Alicja Rudniewska „Sylwia”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pamięta pani swoje dzieciństwo?

Dzieciństwo było miłe i z perspektywy lat wspominam je ogromnie sympatycznie. Całe swoje życie mieszkałam w Warszawie, w jednym domu przy ul. Marszałkowskiej 25 (to było między Placem Zbawiciela a Placem Unii Lubelskiej), ale tylko pół roku mieszkałam w Warszawie, a drugie pół roku spędzałam na wsi, w majątku rodziców za Brześciem w Tokarach (dziś Białoruś).
W okresie warszawskim ojciec poświęcał nam ogromnie dużo czasu i wiele zawdzięczam kontaktom z moim bardzo drogim ojcem. Prawdopodobnie tak samo jego ojciec wpływał na jego wychowanie, bo on nas ukierunkował w pewnym sensie. Przede wszystkim dobierał nam lektury. Nie zapomnę Gąsiorowskiego „Huraganu” czy całej pięknej „Epopei napoleońskiej”, czy „Sprawy księcia Józefa”. Woził nas do Raszyna.
Następnie, gdy byliśmy trochę starsi, prowadzał nas do muzeum. Już wówczas było Muzeum Wojska. Tak samo wyglądało jak dzisiaj, niesłychanie ciekawe eksponaty, które pobudzały wyobraźnię dziecka wspaniałymi, prawdziwymi husarskimi skrzydłami na manekinach, co robiło szalone wrażenie. Wystawą, którą zapamiętałam i która mi się niesłychanie w dorosłym życiu przydała, była wystawa zorganizowana tuż przed wojną w Muzeum Narodowym pod tytułem „Warszawa wczoraj, dziś i jutro”, która powstała chyba z inicjatywy prezydenta Starzyńskiego, gdzie eksponowane były projekty najlepszych ówczesnych urbanistów, jak Tołwińskiego i innych, i jak widział prezydent przyszłą Warszawę. Chyba później zainteresowanie moje – i dokumentem, i ikonografią – miały źródło właśnie w zainteresowaniu tą wystawą. Ojciec był architektem, więc jeszcze nam to potrafił ciekawie komentować.
Oprócz zainteresowań historią, muszę wspomnieć o weteranach 1863 roku. Matka moja należała do Towarzystwa, które stworzyła pani marszałkowa Piłsudska, z którą zresztą była w przyjaźni, mianowicie to było Towarzystwa Opieki nad Weteranami Przeszłości 1863 roku. Oni byli pięknie umundurowani, zawdzięczając to marszałkowej. Ci, którzy nie mieszkali w Warszawie (nie było ich wielu), byli zapraszani na wszystkie uroczystości państwowe do stolicy. Pamiętam jeszcze zapach tych ludzi, bo mieszkali oni u nas, przywozili swoje mundury, które pachniały troszkę i stęchlizną, i naftaliną, przebierali się u nas, bo przyjeżdżali prawdopodobnie cywilnie. Na defiladach 11 Listopada czy 3 Maja zawsze mieli miejsca u podnóża trybuny, gdzie stał marszałek Rydz „Śmigły” i cały rząd, mieli rozpostarty dywan, na nim fotele i sobie wygodnie siedzieli. Pamiętam mego kolegę, którego matka też była w Towarzystwie Opieki nad Weteranami, dzisiejszy wielki profesor Krzysztof Dunin–Wąsowicz. Myśmy razem osłaniali ich pledami, zakrywaliśmy i podawaliśmy im, co trzeba. To była opieka nad weteranami. Niesłychanie wiele mi to dało, bo pobudziło później moje zainteresowanie historią. To byli ludzie inteligentni, mimo że już w starszym wieku. Wspaniale nawiązywali kontakt z młodzieżą i dziećmi. Nie wiem, czy oni nie byli młodsi ode mnie [teraz]. Opowiadali o powstaniu 1863 roku i potem to – podbudowane ciekawymi książkami Morawskiego czy innych autorów – to była jednak prawdziwa „bajka”.

  • Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?

Moja pierwsza klasa, pierwszy oddział powszechny to była szkoła, która mieściła się na ulicy Marszałkowskiej 63, zdaje się róg Pięknej albo Wilczej, prywatna, mała szkoła, gdzie było nas w klasie siedmioro – pięć dziewczynek i dwóch chłopców. Zaprzyjaźniłam się z chłopcami. W tym czasie bardzo dużo się mówiło o Hitlerze. To było chyba jeszcze przed śmiercią marszałka Piłsudskiego, w każdym razie Hitler był we wszystkich pismach ilustrowanych i myśmy już wyczuwali, że to jest jakieś nieszczęście. Postanowiłam z jednym z dwóch kolegów, z Jurkiem Plebańskim (tu ważne jest to nazwisko), zorganizować zamach na Hitlera. Żyliśmy całą pierwszą [klasą] powszechną projektowaniem tego zamachu. Byliśmy już tak wprowadzeni w sprawę, że już wiedziałam, ile kilometrów jest do Berlina, nasz szofer powiedział, ile trzeba benzyny w tę i z powrotem, Jurek znowu dowiedział się, jakie trzeba mieć materiały wybuchowe, już zbierałam siarkę z zapałek. Wierzyliśmy, że zbudujemy własną bombę i zabijemy Hitlera.
Teraz przeskakuję pięćdziesiąt lat – z Jurkiem widywałam się, ale rzadko. Był wielkim profesorem, wielkim fizykiem. Kiedyś moja ciotka ze Szwajcarii prosiła, żebym coś załatwiła dla niej na Uniwersytecie [Warszawskim]. On był prorektorem. Poszłam do Pałacu Kazimierzowskiego, a tam tłum straszny interesantów, sekretarki nie chcą mnie wpuścić do prorektora. Mówię: „Proszę pani, proszę zaraz pójść do pana profesora i powiedzieć, że ja w sprawie zamachu na Hitlera, proszę absolutnie to powiedzieć”. Obecni w sekretariacie mieli jakieś dziwne miny, przypatrywali mi się podejrzliwie, ale poszła i powiedziała. Nagle drzwi się otwierają, wchodzi Jurek i mówi: „Lilka, wiedziałem, że to ty. Zamach na Hitlera nieudany!”. Dzisiaj on jest na uniwersytecie w Meksyku, czasami piszemy do siebie listy. Jest jeszcze jedna moja koleżanka, którą niedawno odwiedziłam i która mnie spytała: „Czy pamiętasz wasze emocje z nieudanego zamachu na Hitlera? Jakżeż by było zupełnie inaczej na świecie, gdyby wam się udał ten projektowany zamiar”.
Później przeszłam do drugiej szkoły, do Platerówny. Nie byłam dobrą uczennicą, tak że nie mam specjalnie miłych wspomnień. Ale wspomnienia z tego okresu, z pierwszych lat szkoły, te, które mi najbardziej utkwiły w pamięci i właściwie ten czas to była jakaś cezura dla mnie. To był maj 1935 rok, pogrzeb Marszałka. Moi rodzice byli raczej endekami, mój dziadek był przyjacielem Dmowskiego, nie wiem, skąd moi rodzice się dziwili, że ja, siedmioletnia, jestem piłsudczykiem. Pamiętam, że w okresie między śmiercią a pogrzebem spadł śnieg w Warszawie. To był maj i był śnieg. Ja z moją Francuzką chodziłyśmy do Łazienek, jak najbliżej Ogrodu Belwederskiego, żeby strząsać śnieg z drzewek, które były koło Belwederu. Pamiętam to jak dziś. Nikt nie pamięta tego śniegu w tym czasie.
Potem wspaniały pogrzeb. To dziwne, ale i śmieszne, bo później żaden pogrzeb mi się nie wydał ważną sprawą, bo wszystkie porównywałam z pogrzebem Marszałka. Był wspaniały pogrzeb mojej babki, był pogrzeb mojego dziadka, ale uważałam, że to wszystko to jest jakaś mistyfikacja. Taki pogrzeb może być tylko jeden.
Rodzice jeździli na Sowiniec. Na Sowińcu była inicjatywa Obywatelstwa Krakowskiego, żeby usypać wielki kopiec i tam wszyscy taczkami wozili ziemię, a jeśli ktoś nie miał siły tych taczek pchać, to sprzedawano małe, niklowe taczki. Mieliśmy takich kilka w domu, to była właśnie pamiątka z Sowińca z 1935 roku.
Jeżeli chodzi o szkołę, szkoły nie lubiłam, nie byłam dobrą uczennicą, ale miałam dużo koleżanek.
Potem wybuchła wojna.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Wybuch wojny zastał nas za Brześciem w Tokarach. Ojciec był oficerem rezerwy, był w wojsku. To okropne wspomnienia, dlatego że nasz majątek był tuż niedaleko szosy, którą przewijało się mnóstwo uciekinierów, jak również przez nasz dom, ludzi, którzy porzucali swój dobytek i uciekali ze środkowej czy z zachodniej Polski. I później ta sama rzesza ludzi, już zupełnie zabiedzonych, uciekała znowu przed bolszewią. Myśmy nie mieli jak uciekać, bo samochody nam zabrali, koni nie było, poszły do twierdzy w Brześciu. Moja matka była młoda, niesłychanie jeszcze prawdopodobnie niepraktyczna i uważała, że będzie zabawnie spędzić jeszcze zimę na wsi.
Tymczasem Niemcy (to jest rzecz, o której dopiero od dziesięciu lat mówię głośno) – pułk niemiecki, który opuszczał zajęte przez nich ziemie brzeskie (doszli prawie do Pińska), opuszczał Polskę, bo [nastąpiło] wejście bolszewii 17 września – zajechali do nas z pytaniem, czy jest tu miejsce, by się zakwaterować. Otoczyli cały park czołgami i oficerowie powiedzieli, że dwa czy trzy dni będą tutaj stacjonować. Byli grzeczni, sympatyczni, mówili po francusku, nie było z nimi problemu. Natomiast rano, ku naszemu przerażeniu, przedostał się prowadzony przez straże Poleszuk. Przyprowadził go żołnierz niemiecki z warty, który się tak tłumaczył pułkownikowi: „Proszę pana, nie mogłem, bo on czeka od wieczora, powiedział, że musi z pułkownikiem rozmawiać, bo wie, że pułkownik mówi po rosyjsku”. A ten mówi: „Zawołać go tu!”. Przyszedł (wstydził się, bo matka i ja byłyśmy przy tym), objął go prawie pod kolana takim ruskim zwyczajem i prawie na kolanach mówił: Haspadi, pałkownik... (nie znam rosyjskiego, ale powtórzę tak jak pamiętam) ja wam skażu, ja was proszu! „Dawajcie mi trzech mołojców i jednym kulomiotem zmieciemy. Tam za kurhanem stoi polska kawaleria! Kulomiotu jednego!”. Ten Niemiec, pułkownik, powiedział do mojej matki po francusku: „Co za szczęście, że moi żołnierze nie znają rosyjskiego. A pani, wam, Polakom, współczuję takiej mniejszości. Ale, proszę pani, zaraz każę tego bydlaka zastrzelić. I daję pani słowo honoru, że nic tym żołnierzom polskim, tej kawalerii się nie stanie, która jest za kurhanem”. Mama tylko prosiła, żeby nie w parku go strzelać, tylko gdzie indziej. W końcu go nie zastrzelili, ale tego dowiedziałam się już później. Moja matka uznała, że to jest najwyższej klasy dżentelmen i później mu powiedziała: „Proszę pana, widzę, że pan jest dżentelmenem, że mogę mieć do pana ogromną prośbę. Czy ma pan u siebie ludzi równie przyzwoicie myślących jak pan? Może jest lekarz? Bo ja mam w piwnicy dwóch żołnierzy polskich rannych i już nie potrafimy im pomóc”. On na to powiedział: „Proszę pani, dopiero jak będzie ciemno, to będę mógł przyprowadzić pani lekarza, dlatego że różnie bywa, różnych mam ludzi…”. Czyli że wśród Niemców w tym czasie też różni byli. Nasz Glinka powiedział mi na trzeci dzień, że asystował przy amputacji. Nie wiem, czy to prawda, czy się nie chwalił, bo to był ten karbowy, który pilnował, doglądał żołnierzy.

  • Kiedy to było?

