Nazywam się Andrzej Budzyński. Mój pseudonim jest Aleks, byłem żołnierzem [Pułku] „Baszta”, który zajął Mokotów w czasie Powstania, i tam spędziłem cały okres Powstania.
Mieszkałem w Warszawie cały czas, ale dodatkowo myśmy mieli posesję w Milanówku, gdzie mieszkał ojciec mojej matki. Spędzałem w Milanówku prawie każde lato z mamą i wracaliśmy na jesień i zimę z powrotem do Warszawy.
W Warszawie mieszkałem na ulicy Klonowej [20], to jest koło placu Unii Lubelskiej, i w tym czasie pod moim domem była końcowa stacja kolejki wilanowskiej, tak że jako mały chłopiec bardzo mnie to fascynowało, zbierałem bilety i jakieś tam inne obiekty z kolejki wilanowskiej.
Tak jest.
Do szkoły chodziłem w Warszawie, to była prywatna szkoła. Pani kierowniczka nazywała się Chyczewska i to było niedaleko od nas, na ulicy Chocimskiej, ze trzy ulice od Klonowej.
Skończyłem szkołę podstawową i wszedłem do pierwszej klasy gimnazjalnej w Gimnazjum Ziemi Mazowieckiej, które też było na tej samej ulicy Klonowej. Tam przed wybuchem wojny skończyłem pierwszą klasę gimnazjalną.
Mój ojciec był dyrektorem dużej fabryki maszyn precyzyjnych, które produkowali dla przemysłu tytoniowego i wojskowego, a moja matka była w domu i zajmowała się gospodarstwem. W tych czasach kobiety przeważnie nie pracowały.
To były niezwykłe wydarzenia, bo wybuch II wojny światowej zastał mnie w Milanówku, właśnie tam mieszkaliśmy. Drugiego dnia wojny Niemcy zbombardowali fabrykę jedwabiu, jedyną taką fabrykę jedwabiu w Polsce, i mój ojciec doszedł do wniosku, że może być niebezpiecznie żyć w Milanówku, i zdecydował się pojechać do Warszawy, bośmy tam mieszkali. To była taka przeprawa, że już był chaos na liniach kolejowych, koleje normalne nie funkcjonowały. Poszliśmy w nocy na stację kolejową i podjechał pociąg towarowy z otwartymi wagonami. Nie zatrzymał się na stacji, tylko myśmy wskakiwali do wolno ruszającego się pociągu, który szedł w kierunku do Warszawy. Tak żeśmy z Milanówka wyjechali z powrotem do Warszawy. Retrospektywnie to był błąd, bo w Milanówku było lepiej niż w Warszawie, no ale taką ojciec podjął decyzję. I myśmy dojechali tylko chyba do Czystego w okolicy Włoch i ten pociąg stanął i dalej nie jechał. Myśmy wyszli z tego pociągu i rodzice, wlokąc za sobą bagaż, który zabrali, doszli do mieszkania naszych przyjaciół, którzy mieszkali na Nowym Świecie, i tam żeśmy spędzili całe Powstanie. Nie w naszym domu.
Okres wojny w trzydziestym dziewiątym roku. Jak Warszawa padła, to potem rodzice się przenieśli do swojego mieszkania.
Bo to była bardzo mocna, kamienna kamienica i mój ojciec uważał, że tam będzie bezpieczniej, aniżeli mieszkać na Klonowej, gdzie mieszkaliśmy na piątym piętrze, że tak powiem, tuż pod dachem. [Na Klonowej] było bardziej ryzykownie. To była chyba dobra decyzja.
No naturalnie, bo przecież Niemcy bombardowali miasto cały czas i tam w okolicy Nowego Świata wiele budynków zostało zapalonych bombami zapalającymi, a z naszej strony działa zenitowe, zenitówki, strzelały do niemieckich samolotów, żeby je strącić. Tak że kanonada była niemalże dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Elektryczność to chyba w połowie września została wyłączona. Woda… Ja nie wiem, jak to rodzice załatwili. Myśmy się chyba nie kąpali w tym okresie. Z żywnością było bardzo trudno, ale ci przyjaciele zrobili bardzo duże zapasy, przewidując, że będzie wojna, tak że mieliśmy schowane masło, mięso smażone, sery i suchary. Tak że zaopatrzenie było dobre, ale na zewnątrz było okropnie, bo były konie zabite wszędzie, ruiny zasypanych domów, nie można było łatwo po ulicach się poruszać i w ogóle było bardzo niebezpiecznie.
To było wkrótce po tym, jak Warszawa padła. Była defilada niemiecka z Hitlerem w Warszawie po ich zwycięstwie nad nami, to może w dwa, trzy dni po tej defiladzie. To było na Nowym Świecie. Ale to nie był pojedynczy żołnierz, to szedł cały oddział uzbrojony po zęby i patrzyli, kogo by tu zastrzelić.
Nie, nie bałem się, dlatego że w tym wieku młody mężczyzna jest nieśmiertelny – wtedy jeszcze się nie umiera. Ale to było obce, to było wyraźnie niepolskie, tak że była pewna rezerwa pomiędzy mną a tymi Niemcami.
Nie w tym sensie, ale mnie instruowali, żeby być bardzo ostrożnym, i chcieli, żebym przebywał wewnątrz budynku większość czasu. Ja byłem posłuszny na to, nie chodziłem tam na żadne dalsze wyprawy.
Szkoły były zamknięte, tak że po wejściu Niemców całe szkolnictwo upadło, ale była doskonała organizacja kompletów, podziemne nauczanie. To zabrało dobry rok czasu, zanim wróciłem na komplety, to znaczy musiał być gdzieś koniec roku 1940.
To było w prywatnych mieszkaniach, w bardzo małych grupach. Nas było tylko sześciu chłopców w tej grupie, wchodziliśmy i wychodziliśmy osobno, nie w grupach, żeby nie zwrócić uwagi Niemców na zgromadzenie.
Tak, chodziłem. Była szkoła zawodowa, która kształciła nas na ślusarzy, ale ta szkoła zawodowa była otwarta tylko przez dwa miesiące, a potem zamknięta. Przed zamknięciem szkoły wyrzucili mnie stamtąd, ponieważ grałem na trąbce w klasie i to się nauczycielom nie podobało. Tak że ze szkoły byłem wyrzucony po półtora miesiąca, a po dwóch miesiącach szkoła była zamknięta.
Tak, oczywiście byłem naiwny wtedy. Wkrótce po wkroczeniu Niemców, to był chyba koniec roku 1940 albo na początku czterdziestego pierwszego, ja wszedłem w łapankę, dosłownie. I wtedy Niemiec mnie odsunął, żebym nie szedł dalej. Jeszcze byłem wtedy dzieckiem, tak że oni pewnie nie potrzebowali do pracy dzieci, więc ten Niemiec odsunął mnie i nie dał mi iść dalej w kierunku centrum łapanki. Dopiero wtedy się zorientowałem, jakie to niebezpieczne miejsce, zawróciłem się i uszedłem z tego. Tak że udało mi się.
Gazetki tak, był „Biuletyn Informacyjny”, który w jakiś sposób mój ojciec dostawał, ale ja nie miałem żadnych kontaktów z tajnymi organizacjami w tym czasie.
Ojciec w dalszym ciągu pracował jako dyrektor tej firmy, która produkowała maszyny precyzyjne, ale mieli niemieckiego nadzorcę, który stale siedział w tej fabryce. Mój ojciec skończył studia inżynieryjne w Austrii, w mieście Graz, tam skończył politechnikę, w związku z czym mówił płynnie po niemiecku, co było bardzo ważne, i on z tymi Niemcami bardzo dobrze się porozumiewał. Bo oni respektowali tych ludzi, którzy dobrze znali język niemiecki. Mój ojciec się utrzymywał z poborów, które otrzymywał w tej fabryce, i oni produkowali maszyny szczególnie dla przemysłu wojskowego, głównie, przypominam sobie, kontrola amunicji, ciężar pocisków, wymiary pocisków. To były precyzyjne maszyny, które regulowały, żeby kule były tego samego kalibru, wymiaru, kształtu, wagi i tak dalej.
Oczywiście. Paschalski.
Mieściła się na ulicy Żytniej.
Nie, ja byłem nieświadomy tego, zupełnie nieświadomy okropności, jakie się działy wtedy w Polsce. Ale wydaje mi się, że mój ojciec musiał mieć dokumenty, że pracuje dla przemysłu wojskowego, i to było, że tak powiem, dla niego bezpieczeństwem.
Nie, nie byłem świadkiem. Ja byłem świadomy, że wywieszano listy ludzi, którzy zostali rozstrzelani przez Niemców – to widziałem, ale nie byłem świadkiem rozstrzeliwania.
Nie, nie w tym okresie, znacznie później, w 1943 roku. Bo mnie w czterdziestym trzecim roku złapało gestapo i wsadziło na Pawiak, siedziałem tam przez trzy miesiące. I wtedy, bo to było w środku getta, byłem świadkiem, jak Niemcy niszczyli getto pod koniec i zabijali Żydów i rujnowali całą tę sekcję. Ale to było znacznie później.
Jak mnie wypuścili z Pawiaka, to zaraz potem zapisałem się do konspiracji.
Przyszedłem do mojego przyjaciela na odwiedziny, kolegi ze szkoły. Jak wszedłem do mieszkania, to natychmiast złapało mnie dwóch Niemców, wykręcili mi ręce, wprowadzili do pokoju i posadzili na krześle tak, że twarzą siedziało się do ściany, a oni tam z tyłu, za plecami, stali. Tak że przez tę wizytę tam się dostałem. Myśmy tam siedzieli kilka dobrych godzin, może sześć godzin, bardzo długo, nic się nie działo, aż wreszcie przyszedł człowiek do tego mieszkania i okazało się później z opowiadań, że oni wynajmowali mieszkanie Żydowi, który krążył między Warszawą a Pragą czeską, ratując Żydów z opresji w Polsce. Posiadanie Żyda w mieszkaniu równało się wyrokowi śmierci, tak że rodziców mojego kolegi na pewno zabili, może jego również.
Nie na Pawiaku. Niemcy mnie wzięli i zawieźli na ulicę Szucha, do centrali Gestapo, tam siedziałem. Były takie specjalne cele, które się nazywały „tramwaj”. Też siedziało się twarzą do ściany, a plecami do tyłu i nie było wiadomo, co się dzieje. Tam byłem przesłuchiwany.
Tak, dostało mi się. Na szczęście nie za dużo, ale dostało. Oni chcieli się dowiedzieć, czy ja jestem Żydem, to był cel tego przesłuchania, tak że oni oglądali genitalia, czy jestem obrzezany, i to było moim dowodem na to, że nie jestem Żydem.
Na początku tak.
Tak.
Okropne warunki. Było nas w celi dwadzieścia osób i bardzo mało posłania było, tak że bardzo często spaliśmy na twardej podłodze. Każdej nocy Niemcy wchodzili i bili Żydów, którzy byli na tym oddziale. Ja byłem na oddziale, który się nazywał osiem, w podziemiach czy cokolwiek to było.
Tam byli Żydzi złapani i byli regularnie bici w okrutny sposób, oni wyli nieludzkim głosem od tego bicia. Ci Niemcy każdego wieczora robili takie przedstawienie, tak że w sumie to było okropne. Myśmy byli wypuszczani dwa razy dziennie do ubikacji, to tak jak w wojsku, na tempa, z powrotem do celi i tam się siedziało. Mieliśmy małe racje żywności, raczej było głodno cały czas.
Nie było za dużej współpracy między więźniami. Ogólnie panował przytłaczający, negatywny nastrój, ale nie było żadnej wspólnoty więźniów, że wszyscy tu jesteśmy złapani. Każdy był, można powiedzieć, na swoją rękę.
Absolutnie nie.
Po trzech miesiącach pozwolili napisać pierwszą kartkę, wtedy ja do rodziców wysłałem wiadomość, że siedzę na Pawiaku. Mój ojciec, pewnie przez stosunki w swojej firmie i znając niemiecki bardzo dobrze, jakoś mnie wyreklamował stamtąd, bo z Pawiaka przeważnie droga była do Oświęcimia. To było bardzo, bardzo niebezpieczne.
Po trzech miesiącach mnie wypuścili. Dostałem zaświadczenie, żeby mnie nie aresztowano przez jeden dzień, i tak to się skończyło. Ale to było bodźcem, żeby wstąpić do organizacji AK.
To chyba odwet i zemsta na Niemcach, to chyba były główne motywy.
Wiedziałem, że jeden z moich kolegów ma styczność z organizacją podziemną, i wtedy do niego się udałem i on mnie wprowadził.
To musiała być „Baszta”, aczkolwiek kiedy ja wstąpiłem tam i kiedy składałem przysięgę, to nie wiedziałem, że to jest „Baszta”.
Adresu nie pamiętam, to było na Żoliborzu gdzieś. Bo już wtedy byłem przydzielony do drużyny „Życkiego”, on cały czas się mną zajmował. I myśmy mieli szkolenia. Ja najpierw byłem wydelegowany do wywiadu, na Służewcu była duża baza wojskowa i moim zadaniem było notowanie niemieckich pojazdów, które przyjeżdżały do bazy i wyjeżdżały z bazy.
To były górki, na których trzeba było się schować w krzaki, nie można było stać, bo oni by zaraz zaaresztowali. Były górki i krzaki, a w tych krzakach siedziałem i starałem się nie robić za dużo notatek, zapamiętać i dopiero potem, po dwóch, trzech godzinach, jak wyszedłem stamtąd, robiłem notatki, co to za pojazdy przyjechały i wyjechały.
Nie, zupełnie nie.
Tak, ja jeszcze wtedy nie byłem na tyle dorosły, żeby rozumieć polityczne sprawy.
Nie, nie wiedzieli. Mój ojciec mi to odradzał. Mój ociec przed Powstaniem wyraźnie mi odradzał, żeby się nie mieszać w Powstanie przeciwko Niemcom, uważając, że Niemcy są za silni, żeby ich pobić. I miał rację pod tym względem. Nie miałem poparcia ze strony rodziców i rodzice nie wiedzieli, że jestem w AK.
Tak, to był środek roku 1943.
Tak, to była grupa. Dowódca drużyny przyjmował przysięgę, „Życki”. To był chorąży, który prowadził swój oddział.
Około piętnastu. Myśmy bardzo pilnowali, żeby nie chodzić w grupach. Każdy pojedynczo wchodził i wychodził. Odbywało się to w prywatnym mieszkaniu – ja nie wiem, czy to było mieszkanie „Życkiego”, czy jakieś inne – i tam żeśmy przychodzili. I myśmy mieli ćwiczenia w walce w mieście, w walce w otwartym terenie, a także samo posługiwanie się bronią. Żeśmy mieli część istotną karabinu do rozkładania i czyszczenia, pistolety parabellum, pistolety vis. Żeśmy się uczyli, jak ta broń jest zbudowana, jak ją otworzyć, jak zabezpieczona, jak odbezpieczona.
To nie były ćwiczenia, to były wykłady czy dyskusje, bośmy nie mieli dostępu do broni, do niczego. Ale dawano nam ostrzeżenia, na przykład jak oddasz strzał w czasie walki w mieście, musisz natychmiast zmienić pomieszczenie, bo będą wyborowi strzelcy pochowani w różnych miejscach i jak zobaczą wystrzał i ogień, to cię zastrzelą tam ([podaję] dla przykładu). Inaczej mówiąc, nie strzelaj z okna, tylko strzelaj z głębi pokoju.
Nie, praktyka jest inna od szkolenia, zupełnie inna.
Nie, zupełnie się nie bałem. Ja byłem wtedy jeszcze zupełnie nieśmiertelny i przez cały czas Powstania byłem nieśmiertelny.
Nie, wszystko było w zamkniętym pomieszczeniu, w jednym mieszkaniu.
Nic. Myśmy się posługiwali pseudonimami, rozchodziliśmy się i mieliśmy instrukcję, żeby się nie przyjaźnić i nie jednoczyć, tak że to była grupa indywidualnych chłopców, z których każdy był osobną osobą. Nie było jakiejś wspólnoty poza tym, że należeliśmy do jednej drużyny, do jednego oddziału.
Oczywiście, szczególnie napisy na murach „Polska walczy” – przecież byłem tego świadomy. One się czasem pojawiały z dnia na dzień. W dwóch okazjach widziałem polską flagę zawieszoną. Myśmy mieszkali w tym czasie na ulicy Filtrowej.
Tak, rodzice zmienili. Koło Filtrowej był taki duży plac, już nie pamiętam, jak on się nazywa, był tam taki duży kościół.
Narutowicza, możliwe. I na tym placu dwa razy widziałem, że była polska flaga wywieszona, która zniknęła w krótkim czasie.
W rodzinie, tak.
Nie, nie wiedziałem.
Ja byłem chyba za młody, żeby wyciągać tego rodzaju wnioski, to może [dostrzegały] starsze osoby. Ale atmosfera była napięta i myśmy byli przygotowani na to, że coś się wydarzy. Wtedy żeśmy mieszkali na ulicy Filtrowej i myśmy byli poinformowani przez naszego dowódcę drużyny, żeby być czujnym i bacznym, bo mogą przyjść pilne rozkazy.
Ale były dwa wydarzenia w Warszawie w tym czasie, które zwróciły moją uwagę. Pierwsze, to było to, że Niemcy wiercili otwory w budynkach, żeby w przyszłości założyć ładunki i wysadzić je – to było jasne i wyraźne.
W Śródmieściu było dużo dużych budynków i w dużych budynkach wiercili otwory. A drugie wydarzenie to było to, że na krótko przed Powstaniem, może na dzień albo coś takiego, Niemcy zarządzili, żeby sto tysięcy warszawiaków stawiło się do kopania rowów przeciwczołgowych, na które notabene nikt się nie stawił.
To było takie zarządzenie bardzo płynne, bo to nie było osobiste wezwanie, tylko były plakaty rozwieszone: „Sto tysięcy musi się stawić o ósmej rano do kopania rowów przeciwczołgowych”. Tak że to mi dało do myślenia, że sytuacja jest bardzo napięta, coś się musi zdarzyć.
Cały czas, aż do Powstania.
To była pierwsza klasa licealna, ostatnia moja klasa, którą na kompletach kończyłem. Tak że ja nie zrobiłem matury, ale uczyłem się prawie do matury.
Nie, niczego takiego nie widziałem.
Tośmy się dowiedzieli dosłownie na parę godzin przed wybuchem Powstania, gdzie mamy się stawić na zbiórkę.
Nie, bo myśmy przyszli dosłownie na parę godzin przed Powstaniem do punktu zbiorowego.
1 sierpnia, tak… Myśmy mieli się zebrać w mieszkaniu, mniej więcej na rogu Puławskiej i Rakowieckiej, w tej okolicy.
To ciekawe, bo ja nie bardzo pamiętam, jak dostałem ten rozkaz.
Nie miałem z nimi kontaktów.
Ale to musiał być ktoś z drużyny, bo jak oni mogli do mnie dotrzeć?
Poszedłem na tę zbiórkę może godzinę przed wybuchem Powstania.
Nie, rodzice nadal nic nie wiedzieli. Rodzice nie wiedzieli i bardzo im się udało. Bo jak Powstanie wybuchło o piątej godzinie, to oni wskoczyli do kolejki EKD, która jeszcze szła, i zawiozła ich do Milanówka. Tak że uciekli przed Powstaniem do Milanówka, to było bardzo szczęśliwe.
Myśmy wyszli z tego mieszkania na ulicę Puławską i naszym obiektem był budynek żandarmerii przy ulicy Willowej, róg Puławskiej.
Około dwudziestu, spora grupa.
Ci wszyscy byli tam na zbiórkę.
Dowódcą był „Życki”.
Fatalnie.
Mieliśmy jeden pistolet maszynowy „Błyskawica”, mieliśmy dwa pistolety, chyba parabellum i mieliśmy chyba osiem czy dziesięć granatów.
Nie, ja miałem tylko magazyn do „Błyskawicy”, moim obowiązkiem było nosić go i być pod ręką.
Mniej więcej w moim wieku, szesnaście, osiemnaście lat.
Na ten budynek żandarmerii.
Ja sobie wtedy nie zdawałem sprawy, że my jesteśmy tak słabo uzbrojeni, i wierzyłem, że dowódca wie, co robi, tak że byłem jemu całkowicie podporządkowany. Myśmy przeszli przez ulicę Puławską do budynku na ulicy Willowej, sąsiadującego z tym budynkiem żandarmerii i weszliśmy w bramę do tego budynku, a w drzwiach do tego budynku żandarmerii, który był po przeciwnej stronie ulicy, była grupka Niemców, która się tam przy wejściu zgromadziła. I wtedy nasz dowódca „Życki” wziął „Błyskawicę” i oddał serię w nich, tak że oni tam dostali, ale my po tych ćwiczeniach wiedzieliśmy, że trzeba się czym prędzej schować. Dostaliśmy ogień z okien tego budynku i granaty rzucili za nami, ale nie zaatakowali nas, pewnie się przestraszyli, nie wiem, jak to było. W każdym razie gdyby ci Niemcy nas zaatakowali, to by nas starli na proszek w minutę. Bo co to za uzbrojenie jest? To nic nie było. Tak żeśmy się wycofali tą bramą w głąb budynku i tam żeśmy byli mniej więcej dwie i pół godziny do zapadnięcia zmroku.
Nie, to był poniemiecki budynek, myśmy go zbadali. Były mundury niemieckie rozrzucone, jakieś inne rzeczy, które pokazywały, że byli Niemcy w tym budynku, czyli on był opuszczony przez niemieckich mieszkańców.
W normalnym ubraniu, niespecjalnie przygotowany.
Nie, jeszcze wtedy ich nie mieliśmy.
Ja znałem Mokotów bardzo dobrze, bośmy mieszkali na ulicy Klonowej, tak że ja byłem prawdopodobnie najlepiej zorientowany ze wszystkich i byłem tym, który prowadził oddział, żeby wyjść z tego terenu, bo ta część Mokotowa była bardzo ciężko obsadzona Niemcami. Na ulicy Dworkowej, która jest następną ulicą od Willowej, był duży budynek SS, które miało tam bardzo wielu żołnierzy (tośmy wiedzieli), a na dole, poniżej Dworkowej, były bloki mieszkalne, gdzie Niemcy stacjonowali, tak że to był bardzo silnie obsadzony teren, trzeba było ich wszystkich ominąć. Znając Mokotów Dolny, ja nasz oddział przeprowadziłem z tego budynku na ulicy Willowej, gdzieśmy atakowali ten posterunek żandarmerii poprzez płoty i ogrody, w okolice ulicy Belwederskiej, ale nie szliśmy ulicą, tylko bokami. Doszliśmy do budynku, którego dozorca mnie znał, ja tam zapukałem i on widząc mnie, otworzył i myśmy wtedy między budynkami – nie ulicą Czerniakowską, tylko między budynkami – szli dalej w kierunku Wilanowa, ogólnie rzecz biorąc. I doprowadziłem ich potem taką dróżką, która szła przy kanale wodnym, chyba ulica Dolna to się nazywało, do końca Mokotowa, a potem otworzyło się już pole. Ale tam, jak żeśmy szli w dół z tej górnej skarpy pradoliny Wisły do dolnej części Mokotowa, to ci Niemcy, ci esesmani z Dworkowej musieli nas zauważyć, bo puścili race oświetlające. No to my padliśmy w kartofle (na szczęście było pole kartofli) i żeśmy tam siedzieli. Oni tych oświetlających pocisków wyrzucili chyba z pięć, to trwało sporo czasu. Myśmy przeleżeli tam bez ruchu i jak oni przestali oświetlać, to wtedy żeśmy się wyrwali z zasięgu tej ulicy Dworkowej. Doszliśmy do ulicy Dolnej i dalej już były pola, tak że prowadziłem ich polami mniej więcej do Królikarni na Mokotowie. A Królikarnia jest na wysokim brzegu, tośmy podeszli górą. I musiał nasz dowódca wiedzieć, że tam jest główny trzon batalionu „Baszta”, i tam żeśmy się połączyli z główną grupą „Baszty”.
Myśmy zostali zakwaterowani w pierwszej linii wystawionej na Niemców, na alei Niepodległości, koło Woronicza, to była ta okolica, gdzieśmy byli. Myśmy stacjonowali w willi, która była przy alei Niepodległości, a pod drugiej stronie były pola. Ja teraz jechałem przez Warszawę, to zupełnie inny świat, olbrzymie budynki po obydwu stronach ulicy. Myśmy mieli otwarte pola i Niemcy do nas strzelali – widocznie przez lornetki widzieli, co się u nas dzieje – a myśmy mieli dobrze ukryte stanowiska ogniowe i jak się któryś pokazał, to myśmy tam do nich strzelali. Tak że dla obu stron było dość niebezpiecznie w tym terenie.
Nie, pusta, nikogo nie było. No i tam też miałem takie doświadczenie, które było skierowane na mnie, żeby mnie zabić. Wyszedłem na taki punkt obserwacyjny w tej willi, na werandzie wystawiony w stronę południa, w stronę alei Niepodległości. I jak tylko wyszedłem, przyszła seria z ckm-u na tę werandę. Nie trafili mnie, ale musieli mnie zobaczyć przez lornetki, że cień chodzi, i dali serię. To był drugi raz, kiedy na mnie specjalnie kierowali ogień. Bo pierwszy raz, jak byłem wystawiony na ogień niemiecki, to było na ulicy Puławskiej, jeszcze przed tym, jak zostaliśmy zakwaterowani w alei Niepodległości. Niemcy mieli ustawiony ckm wzdłuż ulicy Puławskiej, a ja byłem po przeciwnej stronie ulicy, musiałem przejść na drugą stronę, to wiedziałem, że trzeba bardzo szybko biec, bo [wtedy] nie zdążą cię trafić. I wtedy oni puścili serię i widziałem, jak świetlne pociski koło nóg i koło mnie latają, co piąty pocisk był świetlny. Ale ja byłem taki szybki, że pewnie nie mogli nadążyć za mną. Tak że przeszedłem przez ten ogień szczęśliwie. To był pierwszy raz, kiedy celowali szczególnie na mnie, żeby mnie zabić. Tak że mi się udało dwa razy.
Nie, aż do trzeciego razu, kiedy mnie dostali.
Myśmy prowadzili dwa małe ataki, w których brałem udział. Dowództwo chciało rozszerzyć teren Mokotowa na Służewiec do Wyścigów Konnych, ale obydwa ataki się nie powiodły, dlatego że Niemcy mieli ustawione pozycje ckm-ów, krzyżowy ogień i nie można było przez to się przerwać, a myśmy byli za słabo uzbrojeni. Potem się troszkę poprawiło z bronią, mieliśmy cztery karabiny dodatkowo do tego, cośmy mieli swoje. Ja byłem jednym z tych, który miał karabin. Ale uzbrojenie było słabe i nie można było się przerwać. Tak że po tych dwóch atakach myśmy głównie ostrzeliwali Niemców z dobrze ukrytych stanowisk ogniowych, to była nasza funkcja.
To były wykopane w ziemi schrony z dużą nawierzchnią ziemi na wierzchu.
To myśmy robili, myśmy kopali. Dowódca drużyny znał się na tym, on nam dyrygował, jak to trzeba tę ziemię układać, żeby mieć dobrą ochronę. I był bardzo wąski otwór zostawiony na wystrzał, osiem centymetrów może, bardzo wąska szczelina i przez nią się strzelało. I jak oddałeś strzał, to natychmiast trzeba się było chować, bo można było dostać ogień od tych wyborowych strzelców.
Ogródki przy willach, tak. Ale tam był teren otwarty, po drugiej stronie alei Niepodległości były pola, to myśmy tam mieli tylko stanowisko obserwacyjne. Na nocne straże, na punkty ogniowe, tak, to było po drugiej stronie.
I Woronicza, w tej okolicy, tak.
Nie, myśmy przyszli potem. Jak myśmy dotarli do zgrupowania „Baszta”, to szkoła na Woronicza już była zdobyta.
Dostaliśmy. Pewnie ktoś inny zdobył i dowództwo rozdzielało proporcjonalnie na różne oddziały.
Amunicji było dosyć sporo, nie było źle. Ja miałem na przykład pas z amunicją na sobie, chyba było z osiem pojemników, a w każdym było pięć rzędów naboi.
To nam przysyłali. Tego to ja nie wiem. Myśmy nie chodzili po nią, przysyłali nam, jeżeli było potrzeba.
Nie, tego nie wiem. To było w gestii naszego dowódcy drużyny, on robił łączność z wyższym dowództwem.
W tym oddziale byłem strzelcem w ciągu dnia, żeby obserwować, kto chodzi, i żeby strzelać. I w dość regularnych odstępach czasu byłem wysyłany na taką czujkę w nocy, przed naszymi polami, po drugiej stronie alei Niepodległości, żeby pilnować, czy Niemcy nie przychodzą i czy nie chcą nam zaszkodzić.
O ubrania nikt się specjalnie nie troszczył. Woda? Szczerze mówiąc, nie pamiętam, aleśmy się nie kąpali, to na pewno. Jedzenie – przynosili nam zupę ugotowaną, bardzo dobrą. To były dziewczyny, które to przynosiły, łączniczki, ale myśmy wykopali rowy dobiegowe, głębokie, takie na stojącego mężczyznę, tak że można było nimi się poruszać i Niemcy nie widzieli, kto tam chodzi. Tak że tymi rowami dobiegowymi one przynosiły do nas zupę i to było nasze pożywienie w ciągu dnia. Tak że myśmy nie cierpieli głodu, jedzenia było wystarczająco.
Ja nie wiedziałem nic i chyba moi koledzy też nie wiedzieli nic. Myśmy nie byli informowani, jak sytuacja się przedstawia, czy my zwyciężamy, czy my jesteśmy pobici, co się dzieje.
Tak jest, ja miałem strzelać i to była moja funkcja.
Duża praca, ja to robiłem. Przeważnie to robiliśmy o zmierzchu, bo wtedy Niemcy nie widzieli dobrze, co się dzieje, a oni przecież bez przerwy strzelali, artyleria na przykład i tak zwane krowy stale padały na nasze pozycje. Tak że ja brałem udział w wykopywaniu i to się poszerzało. I może żeśmy nawet wykopali za mało, trzeba było zbudować przeciwczołgową obronę, ale to jest głęboki rów, to jest trudno zrobić.
Zero, nic, absolutnie żadnego kontaktu.
Nie, nie dla nas. Nasz oddział był, że tak powiem, wystawiony na pierwszą linię i naszym zadaniem było utrzymać tę pozycję, to była nasza funkcja.
Ja nie jestem z tym zaznajomiony. Jeżeli chodzi o mnie, to nie było ani mszy świętych, ani nic z religijnej wolności.
Nie. Ja byłem nieśmiertelny wtedy jeszcze. Ale to było trudne, dlatego że na przykład nocna czujka, to człowiek zasypia – nic się nie dzieje, a nie wolno zasnąć, bo trzeba pilnować. Utrzymanie się w stanie świadomości było trudne. Ponadto te rowy były bardzo niewygodne, tak że w sumie to było ciężkie.
Nie.
Ja co prawda widziałem cywilów, ale oni byli na dalekim planie. Myśmy byli placówką wysuniętą od reszty Mokotowa, myśmy byli, że tak powiem, na pierwszej linii frontu, tak że ja nie miałem dużego kontaktu z ludnością, bo ludność nie przychodziła do tego miejsca. Było tam bardzo niebezpiecznie.
Atmosfera wewnątrz oddziału była bardzo dobra, bo ta pokrywka konspiracji i zabezpieczenia się przed wydaniem została usunięta w czasie Powstania. Tu byliśmy naprawdę wolni.
Oczywiście, tak. To w całym oddziale było, wszyscy tak czuli. I wtedy lepsze przyjaźnie się zawiązywały pomiędzy nami.
Nie, stosunkowo mała. Z naszego oddziału dwudziestu chłopców tylko dwóch zostało zabitych, to jest stosunkowo mały procent, jak na taką liczbę.
To myśmy byli w „Pudełku”.
Ja byłem w „Pudełku” już pod koniec, kiedy Mokotów był zaatakowany przez Niemców, na samym końcu Powstania i zlikwidowany. Ale znałem „Pudełko” po prostu z tego, że tam nas dowódca brał i pokazywał nam, jakie są stanowiska, gdzie co jest. „Pudełko” to był taki betonowy budynek, który się wznosił ponad terenem i z górnych pięter było bardzo dobrze widać, bardzo daleko. Ale Niemcy mieli strzelców wyborowych, którzy ukryci byli w innych willach, dalej od tego miejsca i patrzyli, kto strzela z okien. Na przykład dowódca plutonu „Jurkowski” strzelał prawdopodobnie w sposób nieprawidłowy, z okna, za blisko i dostał ciężkim pociskiem w jamę brzuszną, wszystkie kiszki wyszły mu na zewnątrz.
Ja byłem niedokładnie w tym miejscu, gdzie on był, ale ja go widziałem rannego, jak mu wszystkie jelita wypłynęły. Tak że to bardzo poważne historie były.
Nie, myśmy uważali, że one są częścią AK, częścią wojska. Dziewczyny przynosiły jedzenie, to był nasz jedyny kontakt z nimi, nie było kontaktu osobistego.
Nie, one przynosiły i zaraz odchodziły.
Nie, nic takiego, skąd. Jednakowoż atmosfera była dość poważna, jeżeli chodzi o wojskową stronę.
Sanitariuszki to były koło szpitala, bo tam był szpital, nie wiem, nazaretanek czy elżbietanek.
To one siedziały koło szpitala, ale nie na pierwszej linii.
Do szpitala, tak.
Tego nie bardzo wiem. Ja myślałem, że to sanitariuszki robią, że ciągną tych rannych do punktu opatrunkowego czy gdziekolwiek potrzeba.
Tak, dlatego że Niemcy otworzyli frontalny atak na Mokotów od naszej strony. Ja byłem w tej willi, gdzieśmy stacjonowali przez całe Powstanie.
Nie, tego nie pamiętam, ale to było bardzo blisko Niepodległości i Woronicza. Wychodzę do tych rowów dobiegowych, patrzę, a tu jest czołg, a za czołgiem jedzie może czterdziestu Niemców w ataku. I czołg strzela oczywiście, mają karabiny maszynowe, a tam cała grupa ludzi idzie z tyłu. To było dobrze zorganizowane, bo myśmy się wycofywali w sposób zorganizowany, nie było popłochu.
Mieliśmy rowy dobiegowe i myśmy się wycofali może jakieś sto metrów, coś takiego. Oni doszli do tych pierwszych rowów dobiegowych i tam się zatrzymali. Wtedy przyleciały sztukasy niemieckie, samoloty i przeżyłem najbardziej dramatyczny okres Powstania. Byłem w takim rowie dobiegowym, leżę sobie głową do góry, patrzę, co się dzieje naokoło, a tu widzę, nadlatuje sztukas i dosłownie nad moją głową wypuszcza dwie bomby. I te dwie bomby lecą prosto na mnie. To był pierwszy moment, kiedy przeżyłem trwogę, bo wiedziałem, jak może się to dla mnie skończyć. I to trwało godzinami, ten czas się bardzo wydłużał. Dramatyczna sytuacja.
Nie można było uciekać, bo to przecież nie ma szansy. I w ostatnim ułamku sekundy te bomby troszkę się odchyliły w innym kierunku i nie uderzyły we mnie, tylko w budynek po drugiej stronie ulicy, widocznie tam musieli celować. Ale to mi zostawiło na całe życie pamięć, jak dramatyczne wydarzenia są w czasie wojny.
Wycofaliśmy się do „Pudełka” i stamtąd żeśmy strzelali do Niemców, a oni puścili goliaty (to były takie małe czołgi napełnione materiałem wybuchowym i połączone kablami z czołgiem, który tam nimi steruje). I oni wprowadzili goliaty do bramy „Pudełka”, żeby wysadzić ten budynek, to im się nie podobało. Tak że dostaliśmy rozkaz, żeby opuścić „Pudełko”, oni wysadzili ten budynek, ale myśmy im nie pozwolili ustawić stanowisk ckm-ów, bośmy widzieli Niemców [szykujących stanowisko ogniowe].
Dostali ogień, tak. Tak że, że tak powiem, to było po naszej stronie malutkie zwycięstwo. To oni się wycofali za tyły tych ruin i zaczęli strzelać z moździerzy poprzez ruiny na nasze pozycje. I wtedy ja dostałem, taki pocisk wybuchł bardzo blisko mnie. Na szczęście ja leżałem na ziemi, w takiej pozycji, że nogi są pod klatką piersiową, to chroni organy. I dostałem wtedy z tego wybuchu po nogach, kolano, ręka. No, zostałem poważnie ranny. I tu muszę powiedzieć, że organizacja była pierwszorzędna, bo ja zawołałem, że jestem ranny, a sanitariuszka natychmiast się pojawiła spod ziemi. One musiały być w pierwszej linii, tak wystawione jak żołnierze na ogień. Ja musiałem dużo krwawić (tak mi się wydaje, dlatego że ja byłem bardzo słaby potem), to ona mnie tak ciągnęła do punktu sanitarnego na ulicy Bałuckiego i tam mnie zostawiła. I wtedy straciłem przytomność, pewnie z upływu krwi. Musieli mi dać pewnie zastrzyk przeciwtężcowy, bo to zawsze jest bardzo niebezpieczne, i położyli mnie na ziemię. I po tym ranieniu ja byłem przez długi czas nieprzytomny, tak że nic specjalnie nie czułem. Przy okazji, jak dostałem tymi odłamkami, to było zupełnie bezbolesne. Ból przyszedł o wiele później, po zakażeniu.
O, straszliwe. Ocknąłem się na dosłownie sekundę, jak do tego szpitalika wszedł Niemiec z pistoletem w ręku, ale wtedy się nawet nie bałem, że będzie strzelał, bo byłem już wykończony, to była jedna sekunda. Oni mnie musieli zabrać z tego punktu sanitarnego do Pruszkowa.
Nie, nie mam pojęcia, jak do Pruszkowa stamtąd się dostałem. W Pruszkowie się ocknąłem na krótki czas, kiedy mnie ładowali do pociągu, do transportu i potem znowu straciłem przytomność. I stamtąd ten pociąg jechał do Niemiec i obudziłem się w tym pociągu ze strasznym bólem, bo najgorsza była ta rana na ręku, dostałem tutaj w dłoń. Mianowicie ona się zasklepiła i zaschła, i ta ropa i bakterie szły do środka organizmu, a nie wypływały na zewnątrz. Cała ręka czerwona, gruczoł limfatyczny jak piłka golfowa i straszny ból w ręku. Wtedy był najgorszy okres.
Towarowym. Żadnego lekarza nie było, nic. Myśmy leżeli na powietrzu.
Sami ranni.
Nie, absolutnie nic. I ostatni raz się ocknąłem na stole operacyjnym w obozie jenieckim. Tam byli angielscy lekarze, jeńcy wojenni, którzy operowali te osoby, no i między innymi ja się tam dostałem. Mi się wydaje, że oni mi życie uratowali, bo gdybym w takim stanie był z tydzień czasu, to pewnie już bym nie wyszedł z tego.
XI A ten obóz się nazywał, Altengraben [tak w oryginale – przyp. red.] była nazwa tej wioski. To jest w okolicy Magdeburga, dość daleko w Niemczech. Tak że mnie ci lekarze operowali. Ostatnią rzecz, jaką pamiętam, to że oni mi dali narkozę chloroformem i ja się czułem, że zostaję otruty żółtym gazem, takie miałem wrażenie. No i mnie wyczyścili z tych odłamków. Długo trwała rekonwalescencja, ze cztery miesiące. To musiały być poważne rany jednak, szczególnie nogi. Ja miałem tutaj trzy wielkie dziury w tym miejscu, w kolanie tutaj, no i ręka.
Bardzo prymitywne, ale zadowalające. Przede wszystkim dostawaliśmy jedzenie, to było w porządku. Ale niestety koledzy umierali w tym szpitalu. Obok mnie leżał jeden żołnierz, który dostał tężca, zesztywniał, dostał szczękościsku, nie jadł i z paraliżu umarł. Tak że to nie był koniec strat.
Tam był rodzaj felczerów, ale nie właściwe pielęgniarki. Ci felczerzy przychodzili, zmieniali opatrunki i mało co się przejmowali nami, ale to też byli jeńcy wojenni, to nie byli Niemcy. Niemiec był tylko jeden, był taki główny lekarz, Oberarzt, który raz na tydzień robił obchód i badał, jak postępuje leczenie. Jak ktoś był trochę podleczony, to go wyrzucił z tego lazaretu do głównego obozu. A to był duży obóz, czterdzieści dwa tysiące jeńców rozmaitych narodowości: Włosi, Węgrzy, Bułgarzy, Francuzi, Anglicy, mieszanina z całej Europy.
Nie, tego nie pamiętam. Ja chyba wtedy jeszcze byłem dość chory w święta Bożego Narodzenia. Bo ja tam przyjechałem na początku października, to przez październik, listopad, grudzień, właściwie cztery miesiące zabrało, żebym ja się jako tako poczuł.
Nikogo z mojego oddziału tam nie było, byli inni żołnierze. Tam oczywiście była już taka kameraderia, że już tworzyły się przyjaźnie i znajomości, już nie było konspiracji.
Ja po tych czterech miesiącach, jak zacząłem się lepiej czuć, to pomyślałem sobie, że w tym lazarecie jest lepsze życie niż w obozie (i tak było), to trzeba w tym lazarecie trzymać się, jak długo można, to odkryłem, że jak przed wizytą tego głównego lekarza niemieckiego, jak sobie posmaruję moje rany maścią salicylową, to one się otwierały. To ja to przez cztery tygodnie robiłem. Rany się otwierały, on przyszedł, zobaczył: „Ciągle chory”. Tak że przedłużyłem sobie okres prawie do marca i już wtedy byłem, że tak powiem, w dobrym stanie. I w lazarecie nawiązałem znajomość z szefem kuchni, też jeniec wojenny, który zarządzał obieraniem kartofli. Kartofle dostawaliśmy tylko raz na tydzień, to był rarytas, a to były na wpół zgniłe kartofle, ale trzeba było je obrać. I przekupiłem go.
Papierosy były gotówką. Przekupiłem go dwudziestoma paczkami papierosów.
Papierosy były z paczek amerykańskich.
Raz na miesiąc i tam było dziesięć paczek papierosów, tak że jak byłem tam ze cztery miesiące, to trochę sobie nazbierałem tych papierosów. Tak że zapłaciłem łapówkę i zostałem pracownikiem kuchni, a to było bardzo intratne, ponieważ przy tym obieraniu kartofli zawsze ukradłem trochę kartofli w spodniach i wyniosłem je.
Ja je sprzedawałem za papierosy. Tak to było. Ja byłem „potentatem” bogatym, tak że mi się dobrze wiodło w szpitalu. Były specjalne maszynki skonstruowane, bardzo pomysłowe, z takim nadmuchem powietrza, że można było wziąć dosłownie pół brykietu węgla i na tym ugotować sobie obiad, tak że kartofel był bardzo dużej wartości, to było dodatkowe jedzenie. Myśmy nie cierpieli głodu, ale jedzenie w pozostałe dni, poza tą jedną zupą kartoflaną, było strasznie marne. Jedno z dań po niemiecku nazywało się Stacheldraht Suppe, zupa z drutu kolczastego, to były jakieś jarzyny o okropnie piekącym smaku. I oni nam to dawali dwa, czasem nawet trzy razy w tygodniu, z wodą, nie było żadnych kartofli, żadnego jedzenia. Tak że nie było dużo jedzenia i kartofel był bardzo wartościowy. Ja to robiłem mniej więcej do połowy marca i doszedłem do wniosku, że nie trzeba sobie tak organizmu psuć tą maścią salicylową, przestałem się smarować, rana się zagoiła przez tydzień, przyszedł doktor i wyrzucił mnie do głównego obozu. To nie było takie złe, bo tam było dużo jeńców, którzy dostarczali informacje, jak przeżyć w obozie, jak sobie dać radę.
Jeńcy byli wysyłani do pracy. Najlepsza praca była u chłopów, bo było jedzenie, a najgorsza praca była w mieście, bo alianci stale bombardowali Niemcy, tak że lepiej było nie iść do pracy. To ja sobie wykombinowałem i zgłosiłem się jako wolontariusz do rąbania drzewa dla obozu. To brali nas na zewnątrz obozu, poza ogrodzenia i myśmy ścinali drzewa, rąbali na kawałki i przygotowywali opał dla kuchni, dla ogrzewania.
Wtedy już tak, wtedy już nabrałem sił, bo to był już prawie kwiecień.
Nie było kontaktu z nimi. Żołnierze nas pilnowali, a myśmy siedzieli zamknięci w obozie.
To był półwojskowy porządek. Ale ogólnie rzecz biorąc, w tym obozie było marnie. Przede wszystkim było brudno. Prycze były strasznie brudne, tej słomy na pryczach to prawie nie było, na deskach się leżało, podłoga była brudna. Marne warunki życiowe. To była racja, że szpital był o wiele lepszy aniżeli główny obóz. Tak że jak ja miałem szansę wyjścia na zewnątrz, to to było pewnego rodzaju ćwiczenie, ale celem tego było, żeby znaleźć w ogrodzeniu obozu miejsca, gdzie są zrobione dziury, przez które można by uciec. Bośmy myśleli o tym, żeby uciec z tego obozu, i znaleźliśmy [dziurę]. Ale są dwa pasma drutów [kolczastych] w obozie: jedno pasmo, które zamykało główny obóz, a potem drugie pasmo było dwieście, trzysta metrów dalej i zamykało jeszcze większy teren, na którym jeńcy mieli nie być, myśmy mieli tylko być w tym wewnętrznym ogrodzeniu. Tak żeśmy znaleźli dwa takie miejsca, gdzie były zrobione dziury – nie wiem przez kogo, ale były zrobione. To był pierwszy stopień przygotowania do ucieczki. A w środku obozu znaleźliśmy potem jedno przejście, gdzie też były takie druty powyginane, można było się prześliznąć przez pierwszy okręg drutów i on był z daleka od tych budek strażniczych. Bo co pewien czas były budki strażnicze i oni tam patrzyli, co się dzieje. Jak się zaczął zbliżać front sowiecki…
Docierały, tak. Ja nie wiem, jak to było, ale były informacje, może oni mieli kontakty. Jakby nie było, czterdzieści tysięcy ludzi to jest kupa ludzi. Myśmy dowiedzieli się, że Sowieci traktują polskich jeńców niedobrze. Nie to, żeby ich zabijali, ale traktowali ich źle. A ponieważ my już mieliśmy uprzedzenie do komunistów, to zdecydowałem się z dwoma moimi przyjaciółmi, że my uciekniemy z obozu. I przygotowaliśmy się do tego, najpierw obserwując wyjścia na zewnątrz, w czasie rąbania drzewa, a potem penetrując od środka ten środkowy okręg drutów. No i jak front przybliżył się tak, że słychać było wyraźnie artylerię, a Niemcy już przestali się nami interesować, bo oni już byli przerażeni, co tu robić, uciekać, to była okazja, żeby wykorzystać ten moment i wysunąć się z obozu. I tak żeśmy zrobili.
Myśmy wzięli puszki konserwowe na dwa dni i było miasto na zachód od nas, jakieś trzydzieści kilometrów, Genthin, nad rzeką chyba Łabą, Elbe po niemiecku, i żeśmy chcieli tam dojść i przeprawić się na drugą stronę, bo na drugiej stronie już byli Amerykanie. No i żeśmy się prześliznęli przez te pierwsze druty, idziemy na tym zewnętrznym pasie, a tu oddział niemiecki się ustawia w szeregu, ze trzydziestu Niemców w ordynku. Ale byliśmy na to przygotowani, bo myśmy szli w porządkowym układzie: jeden, najwyższy, na przodzie, a dwóch z tyłu maszerowało za nim. Wiedzieliśmy, że Niemcy respektują porządek i taką dyscyplinę wojskową, to przed tym oddziałem żeśmy przemaszerowali, nie będąc zatrzymani. Wielkie szczęście. Tak że to się nam udało i wtedy pomaszerowaliśmy do tego zewnętrznego pasa drutów kolczastych, do tych miejsc, które żeśmy odkryli w czasie rąbania drzewa, i wysunęliśmy się na zewnątrz, wolni. Tak się zaczęła ucieczka.
Ona była skomplikowana, bo jak żeśmy wyszli z lasu po jakichś może dwóch kilometrach, wychodzimy z lasu na dużą polanę, a tu przed nami wał ziemi na „pięć pięter”, olbrzymi. Armaty, jakieś karabiny maszynowe, superuzbrojenie, a my na froncie tego stoimy.
Myśmy mieli bluzy obozowe.
Tak, z tyłu były takie duże litery KG – Kriegsgefangene, co znaczy jeniec wojenny. I to było bardzo ważne, bo to była legitymacja identyfikująca nas, że my jesteśmy jeńcy wojskowi. Tak że doszliśmy do tego wału, ja znałem niemiecki dość dobrze, podszedł oficer i mówi: „Co wy tu robicie?”. A my mówimy, że myśmy byli na takim wyrębie drzewa i że komendant rozkazał nam iść do tego miasta na zachód, żeby się stawić w miejskiej komendzie i tam zameldować. I oni to kłamstwo połknęli, pozwolili nam przejść przez tę fortyfikację. Niesamowite, bo tam dopiero było widać, jak żeśmy się wdrapali po tym zboczu, jakie tam działa stoją, jakie tam ckm-y stoją, super. Ruscy to ich zmietli w przeciągu pół godziny chyba. Tak żeśmy byli ciągle przed ruskimi, ale już słychać artylerię było dobrze, przeszliśmy przez te zapory i szliśmy na zachód. Z wieloma rozmaitymi przygodami doszliśmy nad brzeg Łaby i penetrując brzeg, zawarliśmy znajomość z belgijskimi jeńcami, którzy zdobyli barkę, tak że razem z tymi jeńcami żeśmy się na barkę załadowali i z wielkim trudem przepłynęliśmy na drugą stronę. Tak żeśmy się dostali do Amerykanów.
Oni segregowali, kto jest kto, bo tam kilka Niemców się też dostało, to Niemcy byli osobno, Belgowie osobno, a nam, Polakom, powiedzieli: „A, wy Polacy, to wy należycie na wschodni brzeg, zaraz was tam z powrotem odwieziemy”. Wsadzili nas do willi, zamknęli w pokoju na klucz, pięć sekund, przez okno wyskoczyliśmy i żeśmy ukradli trzy rowery i odjechali. Taka była historia z Amerykanami. Tak że się nam ta ucieczka udała.
Myśmy dotarli do takiego centrum, które gromadziło osoby wywiezione na roboty do Niemiec, wieża Babel, wszystkie narodowości, ale to było prowadzone przez UNRRA, taka była organizacja Narodów Zjednoczonych. Pościel była, jedzenie było, nawet rozrywki były, już kulturalnie. I tam żeśmy się zatrzymali na dwa dni i potem stamtąd dalej żeśmy jechali na zachód. Bo jeden z nas trzech miał ojca w Anglii i chciał się z nim koniecznie zobaczyć, a był fatalnie postrzelony w czasie Powstania, oko i pół twarzy zupełnie zmiażdżone, tak że półślepy był. Tak że on parł właściwie, żebyśmy dalej jechali na zachód. Później żeśmy się rozłączyli, bo on poszedł do brygady Maczka, pancerna brygada polskich wojsk, a myśmy pojechali na południowy zachód do Monachium, bo koło Monachium było centrum polskich żołnierzy w Niemczech.
Tak. Pierwszorzędny był kontakt, bo to ludzie ze wszystkich krajów podróżowali, szukali dojścia.
Niemcy byli kompletnie stłamszeni, w ogóle nie mieli do powiedzenia nic. Nie to, że trzecia nacja, zupełne zero – byli przerażeni i zupełnie stłamszeni. No tak, ale to weszły wojska amerykańskie albo brytyjskie i pobiły ich wojska.
To nic, Niemcy byli zupełnie stłamszeni, przynajmniej w tym okresie absolutnie nie było problemu z Niemcami. To myśmy tam w tym obozie w Murnau się zakwaterowali i to było ważne, bo myśmy byli zidentyfikowani jako kombatanci, dostaliśmy papiery, legitymacje i nawet żołd nam płacili, pieniądze żeśmy dostawali. Było jedzenie, pościel i tak dalej. Ja tam nie byłem długo, ja się szybko przeniosłem do Monachium, bo UNRRA w Monachium zorganizowała uniwersytet, a ja interesowałem się chemią, chciałem studiować chemię, to tam poszedłem, żeby się przygotowywać do zawodu chemika. To tam studiowałem prawie przez rok czasu. Potem wróciłem do Polski.
Nie, rodzice do mnie pisali. Nawiązałem z nimi kontakt i oboje, matka i ojciec, nalegali, żebym wrócił, że nie mam zawodu, że będzie mi ciężko bardzo bez zaplecza rodziny dać sobie radę samodzielnie na Zachodzie, że lepiej jest wrócić do Polski, skończyć studia i wtedy mogę sobie robić, co mi się podoba. A ponadto mój ojciec był chory na serce, to matka chciała mieć pomoc w synu w opiece nad ojcem. Tak że ten list od rodziców właściwie zadecydował o powrocie do kraju.
Były transporty, które szły z Monachium do Polski.
Oni też rozważali powrót do Polski, wielu z nich, tak że nie było negatywnego punktu widzenia, że ja się zdecydowałem jechać do komunistów. Nie było negatywnego odbioru, raczej był pozytywny.
Tak że ja takim transportem przyjechałem do Polski, do Zebrzydowic, tam był punkt odbioru. I dosłownie w parę minut po moim przybyciu do Zebrzydowic zostałem zaaresztowany i wsadzony do więzienia przez UB. To mnie zawieźli do Katowic. To ja już byłem doświadczonym więźniem, to już drugie więzienie.
Nie było przeciwko mnie żadnego oskarżenia i w ogóle się mną nie interesowali. Oni wrzucali do więzienia wszystkich tych, co byli podejrzani. W tym więzieniu dostałem pierwszą lekcję tego, co się w Polsce dzieje.
To był rok 1946. I to był jeden z zarzutów przeciwko mnie, że ja wróciłem do Polski za późno. „Ty siedziałeś rok czasu i stałeś się szpiegiem”. To tego się dowiedziałem dopiero w celi więziennej, wśród tych dwudziestu [więźniów było też] trzech ideowych komunistów, którzy też zostali zaaresztowani, ponieważ nie byli całkowicie niewolniczo posłuszni władzom komunistycznym, pozwolili sobie na niezależną myśl. I oni mi powiedzieli: „Słuchaj, uciekaj za granicę”. Ja powiedziałem: „Nie mam szansy”. – „Uciekaj za granicę, ponieważ tu będzie straszny terror”.
Tak. „Ty zostałeś zaaresztowany dlatego, żeś nie wrócił w czterdziestym piątym roku, w związku z tym automatycznie stajesz się szpiegiem. Czyli siedzisz tu za szpiegostwo. Oni cię nie będą przesłuchiwać, ty możesz tu siedzieć pięć lat, nikt się nie będzie tobą interesował, ale masz dostać nauczkę, jak to jest”. I powiedzieli mi: „Trzymaj język za zębami, bo tu będzie pełno szpiegów naokoło ciebie. To jest taka polityka partii”. Tak że oni mi dali dobrą nauczkę w tym więzieniu.
Trzy miesiące.
Nie. Wrzucony bez oskarżenia, bez niczego, nikt się nie interesuje. Ci komuniści, przy okazji, siedzieli przeszło pół roku, żadnego przesłuchania, żadnego oskarżenia. Po prostu usunięcie ludzi podejrzanych na bok. Mój ojciec jakoś to załatwił, nie wiem jak, ale on był tym, który mnie wyciągnął z tego więzienia po trzech miesiącach. Tak że wyszedłem z tego, ale mam doświadczenie w niemieckim więzieniu i w sowieckim więzieniu.
Wtedy nie miałem matury, nie.
Nie, załatwili mi maturę, że tak powiem, polubownie. Ja wróciłem do tego kierownika kompletów, a oni mi dali maturę bez kończenia drugiej klasy gimnazjalnej. Może to tak przez palce trochę patrzyli, bo może moje przejścia były takie, że chcieli mi ułatwić życie. Tak że dostałem maturę, ale nie wysilając się. I to było potrzebne. W tym samym roku, czterdziestym szóstym, [zostałem przyjęty] na Uniwersytet Warszawski.
Tak, był pisemny egzamin z chemii, ale ja byłem bardzo dobrze przygotowany, bo chemią interesowałem się od lat dziesięciu – miałem dziesięć lat, jak byłem zdecydowany, że będę chemikiem w życiu. Bardzo szczęśliwa sytuacja, wiedzieć, co robić w życiu. Tak że ja czytałem książki chemiczne, miałem laboratorium chemiczne w domu, ku zgrozie moich rodziców, tak że moje wypracowanie musiało być bardzo dobre, bo byłem przyjęty bez żadnych obiekcji, w pierwszej turze.
Właśnie. To jest właśnie dziwne dla mnie, bo mój ojciec powinien być w klasie najgorszych burżujów – wysokie stanowisko dyrektorskie, duże uposażenie w górnej klasie średniej.
Nie sprawdzał, może dlatego, że to jeszcze było wcześnie, czterdziesty szósty rok.
Nauczyłem się w więzieniu: „Nie wstępuj do żadnej organizacji, bo to wszystko jest wywiad. Oni będą ciebie kontrolować i wywiad”. Tak że nie należałem do żadnej organizacji. Zawodowo na studiach chemicznych była organizacja, która się nazywała Koło Chemików, która się zajmowała sprawami studenckimi. I na drugim roku studiów, w wolnych wyborach zostałem wybrany prezesem tego koła, bo byłem bardzo dobrym chemikiem tam, jednym z najlepszych.
Bez żadnych problemów.
Nie, ja się nie przyznawałem do tego, bo znowu w więzieniu powiedzieli mi: „Nic nie mów o AK”. Ja na przykład nie byłem członkiem ZBoWiD-u, nie zarejestrowałem się i to dobrze było, tak że komuniści nie wiedzieli o mnie, że byłem w AK.
Niemcy mnie ranili w czasie Powstania, w czasie walk, to nie znaczy, że byłem Powstańcem. Ja byłem ranny w czasie Powstania, wywieziony do Niemiec na roboty, tak to powiedziałem, i nim skontaktowałem się z rodziną, upłynął rok czasu. To takie kłamstewka poszły.
To chyba było przede mną.
Ja byłem apolityczny na studiach, nie mieszałem się w żadne polityczne sprawy. Bo ja zawsze chciałem wyemigrować z Europy. Europa była niebezpieczna.
Miałem to na myśli, już jak byłem w Niemczech po wojnie.
No, jeszcze nie wiedziałem wtedy, jak to zorganizować. Ale byłem przygotowany, żeby nie palić za sobą mostów niewłaściwymi posunięciami. Na przykład mniej więcej dziesięć lat po zakończeniu wojny jeden z tych trzech chłopców, cośmy razem uciekli, przyjechał do Warszawy ze Stanów Zjednoczonych i chciał ze mną nawiązać kontakt. Ja nie nawiązałem z nim kontaktu, bo wiedziałem, że kontakt z Amerykaninem to jest czarna plama na życiorysie. To taki przykład.
Nie, żadnego kontaktu nie miałem z nimi.
Niewidoczne. Ja nie byłem tego świadomy, że są obchody Powstania.
W moim pojęciu komuniści starali się zniszczyć wszelką pamięć po Powstaniu i nie celebrować, tak że wydaje mi się, że nie było żadnych oficjalnych obchodów. Ja nie miałem kontaktu z podziemiem, jak już wróciłem.
Nie miałem kontaktu z nimi, bo ja przygotowywałem sobie drogę, żeby mieć czysty życiorys w stosunku do komunistów, bo ja ich muszę oszukać w przyszłości, żeby wyjechać.
Nie, nie baliśmy się, bo te kukuruźniki latały nam nad głowami. Ale zorientowaliśmy się dość szybko, że sytuacja jest niekorzystna dla Powstania, że ruscy nie atakują Niemców przez Wisłę. Bo oni nie zaatakowali i to było oczywiste. Te kukuruźniki latały pewnie na wywiad, ale to nie była żadna wojskowa pomoc dla Powstania.
Dowód był, że oni nie pomagają, bo na przykład broń była potrzebna, że nie zrzucają nam żadnej broni, a mogli to zrobić bardzo łatwo.
Szczególnie o rusków, Sowietów, tak. Oczywiście, rozmawialiśmy i czekaliśmy na pomoc.
Był zrzut raz zrobiony, amerykański, ale myśmy zajmowali tak mały teren, że ten zrzut poszedł głównie w ręce niemieckie. Myśmy dostali tam może dziesięć procent. Trochę broni przyszło, ale bardzo mało. Tak że myśmy rozmawiali o tym, że Sowieci są potrzebni, żeby zaatakować Niemców, ale jak to się nie zdarzyło przez dwa, cztery tygodnie, to było oczywiste, że oni coś tam knują na naszą niekorzyść, że nie przyjdą z pomocą.
Ja po studiach dostałem pracę jako kierownik pracowni chemicznej w Państwowym Zakładzie Higieny, PZH, w Wydziale Surowic i Szczepionek, to taka była praca. Wydział ten po roku został przekształcony w samodzielne przedsiębiorstwo, z tego stworzono Warszawską Wytwórnię Surowic i Szczepionek i ciągle byłem tam kierownikiem pracowni chemicznej, to znaczy badałem składniki w szczepionkach, czy są we właściwej koncentracji, co tam jeszcze trzeba dodać. Ponadto robiłem też trochę badań i patenty nawet mam z tamtego czasu na wytwór pewnych środków leczniczych.
Katastrofalne, bo Warszawa w czterdziestym szóstym roku była jeszcze w ruinach. To było miasto, które dopiero zaczynało się odbudowywać.
Nie, wszystko było zrujnowane.
W Milanówku. Właśnie na szczęście była ta posesja w Milanówku i ja na studia dojeżdżałem z Milanówka do Warszawy.
Wiele razy w czasie weekendów, przeważnie w niedziele żeśmy szli na odgruzowanie. Pamiętam, że głównie w okolicy Starego Miasta, tam nas brano.
Katastrofalne. To było kompletne zniszczenie miasta, które ja znałem. Starówka to przecież obraz rozpaczy był.
Nadzieja była, dlatego że myśmy jednak pomagali odbudować Warszawę, no i co najważniejsze, że była decyzja, żeby Warszawę odbudować. Jedna z koncepcji była taka, żeby nie odbudować i przenieść to miasto gdzieś indziej.
Odbierałem to z pewnym negatywnym uczuciem, dlatego że to zmieniało miasto, które ja znałem jako dziecko, to było zupełnie coś nowego. Ale stosunek był taki, że to są wrogowie, komuniści, którzy robią, co im się podoba, ponieważ zagarnęli władzę.
Oczywiście, tak. To byli obcy ludzie.
Ale mieli wpływ, dlatego że to byli komuniści, którzy wyodrębnili z Państwowego Zakładu Higieny jeden oddział i zrobili z Surowic i Szczepionek osobne przedsiębiorstwo, co moim zdaniem było dużym błędem. Bo oni odseparowali instytucję, która bardzo silnie opiera się na badaniach naukowych, a PZH było instytucją naukową, a Wytwórnia była instytucją robotniczą. To tam przyszły związki zawodowe i polityczni rozmaici mówcy, myśmy ciągle mieli zebrania, które miały nas kształcić jako nowych komunistów, to wszystko było odbierane bardzo negatywnie, ale tak samo bardzo nieprzyjemnie.
Tak jest, były naciski, żebym wstąpił do partii. Powiedziałem, że muszę się zastanowić, to oni mnie wpisali na listę kandydata i to się nie zmieniło, ja nigdy nie zrobiłem żadnych kroków w tym kierunku, ja tym kandydatem byłem tam w nieskończoność. Nie byłem członkiem partii.
Tak, słyszałem o tym, że ruscy albo zabijali, albo wywozili na Sybir, szczególnie główne kierownictwo AK. Byłem tego świadomy.
Nie, dlatego że ja nie wypuściłem tej informacji od siebie. To znaczy nie zgłosiłem się do żadnej organizacji ani nie pisałem o AK w moich życiorysach. To nie istniało. Tak że przypuszczam, że oni zostali oszukani dobrze, że ja nie należałem do tej organizacji. Ale to było częścią planu mojej emigracji.
W 1968 roku. Ale to było przygotowane, bo ja w międzyczasie byłem dwa razy za granicą, w Czechosłowacji i w NRD, i dwa razy w zachodnich krajach. Ja mieszkałem w Austrii, w Wiedniu przez dwa lata i tam pracowałem przez długi okres.
W Austrii ja wygrałem konkurencję o stypendium Międzynarodowej Agencji [Energii] Atomowej, żeby zostać przeszkolonym w używaniu radioaktywnych izotopów w badaniach biologicznych. To było na szkolenie, to wygrałem, dostałem stypendium, to musieli mnie wysłać na to. Zostałem wysłany i wróciłem – to był pierwszy atut w moim ręku, że ja wracam do Polski. A potem byłem w Szwecji na międzynarodowym kongresie i pracowałem tam w laboratorium znanego uczonego dwa miesiące i wróciłem ze Szwecji do Polski. Tak że miałem dwa atuty w ręku, że wyjeżdżam za granicę i wracam. Tak że jak przyszła ta sprawa Stanów Zjednoczonych, to mi pozwolili wyjechać.
To była przeze mnie stworzona sytuacja. Ja się dowiedziałem od mojego przyjaciela, że „jak chcesz dostać się do Stanów, to musisz napisać prośbę o pracę”. To ja napisałem takie listy, ale nie wysłałem ich z Polski. Wiedziałem, że to będzie czytane, to ja się zdradzę, to ja te listy napisałem po angielsku i mój przyjaciel zabrał je do Francji i stamtąd wysłał do Stanów Zjednoczonych. Tak że zaproszenie przyszło do mnie oficjalnie z zewnątrz, a nie z mojej akcji. Dobrze zrobione?
Tak to było i to się udało.
Tak. Tak że ja dostałem korespondencję ze Stanów Zjednoczonych, przyjechał ten profesor do Polski notabene i pytał się: „Kto to jest Budzyński?”. Ale ja już byłem znany w środowisku naukowym, tak że profesorowie mieli o mnie dobrą opinię, tak że już miałem zaplecze. Wyjechałem do Stanów, mając pozycję, pracę i wszystko zapewnione. To było oczywiście dobrze zrobione.
Doskonały, nadzwyczajny. Ja sobie oszczędziłem dwadzieścia dwa lata życia pod reżimem komunistycznym.
W marcu jeszcze byłem i przed oknami naszego domu były demonstracje i milicja zaatakowała studentów, tak że to widziałem. To było po tym, bo ja wyjechałem w październiku sześćdziesiątego ósmego roku, pod koniec roku.
To była katastrofa dla polskiego narodu, tak to oceniam. Ale katastrofa, której nie mogliśmy uniknąć. Jak to bardzo często w polskiej historii było, myśmy byli postawieni w sytuacji bez wyjścia. Powstanie musiało wybuchnąć. Ci, co piszą artykuły, że to był błąd, to nie mają zrozumienia, jak się działo za czasów okupacji. Musiało wybuchnąć, ponieważ większość Polaków czekała na moment, kiedy Niemcy będą osłabieni, żeby zemścić się za potworności, których się dopuścili w czasie wojny.
Tak, oczywiście. Tak że Powstanie musiało wybuchnąć, a gdyby „Bór” Komorowski nie wydał rozkazu na Powstanie, to i tak oddziały lepiej uzbrojone wystąpiłyby do walki, jak „Parasol” albo „Zośka”, które miały dobre uzbrojenie. Zostałyby starte na proch przez Niemców, nie przeżyłyby Powstania przez sześćdziesiąt trzy dni. Jeśli chodzi o mój udział w Powstaniu, ja nie mam absolutnie żadnych pretensji. Naszym obowiązkiem jako Polaków było wtedy brać udział w zjednoczonym froncie przeciwko Niemcom, nawet jeżeli to groziło zabiciem czy ciężkimi ranami. Tak że ja nie obwiniam nikogo za to, że ja byłem ranny i cierpiałem po tym. Sytuacja nie do uniknięcia.
Chyba nie, bo ja zamknąłem tę kartę historii. Jest złożona w teczce, zapieczętowana i należy do przeszłości.
Zabiłbym bez wahania człowieka, który jest moim wrogiem. Ale człowieka, który nie jest moim wrogiem, to bym nie zabił.
Oczywiście, wrogiem przez fakt, że był Niemcem. Szczególnie, jeżeli był w mundurze. Ale tak jak myśmy prowadzili walkę na Powstaniu, to nie widzi się, czy strzał kończy się sukcesem, czy nie, bo trzeba się chować po strzale zaraz. Tak że oddaje się strzał i nawet pewnie zanim ta kula doleci do tego człowieka, to już trzeba się chować.
No, ale przeważnie było ich więcej. To nie był pojedynczy Niemiec, bo to przeważnie oddziały były, które atakowały.
Warszawa, 17 listopada 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek