Alicja Stachecka „Gil”
Mam na imię Alicja, nazwisko rodowe Śliwińska. Urodziłam się w Warszawie 21 lutego 1927 roku. W rodzinie było nas troje dzieci. Byłam najmłodsza, później o dwa lata starszy mój brat Zygmuś i jeszcze o dwa lata starsza siostra Marysia. Ponieważ byłam najmłodsza, mówili na mnie „Ptaszek” albo „Gil” i stąd mój pseudonim „Gil” później, jak już dorosłam trochę. Lata przed wojną były beztroskie, szczęśliwe, z rodzicami, z rodzeństwem. Rodzice w 1935 roku kupili plac na Szaserów, pobudowali domek jednorodzinny, więc było nam dobrze, spokojnie aż do 1939 roku. Kiedy wybuchła wojna, to się wszystko skończyło. W 1941 roku Niemcy aresztowali ojca i wywieźli do obozu koncentracyjnego. Najpierw był na Majdanku. To był bardzo ciężki obóz, jak opowiadał ojciec. Później był w Buchenwaldzie w kamieniołomach i ostatnio w Oranienburgu koło Berlina. Myśmy zostali zupełnie bez środków do życia. Troje dzieci, mama była starsza, schorowana bardzo, tak że wszyscy musieliśmy iść do pracy zarobkowej. Miałam wtedy piętnaście lat, brat siedemnaście, a siostra dziewiętnaście. Od piętnastego roku życia już musiałam pracować. Całe życie miałam wielką pasję nauki. Wszystkiego chciałam się uczyć i jak tylko mogłam, to się uczyłam. Na kompletach przerabiałam materiał szkolny. Kiedy miałam piętnaście lat, to już byłam po szkole podstawowej. Szkołę podstawową zaczęłam na Kordeckiego, tam gdzie w czasie okupacji stało SS, Niemcy. Później nasi powstańcy mieli zadanie zdobyć tę szkołę, ale to się nie udało w czasie Powstania. Zaczęłam od pierwszej klasy naukę w tej bardzo dobrej powszechnej szkole podstawowej, gdzie kierownikiem był pan Piotr Malanowski, oficer Wojska Polskiego zamordowany w Katyniu. Szkoła rzeczywiście była wzorowa naprawdę. Miała imię Bohaterów Olszynki Grochowskiej. W każdą niedzielę szliśmy parami do kościoła ze sztandarem, bo mieliśmy swój sztandar. Byliśmy bardzo dobrze, patriotycznie wychowywani. Ojca aresztowali w 1941 roku. Zostaliśmy bez środków do życia. Zaczęłam pracować, gdzie tylko się dało i uczyłam się na kompletach. Pieniądze, jakie zarobiłam, to część oddawałam mamie na życie, a resztę na książki, na podręczniki – wypożyczałam czy kupowałam. Uczyłam się wszystkiego. Przede wszystkim języków, angielskiego, niemieckiego, tak że w czasie okupacji niemiecki znałam bardzo dobrze i to mi się przydało. Uczyłam się stenografii, maszynopisania. Wszystkiego, czego tylko mogłam się uczyć, to się uczyłam. I na kompletach, i prywatnie, i sama się uczyłam, bo miałam taką pasję wiedzy. Tak się ciągnęło to bardzo ciężkie życie w czasie okupacji .Byłam wychowywana w rodzinie głęboko wierzącej i patriotycznej, więc nic dziwnego, że kiedyś, jak wracałam z kościoła w niedzielę, zatrzymała mnie taka panienka, może trochę starsza ode mnie, i powiedziała, że mnie obserwuje w kościele i czy ja bym nie chciała przyjść do niej do domu na herbatkę, na spotkanie? Tam kilka dziewczynek się zbiera. Ta panienka to była Marysia Zdunkówna, która w tej chwili jest panią doktor Marią Pendichową, już na emeryturze. Mieszka w Opolu z rodziną, była dyrektorem szpitala niemowlaków w Opolu. W czasie okupacji była opiekunką grupy akowskiej i Sodalicji Mariańskiej. Poszłam do niej do domu. Marysia mieszkała troszkę na uboczu, na ulicy Wiarusów. To było troszeczkę dalej w stronę torów, więc może bezpieczniej było, ale i tak miałyśmy wskazania takie, że jak się zbieramy w niedzielę – zawsze w niedzielę tam się zbierałyśmy, było nas pięć czy sześć dziewczynek, to była najmłodsza grupa, którą Marysia Zdunkówna prowadziła – to żeby dla bezpieczeństwa nie iść grupą, tylko osobno. Od tego momentu zaczęło się dla mnie zupełnie inne życie. To była droga, która miała ogromny wpływ na całe moje życie i do tej pory ma. Z Marysią łączy nas do tej pory serdeczna przyjaźń i jak się spotykamy, to zawsze jestem jej wdzięczna, że właśnie ona mnie spotkała i zaczęłam tą drogą iść.Co myśmy robiły na tych spotkaniach? Okazało się, że to jest grupa Sodalicji Mariańskiej i Armii Krajowej, więc nasze spotkania miały charakter dwutorowy. Z jednej strony kształcenie charakteru, samowychowanie, poznanie swojej osobowości i kształtowanie tej osobowości, w ogóle praca nad swoim wnętrzem – to był jeden tor. Drugi tor to było przygotowanie nas, sanitariuszek, do Powstania Warszawskiego. Marysia Zdunkówna wtedy, teraz pani Pendich, była w ścisłym kontakcie z doktorem Wilczyńskim, pseudonim „Poraj”. On był naczelnym doktorem na Pradze w Armii Krajowej. Miała z nimi spotkania ona i starsze dziewczynki, które na kompletach studiowały medycynę. Uczyły się tam wielu rzeczy – i opatrunków, i udzielania pierwszej pomocy, i zastrzyków – i przekazywały nam, tym młodszym. One pracowały w szpitalu, spotykały się z doktorem Wilczyńskim w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. W czasie tych niedzielnych spotkań Marysia naszej grupie przekazywała wszystkie informacje i uczyła nas. To było przygotowanie do pracy sanitariuszek w czasie Powstania Warszawskiego. Uczyłyśmy się robić zastrzyki, bandażować różne części ciała, co bardzo mi się udawało, natomiast zastrzyków bardzo bałam się robić. Uczyłyśmy się udzielać pierwszej pomocy. Poza tym na tych spotkaniach czytałyśmy dużo, dyskutowałyśmy, tak że to był wszechstronny rozwój naszej osobowości. Jeżeli miało wybuchnąć Powstanie, to naszym punktem sanitarnym była przychodnia na ulicy Zamienieckiej. Ulica Zamieniecka odchodzi od ulicy Grochowskiej. Na rogu Zamienieckiej i Gdeckiej była przychodnia i tam był nasz punkt, w którym miałyśmy działać w czasie Powstania Warszawskiego. Tam 1 sierpnia już przed południem miałyśmy obowiązek się stawić, naturalnie z torbami powstańczymi, z opaskami. I myśmy się tam stawiły. Naszą główną komendantką nie była młoda dziewczyna, tylko pani Iza Kwiatkowska, pseudonim „Aida”, już nie żyje. Ona się nami jako główna komendantka opiekowała. A samo Powstanie? Wiadome było, że coś się złego dzieje, dlatego że już od kilku dni Niemcy uciekali. Ulicą Grochowska szły całe kolumny wojsk, przez most Poniatowskiego i dalej gdzieś na zachód. Słyszeliśmy już odgłosy walk wojsk radzieckich. Przecież nawet nam mówiono, że jak wybuchnie Powstanie 1 sierpnia, to w nocy będzie wielki nalot radziecki, ale nic nie było. Pamiętam, że była burza