To był 23–24 września, mam wrażenie. W każdym razie po południu tenże pułkownik poprosił moją matkę i mnie na rozmowę (ja miałam niecałe jedenaście lat) i powiedział: „Proszę pani, czy pani jest na tyle dziecinna, że pani nie wie, co pani robi? Nie widzę, żeby się pani pakowała i szykowała do drogi. Jestem przekonany, że pani mąż jako dżentelmen jest w tej chwili w wojsku i jestem też przekonany, że gdyby była sytuacja odwrotna, że gdyby pani mąż jako oficer spotkał moją żonę z córką wobec takiego niebezpieczeństwa, jakim jest bolszewicka nawała, która jest naszym wspólnym, największym wrogiem, to na pewno pani mąż jako dżentelmen mojej żonie by pomógł. I dlatego zmuszam panią do przyjęcia mojej pomocy”. To niesamowite. Moja matka powiedziała: „Ale w jaki sposób?” „Daję pani dwa samochody, proszę wziąć, służbę, co pani chce. Proszę pakować rzeczy, bo za trzy dni wyjeżdżamy”. Mama wtenczas pierwszy raz spytała mnie o zdanie: „Jak uważasz?”. Byłam gotowa jechać. Wiedziałam tylko, że psów nie będę mogła wziąć, niestety. Myśmy się nie mieli co pakować, bo chcieliśmy coś zostawić ludziom. Matka wysłała po naszego księdza (to było jakieś dwa kilometry) i później przyjechali jeszcze inni uciekinierzy z innych majątków, tak że nas było więcej osób. On dał nam eleganckie samochody i myśmy wyjechali. Dlaczego powiedziałam, że nie mówiłam o tym przedtem? Dlatego że to była niepopularna rzecz uciekać z Niemcami. Dzisiaj się tego nie wstydzę, dlatego że odkryte są wszystkie archiwa, dokumenty i prasa, książki, przekazy o tym, co się działo w tamtych stronach po wkroczeniu bolszewii. Straszne rzeczy! Straszne! Nasi wszyscy sąsiedzi zostali wybici. Inteligencję absolutnie wybijali całą. A następnie w lutym była pierwsza wywózka.
Tak że oni nas wywieźli przez Ostrów Komorowo, Łomżę aż do Prus Wschodnich, a myśmy się cieszyli, bo w Prusach Wschodnich byli nasi krewni. Państwo Donimirscy mieli tam majątek, ale nie wiedzieliśmy, że oni już są wypędzeni i w połowie zabici, bo to byli jedyni Polacy, którzy po plebiscycie zostali tam, w Prusach Wschodnich (Ostpreussen, czyli dzisiejsze Mazury).
Adiutantem pułkownika, którego nazwisko było Friedrich von Harde, był Karl Heinz Knorr. Knorr od zupek, które dzisiaj są tak wszędzie reklamowane, zresztą które dawniej lubiłam jeść. To był szalenie sympatyczny facet. Europejczyk wychowany w Londynie, znający świetnie francuski, miły, młody, sympatyczny i szalenie przystojny. Niesłychanie sobie wziął do serca opiekę nad nami. Nas było więcej osób – dwoje dzieci, matka, ksiądz i moja bona Francuzka, oraz nasi przyjaciele z sąsiedztwa, trzy księżniczki Bielskie, hrabia Czarnecki z poznańskiego i jego córka też z boną Francuzką. Za tę grupę czuł się odpowiedzialny. Pojechaliśmy do Sensburga (to jest dzisiejsze Mrągowo) zadowoleni, szczęśliwi, hotel, wygodnie... Jechaliśmy co prawda wygodnym samochodem z pułkownikiem, ale to wcale nie było łatwe, było szalenie krępujące, dlatego że nie można było nawet wyjść do lasu albo w krzaczki na chwilę, bo wszędzie było wojsko, a poza tym ci panowie... To było niesłychanie męczące. Ale nareszcie hotel, nareszcie kąpiel, nareszcie zadowoleni.
Tymczasem wieczorem czy w nocy, jak my, dzieci, poszliśmy spać, przyszło gestapo i [powiedziało], że nas aresztuje. Do tego stopnia było to niebezpieczne, że adiutant Knorr wyjął rewolwer i strzelił do gestapowca. Gestapowiec na niego rzucił się z nożem. Rano, jak zeszliśmy do restauracji, było pełno krwi i kelnerzy, którzy trzymali naszą, Polaków, stronę, wszystko nam opowiedzieli. Jakby nie było, jednak byli Mazurami. Ponieważ gestapowiec ranił Knorra, więc żeby zatuszować sprawę, powiedział: „Nie będę ich aresztował, natychmiast do obozu nie wyślę tych Polaków, których pan tu przysłał, ale poczekam na decyzję wyższych władz. Ale będą internowani”. Zawieźli nas do bardzo pięknego pałacyku myśliwskiego jakieś trzy kilometry od dzisiejszego Mrągowa i tam żeśmy byli jakieś dwa tygodnie. Moja matka płaciła za to, bo to był pensjonat, ale gestapo nas pilnowało. Starsi w ogóle nie mogli wychodzić z domu, a my, dzieci, z naszą boną i gestapowcami zwiedzaliśmy [okolice], tak że Mazury bardzo dobrze poznałam dzięki aresztowaniu, w promieniu jakichś pięćdziesięciu kilometrów od Mrągowa zjechałam wszystkie szosy.
Którejś nocy (miałam oddzielny pokój) wpada do mnie adiutant Knorr i mówi po francusku: „Szybko, szybko pakować się”. Miałam tylko neseser, biegnę do mamy, mama już się pakuje. Okazało się, że wziął paru żołnierzy, związali gestapowców, wjechał transporterem (to był półczołg, półsamochód) w dziedziniec pałacyku i nas wykradł. Przecież to niesamowite! Był podstawiony pociąg, który zawiózł nas do Königsbergu, czyli do Królewca. Tam Knorr powiedział: „Mam umówionego kapitana okrętu, który was wywiezie do Norwegii”. Niestety, to się nie udało. Zamieszkaliśmy w pięknym hotelu „Park Hotel” (mam jeszcze stamtąd koperty). Po jakimś czasie poradził nam, żeby uciec do Berlina i z Berlina do Paryża. Do Warszawy wróciliśmy dopiero gdzieś w listopadzie.
Nasze mieszkanie nie było zniszczone, nic się nie stało, tylko zabrali radia. Matka, która sobie nie zdawała jeszcze sprawy, co to znaczy okupacja i co znaczą nowe rządy, poszła i zwymyślała ich, że zabrali radia i powiedziała: „Radio sobie możecie wziąć, ale obudowę radia proszę zwrócić”. Dlaczego? Dlatego, że ojciec jako dyrektor Polskiego Radia dostawał ze wszystkich firm na świecie przepiękne radia. Między innymi było u nas radio „Philco”, amerykańska firma „Philco”, którego obudowa była zrobiona podobno specjalnie pod meble, jakie były w salonie. To była bardzo duża, wysoka paka, której klapę się otwierało i tam był – podobno pierwszy w Polsce – zmieniacz na dwanaście płyt, czyli adapter ze zmieniaczem. Matka powiedziała: „Radio możecie sobie zabrać, mnie radio jest niepotrzebne, ale tę piękną szafę i adapter proszę mi zwrócić”. I oni to odesłali. Tak że byłam szczęśliwa. Od razu nie, bo to mnie nie obchodziło, ale jak miałam już lat piętnaście, chciałam już tańczyć, to była frajda, że był zmieniacz na dwanaście płyt.
Jak zaznaczyłam, mieszkaliśmy w dzielnicy niemieckiej, przy ulicy Marszałkowskiej 25. Nie wyrzucono nas, w całym domu wszyscy zostali, ale Niemcy sobie życzyli, żeby użyczać tak zwane lokatorskie pokoje. Tak że mieszkali u nas Niemcy, na przykład mieszkał Karl von Kremml, który zajmował salon i gabinet ojca. W hollu całą noc siedział strażnik i go pilnował z karabinem, żebyśmy mu czegoś nie zrobili. Rano w eleganckim szlafroku przechodził przez stołowy pokój, gdzie myśmy jako dzieci jedli rano śniadanie, i szedł do łazienki. W prawej ręce trzymał rewolwer, a w lewej nocnik i tak przechodził przez pokój. W końcu matka go przekonała, że może sobie darować, że nocnik będzie kto inny wynosił, a rewolwer niech raczej schowa. Później był jeszcze inny Niemiec, który zawsze mówił, on jest Walter aus Breslau. On też miał rewolwer, ale zawsze wyjeżdżał na delegacje, a rewolwer zostawał (już to zbadałam, wówczas mnie te rzeczy interesowały). Wtenczas ten rewolwer sobie używałam.
Muszę powiedzieć, że dzięki temu rewolwerowi skokietowałam jednego z najciekawszych chłopców, jakich wówczas znałam, który zresztą został do końca mojego życia największą moją sympatią (dzisiaj nie żyje). On z tym rewolwerem dwa razy był na akcji. Nie macie pojęcia, jakie to były dla mnie przeżycia, dlatego że bałam się też i o rewolwer, nie tylko o niego. W każdym razie rewolwer był bardzo cenną rzeczą. Najpierw go odrysowałam, był zaakceptowany, a później on był dumny niesłychanie, że ma taką broń.
Później, jak byłam starsza, już zaczęłam się interesować sprawami konspiracji. Marzyłam o tym, żeby iść gdzieś na przeszkolenie, ale broń Boże nie jako sanitariuszka, tylko jako wyborowy strzelec. Wówczas jeszcze ta nazwa nie funkcjonowała, ale o tym marzyłam. Dlaczego? Dlatego, że dobrze strzelałam. A strzelałam dobrze stąd, że ojciec przywiózł nam, jak zdobywali Zaolzie, flowery. Flower to jest coś takiego, jak lepsza wiatrówka. Mój brat dostał wiatrówkę na bolce, ja flower. Przez całą tę peregrynację, przez Prusy Wschodnie z Tokar spod bolszewii nam się udało te flowery wywieźć i mieliśmy je w Warszawie. One chyba nie podlegały jakieś [konfiskacie], ale gdyby widzieli, że się strzela, to by na pewno się zainteresowali. Zawsze ćwiczyłam oko, jak myśmy to nazywali, a że się jeździło często za Warszawę, to zawsze z tymi flowerami w walizce.
Kiedyś powiedziałam o tym [pewnemu] panu, który bywał często u nas w domu. Jak zaznaczyłam, mieszkaliśmy w dzielnicy niemieckiej. To było bezpieczne miejsce, w związku z czym mój wuj, który troszkę się nami opiekował, prosił moją matkę o użyczanie naszego mieszkania na konspiracyjne spotkania Delegatury Rządu. Oczywiście, nie wiedziałam, że to są panowie z delegatury rządu londyńskiego, ale to było wszystko pod pretekstem, że są imieniny mamy, imieniny moje, przychodziło dwunastu panów, też się zapraszało jakieś panie, panowie przynosili kwiaty.
Później dowiedziałam się, że ten pan, którego tak lubiłam, to był pan Ludwik Muzyczka, jego pseudonim był „Benedykt”, i on był – jak wówczas się mówiło głośno – zastępcą szefa Wojska Polskiego. Kiedy mu powiedziałam o moich ciągotach do strzelania, powiedział: „Słuchaj, najpierw musisz być żołnierzem, a dopiero później będziesz strzelać. Wobec tego załatwimy ci zaprzysiężenie”. On mnie zaprzysięgał i stąd mój wielki do niego sentyment. Po wojnie widziałam go tylko raz. Jest pochowany na Powązkach i zawsze 1 sierpnia jestem na jego grobie. Z panów, których pamiętam z tamtych czasów, jeszcze był ówczesny odnośnik ministra sprawiedliwości z Delegatury Rządu, pan Dulinicz, pan Stypułkowski (ten, który był też na procesie rosyjskim), oczywiście, „Bór” Komorowski, którego też bardzo lubiłam i dostawałam od niego kwiatki. To był „pan inżynier, który przyjeżdżał z Holandii”, tak myśmy go nazywali. Dopiero pierwszej albo drugiej nocy powstańczej matka mi powiedziała: „Słuchaj, ten inżynier z Holandii to właśnie jest »Bór« Komorowski”. Tak że znałam „Bora” Komorowskiego jako inżyniera z Holandii i doskonale go pamiętam z tamtych czasów. Później matka mi powiedziała, że jego matka jest z domu Zaleska i była siostrą stryjeczną mojego dziadka, dlatego czuję do niego podwójny sentyment. Tylko że on był tak brzydki i taki niepozorny, i taki żaden, i taki przez to właściwie też nielubiany. On był szalenie sympatyczny i miły, ale taki jakiś nieszykowny. Dlatego teraz, jak była sześćdziesiąta rocznica Powstania, zrobiłam bardzo dużo, przeszło sto odbitek jego fotografii przedwojennej w mundurze, kiedy on jest taki dziarski i piękny kawalerzysta, i rozdawałam gdzie mogłam, żeby ludzie wiedzieli, jak kiedyś wyglądał pięknie.

  • Jak pani uczestniczyła w konspiracji?

W konspiracji pan „Benedykt” (wtenczas nie znałam jego nazwiska) zlecał mi parę spraw do załatwienia. Jedna sprawa to przynosiłam mu jakieś pisma. Raz powiedział, mnie wypróbuje, na ile jestem sprytna – będzie na stacji kolejki EKD (to nie była stacja, to był przystanek na rogu ulicy Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej, już dzisiaj śladu tego nie ma) i tam będzie w tłumie ludzi. Prosił, żebym go znalazła i wręczyła mu to, co mi da ktoś inny. Udało mi się to. Nie wiem, jak to ocenił, ale bardzo mi było trudno go znaleźć w tym tłumie, dlatego że każdy konspirator umie być niewidocznym. To była jedna rzecz.
Natomiast druga moja konspiracyjna robota, w której brałam udział – mianowicie przed wojną Göring przyjeżdżał dwa razy na zaproszenie prezydenta Mościckiego do Warszawy. Był podobno świetnym i zapalonym myśliwym. Z naszej polskiej strony takim świetnym strzelcem i myśliwym był hrabia Potocki, właściciel Jabłonny pod Warszawą. [Był] też podobnej postury, jak [Göring]. Zawsze się śmiałam, że prawdopodobnie Göring lubił pana Potockiego, bo mieli jednakową, obszerną figurę, dwa grubasy. Jak wybuchła wojna, Göring, chcąc być lojalnym „przyjacielem” pana Potockiego, przysłał mu list–glejt. Przy liście napisał pismo przewodnie: „Drogi Panie Hrabio, proponuję, żeby ten list powielić i umieścić go nad wjazdem do Jabłonny przed swoim mieszkaniem, wszędzie, gdzie można go eksponować, bo jest tam moja pieczęć, moje nazwisko i mój prawdziwy podpis”. A list brzmiał w ten sposób: „Tu mieszka hrabia Maurycy Potocki z rodziną, który jest moim przyjacielem. Wstęp policji, gestapo, SS i innym swołoczom wzbroniony. Uszanować mój rozkaz.” i jego podpis i pieczęć. W związku z tym Jabłonna i mieszkanie państwa Potockich, najpierw w Alejach Ujazdowskich, później na Krakowskim [Przedmieściu] 5 było miejscem niesłychanie pewnym. Zresztą trzeba powiedzieć, że pan Potocki, korzystając z różnych glejtów, był osobistym opiekunem żony „Bora” Komorowskiego, która zresztą miała dziecko i czuła się pod jego opieką niesłychanie pewna.
Często bywałam w Jabłonnie i tam znowu gnały mnie sprawy księcia Józefa, Napoleona... Było tam archiwum napoleońskie. Któregoś dnia z przyjacielem (któremu dawałam ten rewolwer) zakradliśmy się do Muzeum Napoleońskiego. Okazało się, że w Muzeum Napoleońskim nie było żadnych spraw napoleońskich, tylko była niezliczona ilość amunicji, niezliczona ilość broni, opakowane jakieś w dziwny sposób PIAT-y, w ogóle arsenał – korzystając z tego glejtu, pan Potocki urządził ten arsenał ze zrzutów, które miały miejsce w Kampinosie, i łódką łącznicy przewozili to w pewne miejsce. Wtenczas nie mogłam ukryć tego, że weszłam zupełnie niepowołanie do archiwum, ale prosiłam, aby mną dysponować, że ja chcę też pomagać. Tak że trochę przy tej broni pomagałam, to znaczy przewoziłam też i do Warszawy, ale nie powołując się na to, że jestem zaprzysiężona. Mówiłam to jako żołnierz, ale czułam się zaprzysiężona i do tego powołana. Były trzy czy cztery takie wyjazdy z Jabłonny do Warszawy i do Kampinosu, by pomagać tą łódką przewozić. To było szalenie ciekawe. Ale też i było to straszne rozczarowanie, że żadnych napoleońskich pamiątek, tylko jakieś same gnaty.

  • Co było dalej, gdy zbliżał się już czas Powstania?

Moje dużo starsze koleżanki powiedziały, że zabierają mnie ze sobą (Powstanie było we wtorek, a w piątek już była koncentracja) na koncentrację, na którą mają się stawić. To był pluton czy kompania „Jeleń” na Mokotowie. Nie doszłam tam, nie wiem, dlaczego, ale umówiłam się z nimi, że jak będzie już termin (bo one wróciły z tej koncentracji), to będę im towarzyszyć. Na godzinę piątą postanowiłam tam biec. Adres znałam. Mieszkałam na rogu ulicy Piłsudskiego, tam, gdzie dziś jest Trasa Łazienkowska. Wtedy było zupełnie inne ukształtowanie tego terenu, bo tam, gdzie jest Riwiera i wszystkie zabudowania Politechniki, to wszystko było Pole Mokotowskie, gdzie rosły kartofle i bób. Tam się zaczęła strzelanina. Jak zaległam w kartoflach, tak leżałam do dwunastej w nocy. Mój kolega, który niedaleko leżał, głupi zupełnie, bo nie położył nogi na płasko, tylko wystawił piętę, a oni strzelali tak nisko, że trzeba było dobrze wryć się nosem w ziemię (dobrze, że były bruzdy między kartoflami), tak że mu piętę przestrzelili, jak leżał. Noc była dosyć ciemna, zaczęło mżyć i wróciłam do domu. Tu było zupełnie bezpieczne, bo nie było tam naokoło Niemców, a nie weszłam przez bramę, tylko zostały już porobione (ale to chyba przed Powstaniem) wyjścia ze szczytowej ściany z piwnic, tak że doszłam do domu. Pierwszą noc spędziłam w swoim łóżku, ale na drugi dzień już nam zaczęli dokuczać strzałami. Strzelali w okna. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze. W czwartek ustawili czołg, tylko nie wiem, gdzie ten czołg mógł być, bo nie wyobrażam sobie, żeby czołg stał na ulicy i wystrzelił do czwartego piętra, nie wiem, czy to jest możliwe. Prawdopodobnie to był czołg, który stał gdzieś na terenach zabudowań ulicy Litewskiej czy nawet na tyłach Alei Szucha. Przestrzelili piąte piętro, tak że zawaliły się tam ściany. W salonie już były ostrzelane lustra i czuliśmy się jakoś tak dziwnie. Trochę uciekających od strony Placu Unii ludzi przyszło do nas, ale nie mogli zostać, bo były strzały i raczej siedziało się i spało w piwnicy. Następnego dnia gdzieś około południa wpadli Niemcy, rozwalili bramę – to był niesamowity huk – i rzucili chyba bomby napalmowe, bo marmurowa klatka schodowa się natychmiast zaczęła żarzyć i już nie można było zejść schodami frontowymi. Administrator stanął w oknie i wołał: „Lokatorzy! Schodzić na rozstrzał!”. Więc zabrałam swojego psa i tak jak byłam – w sukience, z torbą myśliwską, którą miałam na wierzchu, z którą wróciłam z kartofli, i nic poza tym, moja matka też nic, mój brat też nic – tak żeśmy wyszli. Przed bramą już stali Niemcy z karabinami gotowymi do strzału i wszystkich nas zapędzili do kościoła Zbawiciela. Nie mogłam wejść [do środka], bo byłam z psem, a nie myślałam psa zostawiać. Tłum był straszny, bo byli wszyscy ludzie od Placu Unii do Placu Zbawiciela.
Tu miała miejsce bardzo ciekawa sprawa. Powiedziałam: „Nie wchodzę do kościoła”, mama to zrozumiała. Obok kościoła jest plebania, wyszli księża, podeszli do mojej matki i mówią: „Proszę pani, jeśli pani nie chce wejść do kościoła, to proszę do nas na górę, na plebanię”. Matka mówi: „Proszę księdza, (nie znała go osobiście) ogromnie jestem wdzięczna za tę propozycję, bo, niestety, córka ma psa, ale ja nie jestem sama, bo jest i gosposia”. „Proszę wszystkich na górę”. A obok nas stał pan Stefan Ossowiecki, który był bardzo znaną postacią z okresu międzywojennego. Po pierwsze był w bardzo bliskiej zażyłości z marszałkiem Piłsudskim i z prezydentem, był inżynierem wykształconym w Petersburgu, a znany był z tego, że przepowiadał przyszłość i był tak zwanym medium na skalę ponoć europejską. Całą okupację odnajdywał mogiły i ciała w zbiorowych mogiłach zabitych wojskowych. Był z nami w przyjaźni, bywał często u nas, ale nie przewidział tego nieszczęścia. Obok niego stała żona i go cały czas wymyślała: „Nie przewidziałeś tego, nie wiedziałeś, co tu będzie!”. Moja matka podeszła do niego i mówi: „Panie Stefanie, ksiądz prosi na górę”. Powiedziała to dosyć cicho, żeby nie wszyscy słyszeli. Na to pan Ossowiecki tubalnym głosem: „Ja do klechów nie idę!”, więc niegrzecznie. Obok stał przyjaciel mego brata, młodszy ode mnie, który wyszedł tylko z klatką z kanarkiem i ze swoją gosposią. Matka jego była w Ravensbrück, a ojciec był u Andersa, a opiekowała się nim pani generałowa Bortnowska. Matka czuła się zobligowana też się tym chłopcem zająć i mówi: „Jurek, idziemy na górę, ksiądz pozwala”. Jurek powtórzył słowa pana Ossowieckiego: „Do klechów nie pójdę!”. Spaliśmy na plebanii pokotem, wszerz na tapczanach. Pierwsza rzecz, którą zrobiłam, to wlazłam do spiżarni księżowskiej i naładowałam pełną torbę jedzenia dla psa. O tym trudno mówić, ale ponieważ wyszłam prawie bez bielizny, to szybko jakieś księżowskie majtki znalazłam, no i nawet spałam. Mama nas obudziła o czwartej rano i mówi: „Musimy uciekać stąd”. I myśmy uciekli. Godzinę później, o siódmej rano przyszli Niemcy z Alei Szucha, wszystkich zabrali na Szucha i do ogródka jordanowskiego na ulicy Bagatela. Potem właśnie z tych ludzi tworzyli żywe barykady, które osłaniały czołgi, pędzili ich Alejami Ujazdowskimi, natomiast wszystkich mężczyzn zabito na Bagateli (ogródek naprzeciwko ambasady szweckiej). Jednemu z mężczyzn, panu Plebańskiemu – stryjowi tego od zamachu Hitlera, który też tam był i znał pana Ossowieckiego – udało się stamtąd wyjść. I właśnie on nam powiedział, że widział, jak Ossowieckiego zabijają i widział chłopca z kanarkiem, czyli naszego Jurka Dzwonkowskiego, który też został zabity. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy Mokotowskiej, ulicę 6 sierpnia. Już byliśmy w Polsce i mogliśmy zadziałać. Wstydziłam, że jestem cywil-bandą, to jest okropne uczucie w czasie wojny być cywilem.

  • Pani brat był młodszy od pani?

Młodszy, ale też był harcerzem, zaraz poszedł do „Szarych Szeregów”. Co było dalej? Pierwszą noc żeśmy pomagali barykadować okna materacami, dlatego że [Niemcy] wrzucali granaty i [bomby] zapalające przez okna, więc jeżeli się okna zabezpieczy materacami, to granaty się jednak odbiją. Potem przeszliśmy dalej, bo musiałam znaleźć koleżanki, z którymi miałam pójść na Mokotów, a liczyłam, że też może nie doszły. Zbiegiem okoliczności spotkałam Różę Sapieżankę i Renię Sobańską na ulicy Poznańskiej. One (i bardzo wielu ludzi) też przeleżały noc na Polu Mokotowskim. Róża Sapieżanka mówi: „Słuchaj, nie mamy tu gdzie nocować”. Mówię: „Ja też nie mam gdzie nocować, bo jesteśmy spaleni”. To było bardzo zabawne być pogorzelcem, ale bez szczotki do zębów, bez niczego. Miałam przynajmniej kradzione majtki. Mama w tym czasie znalazła na ulicy Wilczej 44 mieszkanie naszych znajomych, którzy wyjechali. Dozorca nas wpuścił, a one mnie zaprowadziły do swoich przyjaciół dwóch braci Sosnowskich na róg ulic Hożej i Poznańskiej, i tam spędziłam noc. Z tym, że rano idziemy na Mokotów.
Nie mogłam rano wstać. Było za dużo przeżyć. Tak mocno spałam, że jak mnie obudziły, powiedziałam: „Nigdzie nie idę, trudno”. Spałam do dziewiątej, a one poszły. Nie byłam w stanie się ruszyć. Zostały zabite. Nie od razu, ale obydwie... Dowiedziałam się, że nie doszły do Asfaltowej... W Encyklopedii Powstania jest podane, że one zginęły na ulicy Malczewskiego, ale rodzina twierdzi, że na Polu Mokotowskim, jak się przebijały. Te dwie dziewczyny, z którymi spędziłam noc u panów Sosnowskich na rogu Hożej i Poznańskiej... Ten dom istnieje. Potem spotkałam jedną koleżankę, która powiedziała mi, że jest właśnie w kompanii sztabowej, że tam jest nabór, że można, więc poszłam, przedstawiłam się, powołałam się, że jestem zaprzysiężonym żołnierzem i tak dalej. Od razu mnie przyjęli i od razu byłam żołnierzem, tak że w piątek wyszłam z palącego domu, a w poniedziałek już byłam w wojsku. Dowódcą tej jednostki był kapitan „Sas” Kulczycki, kapitan słodkich wód, czyli marynarki śródlądowej, dowódcą łączniczek była pani kapitan „Zoń” Zofia Poniatowska. Nas było z osiem, dziesięć koleżanek. Żyje jeszcze tylko jedna, która jest w Wiedniu, a „Danusia” Janina Strauss zmarła w 2008 roku.
Zaczęła się epopeja powstańcza, która była... Bardzo złożone to są uczucia, różne, najróżniejsze, ale to była wielka sprawa, że można było być w gronie ludzi jednakowo myślących. Wszyscy chcieli jednego, wszyscy o jedną rzecz walczyli, wszyscy chcieli przyłożyć rękę do wielkiej sprawy, wszyscy byli pełni entuzjazmu, i to było wspaniałe. Chociaż głodno, chociaż chłodno, chociaż wody nie było, chociaż brudno, ale to było wspaniałe. Po jakimś czasie dostałam rozkaz, żeby utrzymywać stały kontakt – i to codziennie, nie pamiętam, czy na zmianę z jakąś koleżanką – z tak zwanym tajnym oficerskim punktem obserwacyjnym. Mieścił się nad [kawiarnią] „Szwajcarską” – tak się mówiło, ale on był bliżej Alei Jerozolimskich. W domu, który nie był spalony, na ostatnim piętrze, na strychu, założone zostało stanowisko dla oficera artylerzysty, który miał specjalny postument, na którym trzymał lornetę artyleryjską i pulpit, na którym coś wykreślał. Nie pamiętam, czy to były jakieś plany, w każdym razie [wykreślał] jakieś znaki artyleryjskie. Musiałam te rzeczy zanosić na ulicę chyba Koszykową. Było [tam] trzech oficerów na zmianę, pamiętam doskonale dwóch. Jeden miał pseudonim „Wiktor”, to był przedwojenny oficer służby czynnej, który mieszkał w Chylicach. Nie mogę sobie jego nazwiska przypomnieć, chociaż go po wojnie spotkałam parę razy. Drugi to był „Wołyniak”, kapitan rezerwy, pan mecenas Huskowski. To było dla mnie ogromnie przykre... Obserwując przez tę lornetkę często Stare Miasto, cały czas [mówił]: „Och, znowu te »sztukasy«! Mój syn tam walczy, na pewno ginie, mój syn biedny...”. Więc całym sercem był przy tym chłopcu, który – jak się później okazało – zginął. Po wojnie go odwiedziłam, mieszkał w Sopotach, później był w Warszawie, nawet byłam u niego w biurze adwokackim. Już nie żyje, to był starszy pan.
Wchodziło się od ulicy Nowogrodzkiej. Na samym rogu była kawiarnia „Szwajcarska”, a w podwórzu były jej ogromne kuchnie czy piekarnie. Tam był pluton, już nie pamiętam, jaki, jakiegoś wojska. Jednocześnie to miało jakieś połączenie z domem i bramą, która istnieje w Alejach Jerozolimskich (to jest pierwsza brama za hotelem „Forum”). Tam było stanowisko karabinu maszynowego.
Też często patrzyłam przez tę lornetę, bo bardzo często pozwalał mi przez nią spojrzeć, i stamtąd obserwowaliśmy całe przedpole. Na przykład szły czołgi od strony, załóżmy, ulicy Złotej czy Chmielnej, czy Świętokrzyskiej w kierunku rogu Marszałkowskiej i skręcały w Aleje Jerozolimskie. Celem ich była barykada, która łączyła dwie Warszawy. Była mniej więcej na wysokości dzisiaj Smyka, przed ulicą Kruczą. Barykada nie mogła być głęboka, dlatego że pod nią przechodził tunel, więc nie można było głębiej się wkopać. Niestety, tam bardzo dużo ludzi poległo, bo ostrzał był ogromny z BGK i z wysokich domów, gdzie jest Orbis dzisiaj. Ale celem tych czołgów, które się nie zanurzały dalej w Aleje Jerozolimskie była barykada. Bali się pewnie niesamowicie naszych butelek, bo wypuszczali „goliaty”, które były okropną bronią. One szły na kablu, a stanowisko karabinu maszynowego, które było w bramie tuż za dzisiejszym hotelem „Forum”, było po to, żeby wstrzelać się w tę linkę, którą prowadzony był [„goliat”] z czołgu. Podobno parę razy przestrzelili. Ale największym bohaterem z tego okresu był chłopak, który wybiegł na środek jezdni i siekierą taką linkę przerwał, a jak przerwał, to „goliat” już był ugotowany. Potem przychodziły dziewczyny, przychodzili chłopcy, już nieliniowi, z noszami w nocy i... [brali] „goliata” na nosze jak truposza. „Goliat” waży bardzo dużo. Raz i ja pomagałam. Bramą, gdzie było stanowisko karabinu maszynowego, „goliata” przynosili na ulicę Nowogrodzką, bo tam, między Kruczą a Marszałkowską, w okolicy kina „Polonia” (przedtem kino „Imperial”), czyli koło numeru 52, były różne warsztaty i mieściła się największa wytwórnia granatów i min w Warszawie, do których materiał wybuchowy brało się z „goliata”. Czyli „goliat” był niesłychanie ważną sprawą, stąd ta cała ceremonia z noszami. Czy on by wybuchł, gdyby go opuścili, wątpię, ale problemem był sam ciężar. To było bardzo przykre.
Później byłam ranna, nieszczególnie, ale to było okropne, dlatego, że to było w kolano i musiałam pójść, żeby mi zrobili opatrunek.
  • Jak to się stało?

Przechodziłam pod barykadą na ulicy Marszałkowskiej. Mam wrażenie, że to był rykoszet, bo nikt do mnie nie strzelał. Ale [byłam ranna] głęboko i krwawiło okropnie. Zaprowadzili mnie do szpitala na ulicę Hożą 27, a tam ranni z otwartymi brzuchami, kiszki na wierzchu, widoki nieprawdopodobne. Uciekłam, przecież nie będę z kolanem iść między bidaków, którym wyłażą kiszki z brzuchów. Byłam w okropnym stanie, ale nie chciałam też martwić matki, więc zanurzyłam się w jakąś piwnicę na Hożej. Chyba dwie doby tam siedziałam, po prostu spałam, ale obudziłam się, bo mnie to okropnie swędziało. Otworzyłam te szmaty, którymi miałam to zawinięte, a to się wszystko rusza! Tam było kłębowisko robaków, takie jakie się bierze na wędkę. Już na to nie mogłam sobie pozwolić, żeby mnie robaki żywcem zjadły, więc obwiązałam nogę (brzydziłam się tego okropnie), znalazłam w piwnicy szczotkę do zamiatania, która mi posłużyła jako szczudło i nie patrząc, że jest ostrzał od strony [Placu] Zbawiciela, przeszłam przez Marszałkowską na Hożą 27 z powrotem i mówię: „Nic mnie nie obchodzą brzuchy rozprute, proszę się zająć moją nogą”.

  • Jakie panowały warunki w szpitalu?

To jeszcze było na piętrze, [było] normalnie, tylko smród, tłok, ruch, zakrwawieni lekarze. W końcu [jeden z nich] podszedł do mnie. Mówię: „Przecież jedzą mnie żywcem!”. A on mówi: „Dziewczyno, czy ty nie przesadzasz?”. „Nie”. „Masz robaki?”. Zawstydziłam się: „Tak, mam robaki”. Położył mnie na czystej kozetce, wziął pęsetę, ucałował mnie i wyjął każdego robaka pęsetą. Mówi: „Dziewczyno, z nieba nam spadłaś”. Pomyślałam: „Wariat, dom wariatów”. A on każdego robaka kładł do łóżek rannym na rany. Jeszcze zapytał: „Czy na pewno nie zgubiłaś po drodze, wszystkie przyniosłaś?”. Co się okazuje? Te robaki jedzą ropę, a nie było przecież penicyliny, i daje się je właśnie na ropiejące [rany]. W każdym razie byłam ranna, ale nikomu nie mówiłam, że miałam robaki, okropnie się tego wstydziłam. Okropnie!
Oczywiście, w szpitalu nie leżałam, tylko po opatrunku poszłam do swoich obowiązków. Pokazałam sztywną nogę w moim dowództwie i zmienili mi obowiązki. Zostałam wyznaczona na rodzaj strażnika, a jednocześnie pomagiera, w sklepie, nazwijmy to, [czyli] w jakimś punkcie, gdzie była rozdzielana żywność do szpitali, do punktów pomocy dla ludności cywilnej, w każdym razie [był to] jakiś magazyn żywnościowy, zlokalizowany na ulicy Kruczej, czyli prawie na vis à vis mojego dowództwa, w stróżówce, czyli na parterze, idealne warunki. Tam sobie siedziałam, praca była, bo się wydawało produkty, przychodzili... Nikt nie powiedział tego, nie napisał, jak wyglądał transport produktów żywnościowych w czasie Powstania. Otóż nosiło się to w koszach do bielizny. Dziś to już jest nieznane pojęcie. To są duże kosze, prawie że na dwie osoby, wygodne, i z tymi koszami przychodzili ze szpitali i tak dalej. Któregoś dnia, będąc na pierwszym piętrze w naszym dowództwie, zobaczyłam, że naprzeciwko, na rogu ulic Kruczej i Wilczej prowadzą przed barykadą konia, biały, siwy, ładny koń, dorożkarska szkapa. Chcieli go zastrzelić, ale ten koń się wyrywał, czuł śmierć. Wrzeszczę przez okno do tych kretynów: „Zasłońcie mu oczy! Zasłońcie mu oczy i zabijajcie, bo koń nie da się zabić w ten sposób!”. Nie wiem, gdzie go zabili, w każdym razie wiedziałam, że został zabity. Na drugi dzień dowiedziałam się od mojego kapitana (to było przed sklepem rzeźnickim, tam, gdzie jest dziś elegancka konfekcja włoska, był rzeźniczy sklep), że rzeźnicy rozbierali konia, który jest złożony w piwnicy właśnie w tym miejscu, gdzie w stróżówce jest nasz magazyn. Dostałam rewolwer i miałam być przy rozkładaniu konia, bo on już jest obdarty ze skóry, poćwiartowany, ale ma być rozłożony na kilogramy i ci rzeźnicy na własnym pieńku rzeźniczym będą to robić na podwórku domu na ulicy Kruczej. Dla mnie to była okropna informacja, ten rozkaz, że mam to robić, dlatego że przed Powstaniem nie mogłam wejść do kuchni, jak był smażony befsztyk, a co dopiero oglądać ćwiartkę konia i jeszcze pilnować go. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego mam go pilnować, przecież on nigdzie nie ucieknie, bo już jest zabity. Chodziło o to, żeby rzeźnicy go nie ukradli i że mam strzelać, jeżeli ktoś będzie kradł części konia. W workach wnosili ćwiartki konia, kładli na ogromny pień przed wejściem do piwnicy i siekierami rąbali. Ale w pewnym momencie ci dwaj rzeźnicy jak nie gwizdną na palcach! Zewsząd, ze wszystkich zakątków, z jakichś komórek, ze wszystkich zakamarków zaczęły się złazić jakieś kobity i on tym wszystkim babom rzucał po kawałku ochłapu. Więc powinnam strzelać. Ale trudno, żebym strzelała do ludzi, którzy dostają jakieś ochłapy konia. Straszne. Marzyłam o tym, żeby oni wszystko wzięli. W pewnym momencie, jak zobaczyłam, że zostały prawie żebra i kopyto, to mówię: „Panie, albo strzelam, albo niech te baby stąd pójdą!”. Jakoś posłuchali, w każdym razie bardzo mało z konia zostało. Kazałam też w takim koszu to zważyć i jak dziś pamiętam – sto jedenaście kilo ważył koń, który waży prawie tonę. To zostało pokrajane na mniejsze kawałki i schowane do piwnicy, klucz wzięłam i zaniosłam do mojego dowództwa z meldunkiem: „Sto jedenaście kilo” i oddałam rewolwer.
Na drugi dzień zostaję wezwana przez żandarmerię do kierownictwa – „Litwina”, o którym wspominałam. To była władza na tym odcinku, chyba wojskowa władza. Mnie się zdawało, że cywilna, w każdym razie jakaś wielka postać. (Niedawno tam byłam, bo ten dom, ta oficyna, w której on urzędował, istnieje, ale do środka wejść nie mogłam). Jakieś parterowe, strasznie ponure, wielkie wejście, wielki hall... Tam siedzieli [jacyś] ludzie i byli oficerowie w prawdziwych mundurach wrześniowych. W końcu mnie wzywają. Siedzi „Litwin” i czyta meldunek. „Co!? To jest bezczelność! I to wyście pisali ten meldunek!? Koń?! Sto jedenaście kilo?! A coście z resztą zrobili?! Przecież tu jest napisane, że mieliście pilnować!”. Ja się nie odzywam. On wrzeszczy. Nie mogę mu [przerywać]. Z błotem mnie zmieszał. Naokoło niego pełno adiutantów. „Zaznaczyć, to ma być rozstrzelanie i to natychmiast! Albo zwołać całą ulicę ludzi, żeby wiedzieli, jak się rozstrzela tego, co nie pilnuje żołnierskiego mienia czy tam konia!”. Pomyślałam sobie: „Ja, koniarz, i za konia będę zabita. No, trudno”. Ale nic nie mówię. Nagle jeden z tych adiutantów (tak nazwałam tych panów w mundurach), bardzo sympatyczny, mówi: „Panie pułkowniku, ale ona się nie broni. Niech się broni”. Mówię: „Nie mam się czym bronić, nie mam rewolweru”, on myślał, że będę się jakoś bronić słowami, ale zrozumiałam, że trzeba się strzelać. To znaczy udałam, że tak zrozumiałam. A on mówi: „Panie pułkowniku, przecież ona powinna powiedzieć, że to nie był koń, tylko kucyk”. I w ten sposób mnie obronił. Ale poczułam taką nienawiść do tego satrapy, to sobie trudno wyobrazić. Nauczyłam się najgorszych ordynarnych słów później, żeby pod jego adresem to wszystko wypluć z siebie. W każdym razie miałam być rozstrzelana. To jest też coś.

  • Czy pamięta pani z czasów Powstania, żołnierzy nieprzyjacielskich wziętych do niewoli albo jakieś kontakty z nimi?

Nie, [kontaktów] nie mieliśmy, natomiast mieliśmy przede wszystkim kontakt ze Starówką. To muszę opowiedzieć, bo to jest ciekawostka, jak przyszli ze Starówki. Byłam wysłana we wrześniu na róg ulic Wareckiej i Nowego Światu i widziałam, jak wychodzą. Mieliśmy obowiązek brać pod rękę we dwie tych, którzy byli ranni czy słaniali się, ale jakoś nie udało mi się nikomu pomóc. Natomiast na tyłach ulicy Mokotowskiej 48 (obok był cmentarz), w domu Kraszewskiego (to była posesja, która się łączyła z ogrodem dzisiejszej ambasady bułgarskiej, wychodzącej na Aleje Ujazdowskie, piękny ogród) w tym czasie tam był ogród pełen zieleni, to było jakieś zjawisko. Tam odpoczywali, już wymyci, wyprani, wygoleni, siedzieli. Miejsce było na tyle bezpieczne, że obok były placówki niemieckie, więc tam nikt nie bombardował, nie było „krów”, nie było strzałów i oni mogli sobie tam wypoczywać. Każdy z nich trząsł się nad swoją panterką, bo tylko panterka ich wyróżniała spośród innej braci akowskiej, żołnierskiej. Panterka była dowodem najwyższego męstwa, bohaterstwa, przeżyć żołnierza pierwszej wody. Każda z dziewczyn marzyła o tym, żeby sobie przygruchać jakiegoś chłopaka ze Starówki w panterce, dlatego że Fogg dawał tylko dla Starówki koncerty. Te koncerty były na Hożej i jeszcze gdzieś w kinach, ale nie wypadało się pchać, jak to jest tylko dla chłopców w panterkach. Mnie się w końcu udało jakiegoś chłopca przygruchać. Nazywał się Sławek. Do tych panterek nosili apaszki, które były robione z chustek, po prostu nie pociętych, drukowanych chustek, ale to wyglądało bardzo szykownie. Już wymyty, umówił się ze mną pod barykadą właśnie na rogu Wilczej i Kruczej. (Często tam przechodzę i patrzę w to miejsce, śmiać i płakać mi się chce...). Ale nie powiedzieliśmy, na którym rogu i nie wiedziałam, gdzie, a barykada była w kwadrat. Nagle granatniki! Nagle kanonada! Kobiety lecą z wiadrami z wodą, jedna się przewraca, woda się wylewa w miejsce bez bruku, gdzie rosną drzewa, czyli natychmiast robi się błoto. Następna kanonada i przewracam się w to błoto, które powstało z tej cennej wody. Nagle słyszę: „Sanitariuszka! Ranny w głowę!”. Ten mój Sławek został ranny i stracił oko. Czy to nie makabra? Pomyślałam, że nigdy w życiu nie pójdę na Fogga. Później już go nie widziałam, tylko dowiadywałam się, co i jak.
Któregoś dnia byłam na ulicy Mokotowskiej 48, późniejsza kawiarnia „Fuksa” (zapamiętałam ten adres), tam mieszkała moja koleżanka. Jakiś mężczyzna mnie zaczepił i pyta: „Masz ołówek? Masz notes?”. „Mam”. „To notuj, bo zaraz mogę zapomnieć”. I podyktował mi tekst piosenki „Pałacyk Michla”, nieznanej u nas, w Śródmieściu. Bardzo byłam dumna, że mi to [podyktował], tylko że nie mam słuchu ani głosu, mimo że mi to zaśpiewał, nie potrafiłam tego powtórzyć. Ale nie znałam nazwy „Pałacyk Michla” i napisałam „Pałacyk Bruhla”. Oczywiście, wstydziłam się później tego okropnie, ale to tak zostało. Ten tekst napisany z błędem ocalał. Pułkownik „Roman” z naszego środowiska od „Miłosza” powiedział, że jest taki młody człowiek, który zbiera pamiątki powstańcze i dałam mu to ze wstydem. Dla niego to była cenna rzecz, z takim błędem napisanym w tekście.
W tym czasie mój kolega, Janek Falewicz, ten, który w piętę dostał pierwszego dnia strzał, dostał drugi raz w głowę na jakiejś linii. Jego matka była na Mokotowie, siostra też, on tu nikogo nie miał. To nie żadna moja sympatia, po prostu kolega przedwojenny, zresztą nawet go nie lubiłam, ale uważałam, że moim obowiązkiem jest pójść, [zobaczyć], czy czegoś nie potrzebuje. Był nieprzytomny i leżał w piwnicy, takiej po węglu, w okropnych warunkach. Leżało tam czterech ludzi, dwóch z nich miało postrzał w brzuch i leżeli z drenem, który odprowadzał ropę do butelki. Przy butelce już było pełno, ropa spływała, butelka stała w kałuży, było pełno much, mimo że to piwnica, gdzie na ogół much nie ma. Mówi do mnie: „Ty, weź tę butelkę byle gdzie wylej”. Zastanawiałam się, gdzie mam to wylać. Trzeba by pójść w gruzy gdzieś daleko, ale przecież butelkę muszę odnieść, nie było jak, ale kiedyś wylałam. Smród nieprawdopodobny. Leżał tam chłopiec dziesięcio– może ośmioletni, który ciągle mnie zaczepiał. Jak przychodziłam, to mówił: „Koleżanko…”. Byłam wściekła, bo byłam dorosłą kobietą, mimo że miałam siedemnasty rok, i nie chciałam, żeby do mnie mówił „koleżanko”, „Koleżanko, co u nas na barykadach? Niech koleżanka opowie!”. Lekarz mi powiedział, że stan mego kolegi Janka jest bardzo ciężki i że pomoże mu tylko glukoza. Więc chodziłam na miasto, gdzie była zrujnowana apteka, prosiłam o glukozę, którą mi dawali i dlatego chodziłam tam właściwie codziennie. Ten chłopczyk [mówi]: „O, koleżanka przyszła!”. Tak mnie tą „koleżanką” częstował, że znienawidziłam smarkacza. Któregoś dnia przyszłam zmęczona, z tą sztywną nogą, a on mówi: „Koleżanka biedna, chora, pewnie ranna, niech koleżanka siądzie przy mnie”. Więc pomyślałam sobie: „Siądę”. Trochę się brzydziłam, ale siadłam na łóżku i mówię: „Słuchaj, pielęgniarki nie pozwalają siadać na łóżkach”. „Koleżanko, tu tak brudno, niech koleżanka siądzie”. Na brzeżku usiadłam, a on mówi: „Koleżanko, koleżanka może wygodniej siąść, niech koleżanka sobie wygodnie siądzie na łóżku”. Mówię: „Nie chcę ci przeszkadzać”. „Koleżanko, jeśli koleżanka nie ma gdzie spać, to koleżanka może ze mną spać, bo koleżanka wie, że ja prawie nie zajmuję tego łóżka. Ja nie mam nóżek, koleżanka ma trzy czwarte łóżka”. I tu mi się zrobiło już tak przykro, tak żal tego dzieciaka... (Kiedyś miałam opowieść na obozie harcerskim, wtedy powiedziałam, że to było chyba najstraszniejsze moje przeżycie zobaczyć tego chłopaczka bez nóg). Ponieważ mi się łzy ukazały w oczach, to [powiedział]: „Niech koleżanka nie będzie smutna, niech koleżanka nie ma łez w oczach. Koleżanko, mnie pan doktor powiedział, że jak wojnę zwyciężymy i przyjdą Amerykanie i Szwedzi, to mi zrobią takie protezy, że będę piłkę kopał. Koleżanka zobaczy!”. Jeszcze mnie pocieszał! Wtenczas postanowiłam tym chłopcem się zająć. Gdzie mogłam, to zdobywałam jakieś zabaweczki, jakieś cukierki zdobyłam, przychodziłam i go obdarowywałam, ale trudno było zdobyć cośkolwiek. Raz rozbili perfumerię gdzieś na Marszałkowskiej i tam, w gruzach znalazłam całą butelkę wody kolońskiej, w której był zanurzony kwiatek. Bywają takie. Więc zadowolona przyniosłam tę butelkę. Tam była woda kolońska oprócz kwiatka, wiec się ucieszył, że będzie pamiątka. Potem spotkałam jedną koleżankę, która powiedziała mi, że jest właśnie w kompanii sztabowej, że tam jest nabór, że można, więc poszłam, przedstawiłam się, powołałam się, że jestem zaprzysiężonym żołnierzem i tak dalej. Od razu mnie przyjęli i od razu byłam żołnierzem, tak że w piątek wyszłam z palącego domu, a w poniedziałek już byłam w wojsku. Dowódcą tej jednostki był kapitan „Sas” Kulczycki, kapitan słodkich wód, czyli marynarki śródlądowej, dowódcą łączniczek była pani kapitan „Zoń” Zofia Poniatowska. Nas było z osiem, dziesięć koleżanek. Żyje jeszcze tylko jedna, która jest w Wiedniu, a „Danusia” Janina Strauss zmarła w 2008 roku.
Zaczęła się epopeja powstańcza, która była... Bardzo złożone to są uczucia, różne, najróżniejsze, ale to była wielka sprawa, że można było być w gronie ludzi jednakowo myślących. Wszyscy chcieli jednego, wszyscy o jedną rzecz walczyli, wszyscy chcieli przyłożyć rękę do wielkiej sprawy, wszyscy byli pełni entuzjazmu, i to było wspaniałe. Chociaż głodno, chociaż chłodno, chociaż wody nie było, chociaż brudno, ale to było wspaniałe. Po jakimś czasie dostałam rozkaz, żeby utrzymywać stały kontakt – i to codziennie, nie pamiętam, czy na zmianę z jakąś koleżanką – z tak zwanym tajnym oficerskim punktem obserwacyjnym. Mieścił się nad [kawiarnią] „Szwajcarską” – tak się mówiło, ale on był bliżej Alei Jerozolimskich. W domu, który nie był spalony, na ostatnim piętrze, na strychu, założone zostało stanowisko dla oficera artylerzysty, który miał specjalny postument, na którym trzymał lornetę artyleryjską i pulpit, na którym coś wykreślał. Nie pamiętam, czy to były jakieś plany, w każdym razie [wykreślał] jakieś znaki artyleryjskie. Musiałam te rzeczy zanosić na ulicę chyba Koszykową. Było [tam] trzech oficerów na zmianę, pamiętam doskonale dwóch. Jeden miał pseudonim „Wiktor”, to był przedwojenny oficer służby czynnej, który mieszkał w Chylicach. Nie mogę sobie jego nazwiska przypomnieć, chociaż go po wojnie spotkałam parę razy. Drugi to był „Wołyniak”, kapitan rezerwy, pan mecenas Huskowski. To było dla mnie ogromnie przykre... Obserwując przez tę lornetkę często Stare Miasto, cały czas [mówił]: „Och, znowu te »sztukasy«! Mój syn tam walczy, na pewno ginie, mój syn biedny...”. Więc całym sercem był przy tym chłopcu, który – jak się później okazało – zginął. Po wojnie go odwiedziłam, mieszkał w Sopotach, później był w Warszawie, nawet byłam u niego w biurze adwokackim. Już nie żyje, to był starszy pan.
Wchodziło się od ulicy Nowogrodzkiej. Na samym rogu była kawiarnia „Szwajcarska”, a w podwórzu były jej ogromne kuchnie czy piekarnie. Tam był pluton, już nie pamiętam, jaki, jakiegoś wojska. Jednocześnie to miało jakieś połączenie z domem i bramą, która istnieje w Alejach Jerozolimskich (to jest pierwsza brama za hotelem „Forum”). Tam było stanowisko karabinu maszynowego.
Też często patrzyłam przez tę lornetę, bo bardzo często pozwalał mi przez nią spojrzeć, i stamtąd obserwowaliśmy całe przedpole. Na przykład szły czołgi od strony, załóżmy, ulicy Złotej czy Chmielnej, czy Świętokrzyskiej w kierunku rogu Marszałkowskiej i skręcały w Aleje Jerozolimskie. Celem ich była barykada, która łączyła dwie Warszawy. Była mniej więcej na wysokości dzisiaj Smyka, przed ulicą Kruczą. Barykada nie mogła być głęboka, dlatego że pod nią przechodził tunel, więc nie można było głębiej się wkopać. Niestety, tam bardzo dużo ludzi poległo, bo ostrzał był ogromny z BGK i z wysokich domów, gdzie jest Orbis dzisiaj. Ale celem tych czołgów, które się nie zanurzały dalej w Aleje Jerozolimskie była barykada. Bali się pewnie niesamowicie naszych butelek, bo wypuszczali „goliaty”, które były okropną bronią. One szły na kablu, a stanowisko karabinu maszynowego, które było w bramie tuż za dzisiejszym hotelem „Forum”, było po to, żeby wstrzelać się w tę linkę, którą prowadzony był [„goliat”] z czołgu. Podobno parę razy przestrzelili. Ale największym bohaterem z tego okresu był chłopak, który wybiegł na środek jezdni i siekierą taką linkę przerwał, a jak przerwał, to „goliat” już był ugotowany. Potem przychodziły dziewczyny, przychodzili chłopcy, już nieliniowi, z noszami w nocy i... [brali] „goliata” na nosze jak truposza. „Goliat” waży bardzo dużo. Raz i ja pomagałam. Bramą, gdzie było stanowisko karabinu maszynowego, „goliata” przynosili na ulicę Nowogrodzką, bo tam, między Kruczą a Marszałkowską, w okolicy kina „Polonia” (przedtem kino „Imperial”), czyli koło numeru 52, były różne warsztaty i mieściła się największa wytwórnia granatów i min w Warszawie, do których materiał wybuchowy brało się z „goliata”. Czyli „goliat” był niesłychanie ważną sprawą, stąd ta cała ceremonia z noszami. Czy on by wybuchł, gdyby go opuścili, wątpię, ale problemem był sam ciężar. To było bardzo przykre.
Później byłam ranna, nieszczególnie, ale to było okropne, dlatego, że to było w kolano i musiałam pójść, żeby mi zrobili opatrunek.
  • Jak to się stało?

Przechodziłam pod barykadą na ulicy Marszałkowskiej. Mam wrażenie, że to był rykoszet, bo nikt do mnie nie strzelał. Ale [byłam ranna] głęboko i krwawiło okropnie. Zaprowadzili mnie do szpitala na ulicę Hożą 27, a tam ranni z otwartymi brzuchami, kiszki na wierzchu, widoki nieprawdopodobne. Uciekłam, przecież nie będę z kolanem iść między bidaków, którym wyłażą kiszki z brzuchów. Byłam w okropnym stanie, ale nie chciałam też martwić matki, więc zanurzyłam się w jakąś piwnicę na Hożej. Chyba dwie doby tam siedziałam, po prostu spałam, ale obudziłam się, bo mnie to okropnie swędziało. Otworzyłam te szmaty, którymi miałam to zawinięte, a to się wszystko rusza! Tam było kłębowisko robaków, takie jakie się bierze na wędkę. Już na to nie mogłam sobie pozwolić, żeby mnie robaki żywcem zjadły, więc obwiązałam nogę (brzydziłam się tego okropnie), znalazłam w piwnicy szczotkę do zamiatania, która mi posłużyła jako szczudło i nie patrząc, że jest ostrzał od strony [Placu] Zbawiciela, przeszłam przez Marszałkowską na Hożą 27 z powrotem i mówię: „Nic mnie nie obchodzą brzuchy rozprute, proszę się zająć moją nogą”.

  • Jakie panowały warunki w szpitalu?

To jeszcze było na piętrze, [było] normalnie, tylko smród, tłok, ruch, zakrwawieni lekarze. W końcu [jeden z nich] podszedł do mnie. Mówię: „Przecież jedzą mnie żywcem!”. A on mówi: „Dziewczyno, czy ty nie przesadzasz?”. „Nie”. „Masz robaki?”. Zawstydziłam się: „Tak, mam robaki”. Położył mnie na czystej kozetce, wziął pęsetę, ucałował mnie i wyjął każdego robaka pęsetą. Mówi: „Dziewczyno, z nieba nam spadłaś”. Pomyślałam: „Wariat, dom wariatów”. A on każdego robaka kładł do łóżek rannym na rany. Jeszcze zapytał: „Czy na pewno nie zgubiłaś po drodze, wszystkie przyniosłaś?”. Co się okazuje? Te robaki jedzą ropę, a nie było przecież penicyliny, i daje się je właśnie na ropiejące [rany]. W każdym razie byłam ranna, ale nikomu nie mówiłam, że miałam robaki, okropnie się tego wstydziłam. Okropnie!
Oczywiście, w szpitalu nie leżałam, tylko po opatrunku poszłam do swoich obowiązków. Pokazałam sztywną nogę w moim dowództwie i zmienili mi obowiązki. Zostałam wyznaczona na rodzaj strażnika, a jednocześnie pomagiera, w sklepie, nazwijmy to, [czyli] w jakimś punkcie, gdzie była rozdzielana żywność do szpitali, do punktów pomocy dla ludności cywilnej, w każdym razie [był to] jakiś magazyn żywnościowy, zlokalizowany na ulicy Kruczej, czyli prawie na vis à vis mojego dowództwa, w stróżówce, czyli na parterze, idealne warunki. Tam sobie siedziałam, praca była, bo się wydawało produkty, przychodzili... Nikt nie powiedział tego, nie napisał, jak wyglądał transport produktów żywnościowych w czasie Powstania. Otóż nosiło się to w koszach do bielizny. Dziś to już jest nieznane pojęcie. To są duże kosze, prawie że na dwie osoby, wygodne, i z tymi koszami przychodzili ze szpitali i tak dalej. Któregoś dnia, będąc na pierwszym piętrze w naszym dowództwie, zobaczyłam, że naprzeciwko, na rogu ulic Kruczej i Wilczej prowadzą przed barykadą konia, biały, siwy, ładny koń, dorożkarska szkapa. Chcieli go zastrzelić, ale ten koń się wyrywał, czuł śmierć. Wrzeszczę przez okno do tych kretynów: „Zasłońcie mu oczy! Zasłońcie mu oczy i zabijajcie, bo koń nie da się zabić w ten sposób!”. Nie wiem, gdzie go zabili, w każdym razie wiedziałam, że został zabity. Na drugi dzień dowiedziałam się od mojego kapitana (to było przed sklepem rzeźnickim, tam, gdzie jest dziś elegancka konfekcja włoska, był rzeźniczy sklep), że rzeźnicy rozbierali konia, który jest złożony w piwnicy właśnie w tym miejscu, gdzie w stróżówce jest nasz magazyn. Dostałam rewolwer i miałam być przy rozkładaniu konia, bo on już jest obdarty ze skóry, poćwiartowany, ale ma być rozłożony na kilogramy i ci rzeźnicy na własnym pieńku rzeźniczym będą to robić na podwórku domu na ulicy Kruczej. Dla mnie to była okropna informacja, ten rozkaz, że mam to robić, dlatego że przed Powstaniem nie mogłam wejść do kuchni, jak był smażony befsztyk, a co dopiero oglądać ćwiartkę konia i jeszcze pilnować go. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego mam go pilnować, przecież on nigdzie nie ucieknie, bo już jest zabity. Chodziło o to, żeby rzeźnicy go nie ukradli i że mam strzelać, jeżeli ktoś będzie kradł części konia. W workach wnosili ćwiartki konia, kładli na ogromny pień przed wejściem do piwnicy i siekierami rąbali. Ale w pewnym momencie ci dwaj rzeźnicy jak nie gwizdną na palcach! Zewsząd, ze wszystkich zakątków, z jakichś komórek, ze wszystkich zakamarków zaczęły się złazić jakieś kobity i on tym wszystkim babom rzucał po kawałku ochłapu. Więc powinnam strzelać. Ale trudno, żebym strzelała do ludzi, którzy dostają jakieś ochłapy konia. Straszne. Marzyłam o tym, żeby oni wszystko wzięli. W pewnym momencie, jak zobaczyłam, że zostały prawie żebra i kopyto, to mówię: „Panie, albo strzelam, albo niech te baby stąd pójdą!”. Jakoś posłuchali, w każdym razie bardzo mało z konia zostało. Kazałam też w takim koszu to zważyć i jak dziś pamiętam – sto jedenaście kilo ważył koń, który waży prawie tonę. To zostało pokrajane na mniejsze kawałki i schowane do piwnicy, klucz wzięłam i zaniosłam do mojego dowództwa z meldunkiem: „Sto jedenaście kilo” i oddałam rewolwer.
Na drugi dzień zostaję wezwana przez żandarmerię do kierownictwa – „Litwina”, o którym wspominałam. To była władza na tym odcinku, chyba wojskowa władza. Mnie się zdawało, że cywilna, w każdym razie jakaś wielka postać. (Niedawno tam byłam, bo ten dom, ta oficyna, w której on urzędował, istnieje, ale do środka wejść nie mogłam). Jakieś parterowe, strasznie ponure, wielkie wejście, wielki hall... Tam siedzieli [jacyś] ludzie i byli oficerowie w prawdziwych mundurach wrześniowych. W końcu mnie wzywają. Siedzi „Litwin” i czyta meldunek. „Co!? To jest bezczelność! I to wyście pisali ten meldunek!? Koń?! Sto jedenaście kilo?! A coście z resztą zrobili?! Przecież tu jest napisane, że mieliście pilnować!”. Ja się nie odzywam. On wrzeszczy. Nie mogę mu [przerywać]. Z błotem mnie zmieszał. Naokoło niego pełno adiutantów. „Zaznaczyć, to ma być rozstrzelanie i to natychmiast! Albo zwołać całą ulicę ludzi, żeby wiedzieli, jak się rozstrzela tego, co nie pilnuje żołnierskiego mienia czy tam konia!”. Pomyślałam sobie: „Ja, koniarz, i za konia będę zabita. No, trudno”. Ale nic nie mówię. Nagle jeden z tych adiutantów (tak nazwałam tych panów w mundurach), bardzo sympatyczny, mówi: „Panie pułkowniku, ale ona się nie broni. Niech się broni”. Mówię: „Nie mam się czym bronić, nie mam rewolweru”, on myślał, że będę się jakoś bronić słowami, ale zrozumiałam, że trzeba się strzelać. To znaczy udałam, że tak zrozumiałam. A on mówi: „Panie pułkowniku, przecież ona powinna powiedzieć, że to nie był koń, tylko kucyk”. I w ten sposób mnie obronił. Ale poczułam taką nienawiść do tego satrapy, to sobie trudno wyobrazić. Nauczyłam się najgorszych ordynarnych słów później, żeby pod jego adresem to wszystko wypluć z siebie. W każdym razie miałam być rozstrzelana. To jest też coś.

  • Czy pamięta pani z czasów Powstania, żołnierzy nieprzyjacielskich wziętych do niewoli albo jakieś kontakty z nimi?

Nie, [kontaktów] nie mieliśmy, natomiast mieliśmy przede wszystkim kontakt ze Starówką. To muszę opowiedzieć, bo to jest ciekawostka, jak przyszli ze Starówki. Byłam wysłana we wrześniu na róg ulic Wareckiej i Nowego Światu i widziałam, jak wychodzą. Mieliśmy obowiązek brać pod rękę we dwie tych, którzy byli ranni czy słaniali się, ale jakoś nie udało mi się nikomu pomóc. Natomiast na tyłach ulicy Mokotowskiej 48 (obok był cmentarz), w domu Kraszewskiego (to była posesja, która się łączyła z ogrodem dzisiejszej ambasady bułgarskiej, wychodzącej na Aleje Ujazdowskie, piękny ogród) w tym czasie tam był ogród pełen zieleni, to było jakieś zjawisko. Tam odpoczywali, już wymyci, wyprani, wygoleni, siedzieli. Miejsce było na tyle bezpieczne, że obok były placówki niemieckie, więc tam nikt nie bombardował, nie było „krów”, nie było strzałów i oni mogli sobie tam wypoczywać. Każdy z nich trząsł się nad swoją panterką, bo tylko panterka ich wyróżniała spośród innej braci akowskiej, żołnierskiej. Panterka była dowodem najwyższego męstwa, bohaterstwa, przeżyć żołnierza pierwszej wody. Każda z dziewczyn marzyła o tym, żeby sobie przygruchać jakiegoś chłopaka ze Starówki w panterce, dlatego że Fogg dawał tylko dla Starówki koncerty. Te koncerty były na Hożej i jeszcze gdzieś w kinach, ale nie wypadało się pchać, jak to jest tylko dla chłopców w panterkach. Mnie się w końcu udało jakiegoś chłopca przygruchać. Nazywał się Sławek. Do tych panterek nosili apaszki, które były robione z chustek, po prostu nie pociętych, drukowanych chustek, ale to wyglądało bardzo szykownie. Już wymyty, umówił się ze mną pod barykadą właśnie na rogu Wilczej i Kruczej. (Często tam przechodzę i patrzę w to miejsce, śmiać i płakać mi się chce...). Ale nie powiedzieliśmy, na którym rogu i nie wiedziałam, gdzie, a barykada była w kwadrat. Nagle granatniki! Nagle kanonada! Kobiety lecą z wiadrami z wodą, jedna się przewraca, woda się wylewa w miejsce bez bruku, gdzie rosną drzewa, czyli natychmiast robi się błoto. Następna kanonada i przewracam się w to błoto, które powstało z tej cennej wody. Nagle słyszę: „Sanitariuszka! Ranny w głowę!”. Ten mój Sławek został ranny i stracił oko. Czy to nie makabra? Pomyślałam, że nigdy w życiu nie pójdę na Fogga. Później już go nie widziałam, tylko dowiadywałam się, co i jak.
Któregoś dnia byłam na ulicy Mokotowskiej 48, późniejsza kawiarnia „Fuksa” (zapamiętałam ten adres), tam mieszkała moja koleżanka. Jakiś mężczyzna mnie zaczepił i pyta: „Masz ołówek? Masz notes?”. „Mam”. „To notuj, bo zaraz mogę zapomnieć”. I podyktował mi tekst piosenki „Pałacyk Michla”, nieznanej u nas, w Śródmieściu. Bardzo byłam dumna, że mi to [podyktował], tylko że nie mam słuchu ani głosu, mimo że mi to zaśpiewał, nie potrafiłam tego powtórzyć. Ale nie znałam nazwy „Pałacyk Michla” i napisałam „Pałacyk Bruhla”. Oczywiście, wstydziłam się później tego okropnie, ale to tak zostało. Ten tekst napisany z błędem ocalał. Pułkownik „Roman” z naszego środowiska od „Miłosza” powiedział, że jest taki młody człowiek, który zbiera pamiątki powstańcze i dałam mu to ze wstydem. Dla niego to była cenna rzecz, z takim błędem napisanym w tekście.
W tym czasie mój kolega, Janek Falewicz, ten, który w piętę dostał pierwszego dnia strzał, dostał drugi raz w głowę na jakiejś linii. Jego matka była na Mokotowie, siostra też, on tu nikogo nie miał. To nie żadna moja sympatia, po prostu kolega przedwojenny, zresztą nawet go nie lubiłam, ale uważałam, że moim obowiązkiem jest pójść, [zobaczyć], czy czegoś nie potrzebuje. Był nieprzytomny i leżał w piwnicy, takiej po węglu, w okropnych warunkach. Leżało tam czterech ludzi, dwóch z nich miało postrzał w brzuch i leżeli z drenem, który odprowadzał ropę do butelki. Przy butelce już było pełno, ropa spływała, butelka stała w kałuży, było pełno much, mimo że to piwnica, gdzie na ogół much nie ma. Mówi do mnie: „Ty, weź tę butelkę byle gdzie wylej”. Zastanawiałam się, gdzie mam to wylać. Trzeba by pójść w gruzy gdzieś daleko, ale przecież butelkę muszę odnieść, nie było jak, ale kiedyś wylałam. Smród nieprawdopodobny. Proszę sobie wyobrazić, po dwudziestu czy trzydziestu latach spotkałam Janka. Często go spotykałam. Mimo że był doktorem filozofii czy psychologii, ale nie był taki zupełnie normalny, nie lubiłam faceta, umarł stosunkowo niedawno. Spotykam go pod „Cedetem” i mówi: „Słuchaj, Lilka, leżał ten Darek koło mnie, on do mnie co drugi dzień dzwoni i ciągle mówi: „Co ty, pamięci nie masz? Ja cię pytam od trzydziestu lat, jaka to koleżanka do ciebie przychodziła. Szukam tej koleżanki”. A Janek mówi: „Jakie to koleżanki do mnie przychodziły?”, bo on był nieprzytomny. Ja mówię: „Nie wiem, była Bożena Faranowska i ja byłam”, ale wiedziałam, o co chodzi. Mówię: „Jak nazwisko tego Darka?”. „Darek Ptaszyński. Masz telefon, jest lekarzem”. Tego samego dnia zadzwoniłam do niego i pytam: „Czy pan doktor Ptaszyński? Pan Falewicz dał mi pana adres”. A on od razu: „Koleżanko! To pani?”.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna? Jakie były reakcje?

Nie umiem powiedzieć. Starali się raczej wszyscy pomagać, starali się być użyteczni, ale u wielu widziałam wstyd, że nie są w walce, bo ludzie się od razu tłumaczyli. Tak że mnie się udało, że miałam legitymację, że jestem w wojsku, była to jakaś duma. Współczułam tym ludziom, którzy nie mogli, ale nie wiem, na ile to było szczere, co okazywali. Jednak nie było jakiejś takiej solidarności, na przykład w stosunku do mnie. Odwiedziłam [kiedyś] dwie czy trzy koleżanki, których domy stały w dobrej dzielnicy, wszystko miały, tak że nawet po wojnie [ich domy] nie były zniszczone. Nawet się nie zainteresowały, czy czegoś nie trzeba, chociaż dałyby grzebień, bo przecież nie było sklepu, żeby sobie kupić. Ale nie miałam z innymi kontaktu. Na tyle był kontakt, że jak się przechodziło piwnicami (bo nie chodziło się ulicą, tylko się szło do bramy, do piwnicy przekopem, do drugiego domu przez przekop i znowu na podwórze i tak dalej), to w tych piwnicach byli ludzie i niektórzy z nich wygrażali pięścią. Byli tacy [którzy mówili]: „Przez was nie mam domu!” i tak dalej. Tak było.

  • Czy w czasie Powstania kontaktowała się pani z najbliższymi?

Prawie zawsze nocowałam u mojej matki na ulicy Wilczej. U nas w mieszkaniu było nas bardzo dużo. Kiedyś zaprosiła mnie na nocleg sąsiadka, bardzo miła pani, której trzej synowie byli w akcji, bardzo znana pani. Poszłam z moim psem (cudny szkocki terier, suczka). Zdjęłam sukienkę, bo nie miałam spódnicy, tylko sukienkę, i spałam w koszulce, dała mi jakiś pledzik. Była to kanapka, którą wniesiono do salonu, bo wszędzie naokoło, już na innych kanapkach siedzieli ludzie. Mój pies nie chciał zasnąć, tylko coś tam robił z moimi nogami. Zaświeciłam latarką pod kołdrę, patrzę, a nogi mam czarne! Takie [były] pluskwy, a pies mi z tych pluskiew obdzierał nogi. Warszawa była tak nieprawdopodobnie zapluskwiona, [nawet] u kulturalnych ludzi.

  • Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu brano udział w życiu religijnym?

Oczywiście. Jeszcze jest ołtarz, który wszyscy razem ubieraliśmy na ulicy Poznańskiej 12. Msze polowe... A poza tym w każdym domu przed wojną i w czasie okupacji były budowane kapliczki, tak że często, jeśli nie było bombardowania, wieczorem ludzie spotykali się na litaniach czy czymś takim przy kapliczce. Ale prawdziwa, pełna msza z księdzem ubranym w stroje liturgiczne odbywała się tam ze dwa razy. Pomagałam robić ołtarz, co mi się zresztą nawet przydało później, bo i inne ubierałam.
  • Czy czytano podziemną prasę?

Nie było podziemnej prasy, bo była przecież normalna, jawna prasa. Nawet „Biuletyn Informacyjny” wychodził. Teraz dla Wielkiej Encyklopedii Powstania opracowuję temat Powiśla. Na Powiślu wychodziła najlepsza gazeta, tak zwana Barykada Powiśla, gdzie nawet były ilustracje przez „Miedzę” Tomaszewskiego robione. Nazwiska [drugiej osoby] nie pamiętam. Wymieniam, oczywiście, wedle źródeł, ile tytułów było w czasie Powstania, była i lewicowa prasa, i prawicowa, i wojskowa, prasy było bardzo dużo. Nawet były publikowane wiersze, bardzo piękne wiersze i Bukowskiego, i... Już nie pamiętam nazwisk, ale mam to wszystko zapisane. Mam wiele egzemplarzy.
Co jeszcze z ciekawostek? Któregoś dnia bardzo prosiłam, żeby mi dawali jakieś poważniejsze zadania do wykonania. Mój kapitan wyznaczył kilka nas do odbioru zrzutów, że już są oznaczone i tak dalej. Na czym to polegało? Miejsca były uzgodnione, bo to [były] zrzuty z tamtej strony, z Wisły, ruskie zrzuty. Nazwałam to „ruskie”, ale może były od Berlinga, nie wiem. W każdym razie zrzut miał nastąpić na skrzyżowaniu ulic Wilczej z Mokotowską. To jest taki większy placyk na skrzyżowaniu. Tam miałyśmy leżeć w bardzo dużą gwiazdę, a raczej okrągłe słońce, na piersiach miałyśmy latarki i miało się pulsującym [światłem] dać znać. Ale podchorąży „Miecz” powiedział nam: „Uważajcie, bo obok was jest AL-owska placówka, tam są [mający] po osiemnaście lat oficerowie. Uważajcie na nich”. Rzeczywiście mieli tam szarżę, szesnastoletni już był porucznikiem, i nic nie robili. Ten dom istnieje. To okropne tak leżeć, to już był koniec września. Spada jeden worek, drugi worek, ale trzeba uważać, bo może spaść na głowę, bo były zrzucane bez zabezpieczenia. Ponieważ robili to dwupłatowcem z wyłączonym silnikiem, że nie wiadomo było, kiedy to nadleci, dopiero jak był trzy metry nad ziemią, szum dawał znać o sobie. Jednej koleżance tam pomogłam. Człowiek rzuca się na ten wór, który śmierdzi jak zaraza dziegciem, trupem, latryną, wszystkim, brudny, czarny, w brązowym kolorze, i w tym worze coś może być. W końcu też i na mnie spadł jakiś wór. Byłam przerażona, bo ten wór zaczął mnie walić po głowie, więc był w tym worze jakiś człowiek. Ten wór zaczął do mnie mówić: „Ty taka i owaka, puść to!”. Bo leżałam na tym worze chyba. A to był właśnie AL-owiec kochany, bo obok mieli swoją placówkę i tylko czyhali na nasze zrzuty. Chciał to zabrać. Usłyszałam słowa, niektórych nawet nie znałam, a poza tym on mnie bił, walił i siedział na mnie okrakiem. Leżałam okrakiem na worze, który on chciał spode mnie wyrwać. W pewnym momencie się odwróciłam i ugryzłam go w nos. Nie wiem, czy mu ten nos odgryzłam, ale w każdym razie coś poczułam, tylko nie wiem, czy to były wnętrzności nosa, czy to była krew, w każdym razie obrzygałam się w sposób straszny. Ale mnie puścił. Oczywiście, poczęstował mnie wyzwiskiem, ale sobie poszedł w czortu. Nie mogłam powstrzymać wymiotów, nie bardzo miałam czym, bo się prawie nie jadło, nic nie jadłam w czasie Powstania. Ale wór uratowałam. A w tym worach były suchary, których mój pies, który był głodny, nie chciał jeść! To były suchary pełne robactwa i jajek robaczych, które jako świeże suchary pewnie były topione w zjełczałym tłuszczu, który właśnie tak śmierdział, a potem jeszcze raz pewnie w piecu suszone i przeniesione razem z nabojami do pepesz (pepesza to jest takie coś, co ma bęben). Najgorszą robotą, jaką zlecano koleżankom (ja się od tego wymigałam) w piwnicy, było brać te naboje, patrzeć, czy są całe i ładować do bębnów. Trzy czwarte do wyrzucenia, bo się odkształciły przy uderzeniu.
Potem nastąpiła okropna sprawa, mianowicie podali, że jest kapitulacja. Przed kapitulacją był szczęśliwy moment, kiedy nas uznano za kombatantów. To, że jesteśmy kombatantami, niesłychanie nas moralnie, a raczej psychicznie ustawiło, podniosło nasze nastroje. Zachód to wymógł. Każdy z nas był dumny, że idzie do niewoli, a marzyłam o tym właśnie, żeby iść do niewoli. Pamiętam, że dostałam, rozkaz od zastępcy naszego kapitana, żeby mu tę wiadomość zanieść. Mieszkał niedaleko. Był bratem dentysty i tam go zastałam rano, gdy golił się. Przyszłam prawie zapłakana i mówię: „Panie kapitanie, takie nieszczęście...”. On zaczął płakać, goląc się. Pamiętam jego łzy, które się łączyły z mydłem, którym się golił. Też płakał. Potem była dziwna rzecz – mama postanowiła w ostatniej turze wyjść z Warszawy i nie pozwoliła mi absolutnie iść do wojska, mimo że nasza bardzo bliska znajoma, mamy i moja przyjaciółka, pani Zofia Leśniewska, była oficerem AK i miała pieczę nad dziewczynami, które miały iść do niewoli. Ale nasz oddział, nasza kompania sztabowa... Nie wiem, czy to był „Miłosz”, czy kompania sztabowa, miała zbiórkę na ulicy Mokotowskiej 52 w starym domu, gdzie w podwórzu był specjalny magazyn, cały obłożony ołowianymi płytami. Tam był skarbiec. Byłam w nim parę razy. Mieli do mnie zaufanie. Ponieważ zostawałam dłużej, prawie do 6 października, trzeba było z tego skarbca wynosić dolary jako żołd. (Bo myśmy dostali żołd za Powstanie.) To było najniżej 7,5 dolara, ja dostałam 10 dolarów. Paki nosiłam do szpitali, do różnych miejsc, więc znałam ten niesamowity skarbiec. Potem w tym samym miejscu była zbiórka do wyjścia. Ustawiliśmy się wszyscy w dwuszeregu, była odprawa i tak dalej. Byłam pięknie ubrana, dlatego że dostałam wysokie buty od znajomych, dostałam świetne bryczesy, bardzo ładną rudą marynarkę, na tym miałam opaskę, już nie wiem, na którym ramieniu. Staliśmy tak wszyscy wyprostowani, dowódca nas żegnał. Już wystąpiłam z szeregu, bo ja nie idę do niewoli. Nagle jakiś miły pan, pewnie miał z trzydzieści lat, wystąpił do dowódcy i mówi tak: „Panie kapitanie, koleżanka nie idzie do niewoli. A co będzie z jej opaską? Czy mogę ją wziąć? Przecież ona musi ją zniszczyć”. Dla mnie to był niesamowicie wzniosły moment, jak on wziął moją opaskę i wobec tego miał dwie. Pożegnaliśmy się (nie znałam go), ale to była jego troska, bo ja powinnam ją zniszczyć. Pewnie, że bym ją przechowała, tak jak legitymację wyniosłam, nie ma dla mnie problemu, ale to było ładne, że ktoś się o to zatroszczył.

  • I wyszła pani z cywilami?

Z cywilbandą – się mówiło. Wstydziłam się tego, mówiłam: „Żadnej torby nie będę niosła”. Bo psa mi kazali zastrzelić! Ach, okropność! Wyszłam do Dworca Zachodniego, nienawidziłam mojej rodziny za to i powiedziałam: „Uciekam”. I uciekłam, bo to nie był żaden pociąg, tylko jakieś takie lory, co to można było przez burtę przejść. W Ursusie sobie wyszłam. Pewnie, że niektórzy ludzie też pouciekali. Uciekałam, ale noga jeszcze trochę bolała. W pewnym momencie zobaczyłam, że jestem sama uciekająca na szosie i że nie dam rady z tą nogą, wobec tego skoczyłam do rowu i zakryłam moją piękną kurtką twarz, bo widziałam, że psy za mną gonią. Psy mnie dopadły i... Jak zaczęły mnie lizać, jak zaczęły się łasić, jak zaczęły na mnie wskakiwać, za przeproszeniem, jak na suczkę. Tamci stali ze dwieście metrów, gwizdali na psy, ale one nie chciały wrócić. Co się okazało? Przesiąkłam zapachem mojej suczki i moja suczka mnie uratowała w ten sposób. Przecież takie psy by rozszarpały człowieka.

  • Co się z panią działo później, do maja 1945 roku?

Później pojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego i tam chodziłam do szkoły. Jeszcze byli Niemcy. A może nie? Nie pamiętam. Potem przyszedł wieczór czy noc, jak wypędzano Niemców. Na Niemcach zdobyłam psa, bardzo pięknego, młodego wilczura, więc trzeba było go czymś karmić. Ale mieszkaliśmy u obcych ludzi, trzeba było zdobywać [żywność] na własną rękę. Mój brat wyszedł pierwszy z piwnicy, pogoda była piękna, główna ulica Piotrkowa, i mówi: „Chodź na ulicę, tam psa nakarmimy, bo tam pełno jest mózgów ludzkich. Jak mądry pies, to mózg zje”. Mnie się wydawało to straszne, ale poszłam te mózgi oglądać. Cała ulica Słowackiego na wysokości mniej więcej metra czy dwóch to były same mózgi Niemców, rozgniecione na domach. Mówię psu, żeby to jadł, a on wcale tego jeść nie chciał. Potem idziemy na Stare Miasto, tych mózgów pełno. Chyba to są mózgi z całej armii! Okazało się, że bolszewicy szli od rzeki Pilicy od Sulejowa i tam po drodze była wielka fabryka marmolady z buraków. A dalej był ogromny browar czy gorzelnia. Najedli się tej marmolady z buraków (zresztą bardzo smaczna), popili samogonem i zarzygali całe miasto, a myśmy myśleli, że to mózg. Takie było moje spotkanie z polską rzeczywistością.

  • Jaki wpływ wywarło na panią Powstanie?

Jak spotykam ludzi w moim wieku, którzy są cyniczni, jacyś tacy dziwni, to od razu wiem, że to nie są akowcy. Mówię o ludziach w moim wieku, takich jest przecież jeszcze bardzo dużo. Widzę, jak moja generacja nam, akowcom, zazdrości, ale też nas nie lubi za to, że się nie szczycimy, nie wynosimy, nic z tego nie mamy. Ale mamy tę świadomość, że braliśmy udział w wielkiej sprawie. I ci niechętni sprawom powstańczym... Też rozumiem, że gdyby nie było Powstania, Warszawa by nie była zniszczona i tak dalej, może za dużo istnień, może nie warto [było], być może. Ale to, co się przeżyło – te dwa miesiące wspaniałej konsolidacji społeczeństwa, wspaniałego braterskiego etosu – to się liczy w życiu. Tylko że [jest to] smutne, że dzisiaj jest taki nastrój, że na przykład powstańcy krępują się już nosić odznaczenia. Na początku zaczęłam od tego, że byłam wychowana w wielkim szacunku dla weteranów 1863 roku. Pewnie, że nie spodziewam się takiego szacunku dla siebie, bo jeszcze nie jestem prawdziwą staruchą... Ale jestem zapisana jako weteran, piszą do mnie listy od pana prezydenta czy od wojewody. Weteran... Ale ten weteran to nic nie znaczy. Nic nie znaczy...



Warszawa, 17 Maj 2005 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Alicja Rudniewska Pseudonim: „Sylwia” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Miłosz”, kompania sztabowa ppłk. „Bogumiła” Dzielnica: Śródmieście południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter