Zygmunt Lipski „Sulima”
- Poproszę, żeby pan się przedstawił.
Zygmunt Lipski, pseudonim „Sulima”, kapral z cenzusem, urodzony 25 październik 1923 rok, w Berezie Kartuskiej.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września byłem na wakacjach po ukończeniu czterech klas gimnazjum, czyli miałem tak zwaną małą maturę.
- Gdzie pan był na wakacjach?
Na wakacjach byłem między innymi w Warszawie, u wuja na Wileńszczyźnie.
- Gdzie pan mieszkał przed wybuchem wojny?
A właśnie, przed wybuchem wojny mieszkałem we Włodzimierzu Wołyńskim, we Włodzimierzu teraz się powinno mówić. Ojciec mój był wojskowym zawodowym, kapitanem Wojska Polskiego. Mieszkaliśmy w koloni oficerskiej we Włodzimierzu Wołyńskim. Tam chodziłem do gimnazjum.
- Tata jak się nazywał, imię?
Marian Lipski. Zginął w Kozielsku, W Katyniu przepraszam, w Kozielsku w obozie był, a zginął w Katyniu w 1940.
- Już rodzina była przygotowana na wybuch wojny, jeżeli tata był wojskowym? Mówiło się coś, rozmawiało na ten temat?
O tak, to już na tydzień przed wojną... Aha byliśmy także i tutaj w Dąbrowie. To była nasza własność, rodziców moich od 1935 roku. Już był dom pod dachem i wszystko było do zamieszkania. Tu byliśmy, bo ja wiem, chyba miesiąc. Ojciec był na granicy niemieckiej. Stała tam, w Borach Tucholskich, 27 dywizja, w której był mój ojciec. Ojciec był mój we Włodzimierzu Wołyńskim komendantem powiatowym uzupełnień, RKU dzisiejsze, przed wojną to się nazywało PKU powiatowe, teraz jest RKU rejonowe, ale to jest mniej więcej to samo. Tak, że ojciec do Borów Tucholskich jeździł, bo chodziło o to, że formował się drugi rzut z 23 pułku piechoty, do którego ojciec mój należał jako [do] jednostki macierzystej. Uzupełnienia i drugi rzut pułku to przeprowadzał mój ojciec na terenie Włodzimierza i powiatu. W związku z tym przyjeżdżał tutaj do stanowisk 27 dywizji w Borach Tucholskich. Wstępował po drodze tutaj [do domu] i matkę już przygotował, że absolutnie wojna wybuchnie. Przepowiedział, jak był ostatnio [na] tydzień przed wojną, że przynajmniej wybuchnie za tydzień, najdalej dziesięć dni. I tak było, że wojna wybuchła. Matka od razu nas do pociągu, 2 września już byliśmy w drodze do Włodzimierza. W Kowlu pamiętam byliśmy, stamtąd pociągiem lokalnym do Włodzimierza. We Włodzimierzu dostałem wezwanie do szkoły, do gimnazjum. To było 708 państwowe gimnazjum we Włodzimierzu. Dostałem wezwanie, żebym się stawił w mundurku przysposobienia wojskowego. Zgodnie z tym wezwaniem stawiłem się. Włączyli nas, przysposobienie wojskowe, do kompanii obrony narodowej na terenie Włodzimierza Wołyńskiego. Braliśmy udział w patrolowaniu szos dojazdowych i przejazdowych, torów kolejowych pilnowaliśmy, dworca. Znaczy przysposobienie wojskowe - było tego kilka klas, tak, że przynajmniej było nas tam koło stu pięćdziesięciu.
- A pamięta pan jakiś kolegów? Imiona i nazwiska z tamtego okresu?
O tak, nawet, jeden - ale niestety Alzheimer go dopadł, zaraz jak on się nazywał, skleroza, w tej chwili nie pamiętam. On mieszka tutaj, na terenie pod Warszawą, po drugiej stronie Wisły i stąd ta znajomość. Tak to, ci koledzy [z] 27 dywizji akowskiej, poginęli w walkach w czasie okupacji. Potem część z nich w Wojsku Polskim, tak zwanym Ludowym Wojsku Polskim [była], wzięto ich też tam, tych co jeszcze zostali. Tych co byli w 27 dywizji akowskiej – Armii Krajowej to też ich tam wcielili do tych oddziałów wojskowych. Sporo ich zginęło po drodze [jak] szli na Berlin, gdzieś pod Koszalinem. Ta młodzież wyginęła przeważnie. Mało nas zostało z tego gimnazjum, przynajmniej na naszym terenie.
- Do kiedy trwały te patrole, do którego września?
Do 17, jak wkroczyły oddziały sowieckie, to od razu dostaliśmy zawiadomienie, że nie stawiamy się i możliwie rozpłynąć się [mamy], żebyśmy [nie zostali aresztowani]. Przyszły wiadomości z granicy, że przyaresztowują młodzież i nie wiadomo gdzie ich wywożą. Tak, że od razu żeśmy się wyprowadzili z kolonii oficerskiej do znajomych, do prywatnych ich własności, niejakich Bujalskich – żyją. To jest rodzina, u których żeśmy się ulokowali po ucieczce z bloków oficerskich. Zbigniew Bujalski, jego wzięli do Wojska Polskiego, do Ludowego i dosłużył się stopnia pułkownika, żyje. To jest „włodzimierzak”, jak to się mówi między nami. Poza tym, jeszcze kilku żyje. Siostra jego Irena też była w przysposobieniu wojskowym, bo nasze gimnazjum było koedukacyjne i koleżanki nasze również w mundurkach musiały przyjść. Tak samo pełniły rozmaite służby.
- Po zmianie miejsca zamieszkania jakie były dalsze pana losy?
Po zmianie miejsca zamieszkania już zaczęły się aresztowania. Siedzieliśmy u znajomych gdzieś do listopada. Ale dlaczego siedzieliśmy do listopada? Bo zaczęli już węszyć sowieci, szukać tych wszystkich co się wyprowadzili z bloków oficerskich, to już nas uprzedzono, że trzeba wiać stamtąd. Trzeba było uciec stamtąd jednym słowem. Matka moja zdecydowała, że przyjedziemy do Dąbrowy i wyjechaliśmy nad Bug. To była granica między Generalną Gubernią a tym [ZSRR]. Ona jeszcze nie była tak strzeżona dobrze, ale już w listopadzie była, Bug był, właściwie most, był zabezpieczony. Bratu mojemu udało się przejść na drugą [stronę], do Guberni Generalnej - wtedy tak nazywanej - z grupą Niemców miejscowych. To byli tak zwani koloniści niemieccy i ich zabierali Niemcy. Mieliśmy tam znajomego, to był też między innymi kolega z gimnazjum, syn pastora, który brata mojego włączył do Niemców. Wobec tego, że była śnieżyca, deszcz jakoś udało mu się przejść. Już następnego dnia on na drugiej stronie Bugu był, a my jeszcze po tej stronie. Ale wykorzystaliśmy pierwszy lód. To było dość ciekawe jak myśmy uciekli. Nas nie ostrzelali tylko dlatego, że patrol niemiecki szedł po drugiej stronie, a strażników sowieckich - Bug w tym miejscu miał wysoki brzeg i z wysokiego brzegu myśmy chodzili z wiadrami na nosiłkach tak zwanych, po wodę – przyzwyczailiśmy, że my po wodę chodzimy tutaj, do Bugu, do przerębla. W pewnym momencie jak on [strażnik] się odwrócił, to my szmyk, porzuciliśmy kubły i do brzegu przeciwnego. Tam szli Niemcy, przeważnie ze Śląska - tak, że oni rozumieli [nas] - Sudetendeutsche z Sudetów. Ci Ślązacy to Polacy nawet byli. Wpadliśmy na niezamarznięte jeszcze brzegi Bugu i już sowiecki żołnierz chciał strzelać z góry, ale Niemiec kiwnął palcem i podali nam kolbę nawet. Wyszliśmy, bo byśmy wpadli do niezamarzniętego bagienka przy brzegu, Bug taki był, w tym miejscu.
- Dużo osób się wtedy przeprawiło na drugi brzeg?
Wtedy to akurat przeprawiła się dwójka nas: ja i jeszcze żołnierz z 23 pułku, którego znałem jeszcze sprzed wojny, bo on pracował w kasynie oficerskim. W ten sposób przez zamarznięty Bug sporo ludzi przeszło dlatego, że w rozmaitych miejscach były możliwości. Ale wkrótce zamknęli tą granicę, uszczelnili granicę w taki sposób, że przejście na drugą stronę było bardzo utrudnione już, bo strzelali i ginęło [sporo ludzi]. Matka moja z kolei - bo jeszcze matka przecież została - przejechała na drugą stronę ostatnim pociągiem, który przepuścili Sowieci dla wszystkich tych, którzy nie mieszkali w tak zwanym [?]
bieżeńców. Bieżeńców wypuścili, cały wagon towarowy naładowany odjechał do Hrubieszowa i matka się zabrała tym [pociągiem]. Jakoś udało jej się dostać do tego wagonu i też przejechała. Na Boże Narodzenie już byliśmy tutaj w Dąbrowie.
- Pamięta pan dlaczego większość ludzi się decydowała żeby przejść na stronę niemiecką? Okupacja niemiecka była lepsza od sowieckiej?
To wtedy, to nie wiedzieliśmy. My wracaliśmy do swoich domów. Jeśli chodzi o sowietów, [jak] były te tereny zajęte przez Czerwoną Armię, to już wtedy zaczęły się pierwsze aresztowania. Jeszcze nie było masowej wywózki, ale było wiadomo, że taka rzecz się przygotowuje. Myśmy dosłownie uciekli przed pierwszą wywózką. Pierwsza wywózka była gdzieś w grudniu, przed Bożym Narodzeniem chyba. Druga była lutym, to już nas tam nie było. Jeszcze parę było takich masowych wywózek. Tak, że później, po wojnie, było wiadomo to około półtora miliona ludzi wywieziono na wschód, na głęboki wschód.Jeśli chodzi o to czy Niemcy czy [sowieci] to rzecz polegała na tym, że my nie byliśmy tam, mieszkańcami rdzennymi. Nawet rdzennych wywozili, a co dopiero nierdzennych, było wiadomo, że oni pojadą. Mojej matce powiedział sowiecki porucznik, jak matka się meldowała, że chce przejść na druga stronę, bo synowie już są po tej stronie, a ona jeszcze tu, po tej, została, bo oni selekcjonowali, chętnych było dużo... On matkę przepuścił. Jeszcze matka z psem [była], wierną suką. [...] Nasza suka wobec tego, że ona była koło wojska przeważnie hodowana, to dla niej mundur nie był wrogi. Ona bardzo lubiła tego komendanta. Matka mówi, że: „Ona szła do [komendanta], wąchała. Ten ją głaskał.” Potem matkę jakoś upchnął z psem do ostatniego wagonu, który wyjeżdżał do Generalnej Guberni. Potem już nikt nie wyjechał, wszystkich Polaków wywieźli do Kazachstanu i na Syberię, gdzieś daleko do Workuty.
- Tak, że na Boże Narodzenie wszyscy się spotkaliście?
Na Boże Narodzenie, nawet byliśmy trochę wcześniej, bo myśmy byli bratem jak pierwszy Bug zamarzł. Najpierw było bardzo ciepło w listopadzie i na początku grudnia, potem przyszedł ostry mróz 6 grudnia, pamiętam. Po kilku dniach Bug stanął, już było jakieś dziesięć centymetrów lodu. Można było przejść ostrożnie, na deskach do przerębla. Z dnia na dzień był po prostu lód twardszy. Później, po tym lodzie, ryzykowali ludzie. Mnie się udało, brat przeszedł z kolumną Niemców, których zabierali Niemcy, bo to byli koloniści niemieccy. Tak jak tu, w Łomiankach, byli nad Wisłą koloniści niemieccy, to tak samo na Wołyniu. Niemcy ich zabierali. Wtedy właśnie udało [bratu] się przejść. Tak, że myśmy ocaleli we wrześniu [?]
- Po przebyciu czym się pan zajmował? Czy poszedł pan do pracy?
O tak, to jest jeden z najciekawszych [momentów], bo to jest konspiracja. Otóż na tym terenie, wśród moich kolegów, z którymi graliśmy sobie w piłkę, siatkówkę, w koszykówkę, mieliśmy wspólne zabawy, to była młodzież od czternastu powiedzmy lat, byli i młodsi nawet. Puszcza Kampinoska to było miejsce, przez które przebijały się we wrześniu oddziały Armii Poznań. Z kolegami bawiliśmy się: piłka, glinianka, kąpiele, skocznie robiliśmy - jednym słowem wakacje. Poprzednie wakacje tutaj były piękne, bo lasy i woda, to wszystko razem. To nie to co dzisiaj, Wisła była czysta, chodziło się na rowerze nad Wisłę. Teraz brud płynie, że [nie da się] wejść do wody, można popatrzeć. Ta młodzież zainteresowała się tym co w lesie leży, a leżała broń. Nasi żołnierze jakby czuli to, że kiedyś ktoś to może znajdzie i wykorzysta prawidłowo. Jak zmyślnie chowali: w jałowcach na karabin bagnet zakładał i w środek jałowca wbijał bagnetem. Nikt do jałowca się nie dotykał, bo to kłujące jak diabli. A tutaj rasowe piękne jałowce, bo tam jest ziemia pod jałowce. Puszczę Kampinoską jakby zasadzić jałowcami, to były by przepiękne lasy jałowcowe. Myśmy zaczęli kontynuować [to]. Ta młodzież, zaczęła zbierać i chować to w jałowcach, w dawnych rowach strzeleckich, bo i rowy były pokopane, ci żołnierze tak robili najprostszą obronną linię. Był taki moment, że mogliśmy uzbroić cały pluton, etatowy pluton, to jest sześćdziesięciu ludzi. [Myślimy:] „Coś z tym trzeba zrobić, przecież to nie może tak tego [leżeć]” My dowiadujemy się przez radio Londyn, bo radia były zakazane... W PRL –u zakazane były radia.
- W czasie okupacji przez Niemców.
Przez Niemców to były zakazane i kula w łeb była, a w okresie peerelowskim to było zakazane tak samo. W czasie okupacji wtedy, kiedy myśmy [znaleźli broń] to było zakazane. Londyn tak zwany się słuchało, że powstała ZWZ czy Służba Zwycięstwa [Polski], to myśmy wiedzieli. Tutaj było kilka odbiorników ukrytych. Jeszcze myśmy nie mieli dostępu do tych odbiorników, tylko nasi koledzy mówili, że radio podało to, tamto. Zresztą o tym co się dzieje za granicą Warszawa wiedziała szybciej niż Niemcy się dowiedzieli. Tej broni mieliśmy sporo i trzeba było ją prawidłowo zagospodarować. Myśmy zlokalizowali takich, którzy byliśmy pewni, że oni są w konspiracji, bo przychodzili w tym samym celu do lasu i szukali po lesie. Bywało tak, że - bo myśmy byli młodzi, a oni byli starsi - nas pędzili: „Nie wolno!” Ale my swoje robiliśmy. Jeszcze był nielegalny młynek, płaciło się dodatkowy rachunek, żeby oni nie czepiali się, że duże zużycie prądu jest. Tą elektrownie mieliśmy w pewnym sensie przekupioną. Okazuje się, [że] oprócz tego w tej elektrowni była wspaniała konspiracja, która dała później początek dużej konspiracji w Łomiankach. Myśmy spotykali ich. Ich Niemcy nie ruszali, bo to były służby komunalne [które] musiały działać. Kto szedł w czapce poczty, telefonów, straży ogniowej czy czegoś to [nie był kontrolowany]. Myśmy podchodzili do tych, których znaliśmy, że są w konspiracji z całą pewnością. Obrugał [nas] jeden z elektrowni, że my tam [chodzimy]: „Fru do szkoły, psia krew! Co wy tu takie głupoty [robicie]? Nic tu nie ma!” Zaczęliśmy szukać w Warszawie, bo tu nas nie chcą. Myśmy się nie zdradzali co my mamy. Chcemy tylko przystąpić do [konspiracji]. Ten Wojtek Pecyński... A kto tu się jeszcze na tym tereni znalazł? Janusz Warmiński, później dyrektor teatru Ateneum, on był dowódcą plutonu w kompani młodzieżowej, bo włączył się do naszej roboty. Był znajomym Wojtka Pecyńskiego mojego sąsiada, dwa domy dalej. Umówiliśmy się w ten sposób, musimy złapać kontakty. Wojtek Pecyński złapał kontakt na brata stryjecznego Janusza Warmińskiego i już tych dwóch miało kontakt. A ja szukałem, trafiłem na Ochocie. Na Ochocie była organizacja, w której było bardzo dużo rzemiosła. Jak oni się nazywali? Jest opisane, te nazwy są znane. Oni mieli trzon konspiracji na Ochocie, trzon to byli ci znajomi z rzemiosła, między innymi samochodziarze. Myśmy do PN [się włączyli]. To była PN - Polska Niepodległa, ale potem było scalenie. Tak, że raz składałem przysięgę w PN-ie, na Ochocie.
Tak, na Ochocie.
Gdzie przysięga była? Przysięga była na Pradze. Przysięgę składałem w ortodoksyjnej kaplicy na Brukowej chyba 8, dosłownie na wysokości kościoła świętego Floriana, tylko po przeciwnej stronie ulicy Brukowej. Tam była, w normalnej kamienicy, była kaplica, jak dziś pamiętam. Kaplica ortodoksyjnego... ale w rzymskokatolickim kościele. W kaplicy - to całe szczęście, że to był rok 1940, gdzie jeszcze Niemcy nie byli zorganizowani, że jeszcze nie wsadzili wtyczek do naszych organizacji - szóstka nas składała przysięgę. Z tyłu siedzieli wszyscy hierarchowie nasi z okresu okupacji. Nawet nie wiem czy tam więcej nie było tych szóstek w tej kaplicy. W każdym bądź razie, jeszcze sobie wtedy nie zdawałem sprawy, że to jest tak niebezpieczne, bo tam mogli nas zwinąć, jak nie wiem. Później sobie uprzytomniłem, jak to mogła być wpadka, ale na szczęście się obeszło. Były wpadki, ale małe. Później [byłem] to się nazywał 404 pluton, ale to tak: przeszło PN, potem było w 1942 roku połączenie, byliśmy w ZWZ i jak było to łączenie w Armię Krajową, to trzeba było jeszcze dodatkowo przysięgę składać, drugą.
- Drugą przysięgę gdzie pan złożył?
Tą drugą to już było na Marszałkowskiej w mieszkaniu u Stanisława Gomułki lekarza, wtedy jeszcze studenta. On, Stanisław Gomułka ożenił się z córką właściciela warsztatu stolarskiego, meblarskiego, który się nazywał na „K”, znany w każdym bądź razie w Warszawie rzemieślnik. To wszystko dlatego, że my historycznie jesteśmy związani z PN. U niego przyjmowałem przysięgę w asyście Stanisława naszego kolegi. Jeszcze taki poboczny wątek jest, że myśmy w Warszawie zamieszkali w schronisku dla rodzin wojskowych na ulicy Królewskiej 23, to było pod protektoratem PCK. Poza tym ja i wszyscy ci należeliśmy do PCK - Polskiego Czerwonego [Krzyża]. Mieliśmy legitymacje, które rzekomo miały chronić przed wywózką, gdzieś jeszcze mam tą legitymację.
- Dlaczego pan tam zamieszkał?
Dlatego, że dojazdów stąd nie było, a trzeba było się uczyć, trzeba było coś robić, żeby nie przepadał czas. Poza tym tutaj była rodzina, ale zamieszkiwać trzeba było w Warszawie, żeby bliżej. Na przykład mieszkałem na Górskiego 6, do szkoły chodziłem na Górskiego 3. To było technikum chemiczne, przed wojną było to żeńskie liceum chemiczne, taka to była nazwa, a w czasie okupacji było koedukacyjnym liceum technologiczno – chemicznym. Główna część młodzieży, która również była w konspiracji pochodziła z tego schroniska. Tam się znali, zaufanie do siebie mieli, bo byli z rodzin wojskowych, to już było prawie pewne, że to byli ludzie [z konspiracji]. PN, rodziny wojskowe z Królewskiej 23 i później ZWZ i przysięga drugi raz. My przysięgaliśmy, już nie pamiętam czy to było na Armię Krajową czy na ZWZ. Zdaje się, że [w] ZWZ to nie potrzeba było [przysięgać]. Myśmy mieli kontakty i na jedną i na drugą. W każdym bądź razie od ZWZ, od złożenia przysięgi, to byliśmy już w 404 plutonie. Wiedzieliśmy, że to jest pierwsza kompania, że należymy do pierwszej kompanii rejonu Ochota.
- Pamięta pan jakiś kolegów z tego okresu?
O tak. Kotecki - dowódca kompanii, porucznik, podporucznik „Brzask” dowódca plutonu 404, Jaczewski, jak jemu na imię było? Gdzieś mam wszystko zapisane, jakby było potrzeba to to jest. Zresztą o Ochocie to jest książka i ja jestem.
- Z czego się pan utrzymywał?
Z czego się utrzymywałem? Zaraz pani powiem. Otóż mieszkałem na Górskiego 6. Górskiego 1, dawną szkołę, jakieś liceum zajęli Niemcy i dowództwo tej ROLA- ruskiej [niezrozumiałe ros.] armii. Ci żołnierze, którzy tam stacjonowali to sprzedawali wszystko co mieli. Tam kupiłem kilka pistoletów, parę granatów za jakiś psi grosz, za wódkę przeważnie. Pistolet „wisa” sobie kupiłem u nich. Dopiero w czasie Powstania [go] ujawniłem, sporo rzeczy kupiłem. Od razu one gdzieś poszły na przechowanie, do magazynów. W 404 plutonie już zacząłem Powstanie, a ta odnoga, która poszła na kontakt do kuzyna Janusza Warmińskiego był trzeci rejon „Dęby”, a ja byłem w pierwszym rejonie czwartego obwodu Ochota. Dowódcą pierwszego rejonu, moim dowódcą kompanii był właśnie Kotecki podporucznik Kotecki. Ale jeszcze do tego wszystkiego byłem wśród młodych ludzi wychowany w koszarach. Dla mnie problem broni małokalibrowej to był żaden, bo kiedy chciałem to szedłem [na strzelnicę]. Ojciec zadzwonił: „Na strzelnicę syn chce, macie trochę [miejsca]?” „Mamy”. Strzelałem z ostrej amunicji mając dwanaście lat. Co to dla mnie było? Jeszcze mi mówili: „Trzymaj się mocno, dociskaj” Na pryczy, na której się leżało na trzysta metrów wystrzelałem, miałem doskonałe wyniki. Już przed wojną miałem srebrną odznakę strzelecką. Miałbym złotą, gdybym miał skończone osiemnaście lat, ale wobec tego, że miałem szesnaście to tylko mogłem mieć srebrną.
- A w czasach konspiracji czy uczestniczył pan w akcjach bojowych?
W akcji bojowej, gdzie do czynienia miałem z Niemcami, z bronią, to nie. Nie, tego nie można zaliczyć, bo jeżeli nawet byłem w osłonie to praktycznie czy ta osłona była potrzeba, czy nie, to nawet nie wiem, ale coś było takiego. To kto inny załatwiał, ale nie my. Myśmy mieli zadanie główne szkolić, samemu się szkolić. Myśmy mieli własną dywersję. Pęczyński był dowódcą, Kotecki był tylko dowódcą kompanii. Nazwiska to mogę mylić, ale w każdym razie Kotecki wyłapał mnie. To byli koledzy. Ten mój dowódca plutonu „Brzask”, Jaczewski nazwisko i [Kotecki], to byli przedwojenni oficerowie. On [Kotecki]: „Co ty na szkołę podoficerską będziesz [szedł]? Ty będziesz tam pomagał.” Rzeczywiście, jak po ciemku mogłem złożyć karabin, to co to dla mnie było. Tak, że brałem udział w szkoleniu. To była niebezpieczna rzecz, bo trzeba było przywieść broń, żeby pokazać. Były momenty, że to było ryzykowne. Dosłownie w tramwaju jadę z pistoletem za paskiem, a zatrzymują się tramwaje, obława jest. A ja mam broń, jakby mnie zrewidowali, to jest koniec. I nie wiem jakie to fantastyczne szczęście. Niemcy wsiedli do wagonu, ludzie wyskakiwali w biegu - niesamowite rzeczy. Poszedłem za tymi Niemcami w tym kierunku. Oni weszli, tam kogoś wyciągnęli, wyszli. Za nimi wyszedłem, poszedłem i nikt mnie nie złapał. Takie drobnostki, ale to było wrażenie ogromne, byłem spocony jak... Tu w razie czego żadnego zwycięstwa by nie było.
- A przygotowania do Powstania?
Przygotowania do Powstania to były w pierwszym rzędzie organizacyjne, bo to było bardzo ważne. Było wiadomo, że jesteśmy 404 plutonem. Wiadomo, było, że w czasie Powstania, to będziemy zawiadomieni gdzie się mamy stawić, że mniej więcej nam przypadnie ulica Barska. 26 lipca pamiętam pierwszy raz przyszedł goniec, zawiadomił, że mamy się stawić. Już było powiedziane, że Barska 5 czy 3, już nie pamiętam. Teren ten mieliśmy zresztą rozeznany konspiracyjnie, myśmy wszystko mieli, każde rozeznanie prowadziliśmy, bo to była nasza robota konspiracyjna. Kotecki miał to, żeby ustalić na Ochocie dokładnie stan, gdzie stoją Niemcy. Plac Narutowicza i dom akademicki były niestety obsadzone ze wszystkich stron przez Niemców. [W] „Antoninie” - zakład wychowawczy młodzieży zdeprawowanej przed wojną, prowadzony przez zakonników orionistów, w tym czasie oni byli na wakacjach, nie było młodzieży - myśmy mieli mieć zbiórkę. Goniec, następny, zawiadomił, że nie mamy zbiórki. Przyszedł goniec jeszcze raz, następnym razem to już był chyba 29, ale w każdym razie przeddzień albo na dwa dni przed Powstaniem i już wtedy stawiliśmy się tam. 404 pluton dostał przydział na Barskiej, w mieszkaniu profesora Smoleńskiego, którego znałem jeszcze z czasów tajnego szkolnictwa. Przyjęci zostaliśmy serdecznie, a ja już tam [byłem] ze zdobytym karabinem maszynowym, właśnie na „Antoninie”. Jak się zaczęło Powstanie, to zaatakowaliśmy „Antonin”. Tam stała przejezdna grupa Niemców, transport, prawdopodobnie artyleryjska amunicja była, bo były wywieszki, żeby nie potrącić samochodu, bo może [grozić] niebezpieczeństwo. Napchane tych samochodów tam pełno i grupa Niemców. Mieliśmy trochę szczęścia, bo połowa ich spała. Ci wartownicy zanim zorganizowali opór, to myśmy już budynek opanowali i już na drugim piętrze z pistoletem [się znalazłem]. Aha, jeszcze pistolet vis, służbowy, który został mi przydzielony, bo ten oddałem, który kupiłem. Przydzielono mi pistolet, dostałem pistolet vis po zabitym granatowym policjancie, żołnierzu naszym, który wyszedł na Plac Narutowicza, żeby się zorientować co tam się dzieje i strzelili Niemcy z domu akademickiego i go zabili.
To była pierwsza ofiara i po ten pistolet doczołgał się ktoś.
- Pana pluton zaczął atak równo o 17.00?
Prawie równo o 17.00. Poleciały granaty na drugą stronę. Okazuję się, że ta furta, potężnie wyglądająca, blaszana, ona wcale [mocna nie była] można było ją kopnąć i [rozwalić]. Poleciały [granaty], to trochę obezwładniło tych wartowników, bo strzelali do biegnących, do budynku. Nawet dwóch kolegów zostało tam skoszonych przez Niemców. Nam się udało do tego wejścia, przemy na górę, po schodach, ale tam słyszymy strzelaninę. Ktoś rzucił granat na klatkę schodową, niemiecki zaczepny, z rączką. On tam wybuch i zrobił taki pył, taką mgłę z tego tynku, że prawie nic nie [było] widać, ale to nam uratowało[życie]. Bo na drugim piętrze już była tak zorganizowana obrona, że Niemiec w środku w sali - gdzie łóżka stały uczniów internatu dla młodzieży - i Niemiec po drugiej stronie, wycelowali karabin w wejście. Przez mgłę widzę, że Niemiec klęczy. Więc do ściany. W tym momencie strzał, wylatuje szyba. Ale nasi koledzy już do drugiej bramy się dostali, do drugiego wejścia i ten Niemiec uciekł. Wpadłem tam i paru Niemców [było] przy karabinie maszynowym. Wtedy wystrzeliłem. Oni się szybko zwinęli, uciekli, przez to drugie wejście. Pochowali się na strychu, niektórzy [byli] w bieliźnie, w kalesonach, bo spali. Ten karabin maszynowy, którym oni strzelali do nas - MG 15 przeciwlotniczy, jak go złapałem, to myślałem, że Pana Boga za nogi złapałem. Coś pięknego i amunicji z dziesięć pojemników, w każdym po cztery bębny amunicji razy siedemdziesiąt pięć sztuk. Piękna broń MG 15. Od tej pory to ja byłem ważny! Raz, że się potrafię obchodzić z bronią, bo to wszystko jest wiedza zdobyta z podręczników niemieckich, które były przedrukowywane i z nich żeśmy czerpali wiedzę - podręcznik dowódcy plutonu, przedwojenny. Ten karabin maszynowy, ja z nim, potem jak już opanowaliśmy Antonin, jak to nasze dowództwo zobaczyło: „A ty potrafisz?” „Jeszcze nauczę was wszystkich.” To prosta była konstrukcja, MG 15 to był właściwie duży sten, czy duży szmajser. Ruchy wszystkie to były na tej samej zasadzie. Zaraz dostałem rozkaz usadowić się z tym karabinem maszynowym na rogu Grójeckiej i Barskiej. Na chyba najwyższym to było trzecie piętro, nie, profesora Smoleńskiego mieliśmy niżej, to było piętro wyżej. Jak tylko otworzyłem okno i wysunąłem lufę to, że wtedy nie zostałem załatwiony przez Niemców strzelających z domu akademickiego, to przez ulicę niedaleko dom. Tam u nich worki z piaskiem, a u nas nic - firanki. Zza firanki wysunąłem karabin, oni doskonale wiedzieli, jak tylko się okna otworzyły to oni musieli mieć mnie na tym [celowniku]. Seria z erkaemu jak poszła, to futryna rozleciała się w drobne drzazgi, piętnaście sztuk amunicji, to była jeszcze ekrazytowa, rozrąbało tę [futrynę]. „Ooo!” mówię. Zrobiłem z poduszek, ze stołów stanowisko strzeleckie przenośne, miałem dwóch amunicyjnych do tego, bo już wtedy byłem dowódcą sekcji karabinu maszynowego. Proszę panią, ci Niemcy, którzy nas macali, to strzelali do otwartych okien. Myśmy byli z kolei głębiej i mieliśmy zrobione stanowiska. Poduszek napchałem tyle, że tam trafiły na pewno, w poduszki, w piórkach to pocisk zaraz koziołkował. Podobno najlepsza rzecz obronna to były poduszki kiedyś tam na wojnie chińsko – japońskiej. Poduszek w mieszkaniach było bardzo dużo, kołder, poduszek to się narobiło takich [osłon]. Niemcy pruli jak nie wiem, bo o zdobyciu Domu Akademickiego nie ma mowy. Już było wiadomo, jak mnie ściągnęli z tego stanowiska. Dowództwo skierowało mnie na Niemcewicza ulicę. Koncentracja - wszystkie plutony schodzą się na Niemcewicza 7/9. Jestem w osłonie z karabinem maszynowym w szpicy tak zwanej tego uformowanego oddziału, który w nocy z 1 na 2 sierpnia wyszedł wzdłuż ulicy, jakże ona się nazywa? Pociąg elektryczny EKD chodził właśnie wzdłuż tej ulicy [...] Na Niemcewicza kiedyś tory chodziły. A ta, jak ona się nazywa?
Szczęśliwicka! Wzdłuż Szczęśliwickiej w kierunku Reguły. Tam, pod Szczęśliwicami byłem w szpicy cały czas, wysunięty na przód.
Na Pruszków, dalej tam jest Piastów. Szliśmy i jedzie pociąg. Wzdłuż torów idziemy i jedzie pociąg. Patrzymy, jeden wagon tylko, jeszcze jest zmrok. Zatrzymuję [ich] karabinem maszynowym. Stają natychmiast, bardzo przyjaźnie, bo to Polacy. Od razu myśl taka, żeby ten wagon wykorzystać i jak najszybciej uciekać stąd, bo będzie zraz świt, a tu pełno Niemców wszędzie. Myśmy terenu rozeznanego nie mieli, bo nikomu na myśl nie przyszło wtedy, że może być taka potrzeba. Od razu do tego wagonu. Teraz nie mam gdzie oprzeć karabinu maszynowego, bo tam szyba jest. Motorniczy bierze taką mosiężna krowę, raz, „puch”, rozleciała się szyba. „Ma pan stanowisko, proszę bardzo.” On tylko przechodził na druga stronę wagonu, tu wyładował. Natychmiast wracamy i tak trzema kursami przewiozłem całe zgrupowanie. Wszystko wysiadło w Regułach, w kierunku Pęcic. Tam natychmiast formowanie, bo już nad nami wisi rozwidnienie się. Idziemy, jestem znowu w szpicy. Spotykamy babkę z bańką z mlekiem. Ten wagonik, który szedł tak wcześniej, to był dla ludzi, którzy bawili się handlem mlekiem, przeważnie babcie rozmaite i tutaj szła z mlekiem na następny kurs. Pytamy: „Niemcy są?” „Nie, nie ma Niemców.” A Niemcy w nocy przyjechali i zajęli budynek, pałac w Pęcicach, myśmy o tym nie wiedzieli. Rano dwa samochody, trzy nawet samochody były: łazik i dwa ciężarowe, naładowane brudnymi ciuchami, bo pralnie mieli [Niemcy] w Regułach. Napatoczyli się na nas. Oczywiście strzelanina. Jak pociągnąłem po tych samochodach, to tylko brzęk, Niemcy wyskakują z tego wszystkiego. Ale co nam z tego jak za tymi Niemcami już wszystko zaalarmowane. Gdyby nie te samochody, to byśmy przeszli obok majątku, bo potem już wiedzieliśmy. Wobec tego szpica zostaje i my chronimy przed Niemcami, którzy z majątku idą, bo tam była główna kwatera kompanii osłony niemieckiej, tego sztabu, który zanocował w Pęcicach. Stamtąd już walą karabiny i tak dalej. My się wycofujemy. Znaczy ja jestem z amunicyjnymi w osłonie wycofującej się grupy, blokujemy karabinem maszynowy. Karabin maszynowy to było coś, bo oni się nie pchali. Z karabinu jak tylko krótką serię puściłem do tego pałacu, to od razu strzały ucichły. Niemcy nie [strzelali wtedy]. Ale oni mieli linię telefoniczną. My już przechodzimy, schodzę. Drużyna harcerska, która tam poszła, za daleko, nie mogła się już wycofać, a poza tym mieli wielu rannych. Przeszliśmy prawą stroną, ominęliśmy ten pałac, tam gdzie nasze zgrupowanie poszło do Lasów Sękocińskich.
- Pana pluton ominął majątek.
Nasz pluton szedł w szpicy i część plutonu została razem ze mną, to znaczy byłem ja, dwóch amunicyjnych. Potem był rozkaz, żeby osłaniać z karabinem maszynowym, żeby wszyscy przeszli, bo oni byli bez broni. Na Ochocie siedemdziesiąt procent ludzi nie miało w ogóle broni, nawet nie dla wszystkich granatów po dwie sztuki wystarczyło. Uzbrojeni to się nazywali ci, którzy dostali „sidolówki”. Ten karabin maszynowy to był rzeczywiście skarb, bo gdybyśmy go nie mieli, to by Niemcy śmielej postępowali, by dogonili to zgrupowanie. Myśmy od pałacu odeszli, bo tam ktoś powiedział, że tam nikt nie żyje z tych harcerzy, którzy zostali. Jeszcze nawet wróciłem kawałek, żeby pomachać im, ale tam w ogóle nikt nie [był]. Niemcy już telefonicznie dostali sygnał, już tyraliera szła. Myśmy jeszcze nie widzieli, ale już niemiecka tyraliera z Reguł szła. Myśmy wyszli z majątku i jeszcze ustawiłem karabin maszynowy na przeciwny kierunek, właśnie na Reguły, bo spodziewałem się [Niemców]. Dosłownie za parę minut, patrzymy wyłaniają się. W odległości może trzysta metrów idzie gęsta tyraliera. Strzelanie wtedy - to szkoda amunicji, amunicja może się przydać kiedy indziej. Aha jeszcze jedna rzecz. Mianowicie jeden z żołnierzy, który do nas dołączył to posłyszał z tego parku głos niemiecki. Myśmy w takiej stodole byli, gdzie wierzeje były otwarte jedne i drugie. Na bańkach z mleka ustawiłem karabin maszynowy, a ten chciał przerzucić granat. Granat, co on zrobił, że mu się w rękach rozerwał? Chłopaka rozniosło, rozerwało go, straszny wygląd, przylepił się do wierzei dosłownie. Potem, jak podmuch poszedł po bańkach pustych od mleka, które tam stały, góra się zawaliła na nas, karabin mi się zaciął. Katastrofa. A ja jeszcze dostaję po łbie, nos mam zgięty do tej pory. Bańka spadła na [nos], krew mi leci, porozcinane. Ból w nos, to taki ból, jak coś okropnego. Doszedłem do stawów. Tam pełno stawów [było]. Tylko się spłukałem, Do mojego amunicyjnego „Maksa” Łozińskiego Zbigniewa [doszedłem], to też był z internatu kolega i z konspiracji. On pyta się: „Gdzie jesteś ranny?” Mówię: „Nie wiem, gdzie, leje mi się tutaj.” Patrzę „A ty gdzie jesteś ranny?” On też miał rozciętą głowę bańką, a z głowy to się leje, gdziekolwiek najmniejsza ranka [jest]. On ma całe tutaj zakrwawione i z drugiej strony. Nie ma co czekać, bo niemiecka tyraliera idzie. Biegiem prawie, żeśmy [wycofywali się]. Już ciągnąłem zacięty karabin maszynowy za lufę o ziemię, bo już nie miałem siły, a amunicję trzeba było jeszcze nieść, bo to był skarb - amunicja. Ci amunicyjni jak mogli to [pomagali]. Jeden się późnej załamał, bo wpadał w bagno i nie mógł wyjść. Amunicję żeśmy wzięli od niego. Jak doszliśmy, dogoniliśmy ten oddział - oni sobie w lesie już odpoczywali - jak padłem, to piętnaście minut to w ogóle nie wiedziałem gdzie jestem. Ze zmęczenia potwornego, że to serce mi nie stanęło, to nie wiem. Myśmy pędzili. Przerzucone skrzynki z amunicją przez [plecy] - to przynajmniej dwadzieścia kilo ważyło, myśmy to udźwigali. Ale mamy kręgosłupowe teraz historie, po tym wszystkim. Wynieśliśmy wszystko co się dało i ten karabin maszynowy. Cały czas, tylko jak otworzyłem oczy, to już „Grzymały” rozkaz: „Do szpicy z karabinem maszynowym”. W głąb lasu wchodzimy. Od razu weszliśmy w placówkę Armii Krajowej, już lasy Chojnowskie wchłonęły to zgrupowanie. Odpoczynek. Teraz po tych wsiach: jedzenie, wyspanie się i reperacja, bo się zaciął karabin maszynowy. Na szczęście okazało się, że łuska zablokowała i to udało się usunąć. Karabin znowu sprawny. W Lasach Choinowskich siedzimy, jeden dzień, drugi dzień, a przecież zdajemy sobie sprawę, że ci Niemcy przecież nie śpią, że będą nas dalej gonić. Wtedy przyszła mi na myśl taka rzecz. Mianowicie tutaj, gdzie byłem na wakacjach w Dziekanowie Leśnym, kolega przyjechał, który był w naszej kompanii młodzieżowej, z którą już nie jestem, bo [jestem] już na „Ochocie”. Oni mają trzeci rejon „Dęby”, tam się zawiesili. Między nami nie ma konspiracji, my wszystko wiemy, jeden drugiemu radził, bo się znamy dobrze. W domu naszym mieszkała łączniczka kapitana „Szymona”, Irena Szczygłowska. Ona wiedziała, że my coś działamy, ja wiedziałem [o jej działalności], przecież ruch ciągle było widać. Szczęście, że Niemcy tacy głupi byli, że tego nie zauważyli. Do Szczygłowskiej Ireny mówię: „Słuchaj, co się dzieje? Co tam za wojsko stoi nad Wisłą w Dziekanowie, w mundurach polskich z orzełkami?” Ona mówi: „Z kresów wschodnich, gdzieś z Wilna, Wilniacy wycofali się.” Mówię: „ O! To dobrze. Dużo ich tam jest?” „Cała wieś, z tysiąc ludzi.” Trafiła, bo było ich dziewięciuset, był batalion piechoty i trzy szwadrony: 28 chyba pułku ułanów, jeden szwadron ciężkich karabinów maszynowych 23 pułku ułanów. Jedni są ze Słomina, a drudzy, 23 pułk ułanów, na granicy Puszczy Nalibockiej byli. Jak się nazywała ta miejscowość, nie pamiętam, ale tam był Radziwiłłów pałac. Oni tu się wycofali. To jest siedemset koni, bo to są cztery szwadrony i batalion piechoty, taki troszkę „skurtyzowany”, ale uzbrojony tak [pokazuje]. Okazuje się, że oni na rozmaitych kombinacjach wprowadzali Niemców w błąd, tak, że Niemcy myśleli, że to jest jednostka współpracująca z nimi i jeszcze na to konto gdzieś, coś [załatwiali]. Mieliśmy porucznika „Kula” i kilku wojskowych starszych, którzy byli w armii niemieckiej, [byli] Polakami z poznańskiego. Wszędzie z Niemcami rozmawiali, więc ci Niemcy byli przekonani, że to są [sprzymierzeńcy]. Z Modlina jeszcze pobrali żywność, amunicję, od Niemców. Mieli fałszywy dokument, podrobiony, z pieczęciami, na których już kwitowali, że po drodze odebrali od Niemców [żywność, amunicję]. Jestem w Lasach Chojnowskich i myślą jestem tam. Mówię do „Brzaska” porucznika: „Choroba, my tutaj nic nie robimy, a samoloty nad nami chodzą i kontrolują nas. Jak oni nas tutaj dopadną, to nas wyrżną jak nie wiem, bo nam wystarczy na jeden dzień amunicji.” Mieliśmy do karabina, ale inni nie mieli w ogóle, albo w ogóle broni nie mieli. „To nas tutaj wytną, jak nie wiem. Trzeba gdzieś pójść tak, żeby można było nawiązać kontakty bojowe z Niemcami, zdobyć broń.” A tu rzekomo mają być zrzuty na Lasy Chojnowskie, ale zrzutów nie ma. Potem były, ale już nas nie było. Jak tym zaraziłem dowódcę plutonu Jarczewskiego „Brzaska”, to mówi: „Ale ty się nie mylisz? Ty wiesz na co się narażę?” Mówię: „Na co mam się przysięgnąć, na mamusię na tatusia, na harcerskie słowo honoru? Na własne oczy widziałem i to są Polacy z Kresów Wschodnich. Siła jak cholera, mają moździerze, karabiny maszynowe, to jest coś.” On to samo powtórzył „Grzymale”. „Grzymała”, on sam nie wiedział, co będzie dalej ze zgrupowaniem, jeszcze nie miał wizji, powiedział: „Jak macie [iść] to tutaj będzie mniejsze obciążenie, bo nie będzie was potrzeba karmić”. Jeszcze warunek był taki, że musimy oddać karabin maszynowy, ten który zdobyłem. Za to dostałem „stena”. To zamienił stryjek siekierkę na kijek. Ale dobre i to. W dobre ręce się dostał mój karabin maszynowy. Ze „stenkiem”, jeszcze miałem dwa granaty trzonkowe niemieckie, wytargowałem od nich na zamianę: „Przynajmniej dodajcie jakieś granaty, przecież to nie jest broń ten „sten”, tak wyruszyliśmy, doszliśmy do...
Cały 404 pluton dostał zgodę i poszło z nami paru z 405 plutonu, ale głównie to był 404. Parliśmy w kierunku na Komorów, żeby przejść linię kolejową, bo ta była najważniejsza. Jeszcze co było? Otóż po drodze, jak żeśmy szli to była okazja, że można było rozbroić Niemców patrolujących tor kolejowy. Myśmy poszli z 404 plutonu, kilkunastu żołnierzy, oczywiście uzbrojonych, przez tory i wpadliśmy, choroba, pod rękę tym Niemcom. Oni nas wcześniej widzieli, jak myśmy szli, bo oni po tych torach chodzą i orientowali się co to. To szczęście, że nas tam nic nawet nie drasnęło. Pamiętam, że jak uciekaliśmy od toru, to wpadłem w mokradło. Jak zaczęły pociski gwizdać nad nami, to w bagnie przeleżałem przez jakiś czas. Niemcy wiedzieli, że tam jest bagno, to skończyli strzelać. Myśmy się stamtąd wyrwali jak najszybciej, żeby uciec z tego miejsca. Poszliśmy niżej. Aha, w pierwszym rzędzie „Brzask” doszedł do wniosku, że to nie ma sensu dalej tutaj [działać], amunicji nie ma, broni nie ma, połowa plutonu przynajmniej - było nas czterdziestu wtedy - została z Komorowie. Jak myśmy przechodzili obok Komorowa, to tam w tenisa sobie grają. Ludzie nie mieli pojęcia co się dzieje. Jaczewski miał tam kontakty, wszyscy mogliśmy zostać, ale doszedłem do wniosku, że szkoda zmarnować to wszystko, jak już tyle się [przeszło], trzeba przeć dalej. Trochę broni mieliśmy, przeszliśmy tor, a z nami poszedł - ja twierdzę, że to był przybłęda - porucznik „Henryk”. On powiedział, że on jest porucznikiem, to mu uwierzyli. A ja przez wychowanie niemalże w koszarach, to nieraz zobaczę kogoś, to wiem czy on w ogóle w wojsku był, bo jak jest taka łamaga nieraz to... W moim wieku to nie.
- On jakoś dołączył do panów, do plutonu?
Tak, ni stad, ni zowąd.
Nie, on jako cywili się dołączył. Jak powiedział, że porucznik, to „Brzask” przekazał jemu [dowództwo]. Mówi: „To ty weź tą połowę i idź do Kampinosu”. Aha, wszystko to jest aktualne: idziemy, rozkaz mieliśmy przecież od „Grzymały”, żeby dotrzeć do Kampinosu. My idziemy do konspiracji, to dowódcy plutonu sprawa, my mamy cel. Przeszliśmy tory kolejowe. To już było pod koniec wojny, wartownik stał, furażerka tutaj, „szmajser” to tak przewieszony przez szyje, jakby on nie chciał go mieć. My jedziemy na boku wozu i mamy całą broń plutonu, pół plutonu, w słomie. „Stena” miałem [ukrytego], garstka słomy na nim. Przecież trzeba przejść przez tory. Rozpierzchli się wszyscy i spotykamy się na łące po przeciwnej stronie. Jeszcze prowadził [nas] gospodarz, który znał ten teren, mówi: „Ja was poprowadzę”. Dał wóz. „Przewiozę was, siadajcie tutaj. Broń do słomy. Mam pole po drugiej stronie, to jedziecie na sianokosy.” Niemcy, którzy stali na warcie to znali ludzi ze wsi, dlatego przejechaliśmy, przewieźliśmy broń i pluton stoi. Porucznik Henryk znalazł swoją znajomą. Cukrownia się nazywała „Józefów”, dobrze mówię? W cukrowni miał ciotkę. Zatrzymaliśmy się w Olszynce. Olszynka miała może ze dwieście metrów wysokości i osiemset wysokości, dochodziła do cukrowni. Mówię: „Jak Niemcy, wiedząc o tym że ten oddział gdzieś tu jest, to jak przeczeszą Olszynkę, piętnaście minut, to nas znajdą i wykoszą wszystkich.” „Nie, my tu przesiedzimy, nas nie będą szukać”. Na szczęście najedliśmy się. Ciotka zupy gęstej z mięsem nagotowała. Myśmy głodowali, nie było co jeść, [tylko] chleb suchy przemoczony po deszczu. Jak zjedliśmy, odpoczęliśmy, to był chyba czwarta popołudniu, w tej sytuacji, idę do porucznika Henryka i mówię: „Panie poruczniku rozkaz był, że mamy iść do Kampinosu.” „Tam nie ma żadnego wojska, co wy tutaj [opowiadacie]?”. „Mnie i „Maksa”, proszę nas delegować do Kampinosu, pójdziemy do Kampinosu.” „Proszę bardzo, oddajcie broń, dezerterzy jesteście”. Mówię: „Nie dezerterzy tylko idziemy do Kampinosu”. Zabrali nam wszystko. To była czwarta godzina. Dobiliśmy do Zaborowa, do pierwszej chałupy, to już było ciemno. Tam wyspaliśmy się, rano ruszyliśmy. Stamtąd było dwa, czy trzy kilometry, do pierwszej placówki w Łabach. Jak przyszliśmy to myśmy broni nie mieli, ale ci gospodarze to się zorientowali o co chodzi, że ludzie z rozmaitych stron jak do puszczy idą, to wiadomo, że do oddziału. Oni już wiedzieli, tam są [oddziały]. Całe wojsko spłynęło 28 chyba do Puszczy Kampinoskiej, wtedy nie wiedziałem o tym, ale wiedziałem, że oni są. Mówiło się, że oni do Puszczy Kampinoskiej przyszli, mieli pójść do Borów Tucholskich, ale poszli do Puszczy Kampinoskiej. Idziemy we dwóch: ja i „Maks” Łozinski, idziemy na rozwietkę. Dotarliśmy. Rano, koło godziny jedenastej już byliśmy na placówce Łaby. Na Łabach od razu jako szpiegów nas [potraktowali]. Mówię: „Proszę nas skierować do dowództwa”. Pogonili nas jak szpiegów. Jak już tylko dostaliśmy się do dowództwa to nawet nie skarżyliśmy się na nich, bo oni na koniach, a my piechotą, zmęczeni, chociaż wyspaliśmy się w nocy u gospodarza. W dowództwie u nas była radiostacja. Wiedzieli co się dzieje przecież via Londyn, przez Kampinos Warszawa się komunikowała z Londynem.
- W grupie Kampinos od kiedy do kiedy pan był?
Po tych wszystkich perypetiach dotarliśmy do grupy Kampinos gdzieś tak koło 20, już nie pamiętam dokładnie. To było przecież w ten sposób, że dotarliśmy, we dwóch z Łozińskim, do dowództwa i mówimy: „Jest oddział porucznika Henryka, dwudziestu ludzi, słabo uzbrojonych. Najmniejsza potyczka z Niemcami to będzie katastrofa dla oddziału, a porucznik Henryk nie chce iść do [Kampinosu]”. Rozkaz napisany, pieczątka. Zdążyliśmy coś zjeść jeszcze wracamy z powrotem. Jeszcze zanocowaliśmy chyba i o świcie z powrotem jesteśmy w oddziale. Natychmiast ma oddział dołączyć do [Kampinosu]. Pieczątka jest, przychodzimy. „Co panie poruczniku, kto tutaj jest dezerter, ma pan rozkaz! Jeżeli my was nie doprowadzimy, to kawalerzyści tu przyjadą, ułani, ci o których pan powiedział, że mi się w głowie przewróciło. Myśmy widzieli całe szwadrony kawalerzystów.” Tak było. „Henryk” chcąc nie chcąc zrobił alarm i wychodzimy. Proszę panią, powinienem za to dostać Krzyż Virtuti Militarii. Podany jestem do Krzyża Virtuti Militarii, ale [go] nie dostałem. Ten oddział, przeze mnie i biedaka Łozińskiego, który poległ pod Brodzewicami, został uratowany. Dwudziestu jeden, czy dwudziestu dwóch było, doszli do Kampinosu i tam zostaliśmy wcieleni do kompanii specjalnej...
Ona miała na celu nocne wyprawy, dywersyjna robota komandoska, bo „Lawa” był zrzutkiem spadochronowym. Doskonały zresztą dowódca. Zaczął się nowy okres.
Kolega Łoziński za mną do „Lawy” dotarł. Potem podziękowaliśmy w dowództwie za służbie w 404 plutonie dowodzonym przez porucznika, bo my mamy lepszych tutaj na myśli dowódców. [Z] kolegą Chechlińskim byliśmy w kontakcie, on był ranny w rękę i gdzieś na melinie był, on z Ochoty był. Jak myśmy przechodzili z bronią, jawnie, to on się do nas dołączył. Cały szereg pomocy rozmaitych nam udzielił. Porucznik „Henryk” zaczął szaleć, zwalniać marsz, żebyśmy się najedli karze rżnąć gospodarzom kurczaki, czy kury.
- W grupie Kampinos był pan aż do bitwy pod Jaktorowem?
Wszystko i Truskaw, to wszystko mam za sobą, osiem najważniejszych bitew, które były decydujące dla Kampinosu. Fakt doprowadzenie ludzi, zmuszenie „Henryka”, żeby on poszedł do [Kampinosu] to jest uratowanie. A dlaczego uratowanie? Niemcy trzy godziny po wymarszu naszym, przeczesali dokładnie [Olszynkę], bo jeszcze jeden z żołnierzy naszych strzelił do Niemca, który poszedł sobie na spacerek i on zaalarmował Niemców. Dosłownie, w parę godzin potem, Olszynka była tak przeczesana, że nawet mysz się nie prześlizgnęła. To ja tych ludzi uratowałem, a mówi się, że krzyż Virtuti Militarii to się daje za uratowanie jednostki ważnej. To mam tą zasługę. Podany do Krzyża Walecznych później byłem. Krzyczkowski mnie podał, ale nie byłem ani partyjny [...]
- Po bitwie pod Jaktorowem dalsze pana losy?
Po bitwie pod Jaktorowem byłem w rowie. Rzecz w tym, że „Lawa” postanowił przejść. Miał racje, że poszedł, nie rozproszył się pod Jaktorowem tylko przeszedł tory powyżej Jaktorowa. Tam Niemcy nie mieli żadnej obstawy. Wpadli dopiero pod Brodzewicami. Napatoczyli się Niemcy, esesmani i poważne straty kompania poniosła. Poszedłem do „Lawy”, powiedziałem, że bym chętnie poszedł z ułanami, a konia jeszcze miałem, bo ktoś ranny był i konia dostałem. Myślę sobie: „To ja bym do ułanów dołączył.” „Lawa” mówi: „Pewnie, jak masz możliwości”. Zostałem, byłem w rowie z porucznikiem „Strzałą”, dowódcą batalionu. On żyje, mieszka w Łodzi. On, dosłownie, tylko był ranny. Był ranny w okolice krzyża. Tak, że leżał na boku rowu, mówię: „Panie poruczniku, do zmroku musimy tutaj się utrzymać w tym rowie melioracyjnym. Tak nas kryją ogniem...” Mówi: „Tak jest, do zmroku przesiedźcie”. Daje mi lornetkę. Jeszcze obsługiwałem moździerz, bo moździerz był „siedemdziesiątka piątka”, kompanijny duży moździerz, na wozie był moździerz. Pod Jaktorowem, jak pociąg pancerny zajechał, to konie zastrzelili. Wóz z amunicją i z moździerzem [został]. [Do] sanitariuszki, młodej dziewczyny, mówię: „Co z tego, że my moździerz już mamy?” Moździerz już był, ściągnęli go z wozu. „Ale amunicji nie ma do moździerza”. To dziewuszysko podczołgało się i przyciągnęła, przytaszczyła - myślałem, że jej twarz pęknie od tego, krwią oczy zaszły - sześć czy osiem pocisków do moździerza. Potem myśmy wystrzelili parę sztuk z moździerza. Jeszcze ułan się znalazł, obsługiwał moździerz, obsługiwałem moździerz z ułanem. Strzelaliśmy na chybił trafił, bo nie mieliśmy żadnego kątomierza, na wyczucie. Na wielkiej topoli było gniazdo, na drzwiach wyjętych, karabinu maszynowego niemieckiego. On nie dał się wychylić, sukinsyn, tak strzelał. Z rowu na drzewko, pierwszy [pocisk] poleciał za daleko. Skróciłem [niezrozumiałe, ros.] a trzeci to musi trafić. Tak było, ten pierwszy poleciał za daleko, a już drugi to był chyba ze sto metrów od [celu]. Trzeci rąbnął w pobliżu gruszy, że ten z karabinem maszynowym zleciał z góry. Jak on zleciał z góry, to myśmy mieli chwilę oddechu, ale za chwilę znowu się wpakował. Mieliśmy pocisków jeszcze kilka. Wysunąć się nie można było, bo ze wszystkich stron strzelali. Potem już nic nie można było robić, bo po prostu wszyscy ci którzy chcieli, to się szykowali, żeby się przebić, albo rozproszyć się. Myśmy postanowili przejść. Chcieliśmy na paskach, na karabinach, zrobić nosze i wynieść „Strzałę, ale „Strzała” nie chciał. Mówi: „Wpadniecie wy, ja iść nie mogę. „Mam lornetkę, mapnik, mapę do Pilicy, też jestem dobry.” Jak zobaczyli ci ludzie, którzy tam byli, co ja potrafię robić, to od razu mam przy sobie grupę dwudziestu paru ludzi, którzy za mną idą, mówię: „ Teraz siedzimy cicho, jak tylko mrok zapadnie, to przebić się musimy, bo jak się nie przebijemy, to rano nas zlikwidują.” Tak było. Przeszliśmy, dotarliśmy do budynków Bud Zosinych Do jednego budynku wchodzimy, gospodarz siedzi w studni. Nam się pić zachciało, chcieliśmy wyciągnąć wodę, a tu na wiadrze wisi gospodarz. On by pewnie umarł w wodzie, bo to zimno. Kazał się w gnój zakopać, myśmy go zakopali. Powiedział nam gdzie jest co jeść, żeśmy zjedli. Mówię: „Teraz jak nie wykorzystamy natury...” Nie wiem co mnie tak nieraz oświecało. Jak maszerowaliśmy do Jaktorowa to była mgła jak śmietana, że jadącemu ułanowi, tylko głowę było widać. Na dziesięć metrów nie widać człowieka. Mówię: „Pogoda, zachód słońca, słońce, jutro mamy taką samą pogodę. Murowane, będzie mgła jak licho”. Tak było, mgła jak śmietana. My słyszymy patrole niemieckie jak chodzą, leżmy na rżysku. Przechodzi patrol, my go nie widzimy, bo mgła jak licho, po niemiecku szwargoczą. Przeszedł, my na drugą stronę. Okazuje się [że] polna droga wiedzie. Po drugiej stronie kapusta, całe pole kapusty. Mgła jak nie wiem. Łoskot. Niemcy się zorientowali, że coś się dzieje, bo kapustę jak się nadepnie to skrzeczy. My już pędzimy. Ta miejscowość, się nazywała Henryków, czy Henryszew ciągle mi się myli. Tam dobiliśmy. Siedzi z pięćdziesięciu, którym się udało przebić, mleko piją. Mówię: „Słuchajcie, za chwilę będą Niemcy.” „To nic, zjemy, pójdziemy.” Jak tylko żeśmy dostali po szklance mleka i naprzód i naprzód. Mamy mapę, lornetkę, widzimy lepiej niż inni. Dotarliśmy na skarpę nad szosą, to był najtrudniejsze dojście, Niemcy byli wkoło. Zamknięci byliśmy w pierścieniu wojsk niemiecki. Nam się udało wyjść z tego, a tu już nie było kontroli niemieckiej. Po szosie dołem przeszliśmy i doszliśmy wsi Długa Osika, chyba się nazywa, trzeba byłoby sprawdzić na mapie.
- Tam państwo nawiązali kontakt z partyzantką?
Oczywiście już od razu tam. W Długiej Brzezinie [!] nawiązaliśmy kontakt z partyzantką miejscową, z tego terenu, bo już była ziemia piotrkowsko –opoczyńska. Tam działał 25 pułk piechoty ziemi piotrkowsko – opoczyńskiej. Była VI kompania, którą dowodził niejaki „Osuch”, porucznik. Jego zadaniem było wyłapanie wszystkich żołnierzy z Kampinosu, którzy się przedarli i miał stworzyć szóstą kompanię. Stworzył, myśmy dołączyli do VI kompanii. W VI kompani byliśmy do 25, mniej więcej, października. Potem „Szary” przechodził, słynny dowódca. W szeregu „Ponury”, „Nurt”, to trzeci, to był „Szary”. On był dowódcą batalionu w tych samych pułkach, w których byli tamci. Był dowódcą oddziału partyzanckiego, III Pułku Piechoty Legionów. On był później dowódcą tego pułku. Tam skończyłem swoją działalność wojskową, bo zbliżała się zima i to zimna dość [ostra], a my nie mamy żadnego ubrania, wszystko letnie. Dostaliśmy urlop. Tam też, omalże, nie straciłem życia wtedy. Otóż każdy miał się postarać o ciepłą odzież, bo inaczej zimy nie przeczekamy. To jeszcze długie by było opowiadanie. Dostaliśmy z RGO fałszywe dokumenty, że jesteśmy uchodźcami Warszawy i poszukujemy rodziny.
- Już pan wtedy wiedział, że Powstanie upadło?
Niestety wiedziałem już wtedy o tym. Wiedziałem, że Powstanie upadło i że tu też nie mamy szans na wielkie osiągnięcia. Demobilizują się pułki, „Szary” ma tylko mały oddział tak zwanych spalonych, których nie mieli gdzie ukryć. To tylko było w ruchu, a już były przygotowania do zimy. Jak poszedłem na kwaterę, żeby zdobyć sobie ubranie, to byli wszystko ludzie „Szarego”. Poszedłem, bo mi powiedziano, że tam ktoś handluje. W każdym bądź razie zdobyłem jesionkę dość ciepłą i czapkę baranią z klapami, buty zreperowane, bo miałem z cholewami, zreperowane dobrze i byłem gotowy. 17 czy któregoś stycznia „pach pach” ruscy weszli. Ruscy weszli i od razu NKWD było pierwsze we wsi. Jak on się nazywała?
- Bo pan mieszkał u jakiś gospodarzy?
Tak, dostałem melinę u urzędnika gminnego, gminy Sworzyce, a on mieszkał we wsi Bedlenko [...] U niego miałem melinę absolutnie pewną. Jak wychodziłem to byłem urzędnikiem gminy do spisu drzewa, zakupionego przez rolników. Każdy rolnik sobie wywoził, numer był na [drzewie] i musiał to zgłosić do gminy, że wywiózł i za to zapłacić, bo na to dostał przydział. To chodziłem z teczką, „lipę” robiłem, wpisywałem. Jednym słowem byłem urzędnikiem do końca wojny, do końca naszej wojny żołnierskiej. Weszło NKWD do urzędnika, że oni byli NKWD to nie można było poznać, bo mieli polowe ubrania. Oni od razu wiedzieli, że ja tu jestem i jeszcze jeden oficer ukrywa się. Rzeczywiście w tej wsi jeszcze jeden oficer się ukrywał. On jak się tylko dowiedział, są ruscy we wsi i dopytują się, prysnął. Jeszcze nie wiedziałem o tym. Weszli i mnie pytają: „Gdzie? Co?” Choroba, ja mam pod łóżkiem wyciągnięty z samochodu niemieckiego odbiornik radiowy, karabin mam, dwa granaty. Milicję zorganizowałem, bo ruska, dowódca czołgu, kobieta, powiedziała: [niezrozumiałe]. Jednym słowem mówi, że my mam tutaj milicję zorganizować. Ona pojechała czołgiem. Mówię: „To niezła myśl”. Z pierzyny starej robili nam opaski czerwono - białe i milicja jesteśmy. Pierwsza rzecz to NKWD od razu do milicjantów. „Ale ja jestem w milicji.” Powiedziałem jak było. Granaty leżą, on wyjął z granatu zapalniki, karabin mi zabrali. Na samochód i mnie do Końskich zawieźli. W Końskich przesłuchanie jedno, drugie. Zamknięty jestem w więzieniu Koneckim, bez żadnego opalania, bo szyby powybijane, tylko kraty były, mróz jak licho. Jeszcze ze mną ze straży ogniowej [siedział]. Dali nam zupę, przynieśli chleba kawałek. Myśmy zupę zjedli do końca, a na dnie to były ogryzione kości z kurczaka. Oni obgryźli kości, wrzucili do zupy.
- Przedstawili panu jakiś zarzut, dlaczego pana zamknęli?
Jak mnie zamknęli to mnie zamknęli jako żołnierza Armii Krajowej. Bo od razu się dowiedzieli. Na wsi byli naiwni, był Antek, „Smoluch” jego nazywali, on węgiel drzewny wypalał. Oni do niego pierwszego przyszli: „My będziemy odznaczać, Polaków co walczyli, a są tutaj?” „O tam mieszka jeden, tam drugi”.
- Został pan osądzony w tym więzieniu?
A skąd. Mało tego, sześć czy siedem dni [minęło] na samochód mnie wzięli, bo oni „Szarego” szukali: „Gdzie tu może być ‘Szary’?” Mówię: „Nie wiem, jestem z konspiracji warszawskiej, tutaj przyszliśmy po wybuchu Powstania, skąd ja mogę wiedzieć. „Szary” nas rozpuścił, powiedział wojna się skończyła, do widzenia”. To oni dali ze mną dwóch NKW-dzistów i chodziliśmy po chałupach, żebym się dowiedział gdzie można „Szarego” znaleźć. Oczywiście, nie powiedziałem gdzie można „Szarego” [znaleźć]. Ale wykorzystałem moment, jak oni pojechali swoim łazikiem, a mnie zostawili u gospodarza, u którego byłem na kwaterze. Wykorzystałem sytuację, że oni pojechali i mówię do [gospodarza]: „Jak ja teraz nie prysnę, to będzie niedobrze”. „To pasuje, żony nie ma, mnie nie ma, my nic nie wiemy, klucz to jest zawsze schowany”. On idzie do gminy raniutko, żony nie ma. Niech się szukają. Nie będzie nikogo i tak było. Uciekłem, miałem pół litra wódki. Na szosie wzięli mnie ruscy do samochodu za pół litra i wyskoczyłem poza obręb. Potem już piechotą do Warszawy doszedłem. W połowie lutego byłem już w domu.
- Tutaj zastał pan mamę, a brata już nie, bo brat zgiął w czasie Powstania?
Mamę zastałem. Matka stała i patrzyła, jakby wyczuła, że to idę, bo z kubłem zmarzniętych kartofli stała, lasów jeszcze nie było wtedy, z daleka było widać. Rzeczywiście, brat nie wrócił, ale nie wiadomo co z nim jest. Wielu ludzi nie wróciło. Dopiero po jakimś czasie trafiłem do zgrupowania „Granat” i tam powiedzieli, że on zginał w sierpniu 15 czy 14, bastion atakowali na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta. Tam forteca była, że oni nie zdobyli.
- Czy na zakończenie chciałby pan coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego własne przemyślenia?
To jest pytanie bardzo trudne, powiem pani, bo uważam, że te czyn zbrojny, każdy okupiony straszliwie krwią, on cegiełka po cegiełce budował, że tak powiem, naszą niepodległość. Bo to wszystko co myśmy zrobili, to wszystko na zachodzie było tym durniom, tym Rooseveltom.... To wszystko byli handlarze, a my byliśmy tylko na ich... Trudno było na te argumenty, że najbardziej się wykrwawił Polak, że to jest czwarta armia pod względem wielkości w koalicji... Nikt tyle krwi nie przelał i to nam dało tą niepodległość, nikłą, bo nam groziło, że będziemy siedemnastą republiką. Do 6 sierpnia Stalin jeszcze nie zmienił decyzji, zmienił dopiero gdzieś koło 9, bo była przedtem decyzja, ze nie formujemy polskiej drugiej armii, bo i tak będzie wcielona do armii czerwonej. Decyzja zmieniona, druga armia powstała polska i ten zalążek... Już nam przestała grozić siedemnasta republika, tylko byliśmy demokracją. Rozmaicie było z tą demokracją, ale ona była w jakiś sposób polska i dlatego nie doszło do rozlewu krwi. Rewolucja nie była potrzebna. Wszyscy doszli do takiego wniosku. Uważam, że trudno, wojny wszystkie zawsze przynoszą krwawe straty ludziom. My połowę rodziny straciliśmy, ojciec w Katyniu, brat zginął w Powstaniu, ja jestem kalectwo chodzące, ale kraj mamy wolny teraz. Mamy przed sobą jakieś szanse, jak będzie dalej to od nas zależy. […]
Łomianki, 18 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama