Stanisław Polkowski „Symiec”
Stanisław Polkowski, lat prawie osiemdziesiąt dwa, z zawodu jestem emerytowanym inżynierem, skończyłem SGGW.
- W jakim walczył pan oddziale?
Walczyłem w kompanii K1 Pułku „Baszta” w plutonie „Ran”. Dowódcą był sierżant podchorąży „Ran”, który do tej pory żyje i jest wiceprezesem Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Byłem uczniem w drugiej klasie gimnazjum. W Siennicy koło Mińska Mazowieckiego było gimnazjum państwowe, męskie, z internatem. Miałem wspaniałych pedagogów. To dopiero było rozwojowe, dlatego, że nasze klasa, ja byłem w drugiej, a czwarta dopiero miała być od 1939 roku jak pokolenie dorośnie, jak czas przyjdzie. Czas był właśnie – wrzesień 1939 roku.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny, pamiętam, byłem wtedy jeszcze w Aninie. Mieszkałem w Aninie i ponieważ rok szkolny zaczynał się, to był chyba piątek, dzień wybuchu wojny... nie pamiętam dokładnie... ale dopiero za dwa, trzy dni miałem jechać do Siennicy. To jest za Mińskiem Mazowieckim dziesięć kilometrów. Piękny internat, bo sama miejscowość to nie była taka ciekawa, wspaniała. Ale byli wspaniali pedagodzy w tamtej szkole. I [wojna] zastała mnie w Aninie. Pierwsze naloty zastały mnie w Aninie. Pierwsza walka, którą zobaczyłem, było zalecenie, żeby 1 września iść do kościoła na nabożeństwo. Akurat, pamiętam, byłem przed kościołem w Aninie, jak zobaczyłem strzelaninę w powietrzu i samoloty. Myśleliśmy, że to jakieś manewry, ale to, niestety, było co innego. Potem zaraz były naloty na Warszawę. Za parę dni już samoloty nadlatywały. Nad Aninem, bo od strony Prus mieli lotniska Niemcy. I potem, za kilka dni, ponieważ mój ojciec był oficerem rezerwy w czasie wojny z bolszewikami, jako student, przerwane zostały w 1918 roku, w styczniu studia i młodzież wstąpiła, młodzież gimnazjalna, licealna, akademicka, do wojska jako ochotnicy, wszyscy. I poszli na front. Byli dwa lata na froncie. Między innymi [ojciec] był z Rydzem Śmigłym w Kijowie. Ponieważ ojciec był wawelberczykiem, [szkoła] którą ukończył dopiero po zwolnieniu z wojska w grudniu 1920 roku, studia skończył w 1921 czy 1922 roku. I wtedy [w 1939 roku] było zarządzenie, takie przez radio, w którym wzywał, żeby ludzie, którzy są zdolni do noszenia broni, a którzy nie mogą być przejęci tutaj, w Warszawie, ze względu na reorganizację, nie było broni, żeby wszyscy starali się dostać na wschodnie kresy Polski. Tam miała być utworzona armia. To znane z historii jest. I ja z ojcem, na rowery wsiedliśmy i żeśmy tam jechali. Ale żeśmy nie dojechali, bo Armia Czerwona uniemożliwiła nam. Wszystko się później rozleciało w związku z tym najazdem bolszewickim. I wróciłem do Warszawy. Jeszcze na wsi przesiedzieliśmy, gdzieś po drodze, i wróciliśmy do Warszawy jak tylko już można było się poruszać po drogach, nie groziło śmiercią, bo jak jechaliśmy to naloty były na szosach. Niemieckie samoloty bombardowały i ostrzeliwały drogi tak, że myśmy potem to już nie jechali szosami, tylko jechaliśmy przez takie leśne, polne drogi, żeby uniknąć tych nalotów samolotów, bo tam dużo ludzi ginęło. I tak wyglądała sprawa. Przyjechałem do Warszawy. Zaczęła się szara, smutna bardzo rzeczywistość. I bardzo ciężka.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji?
Za okupacji zacząłem wpierw dalej się uczyć. Niemcy zamknęli wszystkie gimnazja, tylko zostały szkoły podstawowe i potem szkoły zawodowe. Ale jeszcze były takie wypadki, że na skutek jakichś ów organizacyjnych gimnazja zostały, niektóre, czynne. Dowiedziałem się, miałem rodzinę w Mińsku Mazowieckim, miałem dziadków, że tam jest gimnazjum czynne. I tam natychmiast mnie przyjęto. Do trzeciej klasy chodziłem do Bożego Narodzenia, a potem Niemcy zamknęli już, niestety, tę szkołę. I potem skończyłem na kompletach trzecią klasę. A czwartą klasę, już w Warszawie, były tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia, po niemiecku nawet też była odpowiednia nazwa. I przyjmowano młodzież, która uczyła się pod przykrywką, że to jest taki kurs przygotowawczy. I ukończyłem czwartą klasę nauki. To było gimnazjum św. Stanisława Kostki na Traugutta. Mój ojciec również, przed pierwszą wojną światową, ukończył to samo gimnazjum, dyrektorem był ksiądz Archutowski, który wtedy był młodym jeszcze bardzo nauczycielem, a potem, jak się dowiedział, że ja szukam, ojciec tam zadzwonił, czy rozmawiał z nim i natychmiast mnie przyjęto. Tam skończyłem czwartą klasę. Były cztery szkoły w Warszawie dozwolone przez Niemców, nazywały się Państwowe Szkoły, to był tytuł niemiecki
Staatsschule, i moja szkoła, w której potem rozpocząłem naukę się nazywała
für Maschinenbau albo [niezrozumiałe]. To była Wawelberga szkoła,
Maschinenbau się nazywała, a ta [w której się uczyłem] nazywała się Państwowa Szkoła Odlewnicza, w której profesorami byli wykładowcy Politechniki. I udało mi się tę szkołę do Powstania ukończyć. Z przerwami, bo miałem pewne, dosyć duże trudności. Wstąpiłem do Pułku „Baszta” w październiku 1942 roku i rozpocząłem bardzo intensywne ćwiczenia, [gdzie] nas bardzo dobrze przygotowywano. I [to była] jedyna drużyna, która nie pochodziła właściwie z Mokotowa, tylko była stworzona w Aninie. Dowódcą jej był kolega Zdanowicz Janek, bo tam żeśmy się wszyscy znali. I, w zasadzie, cała ta drużyna, dwudziestu paru chłopaków, to przynajmniej siedemnastu czy szesnastu była z Anina. I myśmy mieli przeszkolenie w lasach, blisko, wszędzie znajome miejsca. To była druga sprawa. A trzecia sprawa to była bardzo też prozaiczna, ale bardzo ciężka, człowiek musiał to wszystko pogodzić, musiałem zarobić na utrzymanie rodziny. Dlatego, że miałem młodszego brata i jeszcze młodszą siostrę. Jak wojna wybuchła, miałem piętnaście lat, czternasty rok [skończyłem], a mój brat był trzy lata młodszy i siostra jeszcze trzy lata młodsza, matka moja była trochę chora już wtedy. Ojciec pracował, ale nie mógł wtedy [nas] z jednej pensji utrzymać. Przed wojną nam się bardzo dobrze powodziło, bo ojciec po skończeniu nauki w 1922 roku dosłużył się, w czasie wojny, [stopnia] od szeregowca do starszego sierżanta w wojskach, tak zwanych, tankietkach. To były takie oddziały techniczne, samochodowe. A potem został awansowany do porucznika i umarł jako major już. I wtedy musiałem zacząć handlować, tak jak wszyscy inni. Ale to był taki handel bardzo mizerny. Bardzo ciężko było. Jeździłem na przykład rowerem pod Mińsk Mazowiecki po to, żeby przywieźć pięćdziesiąt kilo kartofli na ramie, zarobiłem na tym interesie na pięć, sześć kilo kartofli dla nas do domu. To było bardzo wielkim sukcesem. Ale na dzisiejsze pieniądze, nie wiem czy ktoś chciałby jechać parę godzin na rowerze po to, żeby zarobić na pięć kilo kartofli. Ale tak wtedy było. Było bardzo ciężko, szczególnie pierwsze półtora roku. Później już się człowiek nauczył, już inaczej troszkę te sprawy handlowe sobie układał, już było łatwiej znacznie. Wiele rzeczy można było kupić, sprzedać. Między innymi kradzioną z magazynów niemieckich, garderobę, jakąś bieliznę, którą dla nich przygotowano, buty. Poza tym zacząłem już wtedy przywozić ze wsi inne artykuły. Radziłem sobie, żeby jakoś wspomóc tę naszą rodzinę. Muszę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, bardzo ważnej. [...] Kiedy mieszkałem w Aninie (do wojny i po wojnie jeszcze), to działki miały przeważnie dziesięć tysięcy metrów, pięć tysięcy metrów. I stał jeden dom i hektar ziemi. I tam się ludzie wszyscy znali. Przeżyłem olbrzymi szok, miałem wtedy już skończone piętnaście lat, była egzekucja w Wawrze. Niestety, wiele rzeczy widziałem. Nie wszystko, bo nie mogłem widzieć. Dowiedziałem się o tym w nocy, że Niemcy wybierali stu dwudziestu ludzi do rozstrzelania. I akurat ta ulica, na której mieszkałem, bo to była część Anina, to tę ulicę naszą, też przeznaczyli, żeby wyciągać ludzi z domów. Ponieważ dom od domu był daleko, była bardzo siarczysta noc, to był trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia w 1939 roku, więc zasypane było wszystko śniegiem. A mimo to oni brali tych ludzi z domów, żeby ich rozstrzelać. I nas uratowało tylko to, że w sąsiednim domu, który był niedaleko, po drugiej stronie ulicy, mieszkał taki jeden Niemiec, którego syn był ze mną w jednej klasie, bośmy przed wojną chodzili, była jedna szkoła podstawowa w Aninie. Tylko, że ja z nim chodziłem przed tym, bo później już byłem w drugiej klasie gimnazjum. Jak poszli do niego do domu ci żandarmi i zaczęli... bo walili kolbami i później wyciągali, to, później opowiedzieli mi o tym, że on wyskoczył, też nie wiedział co się dzieje a był już funkcjonariuszem, jako Niemiec, widocznie był przedtem związany z jakąś organizacją niemiecką, może z kontrwywiadem, nie wiem. W każdym razie był znaczącym już funkcjonariuszem, i Niemców strasznie opieprzył, tych żandarmów. Mój młodszy brat to dokładnie wiedział, bo brat tą sprawą się zajmował. On [ten Niemiec] powiedział: „Czego wy tu szukacie? Jazda stąd! Patrzcie, tu zasypane śniegiem, tutaj nikt nie wychodzi, kogo wy chcecie brać?” I nas uratowało to, z jednej strony. A z drugiej strony akurat mówi, że przybiegł łącznik niemiecki, bo oni byli bardzo skrupulatni, że już jest liczba tych stu dwudziestu i jest rozkaz,
Befehl, jak oni mówili, przerwać akcję. No i poszli do diabła. Ale potem widziałem tych wszystkich ludzi, których tam rozstrzeliwali. Wielu ludzi rozstrzeliwali. Strasznie to przeżyłem, bo przecież połowę tych ludzi znałem. Trochę ludzi było z Wawra, trochę było z Anina, troszkę było z pociągu, który jechał i kolejki, która w tym czasie akurat przyjechała i tam ludzi wyciągnęli. Jeśli już można mówić na ten temat to chcę poruszyć jeszcze jedną, bardzo istotną sprawę związaną z tą egzekucją. Na drugiej ulicy mieszkała rodzina Goeringa, Niemców. I jego też wyciągnięto z tego domu. Tylko ja przy tym nie byłem. Relację znam z tego względu, że Niemcy ostatnich dziesięciu, których mieli rozstrzelać, nie rozstrzelali, tylko zostawili do kopania, a to była zima, zmarznięte, mróz, na miejscu egzekucji dołów, żeby zakopać [rozstrzelanych]. I był kapitan Jankowski. I Piega, taki fryzjer. Też wszystkich znałem, bo potem, jak pracowałem w ZBOWiDzie, w Aninie, przez szereg lat, tam pełniłem funkcję przewodniczącego komisji, albo rewizyjnej, albo odznaczeniowej, to miałem bardzo szeroki kontakt. Powiedział mi, on przy tym był i znał język niemiecki, że sąd odbywał się w ten sposób, bo tak zwany był sąd.
Sondergericht. Siedziało trzech oficerów niemieckich, Daume był dowódcą tej całej parodii, ale on nie sądził. On stał z boku, albo siedział z boku i miał młodszych z sobą. Pytali: imię, nazwisko, data urodzenia, adres zamieszkania. I następny. I następny. I w pewnym momencie, dlatego o tym mówię, jak zapytali się: „Imię, nazwisko?” on mówi: „Goering.” To ten Niemiec, który prowadził, podniósł się i mówi: „Proszę pana, pan ma nazwisko niemieckiego marszałka?” „Tak.” „Pan jest Niemcem?” „Nie, proszę pana. Ja wiem, jaki los czeka nas, ale ja, przez dwadzieścia lat jadłem chleb polski i ja nie przyznaję się do tego, że jestem Niemcem. Jestem Polakiem.” Na bok. Za chwilę przewodniczący sądu coś powiedział do oficera, oficer podszedł do niego: (a akurat stał ten Jankowski niedaleko, słyszał tę rozmowę, znał niemiecki) „Proszę pana, pan wie co was czeka? Proszę powiedzieć, że pan jest Niemcem...” (polecenie było tego przewodniczącego sądu) „...ja pana natychmiast odwiozę samochodem do domu.” „Nie, proszę pana. Nie jestem Niemcem i się do tego nie przyznaję.” I zginął. […]I chcę powiedzieć jedną rzecz tylko, że na mnie wywarło to tak wielkie wrażenie, że ja wtedy sobie tak, jako młody chłopak, byłem wychowany w bardzo dobrej szkole i miałem bardzo dobre wychowanie w domu, przyrzekłem, że ja tego nie daruję. I potem miałem okazję spłacić kredyt, żeby nie być winnym.
- Co działo się potem z panem podczas okupacji? Jak wyglądało życie codzienne?
Było ciężko na ogół, dlatego że wszyscyśmy się uczyli. Młodzież, szczególnie pierwszy okres czasu był głód naprawdę, głodno było. Myśmy bardzo rośli. Pamiętam, że brat mój był taki grubawy i niski, to urósł chyba ze czterdzieści centymetrów i zawsze był taka „tyka” potem. Jak go zabrali do obozu koncentracyjnego, to już jest sprawa inna, ale zabrali go, był w Mauthausen przez wiele, wiele miesięcy, to wrócił i zawsze jest chudy, taki jak szczapa. Myśmy bardzo rośli i nie było budulca, żeby... Przynajmniej w naszej rodzinie to odczuliśmy. Dlatego z taką intensywnością musiałem podjąć się roli tego, który zarabia na utrzymanie. Aczkolwiek byłem jeszcze młodym chłopakiem, dlatego że do konspiracji wstąpiłem mając siedemnaście lat. Więc tak to wyglądało. Ciężko było. Ale muszę powiedzieć, z drugiej strony, że potrafiliśmy się weselić. Potrafiliśmy pograć w piłkę, potrafiliśmy się spotkać, powiedzmy, gdzieś na prywatce, żeby sobie troszkę potańczyć. Bardzo były sympatyczne takie spotkania. Bardzo skromne, jeśli chodzi o jakiś bufet, ale bardzo sympatyczne z tego względu, że żeśmy się mogli na chwilę oderwać od codzienności. Byłem świadkiem paru egzekucji w Warszawie. Byłem, między innymi, świadkiem egzekucji na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Akurat przyjechałem z Anina na dworzec i Niemcy nas otoczyli. Nie zdążyłem zwiać. I nas tam zapędzili. Żeśmy byli świadkami. Widziałem jak ich przywieziono i rozstrzelano. Tak, że to wszystko wywierało ogromny wpływ na młodego człowieka, takiego, jakim byłem ja. Człowieka wychowanego z pewnymi zasadami etycznymi, w pewnym poczuciu odpowiedzialności i sprawiedliwości. Z tym się nie można było pogodzić. To potem kształtowało zupełnie inaczej charaktery ludzkie. I dlatego o tym też wspomniałem, żeby to powiedzieć, jak to wyglądało naprawdę.
- Mówił pan o konspiracji. Jak pan do niej trafił?
Byłem w oddziale, na terenie Anina, koledzy mnie wciągnęli. To wszystko koledzy. Byłem w takim działonie artyleryjskim. Tam żeśmy spotykali się raz na tydzień, raz na dwa tygodnie. I to mi się nie podobało z tego względu, że tam się spotykało, tak się rozmawiało jak być artylerzystą jak się nie widzi armaty. Nie widziałem karabinu porządnie, nie widziałem innych rzeczy. I tak mnie troszkę to zniechęcało. I trzeba trafu, że właśnie na terenie Anina spotkałem się z kolegą Zdanowiczem. On był ode mnie parę lat starszy, był kapralem podchorążym. Znałem wszystkich, znaliśmy się jak łyse konie. I ich ściągnąłem. Niestety, część ich nie wróciła. Poginęli. Przy mnie. Ale ich wszystkich ściągnąłem. Już potem jednego, drugiego, trzeciego, to potem żeśmy wszystkich, kogo można było, tośmy ściągali. Nawet mieliśmy kolegę jednego, którego dziadek i babcia mieszkali w Aninie, obok, niedaleko mnie, jakieś dwieście metrów. Oni pochodzili z Polesia. Mieli tam majątek. Nieduży majątek mieli na Polesiu gdzieś. Jak wkroczyła sowiecka armia w 1939 roku to im trochę w kość dali, ale ich nie wywieźli. Ojca, zdaje się, tylko wywieźli. On z matką został. I potem, jak się zaczęła wojna sowiecko – niemiecka, to on tu przyjeżdżał w odwiedziny do dziadka. Dwa czy trzy razy widziałem się z nim. I potem, już pod koniec, w 1944 roku, na wiosnę już się posuwały fronty, to oni już stamtąd w ogóle zwiali, bo nie chcieli się spotkać z Armią Radziecką. Myśleli, że tutaj będzie inaczej. Okazało się, jak się okazało. I on był też w Powstaniu ze mną. Jak myśmy byli w kabackim lesie, to wybrali tam kilkunastu chłopców, bo przyleciały samoloty, jeden czy dwa ze zrzutami. Na ochotnika, kto się chce zgłosić. I on się zgłosił. Wtedy byłem chory, sporo nas chorowało na jakąś dyzenterię, bo to się piło wodę rozmaitą, z kałuży i potem żeśmy się pochorowali. Mnie to bardzo osłabiło i nie zgłosiłem się. Aczkolwiek ja zawsze się bardzo chętnie zgłaszałem na takie akcje. I on się zgłosił. I już nie wrócili, bo myśmy poszli na Wilanów a on, niestety, wrócił do Lasów Chojnowskich. Tam był oddział „Lancy”, jak miałem informację. Ponieważ on był wychowany w majątku, takim niewielkim, ale był doskonałym kawalerzystą, bo się od dziecka uczył jeździć konno, to był w tym oddziale „Lancy” i jak była bitwa 2 października w Puszczy Jaktorowskiej, słynna ostatnia bitwa, to on tam zginął. Tak, że przyjechał do Polski, ja go ściągnąłem, potem matka szukała go, płakała, a ja nawet nie wiedziałem, gdzie on jest. Dopiero się dowiedziałem wiele lat po tym, że to on był w Jaktorowie.
- Będąc w konspiracji na pewno przechodził pan szkolenia?
Przechodziłem szkolenia.
Po pierwsze, myśmy uczyli się, albo teoretycznie, albo praktycznie, obchodzić się z bronią. Tutaj, na terenie Anina, ponieważ te lasy tam były wtedy bardzo bogate, a domów, jak powiadam, było niewiele, a myśmy te lasy do tego jeszcze dobrze znali, tośmy tam chodzili, robili sobie... Takie to były trochę młodzieńcze, młodzieżowe ćwiczenia, ale dużo dały. Tam nas uczono. A dobre takie przeszkolenie, już prawdziwe, wojskowe przeszkolenie to u mnie się zaczęło na przełomie 1943 i 1944 roku, przed Powstaniem. Dlatego, że miałem tu pewne problemy z żandarmerią niemiecką i dostałem ostrzeżenie. Ktoś, kto miał kontakty z Niemcami, widocznie ja mam takie szczęście, że ludzie nieraz mi coś powiedzą, albo coś dobrego dla mnie zrobią, takie mam szczęście. Ostrzegła mnie ta osoba, żebym się natychmiast wynosił, bo przyjdą po mnie, żeby mnie aresztować. A ponieważ wiedziałem, że ta osoba ma dobre kontakty, to już nie miałem czasu się namyślać i musiałem wyjechać z Warszawy. Trochę wpierw byłem u rodziny, u ciotki na Wspólnej mieszkałem, ale wyjechałem na teren Podlasia, bo chciałem czas wykorzystać. I tam [działała] 9. Podlaska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, Zgrupowanie „Wierzba”. Ponieważ tam miałem kontakty, bliskie nawet kontakty, bo rodzina moja mnie wciągnęła. Przeszedłem przeszkolenie, podoficerskie, już bardzo profesjonalne, już z obsługą broni. Nawet się nauczyłem dobrze jeździć motocyklem. Tam były motocykle, dwa, które wykorzystywali właśnie do nauki. Tak, że umiałem to i umiałem obsługiwać karabin. Jak wybuchło Powstanie, to już potrafiłem nie tylko teoretycznie, ale karabin maszynowy Dreyse [obsługiwać]. Tak się złożyło, że mieliśmy na Służewcu, w czasie pierwszego dnia Powstania udało nam się taki Dreyse zdobyć, to ja byłem pierwszy, który wiedział jak obsłużyć go, od razu. Ale tam jednocześnie miałem wspaniałego dowódcę. To był porucznik „Nirwam” Włastowiecki. Wspaniały dowódca. Zresztą w ogóle miałem szczęście do wspaniałych dowódców, gdziekolwiek byłem. I od nich bardzo wiele się nauczyłem. Potem brałem udział w Akcji „Burza”. To była już akcja prowadzona w sposób trwały. Już nie tylko ćwiczenia, tylko to już były rzeczywiście przeprowadzane działania, które kończyły się w sposób trwały. Z tym, że jedna zasada tam była, obowiązująca. Nigdy tego nikomu nie mówiłem, już minęło tyle lat, to może się to już... Bo to można pociągnąć do odpowiedzialności. Aczkolwiek nie wiem kto... ale tak samo powiedziałem kiedyś, że jeśli pan Bóg, opatrzność, pamięta, to już mi zapomni to. Ale było tak, że, to nie myśmy wprowadzili takie prawo, tylko to okupanci wprowadzili. Dlaczego w Wawrze rozstrzelano tych ludzi: bo dwóch ludzi, wypuszczonych z więzienia, których nazwiska są znane, których zawsze wymieniają w tych dokumentach, w restauracji w Wawrze, były uchylone drzwi, była godzina policyjna, nie wolno było palić światła. Światło padało, szedł patrol żandarmów i policja granatowa, bez broni wtedy jeszcze była, tylko żandarmi, dwóch żandarmów. I oni zajrzeli, co tam się dzieje. Jak zobaczyli, że stoją przy bufecie faceci dwaj i piją wódkę, a właściciela, jak się okazało, tego Bartoszcze, którego też znałem, to zmuszono, żeby on im otworzył i dał im wódki. Jak żandarmi zażądali dokumentów, to oni wyciągnęli rewolwery, czy pistolety i zastrzeli. I za to potem, Niemcy uznali, że trzeba za każdego Niemca, było dwóch, stu sześćdziesięciu ludzi rozstrzelać. Więc muszę powiedzieć, że tam gdzie byłem, nigdy nie było tak, żeby zostały ślady, żeby były problemy, żeby krew polska, jedna chociaż kropla, była zakładnikiem za to, że niektórzy musieli opuścić ten padół. Zacieraliśmy ślady bardzo skutecznie.
- Proszę powiedzieć o najbliższych dniach, które były parę dni przed Powstaniem. Jak wyglądało przygotowanie?
Jak byłem na tych terenach, to tu do Warszawy przyjeżdżałem, dostawałem zezwolenie na przyjazd, bo musiałem uzupełniać naukę. Przecież ta nauka nie była taka bardzo prosta. Oczywiste, uczyłem się, miałem książki, ale to był wielki wysiłek. Ale udało mi się w końcu. Byłem wytrwały. Zawsze byłem wychowany tak, że jak coś robiłem, to robiłem solidnie i dokładnie. Więc przyjeżdżałem, do Warszawy. Już przed Powstaniem to już czuło się, że będzie i prosiłem, ponieważ oni wiedzieli o tym, że ja jestem w pułku „Baszta”, to dostałem pozwolenie na powrót do Warszawy. I czekaliśmy. Tu już zaczął się taki troszkę galimatias, już oni tak bardzo nie pamiętali, żeby tam chodzić... i byłem chyba ze dwa dni w domu, co uważałem za oczywiste, jeśli można tak nazwać. I przybiegła łączniczka na cztery dni przed Powstaniem, że mamy się stawić o tej i o tej godzinie na punkcie zbornym. I myśmy mieli tu, na Dantyszki przy Filtrowej punkt zborny, mieszkanie. I tam żeśmy się wszyscy, na cztery chyba dni przed tym, zebrali. Wszyscy z okolicy, z Wawra i z Anina, byliśmy. W przeciągu dwóch godzin na rowerach wszyscy pojechali, tu powiadomiliśmy i się stawili. Tam czekaliśmy parę dni. Pamiętam jeszcze napisałem taką kartkę do matki, bo tam ktoś prosił, żeby mógł wrócić na chwilę do Anina, żeby tam coś... i taką kartkę napisałem do matki, że: „Mamo, nie martw się, zobaczysz mnie na defiladzie.” Człowiek wierzył w to, że się musi udać. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że oficerowie starsi, doświadczeni ludzie, tak jak mój ojciec... Miałem takiego przyjaciela, Zbyszka Sałacińskiego, którego ojciec był lekarzem, bardzo dobrym lekarzem na terenie Anina. Mnie leczył, zawsze jak coś tam było, on był naszym opiekunem. On powiedział do nas, jak myśmy się żegnali już: „Słuchajcie chłopcy. Ja mam ciebie jednego Zbyszku, jedynego. Ale bardzo wątpię, czy się jeszcze spotkamy. Idźcie zrobić swoje...” (on był też oficerem Armii Krajowej, lekarzem) „ale nie mam nadziei, żebyśmy się spotkali, bo nie wierzę w to, żeby przy tym układzie, jaki w tej chwili jest, żeby to przyniosło taki sukces, jakiego byśmy sobie życzyli. Ale jedną rzecz wiem, że nie ma siły, która was powstrzyma, żeby dokonać tego dzieła.” I oczywiście Zbyszek Sałaciński pierwszego dnia, na Służewcu, bośmy nacierali na Służewiec, [był] pierwszym, który zginął, dostał postrzał. Nawet byłem od niego parę metrów, to się już nie mogłem cofnąć, bo musieliśmy dostać się właśnie na bunkier. Zastrzelili Zbyszka. Też im zapłaciłem za to. Tak na wojnie, niestety, jest, że człowiek zupełnie inny, zupełnie, zdawałoby się, że muchy nie zabije, że w pewnym momencie robi się tak, jakby się przeistoczył w inną istotę, bo przecież jest jedno – jak nie ja pierwszy ciebie, to ty mnie. I nie ma wyboru. Jak zaczniemy mówić o 1 sierpnia, to ja powiem, co ja tam miałem.
- Jak wyglądał sam moment wybuchu Powstania?
Przybiegła łączniczka. Żeśmy się stawili we wsi Zagościniec. Dostaliśmy rozkaz, żeby w tym miejscu się stawić. Pamiętam, tego dnia, kilka kompanii, bo to była i nasza kompania i jeszcze kompania K3. Tak żeśmy szli, to tak nas było stu pięćdziesięciu w kompanii. Jakby tak Niemcy chcieli nas... ale nie ruszali nas. Wszystko tam ciągnęło. I o oznaczonej godzinie dowództwo zabrało nam wszystkie dokumenty. Każdy z nas dostał, tak zwany, jak to się mówi potocznie „medalion śmierci”. Normalnie to wygląda – to jest taka blaszka z nazwiskiem i numerem rejestracyjnym, z przydziałami. To jest [złożone] z dwóch części i się łamie. Jak żołnierz zginie to się mu tę jedną część zostawia na piersi, a drugą część jego przełożony, dowódca zabiera. A myśmy dostawali, były pięciogroszówki wydane w Generalnej Guberni, z dziurką w środku i tam było wybite. Ja miałem numer 5-105. Piąty pluton, numer w kompanii 105. I to przez wiele lat potem nosiłem, tę blaszkę, aż się wytarła. Tak nosiłem, taki ryngraf dostałem przed wyjściem, przy pożegnaniu z matką. Też go nosiłem. Wyryłem sobie z tyłu imię i nazwisko, w razie czego. Ale dokumenty nam zabrano ze względu na to, że gdyby coś nie udało się, to żeby rodziny Niemcy nie szykanowali, albo nie zrobili jakiejś krzywdy. Wydano nam broń. Taka mizerna. Co któryś dostał rewolwer, pistolet. A przeważnie to dawali każdemu dwie sidolówki, granaty robione, jak puszka od piwa, jak filiżanka. „Sidol”, to był płyn do mycia naczyń, tak się nazywało. I to z tych puszek robiono. Odkręcało się tam, była zawleczka i się wyciągało taki sznurek. I to nazywali sidolówki. I te sidolówki [wzięliśmy], każdy dostał po dwie, medalion na szyję, na tasiemce czy na sznurku, już nie pamiętam, i z tym czekaliśmy do godziny piątej. Przyszedł rozkaz: przesadzać ten mur. Jak żeśmy przesadzili ten mur, pierścień, bardzo pięknie to wyglądało. Początkowo nam to bardzo ładnie szło. Ale jak się za chwilę Niemcy zorientowali, a ponieważ na tym terenie, na trybunach i przy trybunach, to były oddziały SS... […]Więc oni tu, tak samo, mieli tak rozpracowane bunkry, że jeden bunkier drugiego krył. I jak nawet coś nie wychodziło, to wspomagał