Nazywam się Stanisław Potempski, urodziłem się 14 stycznia 1921 roku w Warszawie, ukończyłem Gimnazjum Państwowe imienia Stanisława Staszica w 1938 roku, od razu zdałem egzamin na Politechnikę na Wydział Elektryczny i poszedłem ochotniczo do wojska, żeby odsłużyć najpierw wojsko, a potem studiować i dostałem się do Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, to był rok 1938. W 1939, już po ukończeniu Szkoły Podchorążych dostałem przydział do Ósmego PAL-u w Płocku, czyli do Pułku Artylerii Lekkiej i tak się złożyło... byłem raczej pacyfistą i mnie to wojsko nie bardzo odpowiadało, a ponieważ dolegał mi wyrostek robaczkowy i miałem jego ataki już wcześniej, jakoś tak zacząłem sobie przyciskać tą kiszkę, że lekarz wojskowy w Płocku stwierdził: „O, to trzeba iść na operację, bo jest zapalenie wyrostka robaczkowego.” I przysłano mnie do szpitala w Warszawie, nie pamiętam, jak się wtedy MON-owski szpital nazywał, na Nowowiejskiej, nadal jest wielki szpital i dosłownie 24 sierpnia byłem już przygotowany do operacji. Operacja miała być następnego dnia, 25 sierpnia, ale to się tak złożyło, że 25 [sierpnia]... może datę mylę, 25 czy 26, była pierwsza mobilizacja i ten lekarz mówi: „O, mamy mobilizację, będzie wojna, to bierzemy podchorążego na operację trzy tygodnie i będzie mógł walczyć”. Mówię: „O nie, jeżeli jest mobilizacja, to ja żadną operację nie, tylko wracam do pułku...” dlatego, że wiedziałem, że to jest trochę moja choroba sztucznie wywołana, bo miałem dosyć wojska i myślałem sobie, że jak mnie ta operacja czeka, to lepiej ją sobie załatwię od razu w czasie wojska. Oczywiście zwolnili, jak pan podchorąży chce, to dobrze, i jak wróciłem do Płocka to już się okazało, że wojsko, ten Ósmy mój PAL był w drodze na pozycje wyjściowe, ale jakoś ten pułk dogoniłem i dostałem funkcję podoficera łącznikowego baterii, to taki, który na punkcie dowodzenia pełni funkcje łącznikowe. W tym stanie brałem udział w bitwie pod Mławą, a później cały pułk i całe wojsko cofało się do Modlina i objęliśmy pozycje w obronie Modlina. Tak, że w 1939 roku brałem udział w obronie Modlina i co ciekawe, że Modlin kapitulował na warunkach... Dostaliśmy warunki honorowe, do tego stopnia, mało kto o tym wie, że zabrano nas do obozu jenieckiego w Działdowie, ale od razu było wiadomo, że po sprawdzeniu, czy ktoś nie jest jakimś przestępcą, zostajemy zwalniani z adnotacją, że wolno nam zachować broń białą. Tak, że dostałem pismo, że jestem zwalniany z honorowej niewoli i dostałem bagnet i przywiozłem go ze sobą do Warszawy. To była heca, bo ten bagnet położyłem na jakimś blacie z tym zaświadczeniem, żeby Niemcy widzieli, że zostałem legalnie zwolniony i mam prawo ten bagnet [mieć], bo dla podchorążych bagnet był białą bronią. Te piękne czasy zaraz się skończyły, że się wydawało, że to jest jeszcze jakaś wojna honorowa. Oczywiście Niemcy nakazali wszystkim, nie pamiętam, zdaje się, że oficerom, zgłosić się któregoś lutego chyba 1940 roku na dworzec i że idą do niewoli jako oficerowie. Myślę sobie, że do niewoli, to jeszcze mam czasu, oczywiście się nie zgłosiłem i od razu w 1940 na jesieni, gdzieś chyba w listopadzie, kolega mnie wprowadził,
dostałem namiar na Stronnictwo Narodowe, tak się nazywało, przedwojenne, myśmy chcieli być w konspiracji i działać. To było tak, że kto się pierwszy trafił, do tego związku się człowiek zapisywał. Ten kolega nas wprowadził do Stronnictwa Narodowego, o czym myśmy jeszcze nie wiedzieli, że to jest Stronnictwo Narodowe. Najpierw, okazuje się, że jest zebranie, taką piątkę, którą on zwerbował, mnie i paru kolegów, takie pierwsze zebranie, na którym od razu składa się przysięgę, że zachowa się w tajemnicy to, co dotyczy Stronnictwa Narodowego. Później następuje szkolenie trzymiesięczne, właściwie szkolenie nie wojskowe, tylko polityczne. I ciekawe, że po tym politycznym szkoleniu, po tych trzech miesiącach składa się następne przyrzeczenie, właściwie rotę przysięgi, i tą rotą już się zobowiązuje do pracy w tej organizacji i z wszelkimi konsekwencjami, życie poświęcić. I ciekawe, że jeden z naszych kolegów, bo to wszyscy byli koledzy ze szkoły, harcerze, do drużyny harcerskiej należeliśmy, jeden się nie zdecydował, bo mu Stronnictwo Narodowe nie odpowiadało. Jego ojciec był działaczem Stronnictwa Ludowego i jak po tych trzech miesiącach się zorientował, że to jest Stronnictwo Narodowe, to się wycofał, to znaczy tylko złożył tę pierwszą przysięgę o zachowaniu tajemnicy. On później brał udział w Powstaniu w „Baszcie” na Mokotowie. Myśmy w pięciu pozostali, dostaliśmy swoje przydziały i numery ewidencyjne, to był bardzo dobry pomysł, nie żaden pseudonim, tylko numery. Wiadomo, numer jest niepowtarzalny, jak dostałem numer 1069, to drugiego takiego nie było, koledzy byli na przykład 1068 czy 1080 czy inne...
Jak już pozostaliśmy od 1940 roku w tej organizacji, to w lutym 1942 już zostało podpisane wstąpienie naszej [organizacji], to się nazywało Narodowa Organizacja Wojskowa. Stronnictwo Narodowe to było polityczne, swoją drogą, a ono stworzyło Narodową Organizację Wojskową, która właściwie była najliczniejszym udziałowcem Armii Krajowej. Inne, które też przyłączyły się do Armii Krajowej, która powstała w 1942 roku, w lutym chyba, myśmy też przystąpili i odtąd byliśmy Armią Krajową. Ponieważ byłem już podchorążym przedwojennym, to dostałem awans na ogniomistrza, później na podporucznika. W 1943 roku zostałem mianowany podporucznikiem, zostało to zresztą zweryfikowane po wojnie i zgodnie z tym, że byłem fachowcem, to otrzymywałem odpowiednie zadanie. W Stronnictwie byłem, zdaje się, zastępcą na Żoliborz, bo to głównie nasza organizacja miała [zadania] na Żoliborzu, więc może dlatego zostałem tym zastępcą, a pod koniec, w 1943 roku, jak został aresztowany dowódca szkoły podoficerskiej, to objąłem jego funkcję i byłem dowódcą szkoły podoficerskiej do wybuchu Powstania. Do Powstania myśmy szli bez przekonania, może nie wszyscy, ale ja właśnie byłem pacyfistą, nie wierzyłem w skuteczność tego Powstania... W czasie okupacji studiowałem, oczywiście poza pracą konspiracyjną, pracowałem jako rikszarz, jako drwal... różnych funkcji się imałem. Później zacząłem pracować w Elektrowni Warszawskiej na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie teraz się mieści, żarówki stemplowałem i jednocześnie zacząłem w 1942 roku studia. Niemcy otworzyli Państwową Wyższą Szkołę Techniczną – PWST [...]. To właściwie była tajna Politechnika, dlatego, że wykładowcy byli wszyscy przedwojenni profesorowie czy wykładowcy z Politechniki Warszawskiej i starali się nam jak najwięcej [przekazać] w tym okresie, czyli od 1942 roku, do Powstania. Myśmy przez te dwa lata przerobili bardzo dużo materiału. [Ta szkoła] była dwuletnia, tak że już 30 lipca, siedziałem sobie i pisałem pracę dyplomową z maszyn. Przychodzi łącznik, czy on przyszedł pierwszego sierpnia, już nie pamiętam, mówi: „O trzeciej macie być na Długiej 7, bo o piątej Powstanie.” Jak się zobowiązałem, to idę do tego Powstania. Akurat na Żoliborzu wybuchło wcześniej już, koło drugiej były jakieś strzały, było jakieś nieporozumienie zbrojne, ale jeszcze jakoś udało się tam przejechać. Stawiłem się na Długiej. Bractwo było właściwie nieuzbrojone, prawie wcale broni nie mieliśmy i szczerze mówiąc, Stronnictwo Narodowe nie było przekonane do słuszności Powstania, w tym momencie. I nasz dowódca zdecydował, że ci co nie mają broni i chcą zostać, pozostają na Starym Mieście, reszta, która chce nadal walczyć próbujemy się przedostać do Puszczy Kampinoskiej i stamtąd po dozbrojeniu się, ewentualnie wracać do Warszawy. W nocy szliśmy. Doszliśmy do... pamiętam tylko nazwę, kaplicy Halpertów, na cmentarz ewangelicki, przez Powązki jakoś przeszliśmy. Deszcz lał straszny, mokro, my wszyscy zmoczeni, ciemno, środek nocy, byłem harcerzem, żadnej wódki nigdy dotychczas nie piłem... Byłem adiutantem batalionu „Antoni”, Brockhausen to był dowódca tego batalionu, zawodowy major. Oczywiście miałem już jakąś szarżę... ci młodsi ode mnie, skombinowali gdzieś [alkohol] i mówią: „Panie podchorąży, tu jest, niech pan wypije, bo trzeba troszkę, żeby się rozgrzać... ”Wziąłem butelkę, to się okazało, że to jest czysty spirytus, to było moje pierwsze takie ostudzenie. Następnego dnia, jakoś się rozstawiliśmy na cmentarzu i dowódca wyznaczył patrol, który ma stwierdzić, czy będzie możliwość przedostania się przez Górczewską poza miasto do tej Puszczy Kampinoskiej. Niestety, to się zakończyło bardzo tragicznie, bo dowódcą tego plutonu, był kolega Juliusz Chomicz, miał numer 1046, który nas wprowadził do NOW, on prowadził ten oddział i to się skończyło tragicznie, bo chłopcy byli w ogóle nie obeznani, on by podchorążym piechoty, on się orientował co i jak, ale ci chłopcy broń dostali, ale nie dużo, ale nie przeszkoleni... To było okropne, bo ośmiu czy dziewięciu... nie pamiętam, zginęło. Wystawiliśmy taką tablicę na Górczewskiej 45, jest tablica pamiątkowa, że tylu zginęło od razu 2 sierpnia, czyli drugiego dnia Powstania. Kilku się uratowało, jednemu udało się jakoś przedostać, myśleliśmy, że zginął, a on dopiero po wojnie, że on jakoś przeszedł pod torami nad Górczewską, i dostał się chyba do Kampinosu... już dokładnie nie wiem, w każdym razie był zagranicą, dopiero po wojnie się zgłosił do nas. Wielu jednak zginęło. Pierwsze zrzuty otrzymaliśmy, bo właśnie w tym rejonie dostaliśmy pierwsze zrzuty z Angliii, nie z Brindisi. Ale niewiele tego uzbrojenia, było kilka takich... „piaty”, to znaczy te z ręki można było strzelać skutecznie do czołgów. Po tym strasznym [zdarzeniu], dla nas okropnym, że tylu naszych kolegów zaraz pierwszego dnia, dla nas to był pierwszy dzień walki przecież, noc się nie liczy, zginęło, ale obsadziliśmy ten cmentarz i do 6 sierpnia go broniliśmy. Oczywiście Niemcy, wiadomo, że całą Wolę właściwie zmasakrowali, ludzi rozstrzeliwali, właściwie [ludność] cywilną i nie cywilną, ten szpital na Górczewskiej, na Płockiej, tak samo, tam jeden z naszych też zginął.
Nie widziałem, bo byłem na stanowisku na cmentarzu. Coś trochę się strzelało... ale w ogóle trudno to określić, do nas strzelali, myśmy strzelali. 6 [sierpnia] przyszedł rozkaz: „Wycofujemy się na Stare Miasto”, tośmy zgodnie z tym rozkazem wycofali się na Stare Miasto, z powrotem na tą Długą 7 czy 5, do swojego oddziału. I wtedy baon „Antoni” został wcielony do baonu „Gustaw”, dlatego, że ponieśliśmy [straty], bo to nie tylko tych dziewięciu, którzy zginęli na Górczewskiej, ale były jeszcze inne straty, baon był prawie nie za bardzo uzbrojony i został włączony 8 czy 10 sierpnia do baonu „Gustaw”. Wtedy już przestałem być adiutantem w baonie „Antoni”, zostałem dowódcą plutonu w kompanii „Aniela”, trzy kompanie, może więcej kompanii było... już nie pamiętam, tworzyły batalion „Gustaw”. [...] Batalion „Gustaw”, NOW znaczy, walczył na Starym Mieście, a drugi batalion NOW, czyli Narodowej Organizacji Wojskowej walczył od samego początku na Śródmieściu. [...] Stare Miasto, to wszyscy wiedzą, to były bardzo ciężkie przeżycia, i te bombardowania, właściwie palenie budynków, to się ratowało te budynki z płomieni, później doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu ratować z płomieni, bo [nadlatywały] następne „szafy”, tak żeśmy nazywali te gwiżdżące pociski ogromne i zapalające jakieś fosforowe. Całe życie przeniosło się do piwnic, do suteren, ale oddziały były wysyłane na obronę barykad na Miodową, na Śmiałą... nie pamiętam nazw, na Starym Mieście. [...]
Na Starym Mieście z jakimś oddziałem szliśmy na pomoc do Katedry, ale prowadził nas ktoś, kto znał [drogę], szliśmy piwnicami, to było tak gorąco, że właściwie nie można było wytrzymać, bo to wszystko spalone, popiół... Okazało się, że nie byliśmy tam już potrzebni, to taki jeden wypad. Potem byłem lekko ranny, śmiesznie, od granatu, ale z tyłu, to mnie ogromnie wstydziło, bo wyglądało tak jakbym uciekał, a ja wcale nie uciekałem, leżałem przy stanowisku i granat upadł z tyłu i mnie dziabnął, ale okazało się, że niegroźnie. Wobec tego zostałem wyznaczony na prowadzenie pierwszego z naszej grupy oddziału rannych do Śródmieścia, kanałami wyszliśmy, dokładnie chyba 29 sierpnia, to była pierwsza grupa prowadzona przez łączniczkę, z Placu Krasińskich, szliśmy, ranni, ale tacy ranni, którzy mogli iść, przez Miodową, później Krakowskim Przedmieściem, tam już wszystko Niemcy, było słychać, puszczali jakieś granaty, ale to jeszcze nie było tak [źle], później, w następnych dniach było gorzej, myśmy nie mieli tak źle. Po kilku godzinach marszu dochodzimy do Wareckiej, łączniczka doprowadza nas i mówi: „Tu wychodzimy.” Ale właz zamknięty, nie można wyjść. Ona mówi: „Czyżby to już Niemcy zajęli? Niemożliwe. Dlaczego właz zamknięty?” Co było robić, trzeba spróbować po tych szczeblach, co tam są, podsunąłem się pod samą górę i próbuję ten właz podnieść i jakoś mi się udało, uchyliłem go. Potem tłumaczyli, dlaczego [był zamknięty], bo był nalot i bali się, że bomba spadnie na ten właz i dlatego właz zakryli, nie wiedzieli, że wtedy przyjdziemy, sprawa się wyjaśniła. Później, ponieważ byłem lekko ranny, więc [poszedłem] do szpitala, odezwała się z powrotem ślepa kiszka, tak, że właściwie już we wrześniu nie brałem udziału w Powstaniu. Wyszedłem z cywilami, 3 października, do Pruszkowa, do tego obozu w Pruszkowie jako cywil.
Mój ojciec był elektrykiem, wykładowcą na Politechnice Warszawskiej od 1921 roku, do śmierci do 1936 roku wykładał lampy elektryczne, prostowniki, akumulatory. Oczywiście do harcerstwa należałem, w XVI WDH, to była jedna z najlepszych, przodujących drużyn harcerskich i właśnie z tej drużyny prawie wszyscy przeszli do NOW, do Organizacji Wojskowej Stronnictwa Narodowego. Jeszcze się polityką żadną nie interesowałem tylko harcerstwem. To przed wojną. Miałem dwie siostry starsze ode mnie i jednego starszego brata, który zmarł po kilku miesiącach życia. Mieszkaliśmy na ulicy Nowowiejskiej, wtedy się tak nazywała, a później przenieśliśmy się na Mokotowską 16. Jak już nie brałem udziału w walce, we wrześniu, to wróciłem do tego mieszkania, ojciec już nie żył, tylko matka żyła, i była jedna moja siostra... i druga chyba też nawet była. Siostra młodsza miała złamaną rękę w czasie walk, bo też brała oczywiście udział w Powstaniu. Jak to się stało... dokładnie nie pamiętam. Ona chyba dopiero się z matką spotkała gdzieś w Krakowie, bo matka się ewakuowała przez Pruszków, a ja też przez Pruszków... Też taka śmiesznostka,
w czasie okupacji matka, żeby jakoś zarobić na dom (ja mało zarabiałem, siostra starsza była już zamężna, miała dzieci, mieszkała gdzie indziej, a młodsza, Stefania [nie pracowała]), zdecydowały założyć klub brydżowy. I od 1940 roku w naszym mieszkaniu był klub brydżowy, to znaczy przychodzili goście we wtorki i piątki i grywali sobie w brydża, siostra zajmowała się trochę bufetem.
Raz przeżyliśmy... gestapo przyszło, od frontu, (bo były drzwi od przodu i od tyłu) i wtedy rewizja, bo oświetlony dom – po co? Dlaczego?, ktoś doniósł, na pewno, i co tu się dzieje? Moja siostra bardzo przytomnie powiedziała gestapowcom, że to jest rocznica jej ślubu, a ponieważ męża nie ma, to zaprosiła gości i jesteśmy tutaj. Na szczęście nikt [nie ucierpiał], chociaż ludzie mieli gazetki, a ja idiotycznie, jak można było, to już 1941 rok był, w wojskowych butach, w bryczesach... przecież zupełnie śmieszne... [W kieszeni] zawsze sobie nosiłem papier higieniczny, na wszelki wypadek i pamiętam, jak mnie ten obmacywał, z jakim zadowoleniem łapie [za kieszeń], wyciąga, myślał, że tajna prasa... Ale jakoś to się udało, że nic nie znaleźli i wycofali się, niczym to się skończyło. Przez parę tygodni czy miesięcy nawet, żadnego klubu nie było, ale później trzeba było żyć, ludzie jakoś się oswoili z tym, że jest okupacja, z powrotem grali w brydża, w pokera, przychodzili lekarze, to już czasem na całą noc, bo przecież była godzina policyjna, to jak przychodzili to całą noc [siedzieli]. Rezultat tego był taki, że jak wybuchło Powstanie, to akurat we wtorek, było pełno brydżystów i część rozeszła się do domów, bo może nie brali udziału bezpośrednio, nie wiedzieli o Powstaniu, a część spoza Warszawy, przyjeżdżali z Milanówka czy, już nie pamiętam, z Leśnej Podkowy, nie miało gdzie pójść, to zostali i grali dalej w brydża, na trzecim piętrze, póki było dosyć spokojnie na Śródmieściu. Dopiero jak Sowieci zaczęli 15 września jakąś akcję i wiem, że jeden pocisk wyrżnął akurat w okno, to już ich to zupełnie wystraszyło i wszystko się przeniosło do piwnicy. Jeszcze pamiętam, że chodziłem do Haberbuscha i Schiele[go], na Grzybowskiej... już nie potrafię sobie przypomnieć czy to był owies, [przynosiło się] worki, później się to jadło, „plujka” to się nazywało... czyżby tam była pszenica, ale chyba jęczmień. W każdym razie tak się gryzło i jadło, bo co innego nie było. Na szczęście matka miała wódki trochę dla tego klubu przeznaczone, to za tą wódka coś tam zamieniała, trochę żywności dostawała... Dobrze, ale przejdźmy [do obozu]. Z Pruszkowa udało mi się uciec udając rannego, byłem ranny w nogę, ale owinąłem rękę na temblak i udawałem rannego w rękę. Było jeszcze ciekawe przeżycie, że udało się, wychodzę z rannymi, to się nazywał pawilon drugi, do pociągu, jako ci, którzy ranni zostają rozwiezieni po warszawskim gubernatorstwie, tak się nazywało. Idziemy do pociągu, oczywiście wagony odkryte, węglarki... to mnie na całe życie zostało – jak odpowiedź zależy od zadanego pytania! Idę, kuśtykam, w bryczesach, w butach wojskowych i gestapowiec z boku: „A świadectwo lekarskie jest?” Ale takim głosem, że z tego samego, że on mi zadał pytanie, to ja mocnym głosem mówię: „Jest!” Odruchowo. Myślę, co teraz zrobić, miałem prawą rękę [na temblaku], zaczynam lewą ręką szukać, ale co tu zrobić, bo nic nie mam, pięćset złotych miałem, czy mu te dać pięćset złotych... i to takim wolnym krokiem idę. I on machnął ręką. Ta moja [zdecydowana] odpowiedź: „Jest!”, uwierzył po prostu. Później wyskoczyłem w nocy z pociągu.
Tak, po Powstaniu, bo 3 października już z tą ludnością cywilną szedłem.
Przez cały miesiąc, część porozchodziła się, chyba jeszcze ze cztery albo sześć osób takich starszych, które nie miało się gdzie udać, to było do końca i z matką wyszli do Pruszkowa. Jako osoby starsze, udało im się wykupić i nawet matka mi dała jakąś informację, że im się udało i do Krakowa jadą.
Nieuzbrojony byłem wcale, w ogóle nie miałem uzbrojenia żadnego. Niby byłem dowódcą plutonu, ale nie miałem nawet chyba pistoletu. Byłem raczej pacyfistą, to nie dążyłem do tego, żeby mieć jakieś uzbrojenie.
Jako dowódca nie strzelałem, siedziałem. Jeszcze jeden okropny moment na barykadzie i przed nami czołg strzela do tej barykady i dosłownie widzę chłopca, który leży obok mnie, jak mu rozłupuje całą czaszkę, śladu nie było po czaszce jego, a ja tu siedzę obok, tak samo jak on, tyle, że broni nie miałem, bo jako dowódca plutonu czy oddziału czy sekcji, dyrygowałem nimi, nazywałem ich chłopcami, bo oni jednak byli jeszcze młodsi. To była młodzież parę lat młodsza na pewno ode mnie, bo jak Powstanie [było] to ja dwadzieścia trzy lata miałem, a tam byli szesnastoletni, i piętnastoletni, więc jednak duża różnica. Tak, że żadnych przeżyć z użyciem broni i walką, to nie mam z Powstania.
Ja mam słabą pamięć i utrwaliły mi się tylko momenty, które jakoś przeżywałem... Z Niemcami tak bezpośrednio, to tylko jak ten powiedział: „A świadectwo lekarskie jest?”, to ten jeden [raz]. W czasie okupacji jadę rowerem i coś mnie Niemiec zaczepia, karze mi, to schodzę z tego roweru, ale nie wiem, co on ode mnie chciał. Znałem niemiecki, miałem nawet na maturze piątkę, to był najwyższy wtedy stopień, ale powiedziałem sobie, że żadnego niemieckiego używać nie będę. Udawałem idiotę, wiem, że w mordę dostałem, solidnie, od tego Niemca, to pamiętam, ale chyba puścił mnie z powrotem, bo na rower wsiadłem i jechałem [dalej]. Jakoś miałem dużo szczęścia, że nie zostałem w żadnej łapance złapany, bo oczywiście łapanki były i przecież to się też przeżywało i u nas były wpadki niestety też, ale jakoś tego szczęśliwie uniknąłem. A w czasie Powstania... żebym z Niemcami... to wiem, znam tylko z opowiadań kolegów różne przeżycia, ale tak osobiście nie.
Na tym cmentarzu, to nie, do nas tylko dochodziło, że mordują ludzi, ale widzieć nie widziałem. Później na Starym Mieście to nie, bo ono było cały czas w naszych rękach, to tylko na barykadach. Na barykadach to się jednak strzelało, to tylko było tak, że przez ścianę w jakimś budynku... budynek był już w rękach Niemców, po jednej stronie, a po drugiej stronie byli Polacy, więc tam dochodziło z naszego oddziału, że jeden był w sytuacji, że kto pierwszy strzeli, ten drugiego zabije. Ale osobiście, takich scen nie przeżywałem.
Też nie. 22 sierpnia został zestrzelony samolot brytyjski. Zginęli tamci na Miodowej, chodziłem tam, przy jakiejś okazji się to oglądało. Ale obcokrajowców nie spotkałem.
Trzeba powiedzieć, że na Starym Mieście jednak ludność według mnie bardzo dzielnie się spisywała i akceptowała, bośmy jednak mieli przez miesiąc właściwie wolną Polskę. Przecież poczta polowa działała, myśmy kwatery mieli Długa 5 czy 7, już nie pamiętam, tam gdzie była cukiernia, to przecież ten cukiernik starał się jak mógł dać nam chleb... tak, że na Starym Mieście nie było jeszcze głodu. Koledzy oczywiście dobrali się do różnych piwnic, do wina jakiegoś... żebym wino pił, to nie pamiętam, ale było wino i różne składy żywności. Pan mówi, skąd broń? Był wypad na Stawki, gdzieś gdzie byli Niemcy i jakiś pociąg stał z uzbrojeniem... Większość tych ze Starego Miasta, to była umundurowana w panterki, te panterki pochodziły ze zdobyczy chyba z pociągu, który stał na bocznicy na Stawkach. Pan pytał o ludność cywilną - na Śródmieściu to już raczej było negatywne nastawienie. Już głód zaczął panować, nie pamiętam, żebym jadł, ale ten jęczmień, to przynosiłem na plecach, worek... Czyli był głód, ale jakiegoś złego nastawienia to nie spotkałem.
Nie. Cały czas w oddziale, poza tym dom był na Mokotowskiej, a Stare Miasto to było tylko w akcji cały czas. Na barykadach cały czas się stało, zmiana była co cztery godziny, były dyżury i była ciągła rotacja.
Higieny? Żadne! Woda [tylko] na początku działała, później były studnie... dwie kondygnacje szpitala... Po tym strasznym wybuchu czołgu 13 sierpnia, co właściwie nie był czołgiem, tylko „goliat” naładowany amunicją i przez nieporozumienie został sprowadzony na ulicę Kilińskiego czołg, który jak wybuchł, to były okropności, to był rozeznania, to był straszny widok. Akurat byłem na pierwszym czy na drugim piętrze już, bo szedłem z meldunkiem do drugiego oddziału i ten wybuch mnie spotkał. Wybuch był tak silny, że koledzy, którzy stali [na balkonie], razem z balkonem spadli, oczywiście zginęli. Zostałem rzucony w którymś pokoju, wcale nie tym narożnym, na ścianę tylko, kurz, dym, nic nie widać, ale w ogóle nie byłem przy tym ranny. Wybiegłem na dół, straszne to było, tam były jeszcze butelki z benzyną, to wszystko wybuchło, to wszystko się paliło, nie tylko brama, ale poszczególne budynki, wszędzie było pełno płomieni, bo wszystko od tego czołgu zaczęło wybuchać, szczątki ludzkie były poprzerzucane na drugie budynki przez kilka pięter... Coś okropnego! Ale to z takich najgorszych przeżyć w czasie Powstania.
Wiem tylko, że mój przyjaciel (to się później przyznał), że już właściwie zastanawiali się, że to wszystko nie ma sensu? Był z tego samego oddziału, co ja... Potem był nawet dowódcą kompanii, nie żyje już niestety. Nastawienie było minorowe, myśmy zdawali sobie sprawę, jak nie ma jakiegoś odgórnego porozumienia z Ruskimi, to nic niestety z tego dobrego być nie może, byliśmy bardzo pesymistycznie nastawieni. A z przyjaźni tam zawartych... owszem, mamy teraz środowisko „Gustaw-Harnaś”, liczyliśmy na początku trzysta kilkadziesiąt osób, skład liczbowy tych dwóch batalionów, to zostało nas jakieś sto - sto kilkadziesiąt osób, z tego część jest zagranicą i poza Warszawą, a w Warszawie jest może z osiemdziesiąt osób. Owszem, przyjaźnimy się, ale to nie znaczy, że mamy akurat wspólne przeżycia z czasów Powstania. Akurat byliśmy... na przykład oddział „Harnaś”, jego dowódca zginął na Świętokrzyskiej... W ogóle dużo najlepszych przyjaciół, niestety zginęło, to myśmy właściwie się z tym „Harnasiem” nie znali. Później, jak już „Gustaw” walczył też na Śródmieściu i nawet jeden z naszych oddziałów brał udział w ataku na komendę policji na Krakowskim Przedmieściu i na kościół Świętego Krzyża... też tam jest tablica, na pamiątkę tej akcji, bo tam też sporo ludzi zginęło.
Wszystko zginęło, wszyscy zginęli... Z kompanii „Aniela”, gdzie byłem dowódcą jednego z plutonów, dziewiętnastu czy szesnastu zginęło pod bombą na Mokotowskiej 41. Mnie tam akurat nie było, bo jako ranny nie byłem tam na szczęście. Właściwie z okresu Powstania, nie mam nikogo z kim walczyłem.
Głównie pamiętam z walk na Starym Mieście [...], że na pewno poczta polowa była, że jakaś prasa była, że radia się na pewno słuchało, ciągle było: „Z dymem pożarów, z dymem pożarów...”, myśmy mówili: „Co wy z tej Anglii nadajecie?” Dopiero później się dowiedzieliśmy, to było hasło, zdaje się, że tego dnia będą zrzuty [...] i myśmy zupełnie nie rozumieli po jakie licho oni to nadają taką melodię walczącym. Później, drugi miesiąc, nie brałem udziału w walce.
Nie.
To było najsilniejsze.
Pozytywne?... No nie [mam], ponieważ moje nastawienie, nie wiem, może się urodziłem pacyfistą, a do harcerstwa należałem, ale harcerstwo absolutnie nie miało żadnych zapędów bojowych, gry harcerskie, podkradanie, owszem, obozy... to ja przeżyć wojennych [pozytywnych] nie miałem.
Chyba na Starym Mieście, nie przypominam sobie... Na pewno w każdą niedzielę było jakieś nabożeństwo. Ludność cywilna się w tych piwnicach modliła, bez przerwy, to fakt, ale osobiście nie pamiętam jakichś przeżyć religijnych.
Wróciłem do Warszawy od razu, jak tylko Warszawa została oswobodzona, to chyba w końcu stycznia już wróciłem do Warszawy, zresztą zatrzymywałem się w Chomiczówce u rodziny tego kolegi, który zginął 2 sierpnia, tam nocowałem. Ostatni nocleg przed powrotem do Warszawy. Pierwsza rzecz w Warszawie, poszedłem na cmentarz, gdzie wiedziałem, że w jakiejś katakumbie złożyłem spadochron, ten spadochron był z jakiegoś świetnego nylonu, który później się wykorzystywało – miałem i kołdry i inne [rzeczy]. Poszedłem po mieszkaniach, które znałem: Mokotowska 16 – spalone, wypalone do dna; rodzina, wuj na Foksal 13 – okazało się, że ktoś już tam mieszkał, mieszkanie było zajęte. […]
Niech pan sobie wyobrazi, że tak szczęśliwie, że po okupacji nie byłem represjonowany. Dlaczego uniknąłem? Wszędzie, gdzie trzeba było składać życiorys, to w 1938 roku zdałem na Politechnikę Warszawską, w żadnych Powstaniach, żadnej okupacji, nigdzie nie brałem udziału, bo się tylko uczyłem na PWST, bo nie było Politechniki i jako taki sobie przeżyłem. […]
„Sławek”, w czasie Powstania każdy miał pseudonim od imienia czy od czegoś innego, myśmy mieli tylko numery. Natomiast w czasie „Powstania” zwyczajowo jakoś się wołało: „Sławek, Sławek” i ja byłem „Sławkiem”.
No pewnie, że musiało być i nie było innego wyjścia, cztery, pięć lat się szykowaliśmy do walki z okupantem. Była okoliczność, że zdawało się, że [wróg] się wycofuje, bo widzieliśmy przecież dokładnie parę dni przed Powstaniem, jak na drabiniastych wozach Niemcy uciekali z Warszawy, już była ewakuacja. Więc wydawało się, że moment jest odpowiedni i to Powstanie musiało być. Gdyby nie było rozkazu Powstania wydanego odgórnie, to ono by powstało, podzielam ten pogląd, że powstałoby samorzutnie, bo wyznaczyli sto tysięcy ludzi do kopania okopów, co nikt by się nie zgłosił. Byłyby tak samo represje, tak samo byłoby miasto zniszczone, tyle, że byłby argument, że Armia Krajowa cały czas szykowała się do walki z Niemcami, a jak należało walczyć, to nie walczyła. Tak samo przychodziły z Lublina, właściwie z Moskwy, [apele] wzywające do walki. I jestem zdania, chociaż przystępując do Powstania, miałem minorowe nastawienie, to jednak uważam, że było potrzebne i musiało wybuchnąć. A że tak się skończyło, to inaczej nie mogło się skończyć z wiadomych powodów, bo Zachód nie mógł przyjść [z pomocą], choćby, a ci [ze Wschodu] nie chcieli... [...]