w tę noc. Natomiast jak się po godzinie „W” rozpoczęło Powstanie, to Niemcy szaleli, jak się zorientowali. Szaleli. Grochowską pędzili na motorach – to były takie motocykle z przyczepami – i patrolowali. Gdzie tylko zobaczyli kogoś, to strzelali, tak że było bardzo niebezpiecznie. Jedna z naszych koleżanek… To mnie ominęło, bo podobno ja miałam iść z jakimś meldunkiem na Pragę, gdzieś na Targową, w tę noc 1 sierpnia. Ja byłam najmłodsza w tej grupie i moja koleżanka, przyjaciółka, Ania Morawska powiedziała, że absolutnie ja nie pójdę, tylko ona pójdzie. I poszła. W noc Powstania szła Grochowską z meldunkiem gdzieś na Targową, z opaską, i widziała wszystko. Nie wiem, jak ona, cudownie dosłownie, przeszła ulicą Grochowską do Targowej, ale pod wskazanym adresem już nikogo nie było. Bramy były pozamykane – ludzie przecież pochowali się w domach – dozorca tylko powiedział, że byli, ale gdzieś wyszli. Na pewno miała dotrzeć z meldunkiem do jakiegoś punktu, gdzie mieli zebrać się powstańcy. Wróciła dopiero na drugi dzień, 2 sierpnia rano, ale szczęśliwie żyje do tej pory. Na Zamienieckiej było trochę roboty, dlatego że przychodzili i przynosili nam rannych chłopców, harcerzy. Ale na drugi dzień, 2 sierpnia, kazano nam przejść z ulicy Zamienieckiej na ulicę Mlądzką, do willi państwa Rozumków. Państwo Rozumkowie mieli cukiernię na Grochowie. To była znana, zamożna rodzina, a ich córka Hania Rozumkówna była razem z nami w Powstaniu. Myśmy byli u niej w piwnicy do 3 sierpnia. 3 sierpnia kazano nam się rozejść i ukryć się w domach, dlatego że Niemcy wyłapywali powstańców. Wtedy bardzo dużo powstańców zginęło tutaj, w III Rejonie. Ja byłam w III Rejonie – to był Grochów i Saska Kępa. W całym Obwodzie VI było pięć rejonów, a ten rejon, w którym ja działałam, mieszkałam i miałam przydział na okres Powstania, to był Rejon III – Grochów i Saska Kępa.
- Chciałbym zapytać jeszcze, wśród jakiej młodzieży wychowywała się pani, zanim trafiła pani do tego stowarzyszenia?
Miałam dwanaście lat, jak wybuchła wojna. Skończyłam piątą klasę na Kordeckiego w tej pięknej, nowej szkole. Później uczyliśmy się oficjalnie, ale nie w szkole, bo szkołę zajęli Niemcy, SS. Uczyliśmy się w prywatnych domach na Grochowie. W ten sposób skończyłam szóstą i siódmą klasę. Później, jak miałam czternaście lat, zaczęły się już komplety, jakieś prywatne nauczanie, i zapisałam się nawet kiedyś do takiej szkoły zawodowej, żeby mieć legitymację. Gdzieś na Pradze była taka wieczorowa szkoła handlowa; tam się zapisałam i chodziłam nawet kilka lat do tej szkoły. Równocześnie, równolegle uczyłam się na kompletach i pracowałam. Jak miałam piętnaście lat, to zaczęłam pracować zawodowo.
Ponieważ znałam niemiecki, bo miałam pasję nauczania… Były nawet takie śmieszne przypadki, że kiedyś prosiłam o korepetycje z języka niemieckiego takiego chłopca, już studenta, i on się po dwóch czy iluś lekcjach zorientował, że ja umiem więcej, jak on – już nie chciał mnie uczyć i brać pieniędzy. Ponieważ nie było ojca i myśmy musieli wszyscy pracować, a ja byłam taka trochę zdolniejsza – nie wiem, dlaczego, w każdym razie Niemcy przyjęli mnie do pracy w zakładach Kruppa na 11 Listopada. Bo na Pradze na 11 Listopada były zakłady niemieckie, tam były jakieś baraki… Myśmy mieli znajomego, który pochodził z Gdańska i wzięli go do wojska niemieckiego, do Wehrmahtu. On utrzymywał z nami kontakt. Wiedział, że ojciec jest w obozie koncentracyjnym, że jest nam ciężko i że wszyscy musimy pracować, i powiedział mojej mamie, że mogą mnie tam przyjąć. Co ja tam robiłam? Naturalnie wszystko było okryte tajemnicą, bo tam pewnie jakieś części robili, nie wiem, czy do samochodów pancernych, czy do samolotów. W każdym razie Niemiec przychodził do okienka, mówił: „Kleine Alicja” i podawał mi jakiś numer, a ja musiałam szybko w kartotece wyszukać. Dawałam mu te karty, a on sobie coś zapisywał. Moim szefem był Niemiec. Nazywał się jeden Kamlage, a drugi Weber. Oni wiedzieli, że mój ojciec jest w obozie koncentracyjnym i w moim imieniu pisali podania do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu i do kancelarii Hitlera w Berlinie o zwolnienie ojca. Niedługo tam pracowałam, parę miesięcy. Kiedyś przychodzę do pracy, a nas nie wpuszczają na teren baraków, tylko zatrzymali nas w takiej wielkiej świetlicy i [mówią], że był sabotaż. Podobno jakiś magazyn się spalił, bo przecież tam byli też młodzi Polacy z organizacji, z AK pewnie. Wobec tego oni czekają na oficera wyższej rangi, Niemca, który zadecyduje, co mają z nami zrobić. Myśmy ze dwie godziny chyba stali wystraszeni w świetlicy, a później pozwolono nam iść na swoje stanowiska pracy. Ci Niemcy wiedzieli przecież, co się święci. A ten znajomy, Bernard Okroy, właśnie tam pracował i stale mnie pilnował. Jak miał służbę, to chodził przy oknie i mnie pilnował. Był nawet kiedyś taki wypadek, że jakiś generał miał wizytować tę firmę; on przyszedł i powiedział, że będzie tutaj generał, oni wszyscy będą na baczność się prężyli, ale ty masz siedzieć, bo ty jesteś Polka – nie możesz wstawać, jak tutaj Niemiec wejdzie. Kiedy był ten sabotaż i pozwolono nam iść do pracy, ci Niemcy zaczęli się zastanawiać, co ze mną zrobić. Ponieważ samochody ciężarowe, takie budy, wyjeżdżały i przyjeżdżały na ten teren, to mnie umieścili w takim samochodzie, wywieźli mnie za bramę i ja więcej się tam nie pokazałam. Nawet nie wiem, co się działo, co się stało z tymi ludźmi? Czy tam później ktoś przyjechał? Czy aresztowali? Czy wyśledzili tę sprawę, kto podpalił ten barak? Nie wiem. Natomiast jeśli chodzi o tego Polaka-Niemca, Bernarda, to jak wybuchło Powstanie w Warszawie, po lewej stronie Wisły, gdzie był mój rodzony brat i przyszły szwagier, który znał już tego Niemca, oni się spotkali w Powstaniu Warszawskim. Okazuje się, że ten niby-Niemiec miał kontakty, należał do AK, miał prywatne, cywilne ubranie. To był wykształcony człowiek, pięknie mówił podobno po niemiecku, ładnie pisał. Miał cywilne ubranie, już przed wybuchem Powstania jakoś wydostał się z tego 11 Listopada i znalazł się w Powstaniu w Warszawie. Odwiedził nas po wojnie, a później tragicznie zginął w morzu. Mimo że był synem marynarza, mieszkał całe życie nad morzem w Gdańsku, to jednak podobno jak pływał w morzu, jakiś skurcz go złapał i utonął.
- Czy ta praca wystarczała, aby się utrzymać?
Nie. My wszyscy pracowaliśmy przecież. Pracowałam ja najmłodsza, brat pracował, który też przez okupację i przez wojnę zmarnował sobie życie. Przed samą wojną już skończył siódmą klasę, był bardzo zdolny i zdał egzamin konkursowy do gimnazjum Rontalera – było takie renomowane gimnazjum w Warszawie. Radość była wielka, że Zygmuś zdał do tego gimnazjum, ale wojna wszystko przerwała. Później, jak tatusia wzięli do obozu koncentracyjnego, on poszedł, jakąś szkołę handlową kończył wieczorową, bo też musiał mieć przecież jakiś ausweis, jak to się mówiło. Poszedł do pracy do stolarni, do „Struga”. Tutaj była taka stolarnia, nazywała się „Strug” – tam właśnie pracował. Już szkoły nie skończył. Później było Powstanie, jak wrócił po Powstaniu, to znowu następna była tragedia, tak że w zasadzie zmarnował sobie życie. Niby założył rodzinę, ale popadł w alkoholizm, jakoś nie mógł przeżyć tego, że tyle uczuć patriotycznych, tyle entuzjazmu i tyle wartości zostało zmarnowanych.
- Powiedziała pani, że punkt zborny dla pań był na Zamienieckiej. Czy udało się pani tam dotrzeć?
Tak. Myśmy już się zbierali tam przed południem. Wiem, że jeszcze niektóre dziewczynki przychodziły, jak już Powstanie się zaczęło, tak że myśmy wszystkie się tam zebrały.
- Czy to był dobrze zaopatrzony punkt?
Był dobrze zaopatrzony, dlatego że tam była przychodnia. Tam były i środki opatrunkowe, i lekarstwa, i można było położyć rannego. To był dobrze zaopatrzony punkt. Do tej pory zresztą na Zamienieckiej 73 jest jakiś punkt medyczny.
- Czy wychodziła pani stamtąd?
Drugiego dnia wieczorem przeniosłyśmy się na następną ulicę, na Mlądzką, i tam byłyśmy jeszcze jedną noc w piwnicy u państwa Rozumków, a później kazano nam się rozejść. Co jeszcze jest ciekawego? Że naczelnym lekarzem był doktor Wilczyński, pseudonim „Poraj”. Mam mapkę, na której jest napisane, że 6 sierpnia „Monter” wydał rozkaz, żeby się wszystko rozwiązało, żeby powstańcy się ukryli i czekali na inne rozkazy. Więc ci powstańcy ukrywali się w domu, ale dużo też ich zginęło, dlatego że Niemcy wyłapywali, jak szaleni chodzili po domach i każda grupa młodych ludzi była narażona na śmierć. Doktor Wilczyński rozpoczął starania o zorganizowanie na rogu Siennickiej i Grochowskiej – Siennicka 15, tam był budynek nowej szkoły postawiony przed wojną, dwupiętrowy piękny budynek – żeby tam zorganizować szpital zakaźny. Wiadomo, Niemcy się strasznie bali wszystkich chorób zakaźnych, więc prawdopodobnie doktor Wilczyński przewidział, że w tym szpitalu będzie można ukryć wielu powstańców. I rzeczywiście tak było. Gdzieś w połowie sierpnia ten szpital został otwarty i ci powstańcy, którzy musieli się ukrywać, tam się ukrywali jako chorzy zakaźnie. Część dziewcząt z naszej grupy, sanitariuszek, także poszło tam pracować i równocześnie ukrywać się. Warunki były o tyle dobre, że doktor Wilczyński dostał od Niemców furgonetkę i przydział żywności dla tego szpitala. Tam rzeczywiście byli autentyczni chorzy, tyfus panował wtedy. Nawet jedna z naszych koleżanek, Basia Haremza, zaraziła się tyfusem i ciężko chorowała. Doktor Wilczyński dostał furgonetkę i przydział na żywności, tak że powstańcy i sanitariuszki, które tam pracowały i ukrywały się, miały co jeść. Niektórzy chłopcy ukrywali się tam do momentu, kiedy przepłynęli Wisłę, bo część powstańców z naszego rejonu i w ogóle z rejonu Pragi przedostała się na lewy brzeg Wisły i tam była pomocą dla powstańców. Zresztą nie tylko chłopcy – były też takie sanitariuszki, nasze koleżanki, które przepływały Wisłę i szły na pomoc Powiślu i Czerniakowowi. Jeszcze kilka z nich żyje do tej pory, mówimy na nie „pływaczki”. Część przeżyła, część już nie żyje z normalnych, naturalnych względów.
- Jak układała się współpraca z innymi sanitariuszkami czy personelem tej przychodni podczas Powstania?
Dobrze. Ja nie pamiętam żadnych konfliktów, żadnych zatargów czy utrudnień. Zresztą to było bardzo krótko, najwyżej cztery dni. 6 sierpnia już przyszedł rozkaz „Montera”, żeby rozwiązać wszystko, żeby powstańcy się ukryli i czekali na dalsze rozkazy.
- Co działo się potem? Ukryła się pani w domu, tak?
Później było tak, że Niemcy jak szaleni biegali po domach i przede wszystkim wyłapywali mężczyzn. Jak się zorientowali, że są to powstańcy, to rozstrzeliwali. Ja byłam w domu z moją starszą siostrą, kiedy powiedzieli, że Niemcy rewidują domy i kobiety zabierają z domów. Ja nie zdążyłam się ukryć, siostra moja zdążyła. Mieliśmy taką w spiżarni antresolę bardzo mocną i ona weszła na tę antresolę, a ja – nie wiem, dlaczego – uważałam, że nic mi się nie stanie, bo wyglądałam jak dziecko, szczupła byłam, młodziutka. Przyszedł Niemiec, powiedział, że jestem potrzebna do roboty i wyprowadził mnie z domu. Bałam się bardzo, ale zobaczyłam jeszcze kilka koleżanek na ulicy i mamę jednej koleżanki. Ta nas pocieszyła – nie bójcie się, oni nas prowadzą na Boremlowską, tam gdzie stali esesmani, Niemcy; mamy sprzątać ten budynek. Jak wiadomo, u Niemców
Ordnung muss sein. Ci esesmani już się szykowali do wyjazdu i chcieli zostawić porządek w budynku, więc myśmy były tam cały dzień zajęte, szorowałyśmy, sprzątałyśmy, zamiatałyśmy, ale nic nam się nie stało. W ogóle z nami nie rozmawiali, tylko podali nam środki czystości. Ale trochę strachu się najadłam.
- Jaka była państwa świadomość sytuacji? Czy jakaś prasa docierała do państwa? Słuchali państwo radia?
Przez całą okupację były gazetki. Radia nie słuchaliśmy. Nie wiem, może się baliśmy. Ojca nie było, mama była starsza. Brat może gdzieś słuchał, ale nie u nas w domu. Natomiast jeśli chodzi o brata, to walczył w zgrupowaniu „Kryski”. Był dwa lata ode mnie starszy i należał do AK, ale myśmy nic o sobie nie wiedzieli. Ponieważ mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym, wydawało się, że jest bezpiecznie; okazało się, że na strychu jest cały arsenał. Oni tam przechowywali broń w sianie, w słomie, i jak przyszedł rozkaz 26 lipca – pamiętam, była mama w domu, ja i brat, nie pamiętam, czy była siostra też – przyszedł starszy kolega mojego brata i słyszałam tylko, jak powiedział: „Zygmunt, już czas”. To było 26 lipca. Oni mieli już zebrać się na punkcie zbornym. Był to wzruszający moment, bo on powiedział mamie, dokąd idzie i wtedy mama, jak to matka Polka, zawiesiła mu medalik na szyi i wszyscy żegnaliśmy go. Później jeszcze wieczorem przyszedł z drugim kolegą i broń ze strychu wynosili, bo gdzieś na Grochowie mieli punkt. I już myśmy się nie widzieli ponad rok. Obiecywał – wszyscy ci chłopcy obiecywali, bo to wszyscy byli koledzy, myśmy tutaj się znali, w piłkę graliśmy i do szkoły chodziliśmy z niektórymi razem – że na 15 sierpnia, na imieniny mojej siostry, wszyscy już wrócą, a tymczasem niektórzy w ogóle nie wrócili. Brat wrócił dopiero po zakończeniu wojny, na jesieni 1945 roku.
- Proszę powiedzieć, czy ten punkt, do którego pani była przyporządkowana, podlegał pod jakiś oddział?
To był akowski punkt sanitarny specjalnie przeznaczony na okres Powstania Warszawskiego. A wracając do mojego brata, muszę jeszcze powiedzieć o takiej historii. Myśmy z bratem byli bardzo zżyci, bardzo się kochaliśmy. To było już blisko wybuchu Powstania. Byliśmy sami w domu. Brat mi podał jakiś skrypt i prosił, żebym go odpytała. Pewnie to była obsługa broni czy coś, ja nie wiem, w każdym bądź razie to były jakieś wojskowe sprawy, a on w tym czasie miał rewolwer, trzymał lufę na ręku i czyścił. Taką szczoteczką przeczyszczał, przekręcał i znowu czyścił. Był stół, ja siedziałam, a on naprzeciwko mnie. I w momencie, kiedy ja się nachyliłam, żeby odczytać jakieś pytanie, jemu ten rewolwer wypalił. Nad moją głową, dosłownie nad głową, przeleciała kula, która wbiła się w ścianę naszego domku, aż zrobiła dziurę. Konsternacja, bo rękę miał rozszarpaną, osmaloną, a tu okupacja, młody chłopak, niedługo Powstanie, już Niemcy na pewno przeczuwali coś. Który lekarz go opatrzy i jak on będzie niebezpiecznie się czuł z tą obandażowaną ręką? Ja o tym nie wiedziałam, a on wiedział, że na Grochowie jest doktor Rau, który był w Armii Krajowej. To był nasz – jak to teraz się mówi – lekarz pierwszego kontaktu, nasz domowy lekarz, który znał i leczył całe rodziny tu na Grochowie. Naturalnie wieczorem, tuż przed godziną policyjną, poszedł do tego doktora i on jemu tę rękę jakoś wyleczył. Były takie niebezpieczne historie z młodymi ludźmi.
- Czy w czasie, kiedy trwały walki na Pradze, i troszkę wcześniej dyskutowaliście państwo między sobą na temat ówczesnej sytuacji?
Nie pamiętam. Dyskusje, czy to było potrzebne, czy nie, zaczęły się dopiero po Powstaniu i po wojnie. Wcześniej nie pamiętam, żebyśmy dyskutowali na ten temat. Wtedy z takim zapałem, z takim entuzjazmem myśmy szli wszyscy, żeby działać, żeby walczyć, że w ogóle nie było miejsca, żeby się zastanawiać, czy należy, czy nie należy, czy opłaci się, czy nie?
- Czy mogłaby pani jakoś określić stosunek ludności cywilnej do Powstania?
To różnie było, to zależy od ludzi. Wiem, że Niemcy koło 20 sierpnia organizowali wielkie łapanki, ponad dziesięć tysięcy mężczyzn wywieźli z rejonu Pragi do obozów pracy i gdzieś na roboty. Stosunki były różne. Słyszałam – byłam młodą dziewczyną, więc nie bardzo się wgłębiałam w to, ale słyszałam – że na przykład jak mąż sąsiadki ukrył się gdzieś w kartoflisku i go nie złapali, a męża drugiej sąsiadki wzięli, to były jakieś nieporozumienia i ta [pierwsza] się bała, że ją wydadzą, on się musiał ukrywać. Ale na ogół była jednak solidarność w czasie okupacji.
- Czy miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami lub innymi przeciwnikami w czasie Powstania?
W czasie Powstania nie. Ale później, po tym sabotażu na 11 Listopada, znów musiałam pracować. Dowiedziałam się – to wszystko był jeszcze okres okupacji, ojciec był w obozie koncentracyjnym – że w Alejach Ujazdowskich jest tak zwane Główne Biuro Rachunkowości Rolnej, że tam przyjmują do pracy. Ponieważ znałam niemiecki, a jeszcze uczyłam się w Szkole Handlowej, tak że trochę księgowość też znałam, więc zgłosiłam się do tego biura. To były Aleje Ujazdowskie 37. Co oni tam robili? W czasie okupacji Niemcy administrowali naszymi majątkami polskimi. Niektóre majątki ziemskie były pod zarządem polskim, ale były też takie majątki, które były tylko pod zarządem niemieckim. Ponieważ ja znałam niemiecki, przyjęto mnie do tej pracy i miałam pod opieką kilka takich majątków pod zarządem niemieckim. Powiem, jak wyglądało przyjęcie do pracy. Poszłam tam. Był taki przedwojenny starszy pan, bardzo kulturalny, dyrektor przedwojenny Biura Rachunkowości Rolnej, i był oficer niemiecki w tym gabinecie. Naturalnie ja po niemiecku rozmawiam z tym Niemcem, dlaczego chciałabym, żeby mnie przyjęli do pracy. Powiedziałam, że nas jest troje w rodzinie, że mama już jest starsza, jest schorowana, a ojciec jest w obozie koncentracyjnym. Niemiec wysłuchał tego wszystkiego i wyszedł z gabinetu. Wtedy ten starszy pan, przedwojenny dyrektor, mówi do mnie: „Dziecko, a któż tak robi? Jak można Niemcowi mówić, że ojciec jest w obozie koncentracyjnym? Przecież oni i tak na pewno nie przyjmą ciebie do tej pracy, a jeszcze rodzina może mieć przykrości.” Okazało się, że nie tylko mnie przyjęli do tej pracy, ale byłam naprawdę pod specjalną ochroną. Byłam bardzo mizerna, bo spracowana, bo się uczyłam jeszcze na kompletach po pracy. Jeździłam gdzieś po całej Warszawie, myśmy się zbierali i uczyliśmy się na tych kompletach, a koleżanki z tego biura przynosiły mi rozmaite podręczniki, bo nic nie było wtedy, w czasie okupacji. Byłam bardzo zmęczona, a Niemiec zawsze chodził i pytał, co słychać? Jak mówiłam, że chciałabym trochę odpocząć, to dawał mi zwolnienie na trzy dni. I często dawał zwolnienie wtedy, kiedy ja w Sodalicji Mariańskiej i w AK miałam rekolekcje, dni skupienia. On nie wiedział, na co – żebym odpoczęła trochę – a ja [prosiłam o zwolnienie] właśnie wtedy, kiedy myśmy się zbierały. Bo to było tak, że w czasie okupacji najpierw w małych grupkach pracowałyśmy z Marysią, zawsze zbierałyśmy się w każdą niedzielę, ale od czasu do czasu były spotkania w większym gronie akowców i sodalisów. Tym kierowała pani Maria Okońska. To była jeszcze młoda panna, ale starsza ode mnie. Później była Lila Wantowska i Hania Iłowiecka-Przeciszewska. Hania Iłowiecka… Mówiłyśmy na nią „słodka Hania”, bo państwo Iłowieccy mieli przed wojną fabrykę krówek, znane krówki Iłowieckiego, a Przeciszewska to chyba znane nazwisko, bo jej syn jest chyba w radzie episkopatu Polski. Z tymi właśnie młodymi osobami, które były wykształcone, szlachetne, mądre bardzo, miałyśmy spotkania od czasu do czasu. One się odbywały albo w kościołach, albo w klasztorach u sióstr, stale w jakimś innym miejscu.
- To jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem, w czasie okupacji wszystko to było. A wracając do historii w Alejach Ujazdowskich – pracowałam i uczyłam się, i w lipcu czy w czerwcu zachorowałam na zapalenie opon mózgowych. Chyba dwa czy trzy tygodnie leżałam zupełnie nieprzytomna. Jak wstałam, to była chyba druga połowa lipca. [Gdy] poszłam w Aleje Ujazdowskie do tego biura, oni już się likwidowali. To wszystko, co myśmy zapisywali, robili, koleżanki i koledzy wrzucali do pieca, bo Niemcy wszystko kazali czyścić i likwidować. Już Niemcy szykowali się do wyjazdu.
- Jak potoczyły się pani losy po tym, jak sprzątała pani u Niemców?
Wróciłam do domu, bo tylko jeden dzień chyba myśmy tam byli, Niemcy nas zwolnili. 14 września przyszli Rosjanie na Grochów, na Pragę. Jak przyszli na Grochów, to strasznie wyłapywali wszystkich akowców. To byli bandyci… Wtedy siostra wywiozła mnie na wschód, na Podlasie, do znajomych, którzy mieli gospodarstwo, majątek. Byłam tam aż do stycznia 1945 roku. Tuż przed… „wyzwoleniem” się mówi… w każdym razie przed wkroczeniem wojsk do Warszawy wróciłam tu i zaraz dowiedziałam się, że jest czynne gimnazjum w szkole na Kordeckiego. Tam się zgłosiłam. Zaliczono mi lata kompletów i zaczęłam się uczyć. Później przeniesiono nas na Boremlowską. Zrobiłam małą maturę w tej szkole w 1946 roku i ponieważ bardzo chciałam być nauczycielką, poszłam do liceum pedagogicznego na Otwocką. Zrobiłam tam dużą maturę i dyplom nauczania w szkole podstawowej. Ale ponieważ w czasie okupacji, kiedy spotykałam się z tymi dziewczętami, tak jak mówiłam, ta nasza praca była dwutorowa, koniecznie chciałam zająć się psychologią. Jak zrobiłam dużą maturę, to zdałam egzamin na Uniwersytet Warszawski na psychologię i zrobiłam studia magisterskie u profesora Baleya, a jeszcze później na ostatnim roku studiowałam też psychiatrię, bo mnie to bardzo interesowało. W międzyczasie założyłam rodzinę, urodziłam troje dzieci. Było bardzo ciężko finansowo, ogromnie ciężko. Zgłosiłam się do pani dyrektor, która, jak ja szłam do liceum pedagogicznego, powiedziała mi: „Pamiętaj, Alinko, że musisz wrócić nasze dzieci uczyć”. Byłam bardzo dobrą uczennicą i rzeczywiście tak było, że jak skończyłam studia i warunki mnie przycisnęły tak, że [musiałam] iść do pracy – o czym nie myślałam, bo chciałam wychowywać dzieci w domu – zgłosiłam się do pani dyrektor. Ona już nie pracowała w szkole, tylko w jakimś instytucie. Już się zmieniły czasy, już to się nie nazywało Gimnazjum Powstańców Warszawy, tylko było VI Miejskie Gimnazjum, ale natychmiast mnie przyjęli, tak że nawet dyrektor czekał na schodach na mnie, jak ja tam przyszłam. Później to się znowu zmieniło, znów się nazywało Gimnazjum Powstańców Warszawy. Jeszcze wracam do tego okresu, kiedy ja się uczyłam w tej szkole. Szymon Kobyliński kończył tę szkołę, Zygmunt Kubiak razem ze mną chodził do jednej klasy, jak uczyliśmy się na Boremlowskiej.Już po wojnie jak byłam nauczycielką w Gimnazjum Powstańców Warszawy, to uczył się Cimoszewicz. U nas robił maturę Włodzimierz Cimoszewicz. Żeby było ciekawiej, to ja kończyłam Gimnazjum Powstańców Warszawy i tam poznałam mojego męża, a później, jak już byłam nauczycielką w Gimnazjum Powstańców, to moje dzieci też je kończyły. Mam trójkę dzieci, dziewczynkę i dwóch chłopców.
- Czy chciałaby pani opowiedzieć o jakimś szczególnie silnym doznaniu z czasu Powstania, z samych walk, pozytywnym bądź negatywnym?
Ja sama to może mniej. Jak mówiłam, myśmy tylko kilka dni byli w tym zgrupowaniu. Później wróciliśmy do domu i musieliśmy patrzeć na płonącą Warszawę, na dymy i łuny nad Warszawą. A przecież prawie wszyscy chłopcy, nasi koledzy, z którymi przebywaliśmy razem, graliśmy w piłkę, byli tam, po drugiej stronie Wisły. I mój brat… Tak że z rozpaczą patrzyliśmy, w którym miejscu, w której dzielnicy pali się. Jak przyszli Rosjanie 14 września, to myśmy pytali, dlaczego oni stanęli tutaj, dlaczego nie idą do Warszawy. Powiedzieli, że nie ma rozkazu. Czekali do 17 stycznia, aż tam się wszystko wypaliło, wykrwawiło. Dyskusja była dopiero po Powstaniu, po zakończeniu wojny, jak już zaczęli wracać chłopcy. Mój brat wrócił pod koniec 1945 roku wywieziony z Powstania do obozu w Mühlbergu. Jak tylko Ruscy odbili ten obóz i został wolny, zaraz wracał do domu. Podobno czterysta kilometrów szedł pieszo. Była radość wielka, bo pamiętam, wracałam wtedy ze szkoły, a już dzieciaki biegły: „Alinka, Zygmuś wrócił!” Ta radość trwała krótko, dlatego że później wróciło z nim kilku kolegów, no i co ze sobą zrobić? Oni byli zaplutymi karłami reakcji przecież, polowali na nich. Wiem, że niektórzy chłopcy zapisali się do milicji, żeby się jakoś ukryć, ale [gdy] po jakimś czasie zorientowali się, co to jest za służba, wystąpili. Nie ujawniali się. Mój szwagier nigdy się nie ujawnił, a był bardzo dzielny. Wszyscy byli odznaczeni Krzyżami Walecznych, mój brat też wrócił odznaczony Krzyżem Walecznych. Zaczął pracować znowu w tej spółdzielni „Strug”, ożenił się, miał czworo dzieci, ale popadł w alkoholizm. Nie mógł sobie darować pewnych rzeczy, właśnie że oni z takim entuzjazmem… Pamiętam, że jak tylko wrócił, jak pytaliśmy go, czy poszedłby do Powstania jeszcze raz, to mówił: „Jutro jak by wybuchło, to pierwszy bym poleciał!” Później, po kilku latach, powiedział, że nigdy by nawet nie pomyślał o czymś takim. Wiele życiorysów zostało zupełnie zniszczonych, złamanych przez sytuację, jaką zastali tutaj. Oni uważali siebie – i słusznie – za bohaterów, bo przecież życie poświęcili. A widział tak straszne rzeczy! Na Powiślu czerniakowskim (to wszystko to jest opisane w „Termopilach Warszawskich – Czerniaków”) były straszne walki. Jak strasznie oni ginęli… Tam właśnie był ich kapelanem ksiądz Stanek, pod którego wezwaniem jest kaplica w Muzeum Powstania Warszawskiego. Był pallotynem i kapelanem zgrupowania „Kryska”, w którym był mój brat. I powiesili księdza Stanka na oczach ludzi i powstańców, dlatego że nie chciał się ratować razem z ludnością cywilną, tylko chciał do końca zostać z powstańcami. To były tragiczne przeżycia. Mimo że taka rodzina katolicka, jak mówiłam, to brat jak wrócił z Powstania i tego obozu, później przyznał mi się, że przez kilka lat w Boga nie wierzył, że mógł dopuścić do czegoś takiego, co on widział w Powstaniu. Później z Czerniakowa część ich przeszła do Śródmieścia Południowego na Plac Trzech Krzyży i tam było słynne bombardowanie Gimnazjum Królowej Jadwigi i kościoła świętego Aleksandra. Oni tam byli. Widział straszne rzeczy.Jak mówiłam, kończyłam psychologię. Katedrę prowadził profesor Baley, już nieżyjący, znany w świecie psycholog, a studentami było pokolenie Kolumbów, bo to było zaraz po wojnie. W 1948 roku zrobiłam maturę i zaraz zdawałam na Uniwersytet. I pamiętam, profesor Baley powiedział: „Jesteśmy pokoleniem skazanym na spalenie, na popiół. Ciekawe, co wyrośnie z tego popiołu?” I takie jest pytanie, bo co wyrosło z tego popiołu? Zastanawiałam się, bo z naszego pokolenia – to nasze dzieci – wyrosła „Solidarność” i to drugie pokolenie obaliło komunizm, prawda? A powiedział wyraźnie, że jesteśmy skazani na spalenie i na popiół, całe nasze pokolenie. W każdym razie coś wyrosło dobrego, prawda? Nie wiadomo, co jeszcze wyrośnie z wnuków naszych.
- Jak wiadomo, spopielona ziemia jest najżyźniejsza.
Właśnie. Mamy nadzieję, że pokolenie naszych wnuków też się zapisze jakoś pozytywnie. Może nie tak bohatersko, jak my, bo na przykład moje dzieci zazdroszczą nam. Niekoniecznie mnie, tylko właśnie mojemu pokoleniu. Mówią, że myśmy mieli ciekawe życie, pełne działania i ideałów, i że oni nie mają tego. Rzeczywiście do momentu „Solidarności” – ale nasze dzieci były już dorosłymi przecież ludźmi – wcześniej, jak byli młodsi, nie mieli żadnych autorytetów. Przecież w tym okresie nie było żadnych autorytetów. W szkole był tylko Stalin, portrety Stalina, Gomułki, akademie pierwszomajowe, zachęty, żeby zapisać się do ZMP. Nie mieli dobrze. Później dopiero „Solidarność” wybuchła i ideały jakoś odżyły, doprowadziły do tego, że komunizm upadł. Po wojnie jak skończyłam studia, wyszłam za mąż, założyłam rodzinę, to było ogromnie ciężko. Mąż kończył Wawelberga ¬– to jest też przecież bardzo dobra uczelnia inżynierska. Mieliśmy troje małych dzieci i znikąd pomocy. Straszna była bieda. Ja zaczęłam pracować w oświacie, mąż po skończeniu studiów pracował na Żeraniu w Fabryce Samochodów Osobowych. To była taka młodzieżowa fabryka, tam młodzi ludzie pracowali. Mimo wszystko mieliśmy chyba szczęście, że czasem spotykaliśmy przyzwoitych ludzi na swojej drodze, bo Żerań pracował od godziny siódmej, ja od ósmej, i dyrektor Tracikiewicz zdecydował, żeby mąż przychodził pół godziny poźniej do pracy, żeby mógł dzieci rozwieść po żłobkach i przedszkolach, żeby mógł mi pomóc. Tak że mieliśmy też pomoc od ludzi. Później pomału, pomału, jak zaczęłam pracować, stanęliśmy na nogi. Trochę lepsze warunki materialne zaczęły być, dostaliśmy mieszkanie z Żerania. Ja bardzo kochałam swoją pracę. Pracowałam później także w szpitalach, bo to jest pewien przywilej dla doświadczonych nauczycieli, że w szpitalu się pracuje. Pracowałam w Centrum Zdrowia Dziecka wśród dzieci chorych przez pięć lat i stamtąd przeszłam na emeryturę. Pracowałam także w Szkole Życia tu na Grochowskiej, przy kościele na Kamionku. Szkoła Życia to jest taka szkoła dla dzieci głęboko upośledzonych. Ja tam jako psycholog robiłam badania tych dzieci. To jest też ogromne przeżycie pracować wśród takich dzieci. Wszystko jest potrzebne.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o Sodalicji.
W Sodalicji Mariańskiej kierowała nami pani Maria Okońska. To jest też znana rodzina. Jej brat, Włodek Okoński – już nieżyjący, chyba w Londynie zmarł – był księdzem, też opiekował się młodzieżą. Tam [przychodziły] dziewczęta, które już były bardzo wykształcone i przede wszystkim stawiały na samowychowanie, samokształcenie, doskonalenie siebie, na pracę duchową. Te spotkania były przepiękne, naprawdę, a równocześnie ten wielki patriotyzm, dlatego że przez całe życie nam przyświecały hasła Bóg, Honor i Ojczyzna, ale one nie były pustymi hasłami, tylko właśnie pełne treści. Myśmy to wszystko realizowały w swoim życiu. Właśnie te trzy panie założyły w Sodalicji Mariańskiej po wojnie Instytut Matki Boskiej Częstochowskiej, pracowały z księdzem prymasem Wyszyńskim, tak zwane ósemkówny. Było ich osiem, takich wykształconych bardzo panien, bardzo mądrych, i one pracowały w otoczeniu księdza prymasa Wyszyńskiego. W tej chwili ten ośrodek jest w Choszczówce i w Częstochowie; teraz już jest w tym zgromadzeniu dużo więcej panien. To jest takie zgromadzenie bezhabitowe bardzo mądrych, bardzo wartościowych, pełnych ideałów kobiet. Tak byłyśmy wychowywane. W tej chwili z Sodalicją mam tylko taki kontakt, że raz w roku na Wiślanej u sióstr szarytek jest msza święta w intencji żyjących i zmarłych sodalisów i wtedy wszyscy, którzy możemy, tam się zbieramy. Jest jeszcze taka Zosia Sułowska, nasza starsza koleżanka, która jest siostrą, zakonnicą tam właśnie; ona też była w naszej grupie sodalicyjnej.
- Czy ta organizacja trwa do tej pory, po wojnie też?
W tej chwili tylko uczestniczę raz w roku w tych mszach świętych, a mieliśmy także spotkania kilka lat temu w kościele na Chłodnej. Ja nie pamiętam już, jak się nazywał ten ksiądz proboszcz, który był moderatorem Sodalicji Mariańskiej; tam mieliśmy czasem spotkania, jeszcze się stara gwardia spotykała. Teraz już większość nie żyje albo są chore, niedołężne. Ja jestem jedną z młodszych sanitariuszek i sodalisek.
- Czy miała pani przyznany jakiś stopień wojskowy w Powstaniu?
Tak. Ja mam [stopień] porucznika, stąd te wszystkie przywileje.
- Ale to już w Powstaniu, czy później nadane?
Nie, później nadane, później. Ja w ogóle do ZBOWID się nie zapisywałam. Nikt nic nie wiedział. Należę do grupy emerytów nauczycieli; jak kazali wypisać, jakie się ma odznaczenia i jak wypisałam, to byli strasznie zdziwieni, dlaczego nic nie mówiłam. A co ja miałam mówić i komu? Przecież Związek Nauczycielstwa Polskiego jest raczej lewicowy, nie prawicowy. Zapisałam się do Związku Powstańców Warszawskich dopiero, jak powstała III Rzeczpospolita, i do tej pory jestem w Obwodzie VI, na Targowej, bo tam grupują się z tych wszystkich rejonów koledzy i koleżanki. Jest V Obwód, oni mają swoje spotkania przy kościele na Skaryszewskiej, a my mamy spotkania na Targowej. Ja nawet jestem skarbnikiem już wiele lat. Ubywa nas, prawie co dwa tygodnie ktoś tam umiera, bo to już wszystko są ludzie leciwi bardzo i schorowani.
- Czy była pani przyporządkowana do jakiegoś oddziału czy zgrupowania, czy nie?
Nie. Po prostu do III Rejonu. Sanitariuszki z III Rejonu i z punktu sanitarnego na Zamienieckiej.
- Czy mogłaby pani zrelacjonować sam przebieg walk w tych dwóch pierwszych dniach, jak to się odbywało?
Niektórzy przychodzili, niektórych przynosili. Ja bardzo mało działałam, dlatego że byłam jedną z najmłodszych i tak jak mówiłam, mnie oszczędzali. Jak trzeba było iść z meldunkiem na Targową w noc Powstania Warszawskiego, to [mówili], żebym ja nie szła, tylko poszła Ania Morawska za mnie; ja byłam chroniona. Może dlatego, że byłam szczupła, mizerna bardzo; nie wiem, ale w każdym razie oszczędzali mnie. Jak przynosili [rannych], to ja tylko podawałam czy jakieś opatrunki, czy bandaże. Nic specjalnego się nie działo. A na drugi dzień już przeszliśmy na następną ulicę, na Mlądzką, i tam już w ogóle się nic nie działo, bo już działania tu ucichły. Było kilka natarć na szkołę na Boremlowskiej i na Kordeckiego, ale się nie powiodły, dlatego że szkoła na Boremlowskiej – tam byli esesmani i były zasieki, działka przeciwlotnicze, torami posuwał się pociąg pancerny, i oni zostali zmuszeni do odwrotu. To samo było przy szkole na Kordeckiego. Chłopcy mieli zdobyć tę szkołę i musieli się wycofać. Tutaj na Pradze, na Grochowie, było mało zdobytych punktów. Były jakieś potyczki miejscowe i stąd właśnie ci ranni. Poza tym Niemcy jak szaleni jeździli ulicą Grochowską na motocyklach i gdzie tylko jakiś ruch, to strzelali. Stąd właśnie najczęściej byli ci ranni.
- Była pani w bezpośrednim sąsiedztwie tego punktu?
Nie, bo to było tak troszeczkę dalej od Grochowskiej, na rogu Zamienieckiej i Gdeckiej.
- Czy zdarzyło się pani zajmować się rannymi Niemcami?
Nie, u nas nie było [takiego] wypadku.
- Czy spotkały panią jakieś represje po Powstaniu?
Nie. Ja nikomu się nie przyznawałam. Ujawniłam się dopiero wtedy, jak powstała III Rzeczpospolita. Wtedy złożyłam wszystkie dokumenty, a tak, to nie chciałam niczego. Zresztą myśmy sobie powiedziały, właśnie te koleżanki z Sodalicji Mariańskiej i z AK, że nie będziemy się ujawniały. To były jakieś dodatki do pensji, chyba dziesięć dni urlopu mieli kombatanci, ale to wszystko pochodziło z komunistycznych źródeł, więc nie chciałyśmy tego.
- Czy chciałaby pani podsumować, wygłosić swój osobisty pogląd na temat Powstania, o całej sytuacji i o Powstaniu jako wydarzeniu historycznym? Proszę powiedzieć, co pani osobiście myśli o Powstaniu?
Ja myślę, że jesteśmy pokoleniem tragicznym. Może bogatym w przeżycia, ale straszne przeżycia, które niektórych wzmocniły, ale było wiele takich wypadków, że właśnie te przeżycia zniszczyły, załamały człowieka. Był kręgosłup silny, podstawy w wychowaniu patriotycznym i głęboko katolickim, to może łatwiej było tym młodym ludziom uporać się z tym wszystkim. Ale całe nasze później życie po Powstaniu było bardzo ciężkie. Przecież ani dobrej pracy nie mogli dostać ci, którzy nie zapisali się do partii jakiejś, ani stanowiska żadnego, żadnych przywilejów. Pracowałam w oświacie ileś lat, pracowałam też w Inspektoracie Oświaty, bo ponoć byłam bardzo zdolna, więc dawali mi pod opiekę wiele szkół, ale nagrodę tylko raz w roku dostawałam na Dzień Nauczyciela, bo byłam nauczycielem. Natomiast moje koleżanki, które należały do partii, siedem razy w roku dostawały, bo tyle było okazji przecież – i Rewolucja, i początek wojny, i koniec, i 1 Maja i rozmaite sytuacje. Były na przykład wycieczki Pociągiem Przyjaźni za darmo do Leningradu, jeszcze dawali tam jakieś pieniądze. Ja nigdy nie pojechałam, mimo że nie ujawniałam się przecież, ale nie pasowało im. Kiedyś proponowali mi, żebym przejęła dom dziecka w Marysinie Wawerskim. Tam jest taki klasztor sióstr i szkoła była. Oni zabrali tę szkołę i był już zakład wychowawczy. Proponowali mi, że ja bym była bardzo dobra na dyrektorkę takiego zakładu wychowawczego. Na tym terenie był i jest do tej pory kościół. Inspektor mi proponuje, że i piękne mieszkanie bym dostała… Ale powiedziałam – czy on sobie zdaje sprawę, że na tym terenie jest kościół i ja będę z dziećmi chodziła do tego kościoła. Nie powiem dzieciom, że dlatego, że mamusia chce mieć lepsze stanowisko, to będziemy do innej dzielnicy jeździli. Spojrzał na mnie i już nigdy nie powtórzyli tej propozycji. Tak że byliśmy dyskryminowani. Ludzie przyzwoici i tacy, którzy nie zapierali się swojej tożsamości, byli dyskryminowani. Finansowo przede wszystkim traciliśmy. Ale mnie się wydaje, że ważne jest to, jak się przeżyło ten ciężki okres. Większą wartość ma to, że człowiek może patrzeć w lustro na siebie z przyjemnością, tak ja myślę. Poza tym nie ma co do ukrycia ani przed dziećmi, ani przed wnukami. Ale ciężko nam było, bardzo ciężko, dlatego tak teraz nam jest dobrze, naprawdę dobrze. Mimo że się bardzo interesujemy polityką i śledzimy to wszystko, to jednak jest szalona różnica, że już jakoś idzie ku dobremu, ten świat jest otwarty.
- Czyli swoje aktualne życie ocenia pani pozytywnie?
Tak. Uważam, że duchowo, moralnie, wewnętrznie bardzo pięknie myśmy to życie przeżyli, dlatego że myśmy zachowali wszystkie wartości. Chyba to jest najważniejsze. Nie mamy sobie nic do zarzucenia, żadnego świństwa, a było materialnie bardzo ciężko. Jako przykład mogę podać taki bardzo przykry przykład, że jak urodził się nasz drugi synek – co rok się dzieci rodziły, mieszkaliśmy wtedy na Pradze w ciasnej kawalerce – to przez cztery dni pił tylko wodę z cukrem, dlatego że myśmy nie mieli szesnastu złotych na mleko w proszku. Robiłam mu takie mieszanki z mleka w proszku i nie miałam szesnastu złotych na mleko w proszku. Pamiętam, byłam kiedyś z tym dzieckiem w kościele na Ratuszowej i ksiądz szedł z tacą. Było tyle pieniędzy na tej tacy, aż się popłakałam. Myślałam, że pójdę po mszy świętej do zakrystii i pożyczę, poproszę, żeby ksiądz mi pożyczył te szesnaście złotych dla dziecka. Ale jak pomyślałam, że nie będę miała z czego oddać, bo mój mąż zarabiał dziewięćset złotych… Cuda robiliśmy. Było troje dzieci, przygotowywało się trzydzieści kopert i w każdej kopercie było trzydzieści złotych, i nie wolno było więcej wydać, bo jakbym wydała więcej, to skąd wezmę później? Było ogromnie ciężko, ogromnie ciężko! Ale okazuje się, że wszystko można przeżyć. Jedno jabłko na przykład kupowałam na troje dzieci, ucierałam i z jakąś kaszką manną dawałam, i zdrowe były, ładnie wyglądały, uczyły się bardzo dobrze, zwłaszcza syn, pokończyły studia. Średni syn, Tomek, skończył Politechnikę i miał indywidualny tok nauczania, bardzo zdolny. Córka skończyła dwa fakultety. Młodszy syn, Pawełek, tylko technikum skończył. Nie chciał się uczyć, chciał samochodem tylko jeździć. Powiedział, że jego to nie interesuje. Ale skończył technikum i ma dyplom technika. Mam trzy wnuczki, najstarsza ma 26 lat, już pracuje; też pokończyły studia. Średnia robi teraz maturę, a najmłodsza, córka Pawełka, mieszka w Wiedniu.
Warszawa, 1 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński