niepodległości. Zajęli tam jeden dom i tam się umocnili. Więc wszędzie, gdzie człowiek się poruszał już wtedy po mieście, to wszędzie był pod obstrzałem. Tym bardziej że to jest luźne zabudowanie, [to znaczy] było wtedy, teraz jest już bardziej zwarte. A były wille niedokończone niektóre, niektóre były wykończone, ale przestrzał, na przestrzał można [strzelić, więc] snajperzy mieli świetną zabawę, prawda. I to się tak cały czas toczyło.
I wysłano nas, bo zaczęli od strony Puławskiej już wchodzić w sam środek, blisko środka, blisko parku Dreszera. Więc nasz pluton wysłano na odsiecz i na dokonanie, tak jak się okazało później, ataku na te siły niemieckie. Musieliśmy tam dojść przez Kazimierzowską, park Dreszera, który z kolei… Ponieważ [Niemcy] zajęli budynki na alei Niepodległości, od razu tam ustawili swoich snajperów i broń maszynową i mogli z pięter kosić ludzi, którzy byli na dole. Na szczęście był płytki rów, bo ja wiem, na jakieś pięćdziesiąt centymetrów, właściwie jak człowiek się w nim czołgał, to siedzenie było na wierzchu. A na środku tego placu, tego rowu i parku Dreszera, w poprzek się myśmy czołgali na Czeczota. Był niewypał, taki dosyć duży, artyleryjski, więc trzeba było przez ten niewypał przejść. No więc to była też taka zabawa w ciuciubabkę. Czekało się, kiedy przestaną strzelać, dać skok i dalej. No, myśmy tam w końcu dotarli do Czeczota. No i teraz co tam robić? Nie wiemy, bo kazali tam przyjść, no to przyszliśmy. Przede wszystkim pierwsza rzecz, zobaczyliśmy ciało naszego kolejnego dowódcy plutonu, który leżał w ogrodzie (widać poszedł na rozpoznanie), i jego asystenta, kolegi, którego wziął ze sobą. Dwóch leżało tam. No to już też na początek było „wesoło”. Nie mieliśmy już dowódcy. Praktycznie dowodził nami człowiek, który przyszedł z partyzantki leśnej. No, on strasznie bojowy chłop. A jeszcze wlókł za sobą żonę, która była oczywiście na tyłach. W ciąży. Tak że to pasowało, jak nie wiem. No i dostaliśmy się do jakiegoś niewykończonego domu. No i tam zaczęli Niemcy ostrzeliwać z granatników. No, było trochę, trochę było kiepsko, bo…
Na szczęście żadnych wypadków nie było. I tam dostaliśmy, nie wiem, jak to przenieśli chłopaki, dostaliśmy pierwszy obiad od, nie wiem, dwóch dni. Nie obiad a zupę, pyszną zupę pomidorową, którą przyniosło dwóch chłopaków. Tylko nie było czym jej jeść, to w czapkę, bo nie było kubków. No przecież… I w dodatku w jakichś ruinkach żeśmy siedzieli. I jeszcze na dodatek ten, co przyniósł, biedak, zresztą wspaniały człowiek, który po Oświęcimiu był i teraz przyszedł dalej walczyć…
No, kucharze coś tam zrobili. No coś tam zrobili, no przecież to było w ogóle wydarzenie takie całego, że tak powiem, miesiąca nieomal. Bo jedzenia tam było bardzo mało. Przeważnie miód sztuczny i wafle, i marmolada taka, też sztuczna, z buraków, diabli wiedzą, to, co były te erzace wszystkie. No więc tutaj była wielka radość…
Tak, tak. Ja nawet… [Zupa] została, ale ten bidak, który to przyniósł, właśnie ten fajny facet, [to] też tam odłamek jakiegoś granatnika (ostrzeliwali cały czas) gdzieś dostał tutaj, gdzieś w ramię czy w szyję, tutaj. No i co, zostawił ten kocioł z tym i poszedł.
A my czekamy nadal, co mamy robić? No więc posuwamy się lekko naprzód. Znaleźliśmy niedokończoną willę, gdzie można było się schować. No i zaczęliśmy tam czekać. Przyleciał jakiś porucznik. „Tu – mówi – teraz idziemy do przodu”. Idziemy do przodu, tak, na ulicę Pilicką, tak? I tam już wysłał ekipę z rusznicą przeciwpancerną, bo zrzucali takie rzeczy Rosjanie. I chłopaki tam poszli, ale oczywiście czołg strzelił, poranił chłopaków, no i oni wrócili do lazaretu, tak. Tak że to się nie udało. A ten porucznik mówi: „My tutaj, o, z boku tutaj, z tej lewej strony, my będziemy was wspierać i będziemy tam oczywiście osłaniać was ogniem”. No, oczywiście. Dobra. „A wy idziecie przed siebie”. A przed siebie to było tak, że co chwila to były siatki, furtki zamknięte albo tego, i przez to mamy się łamać, że tak powiem. No ale jest rozkaz. Zaczął dużo mówić… No ale ponieważ cały czas był ostrzeliwany ten teren, gdzie właśnie zginął nasz dowódca i ten chłopak, to odłamek pocisku też trafił go w szyję, no więc poszedł sobie. „A wy macie iść”. No więc nasz drużynowy został tutaj do tego i ten partyzant. „No i co robimy? No cóż, rozkaz został wydany. Został wydany rozkaz, no to, chłopaki, idziemy”. No a ten partyzant mówi: „Bagnet na broń”. Akurat chyba bagnet miałem ja jeden, a drugi karabin nie miał tego, drugi chłopak z karabinem nie miał bagnetu. No więc dobra, idziemy. I idziemy wzdłuż takiej jakby drogi, drogi, nie drogi, bo to właściwie była taka polna droga. Z tym że przy tym stały wille i były garaże, które skierowane były w piwnicy, do piwnicy. Więc pierwszy skok był od tego naszego miejsca do kolejnego garażu… przed ulicą Pilicką do następnego domu, żeby zbliżyć się do celu. Więc tam w ten drugi garaż, boczny garaż, myśmy weszli, ale nie do środka, bo tam zamknięte było, ale w tę jamę, w tę drogę, która prowadziła w dół do tego. Więc jakaś osłona była. Zaczął deszcz padać, błoto. No i w końcu trzeba było zrobić skok przez ulicę. I był tam z kolei… No i tam był ten następny dom, do którego mieliśmy dotrzeć. Ale nikt nie sprawdził, jakie to jest miejsce, jak do tego dojść. W każdym bądź razie to się okazało, jak już robiliśmy „przelot”, że tak powiem, przez tę ulicę. I tam jeden tylko padł. Tam było nas sześciu, zostało sześciu, tak. Wielki „atak”. I weszliśmy… i dom, do którego zmierzaliśmy, furtka była otwarta, a ogrodzenie było, siatka normalna była, wysoka, no, ogrodzenie. Ten partyzant tak krzyknął: „Hurra!”. Tak, prawda… My też „Hurra!”. A tam ze strony Niemców piekielny ogień, dosłownie latały w powietrzu pociski smugowe, widoczne. Takie świetlne pociski były. I przecież dosłownie widać było, jak to leci na nas. No i tak, jeden został obok tej bramy. Reszta wtoczyła się w ten taki garaż podziemny. I ten dom był częściowo już zamieszkały i częściowo ten… Połowa była, że tak powiem, lekko [bardziej wykończona], znaczy miała okna i wykończenie, połowa otwarta, jeszcze bez okien, w surowym stanie, połowa domu. Siedzimy w tym… Ostrzał był bardzo silny, więc ten partyzant oczywiście wziął… Miał pepeszę, nie wiem skąd, to też jakieś zrzuty rosyjskie. Ale ta pepesza ani nie miała magazynku, ani nie miała naboi. Więc z tym leciał wariat – leciał, leciał, bez broni zupełnie. Ja akurat przy nim stałem, blisko, reszta tam się schowała głębiej w tym domu, na parterze. I ten do mnie wrzeszczy – ostrzał jest bardzo silny – wrzeszczy do mnie: „Słuchaj, tam musisz strzelać!”. Bo ja miałem karabin. I on coś mówi, mówi do mnie, ja słucham, a patrzę, jego nie ma. Leży na ziemi. Dosłownie [staliśmy] łeb w łeb, trzymaliśmy tak łeb w łeb, bo on mnie pokazywał, ja się patrzyłem, a on dostał w głowę i się po mnie osunął. I już koniec z nim. No to złapałem ten karabin, skoczyłem w bok tego garażu, było okno, takie malutkie, no i szukałem tego celu. A tu zaczęła się po prostu mgła i nie można było się dopatrzeć tego celu, dopatrzeć tego. Chłopaki poszli na górę i też poszliśmy na górę. Tam było nas chyba tylko sześciu czy pięciu. Sześciu chyba, tak. Idziemy do okna, a tam nam włosy dęba stanęły. Dwa czołgi podjechały niemieckie, w międzyczasie, jak myśmy się tam przebijali. I spoza tych czołgów Niemcy lecą za kolejny dom. No więc wziąłem karabin i tam strzelałem do nich. No nie wiem, nie było możliwości, żeby zobaczyć, czy się trafiło, czy nie. I te czołgi były w odległości trzydziestu metrów od nas, a zasłaniały je drzewa, lekko, owocowe, i siatka druciana. No więc w takich warunkach, pod takim obstrzałem mieć tę przeszkodę… A poza tym nie mieliśmy… sorry, mieliśmy, bo ja to pilnowałem tej… była bomba robiona domowo przez tych… To był worek, zakończony taką, no… przylepiona do tego była zakrętka, taka zakrętka na sidoluksie, wie pani. I to było tej wielkości, taka zabawa. No żeby to były te czołgi jakoś bliżej, to można byłoby na nie rzucić, ale przejść przez drzewa, jednocześnie tam już stoi obsada niemiecka, obsada żołnierzy niemieckich, no to nie ma cudów. Nie ma cudów. Już ci, co mieli paść, to padli. I tam myśmy kilka godzin siedzieli. Niemcy nie zorientowali się, że tam jesteśmy.
To był chyba dwudziesty czwarty albo dwudziesty piąty, chyba 25 września. No i tam nie wiedzieliśmy… Wyjść? Leżą zwłoki wszędzie, wszędzie było pod ostrzałem. Ten nasz dowódca drużyny nie zachęcał do strzelania, bo jakby czołgi się odwróciły, odwróciły lufy, no to nie byłoby w ogóle i domu, i nas. Ale mimo wszystko ja strzelałem do tego. Wziąłem sobie podstawkę do kwiatów, takie wysokie nieraz były, niewielkie, no i tam oparłem się i patrzyłem, co się dzieje. Więc zza węgła wychylił się facet. Przyjrzałem mu się, esesman. Jeszcze bardziej przyjrzałem się, medale, cała kupa, nie. I on sobie obserwował. A to z odległości jakichś trzydziestu pięciu, może czterdziestu metrów. Nie, bliżej, trzydzieści metrów najwyżej. I tylko okno nas dzieliło. Ale okno było zasłonięte, znaczy nie zasłonięte, tylko zapuszczona była, no jak to się nazywa, siatka, nie siatka, taka siatkowa kurtyna, i z takimi, dosyć dużymi oczami. I poprzez to trzeba było celować, próbowałem celować do tego faceta. Mocno mu się przyjrzałem, zobaczyłem, kto jest, wymierzyłem, pociągnąłem za spust. Zniknął. Bo on tylko był wychylony, tam pół gęby było widać i pół, że tak powiem, tego ciała. Nie to, że padł w tę stronę, tylko w tamtą stronę.
Chyba tak. Chyba tak. No, nie mogę powiedzieć, bo zniknął, dosłownie po strzale zniknął. Ale to było za blisko, żeby nie trafić. I później znowu na dół poszedłem, szukałem innych celów i tam też strzelałem. W końcu wystrzelałem naboje i okazało się… To jest taka jedna tragiczna rzecz – okazało się, że nasz chłopak, który miał dwa pojemniki z nabojami, czterysta sztuk, został w tym pierwszym garażu razem z tym i ten chłopak leżał. Ja mówię do drużynowego: „Słuchaj, przecież ja nie… już wszystko wystrzelałem, nie mam naboi. Co zrobić? Jest »Mały« – bo on był mały, bo on czternaście lat miał, tak że miał pseudo „Mały” – »Mały« został z tą amunicją tu. Niech skoczy tak, jak myśmy skoczyli”. A on mówi: „Daj mu spokój”. No ale jak? Tutaj człowiek jest, adrenalina jak cholera przecież, człowiek jest podniecony i tu nie mam czym strzelać. Tak? Więc co to… To nie do pomyślenia. „A, to tam wołaj”. Nawet nie wiem, czy powiedział „tak”. No ale w końcu podszedłem do tylnego okna i tam krzyknąłem na niego: „»Mały«, daj skok, nie ma amunicji”. No i ten biedak skoczył i w bramie dostał w głowę, cholera. Miałem go na sumieniu. Ale jak? W końcu Niemcy się dalej nie ruszali do przodu. A ten drużynowy nasz, który został jako ostatni z podchorążych, tak mówi: „Słuchajcie, będziemy musieli się stąd zwijać, bo Niemcy zaczynają puszczać zasłonę dymną i zaczynają nas otaczać. Pomocy znikąd nie ma. Nie mamy co tu robić”. No i tych nieżywych zostawiliśmy tam, no i biegniemy z powrotem. Ja leciałem…
Tam było pięciu, z pięciu zostało. Tam było nas chyba koło ośmiu, bo tu już też ta drużyna była z ubytkami. No i biegnę ostatni, przebiegliśmy do tego pierwszego z naszej strony garażu, tam nura, no i drugi skok do następnego, gdzieśmy… punktu wyjścia. To było jakieś może dwadzieścia metrów, dwadzieścia parę metrów, nie więcej. Ja biegnę na końcu i w pewnej chwili… jesteśmy blisko, już widzę, że tylko jeszcze może pięć, sześć kroków, skoków takich i będziemy na tym… i poślizgnąłem się, i na pysk w błoto. A przede mną biegł „Wacek”. I w tym momencie strzał, w tył głowy dostał. Przewróciłem się, [a przedtem] kryłem go. I cholera, potem następny skok… Ten już leży w błocie, nie widać, nie rusza się. Następny skok do tego miejsca, gdzie wyszliśmy, i tam siedzimy. Przychodzi po jakimś czasie… nie wiem, może pół godziny, [może] więcej… Niemcy na razie jeszcze nie atakowali. Myśmy próbowali jeszcze przez ogródek przelecieć, gdzie też leżały zwłoki naszych kolegów, przez ogródek, bo było miejsce i osłona, z której można było jeszcze strzelać w jakiś sposób. To tam, gdzie rzekomo miała być pomoc, ta nasza, ale nie było jej. No więc tam trochę próbowaliśmy sobie postrzelać, ale to nie dało też rezultatów. No i w końcu przyszedł oficer z psem wilczurem, mówi: „Wycofujcie się stąd”. Ja mówię: „Gdzie? Już nie ma gdzie”.
Nawrzeszczał na nas: „Wy, cholera, psem was poszczuję! I wynoście się stąd. Nie macie co, gówniarze, tu robić”. I prawdę mówił, no. Musieliśmy się jeszcze przez ten park Dreszera „przekopać”, przeczołgać.
No i przez ten rów, jeszcze w dodatku był przed nami taki wał z ziemi, bo tam, nie wiem, jakiś okop kopali czy coś, to też trzeba było się wychylić. Ale to [człowiek] trochę szybciej robił, skokiem takim. Jeszcze można było zrobić jakiś wysiłek i skokiem przez ten rów. No i tam czołga się przede mną ktoś i mówi: „A, cholera, myśleliśmy, żeś dostał, takiego fikoła dałeś”.
No i na drugą stronę się dostaliśmy, przez ten park Dreszera i nie wiemy, gdzie się ruszyć. W końcu zobaczyliśmy, że gdzieś jest grupa naszych, i tam podeszliśmy… [Ta grupa] była zupełnie z innego oddziału. To już nie było ważne, bo już nasz oddział, nasz pluton w ogóle przestał praktycznie istnieć. „To zostańcie tu, chłopaki – mówi – trzech… Aha, uzbrojeni, tak, to trzech”. Mnie tam nakazał, bo byłem starszym strzelcem, no więc: „Weź dwóch ludzi i w narożnym domu – tu, na rogu Kazimierzowskiej i parku Dreszera – tam będziecie mieli czujkę, no i będziecie tutaj obserwować wszystko, co się dzieje”. Tam weszliśmy, dom, dzieci, bardzo mili ludzie, mimo wszystko. Bo my to i utytłani, nie? Dali nam pokój, oczywiście dziecko gdzie indziej było. I tam, że tak powiem, zaczęliśmy powoli „trzeźwieć”. Jeszcze przynieśli nam jakąś ciepłą herbatę czy coś, nie wiem, jakieś picie, kawałek jakiegoś chleba czy coś. Jeszcze na tyle byli uprzejmi ci ludzie. Myśmy tam czekali do nocy, dopóki nas nie odwołają, więc tu już nie my, ale tu już inna grupa, że tak powiem, ludzi, która tam jeszcze stała i jakoś się tam organizowała. W końcu powiedzieli nam nad ranem, że… jeszcze było… tak, to jeszcze było nad ranem. „Idźcie na swoje kwatery”. No to myśmy poszli, tam na Szustra mieliśmy [kwatery]. A tam właściwie już prawie nikogo nie było i w ogóle jest kompletne zdezorganizowane i rozproszone to wszystko. I po prostu powiadomiono nas, że są negocjacje. To był już dwudziesty szósty, nie pamiętam, bo tam myśmy noc spędzili, tak, to był dwudziesty szósty. „Są negocjacje i siedźcie na swoich miejscach”. No, myśmy tak czekali, czekali, i w końcu… no ale to całą noc jeszcze gdzieś się tam przesiedziało. Nie wiem gdzie, nie pamiętam, człowiek był w ogóle kompletnie zdezorientowany i załamany dosłownie. Bo tu już było wiadomo, że to teraz będzie chwila prawdy, tak. No i okazało się, że jest porozumienie na drugi dzień rano. Widziałem też, że inni, jacyś inni żołnierze z naszych różnych oddziałów… To już się wszystko zmieszało, nie było żadnego, jednego, że tak powiem, wojska. To wszystko było już takie, zbieranina resztek. [Wiemy], że jest porozumienie i że o dziesiątej wychodzimy.
Znaczy dwudziestego siódmego, to już był ten sam dzień, tak, bo gdzieś tam przekoczowałem, gdzieś spędziłem, ale nawet nie wiem gdzie, nie pamiętam. Po prostu wtedy nie pamiętałem nic, co się dzieje. No i wtedy najpierw dowództwo wyszło z białą flagą, a potem myśmy dołączali. No i tam zza najbliższych domów już byli Niemcy. I przed nami był wielki taki [fragment], fundamenty domu, gdzie na… Po jednej stronie już stał dalszy dom, a fundamenty domu były dosyć nawet duże i dosyć głębokie, tak na wysokość człowieka. No i tam nas Niemcy w ten dół zagonili, wszyscy się tam ustawili. I patrzymy, co dookoła się dzieje. Za rogiem domu widać lufę, stoi duży czołg, „pantera”, dookoła pełno Niemców, nie tylko Niemców, jeszcze „ukraińców” albo diabli wiedzą [kogo]. Albo „ukraińców”, albo tych… raczej tak, raczej „ukraińców”. Rozkładają karabiny maszynowe na rogach, kładą granaty. No to myślę sobie: „Zabawa skończona chyba”.
Broń mieliśmy. Ja idąc, idąc… kosz stał. I idąc do tego, że tak powiem, wykopu, tam sobie wrzucaliśmy tę broń do tego wykopu. Aha, już wiem, gdzie spędziłem, przepraszam, gdzie spędziliśmy tę noc. Powiedzieli nam, że będziemy przechodzili kanałami. I natychmiast ktoś mi zabrał, jakiś oficer, karabin, bo bez karabinu nie ma… karabin nie. Dał mi pistolet, jak się okazało, zepsuty, ale to nieważne. I dalej myśmy stali do rana przy tych kanałach, [właściwie] w drodze do kanałów. Kolejka się nie ruszała. Okazało się, że bocznymi kanałami cywile weszli z piernatami, ze wszystkim i zatkali kanał. Tam część z 3. batalionu dostała się do tego, ale o tym dowiedziałem się później, w niewoli. Ale zatkało się… kanał zatkany ludźmi, nie można się dostać. No i wtedy powiedzieli: „No dobra, to musicie zostać jako osłona”. Czego? Tak było. I wie pani, próbowaliśmy się… „No dobrze, ale może da gdzieś się wyrwać?” I latamy, cholera – tu ze trzech nas było takich – lata się, w tę stronę, cholera, nie można, tutaj Niemcy, tam Niemcy, tam Niemcy, dookoła Niemcy. Nie dało się.
W końcu przyszła ta dziesiąta i to tak. No i proszę panią, w tym całym interesie stoimy, tak, i wyprowadzają z tego, że tak powiem, z żandarmerii naszej, wyprowadzają jeńców. No, jak ci zobaczyli, że ci jeńcy idą, to już się tak nastroszyli, że tylko patrzeć, kiedy zaczną walić, nie. Ale powiedzieli… Tam było około trzydziestu tych jeńców. Przeszli sobie spokojnie wszyscy. A tego całego dowództwa niemieckiego tam nie było, tam byli jacyś podoficerowie i tam jakieś… policjant, w ogóle tak jakaś takaja swołocz „Dawajcie zegarki”. No, ja nie miałem co dawać, tak że te zegarki zostały tam zebrane, jakaś pewna ilość w jakąś czapkę, no i poszli. I dosłownie potem, po jakichś może piętnastu, dwudziestu minutach wpada oficer i z pyskiem do tych tutaj… do tego policjanta, policmajstra, który był, i do tych podoficerów, którzy już tam sobie stali. Zaczął wrzeszczeć, że natychmiast wyprowadzać i ustawiać, no, wiadomo, w kolumnę, tak. No więc natychmiast oczywiście to się wszystko zmieniło, bo wyglądało kiepsko. Bo w tym samym czasie na Dworkowej ci, co wyłapali z kanałów, no to zdążyli jeszcze stu dwudziestu zamordować, dopóki nie przyszedł też jakiś oficer i nie wstrzymał tego. Tak że to było… Chłopaki tam mówili coś, że rzuciliby się na nich, od nas tam, prawda, ale to zawracanie głowy. Bo gdzie? Skąd? Z rowu? Na uzbrojonych po zęby ludzi? No to nie było szans. No i ustawili nas w kolumnę, to dosyć trwało długo, ale ustawili nas w kolumnę, no i stopniowo zaczęło się formować.
Nas około półtora tysiąca tam było, mniej więcej.
Tak, tak. Część, że tak powiem, takich młodych, od nas też ten jeden młody był, który przyszedł do nas z bronią.
Tak. To też… jeszcze krótkie spodnie miał, tak że poszedł do cywilów, cholera, poszedł sobie… Kto chciał, kto tego, to mógł sobie pójść do cywilów. Tylko nie zawsze było wiadomo gdzie, ale myśmy już zostali, no bo nawet nie wypadało inaczej. No i ustawili nas w kolumnę i ten policjant, ten, co tam stał, mówi: „Idziecie… Teraz idziemy”. Nie mówił gdzie, tylko: „Teraz idziemy. I ktokolwiek zostanie, to będzie shot, zastrzelony”. No, to jest normalna taka konwencja, tak. No i tak wtedy się ustawiali. I odprowadzał nas nasz dowódca, dowódca aktualnie już wtedy Mokotowa, major Ladenberger. No i jakoś się wtedy wzięliśmy, że tak powiem, w ten… Szliśmy trójkami i [podjęliśmy] jeszcze jeden wysiłek, że wszyscy się tak wzięli w kupę i postanowili oddać, że tak powiem, cześć naszemu dowódcy, żeby to wyglądało jakoś, nie jak hołota, tylko jak wojsko.
Tak przeszliśmy i szliśmy do Pruszkowa. To była droga wolna dosyć, już zrobił się wieczór nawet, widać było strzały artyleryjskie, artylerii przeciwlotniczej rosyjskiej. I gdzieś w nocy dotarliśmy do Pruszkowa, do jakiejś hali, osobna hala była. Nic tam nie było, pusta hala. I kto był tam na miejscu, jakieś miejsce trafił, to kładł się na ten beton i spał.
Nie, skąd. Do jedzenia nic. Nie.
Byliśmy może ze dwa, trzy dni. Niedługo. W ciągu dnia, to tam… Akurat był gdzieś koło nas jakiś taki zbiór warzyw, tam gdzie kobiety do kuchni dawali… Mówię: „Rzuć nam tam z jedną cebulę”.
No tak. No, rzucały, ale za dużo nie mogły. W końcu nas znowu ustawili. Aha, jeszcze dostaliśmy nagrodę od Niemców.
Powiedział… Po sześć papierosów – no to było bardzo dużo – po sześć papierosów. Bo [nakazał] ten dowódca, który mówił: „Tu u was są dobrzy strzelcy. Gdy byłem na froncie, jeden strzał i mój adiutant zginął”. Wojsko było niby dobre. W ten sposób… Aha, jeszcze przy okazji, zanim jeszcze wsiedliśmy do wagonów, to była zbiórka. I przy mnie stał taki facet zarośnięty i gęba była zawinięta jakąś szmatą. Widać, że się chciał kryć. Zaczęli przechodzić ci jeńcy i szukali tych, którzy ich tam, że tak powiem, źle traktowali, znaczy lali po prostu. No i jeden taki z artylerii przeciwlotniczej, w niemieckim mundurze, Niemiec, stanął przy mnie i się patrzy na tego, co koło mnie stał, i tak mu mówi: „Wiem, coś ty mnie robił, ale jestem żołnierzem i z takimi… wiesz… to mam cię gdzieś”. I poszedł, nie zemścił się na nim. No, takie są silne… No i potem marsz do Pruszkowa, noc, tak, i tam czekaliśmy na transport, na pociągi, na ten… No, oczywiście, przyjechały wagony… Ile tam [się mieści], piętnaście koni, [więc] czterdzieści ludzi, tak? No i tam upchali tam nas w tym.
No więc właśnie nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Jedziemy. Jedziemy sobie, proszę panią, koło Skierniewic. I tam jeszcze jeden gwóźdź, że tak powiem, do samopoczucia, do trumny nieomal. Akurat w tym czasie Niemcy likwidowali, proszę pani, partyzantkę kampinoską, i widać było palący się las, samoloty nad lasami, ostrzeliwanie, podwody, konie zabite, podwody rozwalone, wozy, nigdzie nie widać. I to było takie pożegnanie z Polską. A powitanie z Niemcami to już była następna noc. Do Berlina gdzieś dojechaliśmy, jeszcze chyba za dnia, i tam o dziwo te siostry, pielęgniarki… tam przynieśli kotły z jakimś jedzeniem. Z zupą oczywiście, nie. No i tam dostaliśmy też trochę jedzenia i dalej wieźli. Zbliżyła się noc i był nalot. Nalot był gdzieś blisko, ale samolotów amerykańskich. No, bardzo nas to cieszyło, tylko był pewien niepokój, że jak walili te bomby, to się trochę pociąg ruszał na boki, podmuchy były silne. Kiedy to było? Jechaliśmy dalej, dosyć długo i chyba do rana. Tak, do rana.
Wyrzucili nas na peron, to była jakaś mała miejscowość. Bremervörde, to znaczy blisko Bremen była ta miejscowość. I mieliśmy piękny widok w tym czasie, bo był alarm przeciwlotniczy i widzieliśmy jakieś kilkaset samolotów amerykańskich w pięknych kwadratach, żadna artyleria przeciwlotnicza do nich się nie odważyła walić. I one leciały sobie, zapewne na Berlin. Tak od czasu do czasu coś tam spadało na ziemię, taki jakiś mały huk, ale to nie było żadne… takie jakby dla draki sobie robili. A to było kilkaset samolotów, ponad chyba pięćset sztuk, w takim kwadratowym szyku, w kwadraty. I potężny, potężny [huk] dosłownie aż się trzęsła ziemia, jak te „fortece latające” ciągnęły. „No – mówię – to jeszcze tam dostaną trochę od nas. A nikt się nie bał, nikt się nie ruszał, nikt się nie chował, bo był piękny widok. No i tak się zakończyło…
Potem na piechotę, z sześć kilometrów do obozu Sandbostel. Normalna [historia], rewizja na początku, przydziały do baraków. Powiedziano nam, że będziemy pracować, ale kiedy, to się okaże. No i tak w końcu było. Kiedyś się okazało, w listopadzie… Był koniec września przecież, znaczy początek października już, no [bo] przecież przez Skierniewice jeszcze przechodziliśmy. Już nie mówiłem o tym, bo to by za dużo było tego opowiadania.
Proszę pani, no tam dojechaliśmy chyba gdzieś w połowie października, może nie, koło, nie wiem… w każdym razie pierwsza połowa października. I do połowy listopada czy pod koniec listopada tam stopniowo były wysyłane części oddziałów. Tam był duży obóz, tam było już nas więcej.
Tak, tak. Znaczy nie, obóz był dla wszystkich, że tak powiem, narodowości. Tam byli polscy jeńcy jeszcze z 1939 roku. Oni praktycznie chodzili wszędzie, bo mogli. Już ludzie, że tak powiem, nie uciekali. I oni nam mówili, że był tutaj obóz czterdziestu tysięcy sowieckich jeńców, ale ich zagłodzili na śmierć. Zagłodzili ich po prostu. Nawet mówili, że było ludożerstwo, tak. No po prostu rzucali zamarznięte kartofle przez druty i koniec. Tak że to był inny… Oni nie podpisali konwencji haskiej, Stalin nie pozwolił, prawda, więc nie traktowali ich jako [jeńców wojennych], a jako siłę roboczą widać też nie chcieli. Bo częściowo później widzieliśmy takich. No i rozpoczęła się niewola. Pod koniec listopada wyznaczyli nasz barak, że tak powiem, do Hamburga. I umieścili nas w Gross Borstel, to jest przy lotnisku obecnym. Tam było lotnisko wojskowe. To niedaleko lotniska, tego właśnie wojskowego… wojennego, w tym czasie. No, teraz tam jest to cywilne duże lotnisko w Hamburgu, tak. No i tam do pracy.
Co się robiło? Wszystko, można powiedzieć. Brali nas… jeździliśmy tramwajami, dowozili nas na taki Umschlagplatz. Tam ustawiało się, że tak powiem, w szeregu, i przychodzili przedsiębiorcy czy tam jakieś inne władze, i potrzebowało dwudziestu, przypuśćmy, w jedno miejsce, trzydziestu do na przykład, do sprzątania miasta, że tak powiem, czyli do rozbierania ruin też, [to wybierano]. Najlepsze było rozbieranie ruin, to bardzo było korzystne, w składach Reemtsma, tytoniowych. A tytoń, papierosy, były w Niemczech już pieniądzem, wyłącznie. Jeszcze paczki do nas z Czerwonego Krzyża nie docierały, no więc to było bardzo korzystne, jeżeli kto tam dostał się. A tam tylko małe grupki, po dwudziestu. Mnie się udało tylko raz, raz czy dwa, nie pamiętam. Była obstawa SS i gestapo. Tam żartów nie było. Ale jak się poszło do miejsca… Bo tam się tliło od czasów tego ogromnego nalotu na Hamburg, tliło się przez rok, ten tytoń. I ten tytoń był wyładowywany na barki, znaczy na składy, bo składy były w porządku, tak. Tylko tam się tlił ten tytoń na dolnych [poziomach] i kanały tam były. Tam podpływali Francuzi łódką, bo tam oni mieli więcej swobody jak nasi. I: „Dawajcie – mówi – tytoń”. To dawaj. No ale to takie, powiedzmy, były wesołe rzeczy, ale to [generalnie] wszystko było bardzo ponure.
No, wie pani, rano gdzieś zawsze było około piątej, szóstej była pobudka, odliczenie wszystkich, i potem do wieczora, do zmierzchu.
No, nie. To już jak gdzieś… zaraz, żebym nie przesadził… Na początku kwietnia, kiedy zbliżali się Anglicy już na północy do Hamburga, to został nasz obóz ewakuowany. I na piechotkę, szliśmy na półwysep duński, znaczy na ten, Jutlandzki. Nad Kanałem Kilońskim, przez… do okolicy Flensburga, to jest na granicy duńskiej, tylko że w bok trochę, do… zaraz, zaraz, nie, to było… tak, to było miasto Husum. To było niedaleko Flensburga. Tam na północ, na piechotę sobie szliśmy. I tam też były takie momenty, które pamięta się do dziś. Na przykład minęliśmy Kanał Kiloński i to były… Tam, ta szosa była na nasypach, bo tam były… to są niskie tereny, więc bagna były, i sobie szła prawdziwa, normalna szosa asfaltowa… No, szła kolumna [jeńców]. Też było nas tam koło tysiąca, szła duża kolumna tych… I idziemy, idziemy tą drogą, to był już chyba następny dzień, i zbliżają się z daleka samoloty, te spitfire’y angielskie, bo Anglicy panowali już w powietrzu zupełnie. No i jest kolumna ludzi, prawda. Co zrobią Anglicy? Niemcy bardzo mądrze zrobili. Na karabiny [założyli] bagnety, uformowana ta [kolumna], znaczy zawsze była uformowana, ale tak uformowana elegancko cała kolumna w odstępie jakichś dwóch kroków z jednej strony, z drugiej strony Niemcy byli, z tymi bagnetami na tym… w słońcu w dodatku, to była piękna pogoda akurat. I jeszcze myśmy mieli zaległe paczki Czerwonego Krzyża (to były paczki tego formatu), to je tak [nieśliśmy] na plecach, na głowę, żeby widzieli, że to są jeńcy. No i ze trzy samoloty przychodzą najpierw, zniżają się nisko, Niemcy już ostrzegali: „Pamiętajcie, Rosjanie kiedyś uciekali, rozlecieli się i wszystkich wycięli. Nie wolno”. No, zrozumiałe było, to było jasne. I patrzymy spokojnie, one tak przychodzą, niziutko, odwracają się, z drugiej strony podlatują i widzą wszystko. I jeszcze trzeci raz dookoła. I sobie polecieli. No to wtedy… Ale dyscyplina była taka, że nikt się nie ruszył, nikt się znaczy nie wyłamał, nikt nie spanikował, nie wolno było.
Był obóz, proszę pani, ostatni… Aha, teraz po drodze co było. Więc, proszę pani, po drodze widzieliśmy to, co kiedyś w trzydziestym dziewiątym roku u nas było, palące się niemieckie samochody przy drogach, krew, rozwalone samochody. Teraz zaczęli ludzie, znaczy cywilna ludność, też ewakuowała się w kierunku północnym, czyli w tym samym kierunku. Mało tego, oni się przylepiali do naszej kolumny, bo byli pewni, że nas Anglicy nie zastrzelą. I tak było. I to była pewna satysfakcja tego, że właśnie w takich momentach… Oczywiście myśmy na nich nie warczeli, nie tego, to było przecież normalne, wiedzieliśmy, jak to u nas było. I tak samo ci ludzie też, zrozpaczeni i też… No ale zasłużyli na to. No i tak doszliśmy do tego… Ostatni etap to było pięćdziesiąt kilometrów, to już wszyscy… Po drodze były takie punkty, raz w stodołach spaliśmy, raz nawet w koszarach pustych, niemieckich, tam. Ale na ogół dobrze się wszyscy trzymali. Nie pamiętam, jak było z jedzeniem, nie pamiętam. Nie wiem, nie uświadamiam sobie. Mieliśmy te paczki, tak że można było tam coś zjeść, prawda, ale nie pamiętam, co myśmy [jedli], co Niemcy dawali. Nie wiem, może jakaś zupa była, nie wiem, nie pamiętam. W końcu dotarliśmy do tego naszego obozu, pod Husum, koło lotniska, bardzo dużego lotniska, gdzie były testy nadal, mimo że już była blisko kapitulacja. Testowali samoloty odrzutowe i rakietowe. Byliśmy chyba pierwszymi Polakami, którzy te samoloty widzieli. Samoloty były w lesie. Po prostu w lesie, w krzakach. A samoloty, te normalne, to było ich tam przy lotnisku może z dwieście, trzysta sztuk. Wszystko było uziemione – nie ma benzyny – wszystkie samoloty. Więc tam myśmy doczekali się gdzieś 5 maja angielskich wojsk. W międzyczasie człowiek… Było bardzo, bardzo… dosyć groźnie, bo skończyły się nasze zapasy. Niemcy nam w końcu przed tym [zakończeniem wojny] dawali więcej chleba, takie kawałki chleba, o, tej grubości i to było wszystko. Tak że było dosyć przykro i już zaczął [nas] dopadać głód. A tam wyjść nie mogliśmy, wszędzie było pełno wojska. Lotniska były tam duże. Nagle przyjeżdża facet na motocyklu, ma szwedzką flagę, przewinięty i mówi: „Szukamy was. Wiemy, żeście gdzieś powinni być. Szukamy was”. No, mówią tam: „No tak, to już najwyższy czas, bo tu już nie ma co żreć”. – „Nie martwcie się, przyjadą duńskie paczki”. No i tak było. Powiedział i było. Odważny człowiek. W tych warunkach wojny jeszcze solidny Szwed. Nic tam… Puszczali jego wszędzie, Niemcy na bok i tylko rozmawiał z nami. I tam jeszcze Francuzi byli też obok.
Jako jeńcy, tak, tak. Z „żabojadami” nie mieliśmy kontaktu specjalnie. Oni sami się trzymali, osobno, więc nie było tego… I tam się powoli później… Jeszcze były inne, że tak powiem, przygody, ale to już nie były takie związane… inne jeszcze obozy mieliśmy.
Tak, tak.
To było bardzo różne, bardzo różne. Na początku to w ogóle nie przyjmowano… Niedaleko od naszego obozu był obóz ze starszymi jeńcami. Zresztą nawet nie wiem, z jakiego okresu, polskimi. No i tamci się mocno domagali, żeby dostać ten… żeby rozpoczęli repatriację… Były rozpoczęte, ale jakoś, nie wiem, długo tego nie było. A poza tym nasz naród, nasze kochane chłopaki, mieli skądś broń (ja też nawet miałem, nie wiem, nie pamiętam skąd, ale od kogoś kupiłem, za papieroski), tak że chodzili z bronią po prośbie, po Niemcach okolicznych. Wynikła z tego tragedia, bo jeden Niemiec miał też pistolet, jakiś bauer i zastrzelił jednego chłopaka.
Tak, tak. No niestety, bo wśród nas byli przecież też więźniowie, którzy zostali… przebili się, bo jak wybuchło Powstanie, to Niemcy zaczęli rozwalać więźniów na Mokotowie, kryminalistów różnych, więc część nawet przyszła jako ochotnicy do oddziałów. No więc ich przyjęto, zachowywali się w czasie Powstania dobrze, prawda (nawet w sąsiedniej drużynie byli tacy, kilku ich było), bardzo przyzwoicie się zachowywali, ale niestety byli i tacy, którzy chcieli inaczej robić. Ale to wtedy już, jak się skończyła niewola, straż niemiecka odeszła i nasza straż tam pilnowała to. Tak że to było różnie.
I Anglicy byli bardzo nieprzyjemni. Myśmy mieli już ten ostatni okres pobytu w kolejnym obozie, pod Husum. Nie było wody bieżącej, sienniki zawszone, wszyscy zawszeni byli od góry do dołu, dosłownie, tak że warunki były bardzo podłe. Więc jak Anglicy przyszli, to pierwsza rzecz, kazali pójść na odwszenie, DDT nas sypali, no i też pod prysznic jakiś. I dawali ciuchy, ale dali ciuchy niemieckie, nawet guziki były z hakenkreuzem, jeszcze do tego czapki niemieckie. Więc myśmy się zbuntowali, te czapki rozrzuciliśmy po boisku. Gdzieś tam nas zaprowadzili, ale to niewiele pomogło, tak że mieliśmy paskudne ubrania na sobie. No ale to typowe dla Anglików. Najtańsze to było, po najmniejszej linii oporu. I powiedzieli, że gdzieś znaleźli niedopałek papierosa, ale jeszcze taki pet był, no to mówi: „To co to?”. Aha, i kawałek chleba gdzieś był, leżał. „No to wy dostajecie za dużo jedzenia”. I też nam poobcinali racje. Tak że sojusznicy byli różni.
Do Polski trafiał, kto chciał. […] Najpierw spod tego Husum wstrętnego, gdzie tam po odwszeniu, jak… Wzdłuż baraków były te nasze ubrania. To jak się paliły, no to trzeszczały te wszy wszystkie. To było coś okropnego, wie pani, już spać nie można było pod tym, w tych brudach. No i później pewnego dnia, właśnie po tym wypadku z Niemcem, ni stąd, ni zowąd pojawiły się angielskie ciężarówki i wszyscy do ciężarówek. „Gdzie?” – „Zobaczycie”. Oczywiście rzuciło się to wszystko, co tam było, i pojechaliśmy w cudowne miejsce, na wyspę Sylt, to jest na wysokości Flensburga, troszeczkę, parę tam… kilkadziesiąt kilometrów, do czystych koszar niemieckich Luftwaffe. Puste. I tam były łóżka, tam była pościel, tam było elegancko. Oprócz jedzenia.
Przydziały były słabe. Przeważnie był krupnik z taką gęstą, grubą kaszą i ten… Właściwie mięsa człowiek praktycznie nie widział. Natomiast oficerska, że tak powiem, stołówka, była zupełnie inna. Tak że widać ten podział – podział dla żołnierzy i podział dla oficerów nie był zbliżony, aczkolwiek warunki były te same i oficerowie, nie wiadomo skąd, się znaleźli. Ale tak było.
No i tam były wypisywane listy, kto chce pojechać, kto nie chce pojechać, kto deklaruje, „tak” czy „nie”. No więc w końcu większość chciała pojechać, ale przede wszystkim z tego Syltu, bo ten Sylt, wyspa Sylt, była połączona wałem i jedna linia kolejowa, tylko jedna linia kolejowa, łączyła nas z lądem. To było może jakieś półtora kilometra, może niecałe dwa, ten cienki pasek taki. Ale tam można było tylko wyjechać za przepustką. A przepustek nie dawali. Tylko jeżeli było zapotrzebowanie z lądu, z miejsca, do którego chciało się dojechać, jeżeli stamtąd przyszło zapotrzebowanie na pięciu, sześciu czy tam dwóch ludzi, obojętnie, czy jednego, to wtedy można było dostać przepustkę. No ale głowa Polaka też jest niegłupia. Dorobili klucz do kancelarii i to nasi znajomi, nasi tacy bliscy koledzy potrafili to zrobić, wzięli formularze… Bo nasi oficerowie mieli te formularze, mogli je wydać, ale nie dawali. Tak było. I myśmy słyszeli, że w Lubece jest polskie gimnazjum, podległe Warszawie. No więc pierwsza i ostatnia myśl, no to chcemy się uczyć. I to naprawdę. Przerwa była. No i na cztery osoby, kolega tam się… jeden z kolegów się tam włamał, znalazł formularz, pojechał. Tam oczywiście gimnazjum dało zapotrzebowanie na tych czterech. No i myśmy wzięli, to cośmy mieli, a mieliśmy niewiele, do pociągu i tam pojechaliśmy do Lubeki. I te przepustki pozwoliły nam, że tak powiem, pójść do tego gimnazjum. To był czterdziesty piąty rok i początek… tak, czterdziesty szósty chyba. I proszę pani, tam oczywiście zapisaliśmy się do klasy gimnazjalnej, tej, której w Mikołaju Reju skończyliśmy. Jeszcze raz zrobiliśmy małą maturę, tak, robiliśmy tam małą maturę. Bo przede wszystkim wielu ludzi, ja też, nie wiedziało, gdzie ma pojechać. Bo nie miałem wiadomości żadnych od rodziny, żadnych listów, żadnych wiadomości i nie wiedziałem, gdzie się zgłosić. Bo poczta jeszcze nie funkcjonowała tak dobrze, znaczy nie funkcjonowała w naszych warunkach, jenieckich. Tam przypadkiem znalazłem, proszę panią…. Była w Lubece Polska Misja Wojskowa, nadzór nad repatriacją, bo tam przecież był duży ruch też z Polski i do Polski. I tam znalazłem gazetę z 1 sierpnia, w której była obchodzona rocznica, pierwsza rocznica Powstania Warszawskiego. I tam był znajomy, krewny, do którego mogłem napisać na adres ZBoWiD-u I do mnie po jakimś miesiącu czy dwóch przyszedł list od mojej siostry ciotecznej, w którym pisze, że żyją, że tego… Ale nie ma żadnych wiadomości o mojej siostrze. I postanowiłem bezwzględnie pojechać do domu. Koledzy moi się obrazili na mnie. Trochę mnie szykanowali, że ja zdradzam tak, ale mnie nie obchodziło. No i nas dwóch, jeszcze jeden chłopak ze mną też się zdecydował, no i na statek, do punktu repatriacyjnego. Nas tam zaopatrzyli w jakąś tam paczkę z jedzeniem, nie wiem. I był taki hotel przejściowy, gdzie repatrianci mogli normalnie spali, mogli jeść, i czekaliśmy na statek. Jak statek przyszedł, no to od razu się zaokrętowaliśmy. Więc tam mieliśmy papiery…
To było w miesiącu, proszę panią… To było w grudniu już.
Czterdziestego szóstego roku, tak jest. I na tym statku oprócz nas było pełno Polaków, pełen właśnie Powstańców, z innych stron zupełnie, z innych oddziałów, nie tylko z Mokotowa, ale z Mokotowa też dużo kolegów na tym statku było i też wracało do [kraju]. A oprócz tego jeszcze ten statek wiózł aresztowanych przez aliantów przestępców niemieckich, zbrodniarzy niemieckich, o których rząd polski się upomniał, więc oni zostali wydani. No i to było też… Przypłynęliśmy do Szczecina, nie do Gdyni, tylko do Szczecina. Jeszcze się tam stocznia paliła trochę, taki był ogień i bardzo dziwne to wszystko było, ale… i ruiny dookoła wszędzie, tak. I tych Niemców najpierw wyprowadzili, ustawili ich w szereg, tam było ich nie wiem, ze trzydziestu, czterdziestu, nie wiem. I tam jakiś nieporządek oni robili, więc podszedł polski oficer, jak kopa dał z buta, to nam się aż „dobrze” zrobiło, prawda. No niestety, nie mieliśmy dla nich współczucia, absolutnie. Potem punkt repatriacyjny w Szczecinie, tam fotografia, tego, [pytają], dokąd chcę jechać. Ja mówię: „Do Sopotu”, bo wiedziałem, że tam może być wujek. No bo nic innego gdzie indziej nie miało miejsca. Skończyło się, że przyjechałem do Warszawy. Najpierw do Sopotu, potem w Sopocie się dowiedziałem, że moja siostra cioteczna też jest w Warszawie, mogłem z nią porozmawiać telefonicznie i pojechałem też do Warszawy. Siostra nie wiedziała, w którym miejscu Starego Miasta zginęła moja siostra, oczywiście nie mogła wiedzieć. Chodziłem tam, no ale…
No, ona była w „Czacie” w końcu. Po „Starcie”, jak wybuchło Powstanie, no to została przydzielona do „Czaty 49”. Książki są, jest wymieniona tam też. Już w czasie…
Z męża Elżbieta Jasińska, pseudo Marta. Mam tu książkę o niej też. I już w czasie okupacji została odznaczona Krzyżem Walecznych. To była wspaniała kobieta. Otwarta, przyjacielska, mądra. Poświęciła się całkiem. Przecież pracowała najpierw w szpitalu, potem z jeńcami polskimi szpital był w Warszawie. Ale później organizacja zażądała, żeby… potrzebna była w organizacji. Była na pensji organizacji, ale niestety, organizacja płaciła bardzo mało, no więc mieliśmy też duże problemy po wojnie z prowiantem, tak że bidnie było. Ale było.
Proszę pani, poszedłem najpierw do jej… niedaleko mieszkała, na Królewieckiej, a moja siostra na rogu Marszałkowskiej, naprzeciwko PAST-y, gdzieś tam niedaleko taki dom był, nie pamiętam już ulicy. I proszę pani, poszedłem do tej pani na Królewską czy Królewiecką, poszedłem do niej, zapukałem – ona mnie znała doskonale z czasów konspiracji – podałem swoje nazwisko. Jak usłyszała, że ja jestem [Smólski] i że pytam się o Elżbietę, to wpadła w histerię. „A, ja nie mogę, ja do tych rzeczy nie wrócę. Ja nie chcę, nic nie chcę, niech pan idzie”. ja mówię: „Przecież pani mnie zna”. – „Nie wiem, nic nie chcę”. Nie otworzyła mi drzwi nawet, nawet przez łańcuch. No, może kanały ją mogły tak zniszczyć. Bo tak było. Jak kolega opowiadał, jak przechodził przez kanał, to mu piana z ust szła. Tak że to mogło tak być. Ale byłem wściekły. Mi mówili gdzieś o okolicy Franciszkańskiej. Ja dwa lata chodziłem tam i dopiero w końcu po dwóch latach (jeździłem tam od czasu do czasu, bo mieszkałem w Sopocie) znalazłem na Mławskiej. Mławska 3, to znany numer jest, tam z kilkadziesiąt osób zginęło z oddziału siostry i dowódcy. Tak że tam po prostu była kredą narysowana klepsydra i wymienione nazwiska wszystkich, których znałem, tych pań, które były razem z siostrą w „Starcie”. Tak to było.
Wie pani, tak patrzyłem nieraz na tę ampułkę. Miałem ją raz w ustach, ale jakoś się nie zdecydowałem, widać jeszcze nie było tej sytuacji. Ale to byłoby, wie pani, możliwe tylko wtedy jeżeli … Jakbym był ranny, to wiadomo, że by mnie dobili, prawda, albo gdzieś zagrożenie jakieś, że pukanie do drzwi było, znaczy walenie do drzwi, no to wtedy też trzeba byłoby się zastanowić nad [wzięciem], a tak to nie. W końcu miałem tę satysfakcję, że ją wbiłem w błoto.
Proszę pani, to jest naprawdę trudno ocenić jednoznacznie. Z jednej strony, jak sobie pomyślę o tym, co się działo na Woli, co się działo na Starym Mieście, z rannymi, i w szpitalach wielu, na Starym Mieście, to krew mnie zalewa. Tam było strasznie. Widziałem przecież, jak szpital leciał w powietrze. Przecież straty, w ludziach przede wszystkim, w ludziach i w majątku polskim, były potworne. Tego się nigdy nie da odrobić. A przede wszystkim ludzi tych, to już wie pani, to jest bardzo trudne. Byłem bardzo długo przeciw. Ale z czasem… rozmawiałem też… Przede wszystkim jest straszna trauma, ona nam zostanie do końca życia. Darmo ludzi się nie zabija..
Jak to ponownie?
Gdybym, proszę panią, był, to bym razem z kolegami poszedł, zresztą i siostra tak samo. I też była taka sytuacja, że w dniu Powstania spotkaliśmy się po raz ostatni jeszcze w domu. Siostra miała swój przydział i ja miałem swój przydział. Ona, nie wiem gdzie, bo myśmy nigdy nie wymieniali żadnych informacji między sobą na te tematy. To było oczywiste, prawda. Im mniej się wie, tym mniej się powie w jakiejś najgorszej sytuacji. I proszę pani, ona mówi: „Pojedź ze mną”. No, starsza, dziesięć lat starsza, to duża różnica. Jeszcze byłem szczeniakiem, a ona była przecież dojrzałą kobietą. Ale mówię: „Słuchaj, no jakby to było, jakby tak wszyscy chcieli pójść, gdzie chcą? No to byśmy chyba zrobili bałagan”. No, mówi: „Jak chcesz”. To było ostatnie nasze pożegnanie. Tak to było.
Czy ja wiem, czy byłoby takie ważne? To jest tak bardzo osobiste, chyba pani to czuje.
Tak. Całe lata przecież nie spałem i myślałem o tym. Całe lata. „A może jeszcze to nie to, a może coś nie tak zrobiłem, a mogłem jeszcze może więcej”. Wie pani, to była zbyt wielka tragedia, żeby tak to ocenić. Samą tragedię przede wszystkim trudno zmierzyć. To po prostu jest nieprawdopodobne, co się działo. To prawie to samo, co dżihadyści wyprawiają. Przecież do września to dopóki nie było ogłoszone przez aliantów, że my jesteśmy wojskiem polskim, to przecież normalnie… Później też zresztą na czarno rozwalali ludzi. W sierpniu, cały sierpień, rozwalali – kogo złapali, nie miał szans. Jeńców nie brali Niemcy, przynajmniej tam, gdzie ja byłem. Ale tak samo było i na Woli, na Starym Mieście, tak samo zabijali wszystkich. Dopiero jak się opamiętali trochę i powstrzymali Kamińskiego i… ale Dirlewanger do końca był przecież. To jest zbrodniarz niesamowity i upiekło mu się. Gdzieś diabli go wzięli, nie wiadomo gdzie. Reinefarth, przecież został jeszcze później burmistrzem Syltu. Jak nas przewieźli na Sylt, to jemu dawali ochronę Anglicy, [właściwie] niemieckiej policji, bo była niemiecka policja. Takie rzeczy są.