jeden drugiego. Tak, że jak Niemcy się zorientowali, że my ten mur przeskakujemy, to zaczęli po tym murze siec. Nie było akurat saperów, nie mieliśmy min, żeby ten parkan jakoś... tylko trzeba było parkan przesadzić od góry. I tam trochę chłopaków nam poszatkowano w tę stronę, jak żeśmy szli. A z powrotem to było jeszcze gorzej. I wtedy żeśmy zaczęli nacierać od wsi Zagościniec w kierunku trybun. Tam jakieś wagony stały, bocznica kolejowa była, bo to przedwojenne, jeszcze dowożono siano dla koni. I wtedy, jeden z pierwszych, to była pierwsza godzina Powstania, zginął mój przyjaciel Sałaciński Zbyszek. Trochę młodszy ode mnie był. Młody chłopak był, ale taki bardzo dzielny chłopak. Mówię do drugiego mojego przyjaciela, kolegi, który mieszkał w sąsiednim domu w Aninie, z podstawowej szkoły, z jednej klasy byliśmy: „Marian, słuchaj...” On woła do mnie: „Słuchaj Staszek, Zbyszek nie żyje.” Mówię: „Zostaw go już na razie, połóżmy go. Jak będziemy wracali, to wtedy zabierzemy go i pochowamy.” Ale niestety. Z tyłu przyszły oddziały niemieckie od strony Okęcia, bo tam się nie powiodło na Okęciu, natarcie załamało się i Niemcy zawezwali te oddziały sąsiednie z Okęcia. One przeszły przez tory kolejowe na tę stronę torów i uderzyły na nas od tyłu. I myśmy wtedy nie mogli już wracać tą samą drogą i to ciało zostało. W każdym razie tam myśmy mieli... Muszę powiedzieć – ten ogień huraganowy na jaki żeśmy się natknęli na polu wyścigowym pierwszego dnia zrobił na mnie i na moich kolegach bardzo silne wrażenie. Rzeczywiście to było straszliwe przeżycie, bo mimo, że przedtem byłem ostrzelany już, ale nigdy nie było takiej sytuacji, że człowiek czuł się jak w pułapce. Bo ten bunkier, który mi zastrzelił tego Zbyszka, kolegę, to myśmy za wszelką cenę chcieli tam się dorwać do nich. I trzeba było, bo to było po drodze. I oni nas tak przygnietli momentami, że myśmy do tej ziemi, żebyśmy mogli, to byśmy się tam wgryźli w tę ziemię, żeby jakoś przeżyć. Nawet taka była śmieszna historia, bo człowiek albo klął obrzydliwie, albo się modlił. I w pewnym momencie myślę: „Boże! Co ja tutaj robię?! Skąd ja tu się wziąłem?!” Piąta godzina jest, przyjechałbym do domu, matka by jakiejś zupy dała, kawałek kartkowego chleba, a ja tutaj widzę, że z tego nie wyjdziemy. Ale to był taki, powiedzmy, ułamek czasu. I muszę jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Nie ma takich ludzi, bo mówi się, że jedni się boją, drudzy się nie boją, nie ma takich ludzi, żołnierzy, którzy się nie boją. To nieprawda. Człowiek przeżywa. Momenty takie są załamania, że zdaje się, że już nic nie można zrobić i człowiek naprawdę ma potąd strachu. Tylko, że mnie już nauczono przedtem: cała umiejętność polega na tym, żeby potrafić się opanować. I nie okazać tego, jeśli można, bo się popada w panikę. A wtedy, jak się wpada w panikę, to już jest koniec. Tutaj pamiętam, to nam się z bunkrem o tyle udało, że w pewnym momencie myśmy doszli do wniosku, żebyśmy się w pewnym momencie wszyscy poderwali. I ten, który strzelał z karabinu maszynowego, to jest taki psychologiczny moment, że w pewnym momencie jak się nas tylu poderwało, to on przestał strzelać, bo nie wiedział w którą stronę. Rozmaicie reagują ludzie. On, po prostu, kosił dalej, ale przerwał na chwilę. Tak przynajmniej mnie uczono. Ale nam nie trzeba było dużo czasu, żeby doskoczyć. Żeśmy jedną sidolówkę poświęcili, żeby wpadła do środka, przez to okienko. I się uspokoiło. Mieliśmy też drugie szczęście, że się okazało, że tylne drzwi od bunkra nie były zamknięte na zasuwę, bo się okazało, że było tylko dwóch, a nie trzech [Niemców]. Widocznie przed tym, zanim przyszli, to ten jeden musiał wyjść, czy za meldunkiem, czy za potrzebą, czy coś. I myśmy wpadli do środka i żeśmy tam, co mogli, zrobili. Przynajmniej od razu mieliśmy jeden z pierwszych karabinów maszynowych. Mój kolega, który był ze mną, Marian, to on nawet w pierwszym momencie... to taki odruch... zaczął tego Niemca opatrywać! Mówię: „Chłopie, co ty robisz?!” „Zmieniam opatrunek.” „Za chwilę będzie tobie potrzebny! Przecież on nam Zbyszka zastrzelił! Co ty go opatrujesz?!” U mnie już był taki odruch. A u niego jeszcze pozostał ten czysty, szlachetny odruch pomocy drugiemu. Stamtąd żeśmy wybiegli. Były jeszcze dwa czy trzy karabiny w środku, amunicja, papierosów trochę było, wtedy paliliśmy. I rozdaliśmy tę broń, a myśmy z tym kolegą ten karabin złapali. Ale już, niestety, przyszedł rozkaz, że musimy się z powrotem w stronę muru wycofać, bo nas siekli. I jak żeśmy do tego muru dobiegali, to sporo nas zginęło. Pamiętam, jedna załoga, zdobyli większy bunkier i nieśli cekaem niemiecki. Bo myśmy mieli ten Dreyse, tak zwany. To jest taki ręczny karabin maszynowy, który obsługuje trzech ludzi, ale to się łapie pod pachę. Ale cekaem to był [karabin] na takich noszach. Czterech ludzi musiało go nieść. To pamiętam jak oni biegli do tego muru, to chyba ze dwa razy zmieniali załogę. Bo Niemcy jak zobaczyli, że taka grupka czterech biegnie, to pierwsza rzecz, strzelali do nich. I potem była znowuż przeprawa przez parkan. Bo już Niemcy wiedzieli, że musimy przez ten parkan przejść. I dopiero tam jacyś saperzy byli, wzięli kawałek tego muru, minę podłożyli, ale to nas było sporo, to ja przelazłem przez mur jeszcze, z powrotem. Udało mi się. Miałem szczęście, po prostu. Potem myśmy się wycofali, naprzeciwko ulicy Wałbrzyskiej. Po lewej były wały i jakieś radiostacje. I myśmy na tych wałach zajęli miejsce, obsadziliśmy. Ponieważ myśmy mieli karabin maszynowy, to ja, na skraju, od strony Puławskiej, z kolegą, bośmy pilnować musieli karabinu, żeby koledzy nie zabrali. Nie można nawet było zmrużyć oka, bo koledzy by zabrali, więc siedzieliśmy tam. Noc była bardzo ciężka, bo bardzo padał deszcz, a człowiek po paru godzinach takiego nasiąknięcia, do tego głodny, zmęczony bardzo jest. I nad ranem Niemcy rozpoczęli natarcie na nas. Ponieważ było po żniwach już, stały snopki ze zbożem na polu, to każdy z nich wziął snopek zboża i się krył za snopkiem. A trzeba wiedzieć o tym, że kula karabinowa przez snopek zboża, jak jest gruby, nie przejdzie. To jest doskonała osłona. Albo, tak jak widziałem, za człowiekiem się chowa. Bierze kobietę i się za nią kryje. To też widziałem. Więc myśmy w końcu dostali rozkaz, żeby się wycofać na Ursynów, w stronę na Kabaty i do Lasów Chojnowskich. Jeszcze pamiętam taki moment, że Puławską ulicą, ponieważ byłem z brzegu, przybiegł do nas dowódca „Ran”, popatrzył się jeszcze, zobaczył, karabin oglądał, bo to takie było... pochwalił nas za to. Bardzo porządny człowiek, był bardzo dobrym dowódcą. Nazywał się Cydzik Jacek. Architekt. Jechali Niemcy motocyklem. W pewnym momencie jak oni dojeżdżali, to odwróciłem karabin i strzeliłem do nich parę [razy]. Ale pierwsza rzecz to u nas było – każdy nabój, jak człowiek strzelał, to tak jakby krew swoją oddawał. Bo myśmy mieli mało amunicji. Dlatego ja potem już nie chciałem wcale... bo ja wiedziałem, że jak karabin ustawię sobie dobrze, to każda kula [celna]. Takie były napisy u nas na plakatach: „Jedna kula jeden Niemiec.” Tak nie było, co prawda, żeby tak było w stu procentach, bo nie każda kula [była] celna. Ale w każdym razie jak miałem dwadzieścia, trzydzieści naboi to było coś. A jak miałem trzydzieści naboi w karabinie, w pistolecie maszynowym, to pociągnięcie spustu i po nabojach. I potem człowiek jest bezradny. Dostaliśmy rozkaz wycofania się. Oni się przewrócili, rzucili motocykl i skoczyli do rowu. Ja nie wiem, czy to nie było celowe, może oni specjalnie mieli jakąś radiostację, żeby dać, kierować, w razie czego, ogniem na nasze stanowiska. Myśmy pilnowali, żeby się nie wychylali za bardzo, ale tam długo nie było czasu na to, bo przyszedł rozkaz, żeby się wycofać. I żeśmy zaczęli iść wzdłuż tego kanałku, do Kabat, przez Kabaty. Potem do Chojnowa. To się wlokło bardzo długo, bo żeśmy byli straszni zmęczeni. Byliśmy głodni, wyczerpani. Tam, po drodze, jak się znalazło jakieś ogórki, na polach, w ogródkach, pomidory, to się jadło. To wszystko było brudne. Potem żeśmy dlatego chorowali. Wodę piło się z kałuży. Ale trzeba było pić, bo nie było... Weszliśmy do Chojnowa, troszkę żeśmy odetchnęli, ale cały czas miałem to poczucie odpowiedzialności i bólu, bo wiedziałem, że Niemcy nie darują, swoim zwyczajem, że tam [oddziały] stacjonowały. I ludność nam pomagała. I rzeczywiście, jak żeśmy stamtąd wyszli, to trzy dni po tym przyjechała żandarmeria i część domów spalili, część [ludzi] rozstrzelali. Znam taką rodzinę, tam na miejscu, Czapskich, to jeszcze tylko jeden najmłodszy z nich został. […] Bo pamiętam, że jak szedłem ulicą, to Niemiec, [jak] nie zszedł mu człowiek z drogi, oficer niemiecki miał parabellum i go zastrzelił. I to było bezkarne. A gdyby to zrobił, powiedzmy, na Niemcu, to by za to brali zakładników i rozstrzeliwali. Więc to było takie prawo, że nie można było zostawiać... I to był wielki błąd. W swoim czasie, jeszcze za komuny chwalili to, mieli taki Cafe Club, na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, Cafe Club tam się mieścił, taka restauracja
nur für Deutsche, dla Niemców tylko. I tam oddział Armii Ludowej wrzucił granaty i zabił czy ranił kilku oficerów niemieckich. I parę prostytutek tam poraniło. I za to Niemcy rozstrzelali kilkadziesiąt ludzi, za parę godzin. Jaki był cel takiej akcji? Za parę prostytutek zabijać ludzi? One też mają prawo do życia, ich sprawa. Ale dlaczego mają za to płacić niewinni ludzie swoją krwią? Ojcowie rodzin, dzieci zostawili. Ale to są już inne sprawy... Tak więc się skończył pierwszy dzień. Potem w Chojnowie, żeśmy się odżywili, bo tam jedzenia troszkę było. Nawet, pamiętam, dawali nam na drużynę kawał mięcha, jakiś kawałek krowy, kartofli i resztę trzeba było kombinować. Mieliśmy kolegę, który zajmował się gotowaniem, ale tak mu nie wychodziło. Ponieważ mnie w domu, pomimo, że byliśmy zamożni, matka wszystkiego uczyła. Potrafiłem wszystko zrobić, nawet potrafiłem dobrze ugotować. Mimo, że miałem dopiero kilkanaście lat, więc ja zająłem się tą sprawą tego gotowania. Palce lizali chłopaki. Potem zachorowałem na tę dyzenterię, czy coś... [...] W każdym razie dużo nas leżało. Karmili nas tylko tartymi jabłkami. Na tarce pielęgniarki, sanitariuszki nam tarły to i karmiły. A chłopaki głodne, silne, chciałyby jakoś wzmocnić się i nie można było. I tak do 18 sierpnia tam byliśmy. W międzyczasie, na skutek tego, że część nas chorowała, to tam nastąpiły przegrupowania. Był, między innymi, oddział kompanii „Krawiec” porucznika „Gryfa”, złożony z ludzi, z chłopaków, którzy mieszkali na terenie Piaseczna, Iwicznej, Konstancina. I ten oddział z nami był cały czas w [Lasach] Chojnowskich. Był oddział „Lancy”, konny oddział „Lancy”, który nie bardzo subordynowany był, jak się tam z historii... bo ja się tą sprawą nie zajmowałem. Byłem prostym żołnierzem, robiłem to, co do mnie należało. Sumiennie wykonywałem, ale się za bardzo wszystkim nie interesowałem, bo nie trzeba było. W każdym razie tam nastąpiło przegrupowanie, ponieważ oddział porucznika „Gryfa”, bardzo dzielny był, nazywał się Stanisław Miliciński, potem był w Kanadzie po wojnie, skończył tam architekturę, przyjeżdżał tu parę razy do Polski, odwiedzał nas, miał dużo broni. Oni mieli już przedtem, w czasie akcji „Burza” to zebrane. Oni tej broni nie chcieli dać, przekazać tu, tylko powiedzieli: „Dajcie nam chłopaków, my ich uzbroimy.” Ponieważ oni mieli wyjść dzień potem do Warszawy, na Wilanów, tak jak ja słyszałem, może się też mylę, bo to już tyle lat, ale w każdym razie tak było. Myślałem, że nabiorę siły więcej, że będę miał siłę chodzić, bo taki był człowiek słaby, że tylko na czworakach się do krzaków zbliżał i wracał. Wychudzony, wyczerpany, bo to na tych jabłuszkach tartych... A paru kolegów z Anina, którzy byli ze mną, powiedzieli, że jeżeli można, to oni też chcą zostać ze mną, żebyśmy byli razem. I tych paru kolegów, między innymi Bronek Idzikowski „Bajer” zginął. „Osa”, później lekarz dentysta, on przeżył. Jego brat „Mały”, który dołączył do nas w Kabatach, zginął. I tak co drugi z tych, którzy byli ze mną, to nie wrócili już do domu nigdy. Myśmy tam zostali i dostaliśmy już broń od razu. Karabiny dostaliśmy. Kolega Maniek Kowalski, z którym razem karabin [zdobyłem] mówi: „Słuchaj Stachu, ja nie pójdę z tobą, dlatego, że oni powiedzieli, że ja muszę oddać karabin, a ja tego karabinu im nie oddam, to ja zostanę.” Rzeczywiście został. Był bardzo dzielnym żołnierzem, był bardzo zdyscyplinowany. W szkole na Woronicza jego karabinek też odegrał pewną rolę. Dano nam karabiny, i żeśmy przyszli na Wilanów. Natarcie na Wilanów jak było, na pałac, to brałem udział w tym natarciu. Byłem, co prawda, bardzo słaby jeszcze, w tych nogach byłem miękki, ale młody byłem, to silny i jakoś sobie musiałem radzić. W każdym razie byłem w walkach przy bramie głównej. Taki stał wielki budynek, taka stróżówka, jak gdyby. Nie taka portierka mała, budka, tylko taki budynek jak ten pokój, bo to był przecież Pałac Wilanowski. I tam od tego miejsca byłem jakieś dziesięć, dwanaście metrów i żeśmy nie mogli przekroczyć tego. Tak nas siekli tam. Mieli ustawionej dużo broni maszynowej, jeszcze mieli sporo amunicji. Żeśmy nie dali rady. Był pułkownik „Grzymała”, który nami dowodził, całą tą akcją, Sokołowski. […]Ale był taki bardzo przykry dla nas moment... W pewnym momencie pułkownik widząc, że my nie podrywamy się tak ochoczo, jak by się należało spodziewać, bo nie było możliwości, po prostu, już ja trochę doświadczenia miałem. Nie było możliwości, bo tak tłukli, że tylko drzazgi [latały]. Był murek, z ceramicznych półdaszków ułożony, to posiekali to jak nie wiem z tych karabinów maszynowych. Nie było się za co schować. A myśmy mieli rozkaz, żeby się wycofać. Myśmy próbowali jeszcze zostać dłużej i nam się w końcu też nie udało. I ten pułkownik „Grzymała”, w pewnym momencie słyszę, bo tak był ode mnie ze dwadzieścia kroków może, krzyknął: „Do przodu! Do przodu!”, ale nikt się nie podnosi. „Co?! Tchórze jesteście?!” Pamiętam, że tak mnie to wtedy strasznie zabolało. Sobie myślę, kurczę, człowiek mało ze skóry nie wylezie, no, ale co tu można zrobić? „Kto za mną?!” I naraz słyszę: bububububu! – pułkownik „Grzymała” leży. Kto na ochotnika pójdzie jego ciało ściągnąć? Bo nie wiadomo, czy on żył, czy on nie żył. Podczołgała się do niego sanitariuszka i też ją zastrzelili. W końcu nie mogli tego ciała ściągnąć. I jak czytałem potem w historii tego dnia, tego momentu, to on jeszcze żył, zaczołgał się gdzieś w jakieś krzaki i tam leżał. O świcie Niemcy znaleźli go i zastrzelili. Więc ta jego postawa, dosyć bohaterska, bo się zdecydował, poświęcił się, świadczy o tym, że myśmy nie mieli możliwości, bo byśmy na pewno to zrobili. Pamiętam, że człowiek był młody, może nie miał tyle doświadczenia co niemieccy żołnierze, ale za to mieliśmy dużo brawury. Bośmy poświęcili się jako ochotnicy tam. Przecież nikt nas nie zmuszał, żebyśmy szli. Więc w końcu doszliśmy do wniosku, że jeżeli się zdecydowaliśmy, to róbmy to solidnie, to, co do nas należy. Strzelajmy dobrze. Myśmy się wtedy wycofali, w stronę ulicy Wilanowskiej. Jeszcze przyszedł jakiś oddział, który miał nas wspomóc, tylko nie mógł dojść na czas. I myśmy przy stacji kolejki wilanowskiej zajęli swoje stanowiska. Za wagonami, szynami, żeby można było stamtąd, w razie czego, strzelać. I on przyszedł i mówi, żeby koniecznie uderzać na pałac. A nasz dowódca mówi, że już akcja się skończyła, mamy rozkaz wycofania się i już nic nie zrobimy, bo tam jest tak wszystko ustawione, że tam nie ma podejścia w ogóle. I oni poszli i tam ich rozrąbali. Tak się skończyła tragicznie ta sprawa. Myśmy potem byli na ulicy Czerniakowskiej, żeśmy szli i żeśmy wrócili na Mokotów. Po drodze była jeszcze taka historia, taka dosyć zabawna (dla mnie zabawna, ale nie dla wszystkich), że Niemcy mieli ustawione działka. Wciągnęli [je] na piętro w klasztorze Dominikanów i z piętra strzelali. Dobrze strzelali, mieli działo na górze, tak, że kropili w nas jak w kaczki. Ale żeśmy jakoś przebiegli. Mój kolega, Tadek Szurmak (żyje jeszcze), też stracił nogę, tak jak ja, tylko prawą, to jemu ustrzelili tę nogę. Myśmy wzięli go tam, chłopaki, na koc i wynieśli. I on przeżył to. A ja musiałem trochę zostać, bo mnie żołądek odmawiał posłuszeństwa, jeszcze po tych jabłuszkach. Jeszcze jedno, kolega Maniek, mówi: „Słuchaj, jak masz umrzeć tutaj, to już umrzyj przynajmniej nie głodny.” Przyniósł mi kawał razowego chleba, dwa jajka na twardo i jeszcze coś, jakąś menażkę zupy, przed samym wymarszem co dostali. I ja to wszystko zjadłem. I jak zobaczyła sanitariuszka, że ja jem, to zawołała lekarza: „Co ten dureń robi!” A ja to zjadłem i nie dość, że nie umarłem, ale jeszcze nabrałem sił. Ale to mi trochę zaczęło potem dokuczać. I potem jak oni przyszli, to ja dopiero sam, na końcu przebiegałem. Ale przebiegłem. Cały czas, do pewnego momentu, miałem szczęście. I tam przyszliśmy, zameldowaliśmy się na Mokotowie, na Puławskiej. Byliśmy chyba ze trzy dni, żeśmy tam trochę uzupełnili, dostaliśmy legitymacje, już żołnierskie. Przechowałem do tej pory. To są legitymacje żołnierza kompanii „Krawiec”. I myśmy cały czas walczyli w sąsiedztwie tej kompanii K1., w której ja byłem. Tylko, że już ja byłem wtedy... Z Mańkiem, tośmy się często spotykali. Nawet w dniu, kiedy byłem ranny, to czułem, że już takie piekło, że nie wiadomo czy przeżyjemy. Pamiętam, że pobiegłem do niego, że się z nim ucałowałem i pożegnałem się z nim. I mi wtedy przyłożyło, wyrwało mi nogę i drugą mi przestrzelili, bo chcieli mnie dobić. Też tak, człowiek leżał, z wyrwaną nogą, jeszcze przyszedł do mnie i zaczął mi ubliżać, że ja jestem bandyta, że...
- To miało miejsce pod koniec Powstania?
To było 15 września, kiedy żeśmy oddawali Górny Mokotów. Poszliśmy potem już na Dolny Mokotów, Chełmską ulicą, do Czerniakowskiej i [...] tam nas wytłukli. Te domy tak poprzestrzelali, bo było kilka „tygrysów” niemieckich. U Bernardynów jest kościół, troszkę dalej, na Czerniakowskiej tam taki gruby mur jest. Przy Czerniakowskiej w okolicy Wilanowa. Oni tam mieli bazę i ładowali, naprawiali i podjeżdżali pod nas. Stawali od nas dwieście, trzysta metrów i tłukli w nas jak w kaczki. A myśmy nie mogli nic zrobić. Mieliśmy piaty dwa. Jeden piatysta jak stanął, czołg podjechał, jak huknął z tego piata to chyba urwał gąsienicę jednemu. Ale za chwilę wystrzelił, to patrzymy ani piata nie ma, ani piatysty nie ma, ani jego pomocnika nie ma. Gdzieś, na suficie zostały tylko ślady po nich. Tak, że nam rozbili to wszystko. Myśmy siedzieli na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej, taką mieliśmy bazę. Tam mnie bomba przysypała. Niemcy chcieli koniecznie mieć przemarsz, wolną drogę. To właśnie od strony Czerniakowa, to stłukli nas sztukasami. A myśmy siedzieli na górze tego budynku, bośmy mieli dobry widok, bo za Czerniakowską, w stronę Wisły, były jeszcze niemieckie pozycje. Myśmy tam się zabawiali z nimi, z Niemcami, bo nam było dobrze z góry widzieć i przymierzyć. Muszę powiedzieć jedną rzecz: że było nas takich kilku zapalonych, zdeterminowanych, że jeżeli myśmy mogli położyć się spać i spali, bo trzeba było spać, to ja nigdy, przez całe Powstanie, butów nie zdjąłem nawet. Tylko jak gdzieś żeśmy stali, to albo szukałem dziury w murze, żeby mieć dobry widok i nieraz po parę godzin siedziałem, czekałem, że się nadarzy okazja, żeby wykorzystać. Niestety, niech mi opatrzność wybaczy. Ale nieraz nie miałem siły już nawet spać, bo tak to wyczerpywało, ta napięta uwaga. Tak było.
- Co było potem? Jakie panowały warunki i jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Później to pamiętam taki moment, przenoszono nas na Podchorążych. Pamiętam, przy szpitalu, na Stępińskiej, takie wydarzenie, [...] bardzo bolesne. Na Chełmskiej był szpital. Któregoś dnia żeśmy wrócili od strony Czerniakowskiej, bo czasem nas luzowano, żebyśmy mogli troszkę odpocząć, może się umyć gdzieś, czy co. Ale nie było się za bardzo w czym myć. I przybiegliśmy akurat. Nadleciały sztukasy i już po raz któryś z rzędu ten szpital, mimo że miał flagę Czerwonego Krzyża, zbombardowali wtedy bardzo ostro. To nawet w raportach jest ujęte. I myśmy chcieli wydobyć ludzi spod gruzów, ale to był budowany przed samą wojną dom, nie z cegły, tylko to były betonowe słupy, takie jak teraz się buduje, i ściany. I te słupy jak się zwaliły, to tylko można albo dźwigami..., w każdym razie nie siłą rąk ludzi zmęczonych i wyczerpanych, takich jak myśmy byli. Myśmy próbowali... Ludzie krzyczeli, wołali, błagali, pukali. A myśmy tam byli z godzinę, z półtorej. Żeśmy postawili karabin i wyciągali [ludzi]. Nic nie można było zrobić. I za chwilę przybiega łączniczka: „Wracać.” Bo znowu, na Żoliborz, ci Niemcy podjeżdżają, więc trzeba wrócić na stanowiska, wspomóc tamtych, co tam zostali. Już później tam nie wróciłem, bo już później nas gdzieś indziej przemieszczono. Ale takie właśnie tragedie były i to było strasznie bolesne. Pamiętam taką scenę, to też takie charakterystyczne dla nastroju. Siedzieliśmy na budynku, tym właśnie na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej, który na górze już był zniszczony, zbombardowany. Schodów już nie było, to się szło, takie były żelazne poręcze przed wojną w tych domach, to tak się szło po tych poręczach, łapało się tam, gdzie owało schodów. Też parę razy, ze dwa razy, musieliśmy wiać, bo po tych poręczach ledwo zdążyliśmy, bo Sztukasy nadleciały, bo chciały koniecznie ten rejon od nas odebrać i nas wykończyć. I tak siedzę ze swoim kolegą, Jankiem „Osą”, […] przez lunetki patrzymy, czy ktoś się nie skrada, ktoś nie chce nam zrobić psikusa. I patrzymy, a w stronę Wilanowa, na polu, chłop za pługiem czy za broną idzie i tak ciągnie. A on tak się na to patrzy, a już to był okres czasu, we wrześniu już było, kiedyśmy wiedzieli o tym, że tylko nas czeka śmierć właściwie, nie ma już innego wyjścia, tylko tyle, żeby okupić swoje życie, i mówi: „Słuchaj, co ja bym dał, żebym ja teraz tak mógł tego konia wziąć za uzdę i tak z tym pługiem razem prowadzić mu tego konia po tym polu.” Mówię: „Słuchaj, nawet się nie roztkliwiaj, tylko patrz przed siebie, ściśnij karabin, zapomnij o tym, żeś ty w ogóle takie coś przeżywał.” A tam to wyglądało tak sielankowo. Po polu, Niemcy nie strzelali, bo pracował. A tutaj myśmy czekali na śmierć, bo już wiedzieliśmy, że to już jest w zasadzie... to była determinacja, myśmy byli zdeterminowani już. Tak, że po tym, jak 15 września żeśmy mieli rozkaz, żeby się wycofać na Dolny Mokotów. Jeszcze były takie patrole, które żeśmy robili jak był desant na Powiślu, tu przy moście Berlinga, obecnie zwanym. Wtedy tego mostu nie było. Tam myśmy mieli rozkaz, ewentualnie zgłosiliśmy się, żeby tam pójść i wspomóc, ale to się nie udało, bo nas Niemcy tam przekosili. Pamiętam, że jak wracaliśmy, to jakiegoś kolegę niosłem, który był ranny. Ale myśmy szli po takich wertepach, to go ledwo przyniosłem, aż zemdlałem. Tak się zmęczyłem tym. Nawet nie wiem jak on się nazywał, kto to był. A, jeszcze gdzie ten most jest Siekierkowski teraz, wtedy tam były ogródki działkowe. Nie było altanek, tego za okupacji nie było. Tam ludzie mieli poletka. I były ogórki, to myśmy nieraz byli w takiej sytuacji, że nam na czas nie przynoszono jedzenia. A nie było wody tak samo. Studnie były nieczynne. Gdzie indziej były takie pompy, to się stamtąd brało, ale nieraz to człowiek nie miał możliwości, żeby tam się dostać. Tośmy się skradali, w nocy, na te ogródki i tam żeśmy pomidory zbierali. Przeważnie pomidory, bo to dało się jeść bez gotowania. Bo tam koty łapali chłopaki i gotowali. Ja tego nie mogłem jeść. Ale niektórzy mogli jeść, bo mogli. Pamiętam, te pomidory to były takie ładne, duże pomidory i to zaspokajało... głodu wiele nie zaspokoiło, ale zaspokajało pragnienie. Ale było jedno jeszcze do tego wszystkiego, też chorowaliśmy od tego. Było strasznie dużo much. Takie pluje, takie ciężkie. Nie zawsze ciała były pochowane tych poległych, to te muchy, takie spasione, ciężkie. Ale one też potrzebowały coś na mokro zjeść, też pomidorka sobie tam... A myśmy nie mieli tych pomidorów gdzie umyć, tylko tak się brało i się jadło. To potem też chorowaliśmy. Z tym żołądkiem stale miałem problemy. Z odżywianiem. Dobrze było dlatego, że człowiek nie musiał tyle zjeść. Tak było. [...]Zbliżał się okres tego wycofania. Jak powiedzieli nam, nie wiem, czy to była prawda... Jedną rzecz muszę powiedzieć. Tam, u nas w Powstaniu, tam, gdzie myśmy byli, bo są zdjęcia ze Śródmieścia, z Powiśla, tam było środowisko rozmaitych zgrupowań i ludzi rozmaitych profesji. Między innymi byli fotografowie, zbierali dokumentację. U nas nie było. Bardzo mało mamy zdjęć, jakichkolwiek, z tego okresu, bo tam nikogo nie było. Myśmy byli wysunięci cały czas na peryferiach. I tam było tylko samo rzemiosło wojenne, ale nie było, żeby pokazać jak siedzi, strzela. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, żeby to robić. Ale tak było. Żeśmy tam przeżywali swoje tragedie. Jak żeśmy tam już mieli się wycofać... Nie będę opisywał każdego dnia, bo to za ciężko jest, te nawet raporty, które są, mojego dowódcy, to wszystko jest w muzeum. Też złożyłem tam swoją bluzę. Miałem taką bluzę, którą ufarbowałem sobie na kolor zielony, taką zamszową, skądś skombinowałem i sobie naszyłem na to guziki wojskowe z munduru wojskowego, gdzieś znalazłem u ojca jeszcze. Jeszcze ten dom nasz stał, bo potem, po Powstaniu to już dom się... artyleria przyłożyła, w Aninie. W tej bluzie byłem potem ranny, bo ja byłem ranny parokrotnie. W rękę byłem ranny przedtem. Ale to były takie rany, że mi tam zrobili opatrunki i mogłem wracać do roboty. To ten mundur potem, jak byłem w szpitalu, w obozie, to nie było bielizny, nie było nic. Portki mi zdjęli, rozcięli, bo nogi były poharatane, to bez portek leżałem, z gołym tyłkiem, pod kocem jakimś. Ale to cały czas miałem na sobie, przez parę miesięcy. Ona [bluza] była taka, że aż się dziwię, że tam te wszy mnie nie... bo tam były wszy. Później były w obozie wszy. Więc powiedziano nam, że na Dolnej, tam wysoko, przy Puławskiej jest szpital (teraz jest tam szpital psychiatryczny, nie wiem, czy jeszcze tam jest, w każdym razie tam był szpital psychiatryczny) i że ten szpital musi być ewakuowany. A myśmy już byli tu zgrupowani przy Belwederskiej, już tam. To tam [Reduta] „Magnet” już była też zlikwidowana w stronę Belwederu. Tylko tu mieliśmy jeszcze przejście, tędy. Żeby jeszcze wstrzymać chociaż przez dwie godziny natarcie, żeby oni zdążyli, bo nie wiadomo jak się potem ułoży, żeby tych rannych tam wywieźć do innych szpitali – na Goszczyńskiego ewentualnie, do Elżbietanek. Te szpitale były też zbombardowane. Zresztą później ja, jak byłem ranny, to mnie wyciągali spod gruzów, jako już rannego. To myśmy tam jeszcze, niestety, te dwie godziny musieli przetrzymać. Tak nam powiedziano, a czy tak naprawdę było, to myśmy nie mieli czasu dochodzić. Polecenie jest, rozkaz jest i koniec. Tak w każdym razie ja słyszałem. Jak już w końcu powiedziano, żeby się grupkami (zresztą „Gryf” to opisuje w tym raporcie) spróbować dostać na drugą stronę, to już słyszałem chrzęst gąsienic. Jak wybiegłem, bo powiedziano, żebyśmy starali się małymi grupkami jakoś przedostać, to też musiałem mieć rozkaz, żeby mi wolno było opuścić stanowisko. To tam, jak się dostałem do Belwederskiej, to tam siedziałem z piętnaście, dwadzieścia minut i się nie mogłem zdecydować przejść przez tę ulicę. Taka była straszna, psychologiczna... totolotek. Patrzę – biegnie jeden. Myślę sobie, jak on przebiegnie to i ja przebiegnę. Patrzę, a on fajt! i już leży. A Niemcy mieli ustawione z tyłu trzy czołgi. Już zaczęli nas kropić. Ale wzdłuż ulicy Belwederskiej mieli ustawione działka przeciwpancerne i karabiny maszynowe i walili wzdłuż, a szeroka Belwederska dosyć była w tym miejscu, bo domów nie było tak dużo. Tak, że mieli nas jak na patelni. Zanim się w końcu zdecydowałem, to Niemcy, już widziałem czołgi niemieckie i grenadierów za czołgami. Myślę sobie, mam właściwie dwa wyjścia: albo się zastrzelić, albo przebiec. Jak się zastrzelę, to już nie mam wyboru. A może przebiegnę. Ale, niestety, nie udało się. Jeszcze może by mi się udało, to tak może brzmi nie... ale tak naprawdę było, to Bóg mi świadkiem, że obok mnie kolega, druciarz, od telefonów, miał taki bęben, biegł i też mu się udało przebiec. Ten drut zwijał, potrzebne było to. Ale jak już przebiegliśmy, żeśmy rzucili się na ziemię i ja patrzę, że on tak jakoś... i tak mu się głowa majtnęła. Myślę sobie, co się z nim dzieje? Wołam do niego (nawet go nie znałem, nie wiem jak się nazywał): „Kolego! Co tobie jest?” A on tak leży nosem do ziemi i nie kręci tej korby. Do niego się doczołgałem. On miał tu przestrzelone. I nie wiem, czy on żył jeszcze czy już nie żył. Ale później, jakieś dwadzieścia, piętnaście kroków w prawo, mieliśmy taki przekopany rów do tych budynków, które ocalały wtedy jeszcze. I one później po wojnie ocalały. Nawet do tej pory na tych budynkach są takie ślady po kulach. I tam część moich kolegów już tam była, którzy wcześniej wyszli. Bo akurat myśmy mieli to polecenie, żeby tam jeszcze zostać trochę. Tam nawet miałem takiego kolegę z Anina, Bronek Idzikowski się nazywał, „Bajer” pseudonim miał, że zawsze pilnujmy się, żeby jeden drugiego miał na oku. Jak w razie czego trzeba będzie pomóc, jak ranny będzie czy co, żeby pomóc. Tak samo z tym Mańkiem, od tego karabinu, ale jego już nie było. Jak mówiłem, ja się z nim pożegnałem tamtego dnia. Poszedłem do niego (mieszkaliśmy obok siebie) „W razie czego jak ty przeżyjesz, to powiesz mojej matce, albo ja powiem twojej matce co się z nami stało. I powiesz, żeśmy do roboty dobrzy, żeby się nie wstydziły za nas, żeśmy stchórzyli.” Więc Bronek już tam był. I oni mnie, widocznie, zobaczyli. Ale ja chciałem w pewnym momencie już prędzej dostać się do tego... się uniosłem, chciałem nogę, nagle zrobiło mi się gorąco w nogę, patrzę – a nogi nie ma. Wisi na skórze. Tylko but się majta i kawał nogi... A ja jeszcze temu koledze... człowiek zawsze na tę broń to taki był jak głodny na chleb. Jak on miał pistolet maszynowy, to może mu nie był potrzebny do tego, ale się każdy łapał, żeby zabierać. Zabrałem, zdjąłem jemu z szyi ten pistolet maszynowy, ale swój karabin już rzuciłem, bo nie miałem siły. Wtedy jeszcze nie, miałem karabin. Ale w momencie, kiedy już zdjąłem mu ten pistolet, to myślę sobie, już mi ten karabin może nie będzie potrzebny, mam pistolet. To za dużo miałem tego wszystkiego. Ale nie upłynął ułamek krótkiego czasu i zrobiło mi się gorąco. Ja patrzę, cholera, a nogi nie ma. To sobie myślę, to już koniec. To ukląkłem, sam się nie zastrzelę. To takie są osobiste sprawy, ale mówię, niech kiedyś kto to usłyszy. Ale myślę, to już trudno, niech mnie dobiją. Sam się nie zastrzelę. Nie chciałem. Zaraz się zrobiło cicho, bo już byłem ogłuszony. Przedtem bomby na nas rzucili, jak tam wychodziłem. Bomba wypadła ze sztukasa obok i ogłuszyła mnie. Ja bardzo mało słyszałem, tylko widziałem jak kule obok mnie tak „ppp ppp” w piasku, bo ta ulica była trochę brukowana, trochę była ze żwirem, nie tak jak asfalt, jak teraz. Naraz patrzę, przede mną Niemiec wyrósł! I do mnie zaczyna gadać. Miał karabin, oni nosili te karabiny, też tak się nosiło jak się biegło, że się miało karabin z kolbą pod pachą, odbezpieczony, żeby w razie czego można było prędko go użyć, nawet strzelać spod... I widzę, że on tak poprawił się, żeby mnie zastrzelić. Ale jeszcze pamiętam, wtedy już byłem bardzo osłabiony, bo krwi bardzo dużo [straciłem] nie wiązałem sobie nogi, bo to już i tak nic nie pomoże. Zdeterminowany wtedy byłem już bardzo. Nie miałem siły już. Ale jeszcze ten pistolet miałem powieszony, akurat zwrócony lufą w tę stronę. Nie wiedziałem czy on jest odbezpieczony, naciągnięta jest sprężyna czy nie. I tak pociągnąłem za to a on „pach!” i Niemiec fajt! Ale jak się przewracał, to jeszcze on pociągnął za spust i mi tu przestrzelił nogę, w tym miejscu, z bliska. Żeby z daleka, to by mi pokruszyło kość, a że to było z bliska to ta kula przeszła tak, jakby przebiło igłą. I została mi ta noga. Ocalała mi ta noga. Później chcieli mi amputować tę stopę, tak samo, bo to albo rżnęli, albo do piachu. I wtedy już, na klęczący, już nie kryjąc się, bo weszli grenadierzy i innych, co tam żyli, to dobijali. Taka podłość. To, mimo, że już przecież była podpisana ta umowa... Myśmy nie dobijali rannych, a oni to robili. […]I tam już wtedy koledzy wybiegli jak mnie zobaczyli. Pomogli mi. Jak mnie wzięli na ręce, to już straciłem przytomność. Dopóki byłem sam, to... Jeszcze pamiętam tylko – taki kolega biegł, kapral Michalski, młody chłopak (potem matka jego szukała i doszła do mnie, dowiedziała się, że ja go widziałem jeszcze). Ja mówię: „Słuchaj, pomóż mi, bo ja mam z tą nogą problemy.” A on tak mówi: „A zobacz, co ja mam.” I trzyma tak, tu ręce, wnętrzności z brzucha mu wyrwało. Bałem się najbardziej być ranny w brzuch. Najgorsze, co może być to jak człowiekowi wnętrzności wypłyną. Potem ta matka nie znalazła tego grobu, nie wiem co się z nim stało. Ja już straciłem przytomność, troszkę odzyskiwałem. Potem w tym szpitalu, żeby ta nogę, bo ja tam sobie bagnetem tę skórę obciąłem, bo mi to majtało tak się, takie odruchowe to było. To mi tam potem chcieli coś zrobić, to umazane było w błocie, we krwi. W tym szpitalu już nie było nic, wszystko było wywiezione. Stół jakiś stał, taki kuchenny i mnie na tym stole położył ten doktor („Blok” się nazywał, czy coś, ten pseudonim miał, ten chirurg) i ja się obudziłem w czasie operacji, bo „krowa” uderzyła obok, takie pociski były jak katiusze, tylko trochę inne. I ten podmuch mnie z tego stołu zrzucił, ich przewrócił, kurzu było pełno i tak ta operacja wyglądała. Tak, że potem, to mi ta noga... ja przez wiele miesięcy jej nie mogłem zagoić wcale, tej nogi. Kości mi wychodziły i tak dalej. Zabrali mnie do szpitala, do Elżbietanek. Tam też nalot był i tam nas przysypali. I już wtedy zabrali nas wszystkich spod tych gruzów i wywieźli do innych szpitalików, takich prowizorycznych piwnic i tam przetrwałem. Nieprzytomny byłem cały czas, bo miałem zapalenie płuc, upływ krwi straszny. Nie było krwi, nie było wody. Pamiętam jak pić się chciało, błagaliśmy o wodę, bo człowiek taki nieprzytomny, to zachowuje się nieraz, już nie panuje nad sobą. To dawali taką – szklanka była z watką, taki patyk i każdemu tak po ustach pociągali tylko, żeby chociaż troszkę złapać. Nie było tej wody, może nie wolno było, żeby tej wody było za dużo. W każdym razie pamiętam, jak się obudziłem, to strasznie łaknąłem wody. Potem nas wywieźli na Wyścigi. Potem w takie węglarki nas ułożyli, takie odkryte wagony, pod jednym kocem. Był październik, pogoda była taka deszczowa i nas wozili parę dni. Zawieźli nas do Ożarowa, zawieźli do Pruszkowa i w końcu zawieźli nas, a ja zapalenie płuc miałem, temperaturę. Mnie to dużo kosztowało zdrowia, żebym ja się jakoś z tego wszystkiego otrząsnął. A jeszcze mnie, jak wiele innych osób, zamiast dać spokój, żebym mógł się wykurować, to jeszcze nas ciągali – „zapluty karzeł reakcji”, były rozmaite problemy takie. Ale tak było. W każdym razie w 1945 roku, jeszcze w Skierniewicach byłem w szpitalu jakiś czas. W szpitalu Niemcy nas pilnowali, ale chłopaki i miejscowa ludność bardzo serdecznie nam pomagała. Chłopaki uciekali. Który miał, powiedzmy, rękę na takim wiatraku, to mu tam tę rękę chirurg przyłożył, tu przybandażowali, wzięli tu pończochę zrobili, że niby odwiedzał. I uciekali. To nas Niemcy zabrali do obozu. W obozie pod Skierniewicami, był taki
Durchgangslager – obóz przejściowy dla jeńców wojennych. Tam ze trzystu ruskich stało, albo więcej. Więcej. I z armii Berlinga byli ci, którzy byli na tym przyczółku, do którego myśmy nie doszli, bo to był kawał drogi jednak tam dostać się. Jak już skończyła się walka, to ci ranni, bez rąk, bez nóg, ciężko ranni zostali. A inni, co mogli, to się przeprawili łódkami, z powrotem, na stronę Pragi. I tam się dowiedziałem ciekawych rzeczy od tych żołnierzy. Bośmy leżeli przecież, ostatecznie, od grudnia półtora miesiąca, bo tam w grudniu nas chyba wywieźli do tego obozu, wszystkich. Bez względu na to czy umierał, czy nie umierał, to musiał umrzeć w obozie, a nie w szpitalu. [...] Tam nas leżało po trzydziestu paru. Piętrowe łóżka były, łóżko przy łóżku. Ja już wtedy byłem przytomny, tylko operowany byłem potem. Oni powiedzieli nam taką rzecz, że oni mieli wspomaganie artyleryjskie tu, od strony Pragi i z Saskiej Kępy artyleria ich wspomagała. I oni mówią, że w pewnym momencie (a tam były oddziały niemieckie), wspomagały ich oddziały powstańcze harcerskie (walczyły oddziały harcerskie przy ulicy Wilanowskiej tam, gdzie pomnik sapera jest, przy Czerniakowskiej, to kawał drogi jest od Chełmskiej), oni mieli przez kilku oficerów przeciągnięty drut, łączność w każdym razie mieli jakąś, i nadawali artylerzystom stanowiska ostrzału, gdzie Niemcy mieli ustawione działka (bo Niemcy mieli polowe działa i kropili w nas jak w kaczki, bo oni byli na brzegu, na otwartej przestrzeni a ci byli w budynkach i byli osłonięci). Naraz w pewnym momencie (mówią do mnie – to nie każdy wie, to może nawet dla was jest wiadomość dobra), że przestali artylerzyści strzelać. Więc ci oficerowie artyleryjscy dzwonią: „Dlaczego nie strzelacie?! Dlaczego nie strzelacie?!” Bo oni słyszeli to, przecież tam wszyscy siedzieli. A oni mówią (niech pan wyłączy na chwileczkę mikrofon, to ja powiem coś): „Bo te skur…, kacapy, amunicję nam wstrzymali! Nie mamy amunicji, nie mamy czym strzelać!” I zaraz po tym Berlinga odsunięto. Kilkanaście godzin potem odsunięto Berlinga, bo on, podobno, tak jak podawali wtedy (teraz już historia na to patrzy), że on tego nie uzgadniał, rzekomo, tego desantu, z władzami Rosji sowieckiej. Może i uzgadniał, ale oni zawsze znajdowali wyjścia. […] No i wtedy oni już musieli się wycofywać, a ci, co mieli urwane ręce, nogi, to zostali, bo ich nie można było wziąć na te łódki, bo te łódki też były zatapiane. Zresztą oni krwawili wszyscy. I Niemcy wzięli do niewoli. I potem tak się złożyło, że oni byli ciężko ranni, to ich zawieźli do tego obozu, bo tam był obóz dla nich. Bo Pruszków i Ożarów to były obozy ogólne, a tu był obóz tylko dla jeńców wojennych. I tam ich trzymali. I stąd ja się dużo takich rzeczy dowiedziałem.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał podziemnego radia?
Radia nie słuchałem dlatego, że radia nie było u nas. W Warszawie, to może tam w centrum na pewno słuchali. Była radiostacja polska „Błyskawica”, która nadawała. Myśmy tu nie mieli żadnego kontaktu. Jeżeli chodzi o prasę, nie pamiętam, czy jakakolwiek prasa, gazetki, do nas docierały. Myśmy po prostu byli na rubieży i tak jakoś specjalnie nie było możliwości ani siły może, żeby to mogło dotrzeć do naszych rąk.
- Jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania? Co utkwiło panu najbardziej w pamięci?
W zasadzie to wszystko. To można parę rzeczy opowiedzieć, trudno wybrać gorsze czy lepsze. Ten pierścień Powstania tu, na Wyścigach, to był wielce tragiczny, bo to było spotkanie pierwszy raz z takim ogniem śmiertelnym, że człowiek tracił panowanie nad sobą. Tylko, że człowiek musiał wziąć się w garść. Drugie, to jak człowiek widział taki zbombardowany szpital i te jęki tych rannych, to serce pękało, mimo że człowiek już wtedy był zaprawiony. Serce pękało, że nic nie można zrobić. Trzeci to był ten dzień, kiedy myśmy się wycofywali z Czerniakowa. Tam wtedy nas zdziesiątkowano. […]
Czy ja wiem? Może na początku wiara. Jak żeśmy wrócili z Wilanowa. Mimo, że już człowiek nawąchał się tego prochu i napatrzył się tego, to jednak wiara, że może to się uda. Bo to były pierwsze dni, to była trochę więcej jak połowa sierpnia. Jeszcze wtedy wiara, że ta krew i ten trud przyniesie wynik, jakiego się spodziewaliśmy. Pytali mnie się nieraz i innych kolegów: „Jak to było, żeś ty w ogóle wstąpił? Czy to był taki zryw patriotyczny?” Owszem, był zryw patriotyczny. Ale najważniejsza rzecz, według mnie, to, co miałem czas przemyśleć przez swoje życie i zastanowić się nad tym, to było to – wielkie wrażenie na mnie zrobiła egzekucja w Wawrze – ta chęć odpłacenia. Ja nie lubię być dłużny. Odpłacenia za te krzywdy, za to upodlenie, traktowanie nas jak byśmy byli nie u siebie w domu, jak byśmy byli innymi ludźmi. To wymagało odwetu. I, po prostu, to była przyczyna główna, tak mi się wydaje, dla wielu z nas, dla mnie przynajmniej też, to, że chciałem dołożyć wszelkich starań, żeby ten rachunek wyrównać. Może to będzie dla innych pokoleń źle brzmiało, ale, niestety, tak było. Bo trudno, jeżeli się widzi, że się zasłania (bo takie [rzeczy] też widziałem) cywilem po to, żeby podejść nas bliżej, to taki nawet nie zasługiwał na kulę, jak się go złapało, tylko bagnetem po gardle. Bo człowiek... taka była wojna okrutna. Aczkolwiek teraz bym wiele rzeczy nie zrobił chyba. Tak mi się wydaje, przynajmniej. Wróciłem do normy. Mam rodzinę, bardzo dobrą rodzinę mam. Mam tu wnuków, synów, córkę. Wszyscy są naprawdę godni szacunku, dobrze wykształceni. Wnuki to samo. Już doktoraty robią. Wnuki już. I starają się być oddani rodzinie. Innym ludziom oddani. Nie przejdą obojętnie koło żadnej krzywdy, bo tak się nauczyli. Ale wtedy, to człowiek się zamienia, tak jak ci Japończycy, chwilami traci poczucie człowieczeństwa, a zaczyna być, nie chciałbym powiedzieć zwierzęciem, ale tak jak osaczony w pewnym momencie zwierz przez ogary, też będzie za wszelką cenę bronił się i wszystkich sposobów użyje, żeby się ratować. To tak wygląda.
- Czy uważa pan, że Powstanie było potrzebne?
To pytanie zadaje sobie wielu ludzi. I ja na początku rozmaicie myślałem. Ale wiem jedno, tylko z doświadczenia: że w tym czasie, kiedy Powstanie było, niezależnie od tego czy ja uważałem, że ono powinno być czy nie, to ono było nie do uniknięcia. Z tego względu, że napięcie psychiczne i ta chęć wyrównania tego rachunku, o którym mówię, była tak wielka, że nie było chyba siły, żeby to można było wstrzymać. Mało tego! Nie wiem, czy o tym wiecie, ale radio sowieckie, radio Moskwa, nadawało komunikaty (bo myśmy za okupacji te radyjka gdzieś pochowane były, słuchało co się dało słuchać. Londyn głównie. Ja nie słuchałem Moskwy, zresztą podają historycy, ale miałem wuja, który mieszkał w Brazylii, to on w Brazylii nawet słyszał te audycje), że: „Polacy! nareszcie czas przyszedł...”, czyli oni podjudzali nas jeszcze do tego, żebyśmy rozpoczęli, bo to było w ich interesie, żeby nie zdobywać Warszawy, gdzie była armia i rząd przygotowany, tylko zniszczyć to wszystko. Po prostu takie były ich zamiary. I pewnych kół na świecie, które też uważały, że polskie społeczeństwo trzeba wykończyć. […]
Warszawa, 9 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski