Stanisław Leon Luft „Lech”
Stanisław Leon Luft, urodzony w roku 1924, a zatem w czasie Powstania miałem dwadzieścia lat, obchodziłem akurat urodziny. Mój pseudonim: „Lech”. Byłem w VII Zgrupowaniu, Batalion „Ruczaj”, kompania „Lodecki”.
- Proszę powiedzieć z jakiej rodziny pan pochodzi.
Mój ojciec był budowniczym. Teraz nie ma takiego terminu, dawniej istniał. To jest coś między technikiem budowlanym, a inżynierem. Nie był inżynierem, nie miał studiów wyższych, ale był budowniczym, projektantem... Nawet dotychczas jest w Polsce kilka kościołów jego projektu. Matka nie pracowała. Wychowywała dzieci [...].
- Mieszkali państwo w Warszawie?
Mieszkaliśmy w Warszawie. To znaczy, od mojego drugiego roku życia mieszkaliśmy w Warszawie, bo przed tym, a zatem kilka lat po I wojnie światowej mój ojciec kierował odbudową powiatu w Kolnie za Łomżą. Z tego powodu urodziłem się właśnie w Kolnie. Ale od drugiego mojego roku życia cała nasza rodzina była w Warszawie przez cały czas, przez całą wojnę, przez całe Powstanie i po Powstaniu.
- W jakiej dzielnicy państwo mieszkali?
Do śmierci ojca, do 1934 roku mieszkaliśmy na ulicy Pańskiej, na odcinku Pańskiej obecnie już nieistniejącym, w okolicy [dzisiejszego] Pałacu Kultury. A od 1934 roku mieszkaliśmy na ulicy Koszykowej 46, blisko Marszałkowskiej, w pobliżu gimnazjum, do którego uczęszczaliśmy, na ulicy Śniadeckich 8. Ten gmach do dziś ocalał. Bywam tam czasem zobaczyć te mury, bo ludzie [żyją tam] już inni...
- Jakie ma pan wspomnienia z czasu swojej młodości, jeszcze sprzed wybuchu wojny?
Sprzed wybuchu wojny [pamiętam] trudną sytuację materialną naszej rodziny po śmierci ojca, duże związanie emocjonalne ze szkołą, z gimnazjum, duże zaangażowanie w pracę ministranta w kościele. Ale z tego wszystkiego nie ja, a mój brat wstąpił do seminarium i jest księdzem. Byłem bardzo związany z liturgią przedsoborową, którą doskonale pamiętam. Nie uprawiałem sportu – muszę powiedzieć – tak jak wówczas moi koledzy, którzy dużo grali w piłkę... Nie wiem dlaczego, nie umiem powiedzieć, ale jakoś nie uprawiałem sportu! Paliłem się do muzyki, co zrealizowałem dopiero [...] w czasie wojny, kiedy byłem w konserwatorium muzycznym na flecie, zresztą tylko przez dwa lata. Paliłem się do łaciny, do greki, co też zrealizowałem potem bezpośrednio po maturze, już w czasie okupacji, w roku 1943. Studiowałem przez rok, do Powstania, filologię klasyczną na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego. Dziwne, że to mi zostało do starości, bo rok temu ukończyłem roczny lektorat języka greckiego
koine dialektos – tego greckiego, którym jest napisany Nowy Testament – żeby przybliżyć sobie ten tekst.
- Gdy wybuchła wojna był pan w Warszawie?
W Warszawie byliśmy, tak. Przez cały czas.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Dramatycznie. Bardzo szybko [zaczęły się] bombardowania, a to jest okropne przeżycie, bo nie wiadomo gdzie, w co [trafi] bomba, słyszy się świst bomby i czeka się gdzie spadnie – na mnie, czy na sąsiada. Pamiętam te bombardowania Warszawy. Pamiętam płonącą wieżę Zamku Królewskiego. To daleko od nas, ale tam mieszkała nasza rodzina, tak że tam też się kiedyś zapuściliśmy. I te ruiny… i bardzo szybko, w ciągu [jakichś] dziesięciu dni Niemcy na przedpolach Warszawy... Tak że to było bardzo dramatyczne. Co do ruchów naszych wojsk, bardzo sprzeczne wiadomości przychodziły: a to, że jakaś armia się zbliża do Warszawy, a to że wszystko się rozpierzchło. Potem już widok Niemców na ulicach...
- I kolejne dni września aż do kapitulacji...
Kapitulacji, tak, i wszystkie dalsze następstwa: trudności gospodarcze, żywności...
- A jak dla pana minął ten wrzesień?
[...] Oczywiście bez szkoły, szkoły były nieczynne. Potem dopiero, już nie powiem po ilu miesiącach, uruchomiono dla tych, którzy ukończyli trzy klasy ówczesnego gimnazjum tak zwane Kursy Przygotowawcze do Szkół Zawodowych Stopnia Drugiego. Stopnia drugiego, to znaczy technika, licea i tak dalej... Ponieważ Polacy nie byli przewidziani do kształcenia, tylko do zawodów, do pracy zawodowej, więc tak było oficjalnie: Kursy Przygotowawcze do Szkół Zawodowych Stopnia Drugiego. Praktycznie to była trzecia i czwarta klasa gimnazjum, jak to się wtedy mówiło – „mała matura”, a to dawało potem możliwość nauki w technikach. Bardzo często gimnazja, bo to było realizowane na bazie istniejących gimnazjów, realizowały poza tym normalny, nie ten okrojony jeśli chodzi o historię i literaturę, kurs przedwojennej szkoły średniej. Nawiązywało to potem do dalszych kontaktów na zasadzie tajnych kompletów nauczania. Całe liceum już potem realizowałem ja i mój brat na tajnych kompletach szkolnych, po mieszkaniach...
- Kiedy wstąpił pan do NSZ?
Nie umiem dokładnie tego w czasie zlokalizować. To był w każdym razie rok 1942/1943. Raczej może 1943.
- Co pana do tego skłoniło?
Kontakty osobiste z ludźmi, którzy już należeli. Nie odbywałem żadnych ćwiczeń, mieliśmy tylko spotkania instruktażowe na tematy wiedzy wojskowej. Pamiętam takie zdarzenie, że poszedłem do księgarni, obecnie to jest księgarnia Prusa na Krakowskim Przedmieściu, przed uniwersytetem. Ale wtedy ta księgarnia była jeszcze na piętrze. Wiadomo było, że tam można pójść i zapytać, czy nie mają może do sprzedania podręcznika dowódcy plutonu. To było pewne. Niestety wtedy [jak poszedłem] nie było. Ale powiadam, to było raczej szkolenie teoretyczne, kontakt z jednym człowiekiem, którego nazwiska zupełnie nie znałem, mieszkał na placu Starynkiewicza i kontakty tylko z nim mieliśmy z bratem indywidualnie, [od niego otrzymywaliśmy] szkolenie, tak że dosyć luźne.
- Czy uczestniczył pan w jakichś akcjach konspiracyjnych?
Najwyżej w takich, że przerzucałem prasę podziemną. To znaczy, ludzie, których nie znałem z nazwiska, ale to było z kimś umówione, zostawiali paczkę w okienku piwnicznym pod naszym mieszkaniem, ja to brałem do teczki i odnosiłem do jednego z księży, który odprawiał msze święte w kaplicy sióstr Rodziny Marii na Hożej 53. Ksiądz Adam. Nazwiska jego też nie znam.
To były różne czasopisma podziemne. Wiąże się z tym jedno moje wielkie przeżycie. Właściwie, najbardziej dramatyczne dla mnie osobiście przeżycie to nie Powstanie, ale jedno zdarzenie w czasie, kiedy niosłem tę prasę. To działo się wpół do siódmej rano w zimie, ciemno, bramy zamknięte. Szedłem ulicą Poznańską, niosłem teczkę z prasą i naprzeciw jedzie samochód żandarmerii, otwarty, z lampą – „szperaczem”. Oświetlili mnie. Oświetlają mnie dokładniej, dokładniej i zbliżając się, zwalniają. Zrozumiałe jak ja truchlałem, tylko [...] zdobyłem się na takie opanowanie, żeby broń Boże nie zmienić tempa kroku. Broń Boże uciekać, bo to już ostateczna klęska. Ani wolniej, ani prędzej, żeby równym krokiem, tak jak szedłem, tak iść. Oni zbliżają się, zbliżają, zwalniają, zwalniają i w momencie jak już byli najbliżej, odwrócili tę lampę i pojechali dalej. Pomijając bombardowania, które były okropnym przeżyciem, to było moje najbardziej dramatyczne zdarzenie.
- A inne wspomnienia z czasów okupacji? Jakie pan ma wspomnienia z tego okresu? Miał pan jakieś inne konfrontacje z Niemcami?
Nie miałem. Nigdy nie byłem nawet legitymowany! Wspomnienia tylko takie, że było dużo łapanek w Warszawie. Zamykali ulicę i łapali ludzi, czy to na roboty do Niemiec, czy do obozów...Rozmaicie było. Znam konkretne przypadki, gdzie ktoś z łapanki trafił do obozu i zginął, albo ktoś pojechał na roboty do Niemiec. Oczywiście te łapanki były stale, ale już znało się w Śródmieściu bramy, przejścia między domami... Pamiętam, że raz z konserwatorium, czyli z ulicy Okólnik wracałem do domu na Koszykową dwie godziny, czy więcej, klucząc stale i przeczekując pewne momenty, wypytując, czy tam już poszli i idą dalej, ale tam znowu łapanka... Więc czasem było takie nasilenie. Polowanie! Po prostu, polowanie jak na zające, polowanie na ludzi! I teraz ten zając [...] się przemyka, żeby go nie dopadli... To nieraz przeżywałem w Warszawie, rzeczywiście. Jeśli chodzi o okupację, to jeszcze może tylko wspomnę pierwsze [...] zobowiązania Żydów do noszenia [...] opasek z gwiazdą Dawida. To też robiło szalone wrażenie! W ślad za tym zaraz poszło getto, tak że ci z gwiazdą Dawida znikli, bo musieli pójść do getta, a potem długie miesiące słyszało się i widziało się z daleka te łuny, dymy nad gettem. Chociaż bezpośrednio też nie miałem okazji kontaktu z – już nie mówię z samymi Żydami, ale z członkami Żegoty, [o których] wiedziało się, że [pomagają Żydom]. Było też małe getto. Na ulicy Żelaznej, róg Grzybowskiej była brama, jej skrzydła podtrzymywane były wysięgnikami – metalowymi prętami, które wisiały na murze. Proszę sobie wyobrazić, że mało kto to wie, a ja do dziś widzę te haki na domu narożnym.
- Kiedy zorientował pan się, że jest Powstanie?
W miesiącach poprzedzających – czerwiec, lipiec już właściwie się wiedziało o tym, już wszystko wisiało w powietrzu. Na ulicy Poznańskiej, dom numer 14 – to był nowy dom, nie architektura dawna, ale nowszy dom mieszkalny – był zajęty przez Niemców cywilnych, nie przez wojsko [...]. Pamiętam koniec lipca, drugą połowę lipca, kiedy ci Niemcy panicznie pakowali się i wyjeżdżali, uciekali stamtąd, tak że jak się przechodziło tą ulicą przez szereg dni, to było [widać] wyprowadzki Niemców i ich ucieczki, ich samochody i wozy.
- Czy pan przygotowywał się do Powstania?
Czekaliśmy na hasło, oczywiście, które do nas osobiście, do mnie, do brata nie dotarło.
Nie wiem. Nie udało się ustalić dlaczego.
- Czyli gdy wybuchło Powstanie pan był u siebie w domu?
U siebie w domu! Tak jest! Koszykowa 46.
- I nie był pan świadomy, że to jest właśnie ten dzień?
Nie, nie byłem dokładnie świadomy, chociaż wiadomo było, że to tuż tuż, ale że konkretnie [wtedy], [o tej] godzinie, tego nie byłem świadomy. Czekało się! Zdarzało się niejednokrotnie, że do ludzi coś nie dotarło, stąd wielu ludzi przypadkiem, albo i nie przypadkiem do innych jednostek się [włączało].
- Co się u pana działo pierwszego sierpnia?
[...] Usłyszeliśmy strzały o godzinie około 17 i bardzo szybko zgasło światło elektryczne. To była pierwsza sprawa. Już wiadomo było, że jest Powstanie.
W naszej okolicy, okolicy gmachu Architektury, ulica Koszykowa, między Lwowską a Marszałkowską, nie. Nie było nasilenia walk. Owszem, przez pewien czas, ale nie od pierwszego dnia, byli tak zwani „gołębiarze”, stojący na strychach czy na najwyższych piętrach i strzelający do ludzi, którzy się pojawili [w okolicy]. Pamiętam nawet taką jedną ofiarę, która przed naszym domem została trafiona, potem zabrana szybko do zaimprowizowanego szpitala. Na ulicy Lwowskiej był prywatny zakład położniczy, tam był też zaimprowizowany szpital. Wiem, że ją tam wzięto i potem dowiedzieliśmy się, że na drugi dzień zmarła, operowana, ranna bardzo w brzuch. Przez „gołębiarza”! Potem, już w czasie Powstania, cały szereg domów, a nawet cały szereg ulic został przekopany, tak że były tunele, przejścia podziemne między domami, przecinające całe ulice, osłonięte barykadą, bezpieczne, niewidoczne z daleka [...]. W każdym razie [była to] względna osłona przed ogniem, czy to bezpośrednio nastawionym na tę ulicę, czy też przed „gołębiarze”.
- Jak panu minęły te dni do momentu, kiedy wstąpił pan oficjalnie do kompanii? Przyłączył się pan 23 sierpnia?
Syn właścicieli tej kamienicy, sprytny młody człowiek, zaczął piec chleb – rzecz dosyć podstawowa, przecież nie było mowy o [tym, żeby] chleba dostać – więc my z bratem miesiliśmy ciasto, pracowaliśmy w tej piekarni w piwnicy.
- Czy ten chleb był później rozprowadzany wśród powstańców?
Nie. [...] Wśród ludności okolicznej. W naszym najbliższym otoczeniu – mówię ciągle o naszym miejscu zamieszkania Koszykowa 46 – nie było tam jakichś jednostek powstańczych, kwater żołnierskich. Więc to był chleb pieczony dla ludności cywilnej. Każdy przynosił, wrzucał do tego kilo mąki, lub kto ile miał i na drugi dzień znowu ktoś wrzucał... Nie zawsze ten chleb się udawał, bo przeróżna mąka tam wchodziła, ale to było po prostu na potrzeby ludności okolicznej.
- Czy w tym czasie wiedział pan jaka jest sytuacja w Warszawie? Miał pan kontakt z żołnierzami?
Dosyć ograniczony, właściwie bardzo ograniczony kontakt. Nie mieliśmy dojścia do żadnego odbiornika radiowego, absolutnie, [wiedzieliśmy] właściwie tylko tyle, co się słyszało. A słyszało się bez przerwy. I bez przerwy bombardowania. [Przyszedł] taki moment, nie powiem dokładnie kiedy to było, sierpień, wrzesień, w każdym razie w ciągu tych tygodni, gdy Niemcy zaczęli bombardować Warszawę. Bombardowali stale, ale wtedy zaczęli w sposób dosyć systematyczny, kolejne przecznice Marszałkowskiej, od południa na północ i następna [ulica] każdego dnia, tak że to były nawet niedługie naloty, ale dosyć systematyczne. [Źródłem wiadomości było] to, co się słyszało z nieba i bardzo skąpe wiadomości czasem od ludzi, bo ludzie rzeczywiście przemieszczali się czasem po Warszawie poszukując rodziny, poszukując bliskich [...]. Poczta powstańcza nie docierała akurat do nas, chociaż działała w mieście poczta powstańcza...
- Przyłączył się pan 23 sierpnia?
Chyba to był 23, może 22 albo 24, nie pamiętam dokładnie. Raczej 23 mi utkwił w pamięci.
- Proszę opowiedzieć jak to się odbyło.
Za pośrednictwem kolegi, przyjaciela – Janusza Juriewicza. Skontaktowałem się konkretnie z Batalionem „Ruczaj”. Wtedy nasze kwatery były na ulicy Mokotowskiej, na odcinku między Piękną a placem Zbawiciela, i tam właściwie zgromadzeni byliśmy przy barykadzie w poprzek ulicy Mokotowskiej i pełniliśmy przy tej barykadzie posterunki.
- Od razu został pan zaprzysiężony?
Właściwie formalnie nawet nie zostałem zaprzysiężony, chociaż dostałem karabin idąc na posterunek, na barykadę... Ale formalnie nie byłem zaprzysiężony! Nie wiem dlaczego, może [dlatego, że] sprawy się już toczyły, to nie były żadne przygotowania, to już się działo! Przyszedł jeden, [mówi]: „Masz, idź na posterunek” i tak dalej. W jakimś mieszkaniu prywatnym nocowaliśmy w kilku w poprzek szerokich tapczanów i budziliśmy się co dwie czy co trzy godziny i zmienialiśmy posterunek i tak dalej...
- Dostał pan od razu karabin, tak?
Dostałem karabin, tak!
Bo ja wiem... Nie pamiętam tego jako emocjonalnego przeżycia, że akurat mam broń w ręku.
- A wiedział pan, jak go obsługiwać?
Wiedziałem, oczywiście, tak.
- Czy od razu zaczął pan korzystać z tej broni?
Nie. Byłem dokładnie pouczony jak zabezpieczyć, jak odbezpieczyć, jak załadować i tak dalej. Oczywiście!
- Czy używał pan tej broni w walce?
Nie, nie! Oddałem tylko jeden wystrzał! Mianowicie, już potem, kiedy byliśmy na Mokotowskiej, najbliżej końca Marszałkowskiej przy placu Zbawiciela, na [ulicy] 6 Sierpnia – dzisiejszej – Nowowiejskiej [...]. Tam kiedyś kazano nam oddać kilka strzałów do bunkra niemieckiego, który się mieścił na skos [...]. Ten narożnik, gdzie obecnie [są] arkady [przy placu Zbawiciela], to było przed wojną ministerstwo Spraw Wojskowych. Było już w tym momencie zburzone, ale Niemcy jednak tam byli, mieli tam bunkry i do jednego z [tych] bunkrów kazano nam oddać parę strzałów, zupełnie nie informując, o co chodzi. Jak się okazuje, nie było to żadne przygotowanie ataku. Jakaś myśl w tym była, ale jaka, to nie wiem. Ja, żołnierz, dostałem nakaz oddania strzału, kolega mój – drugi strzał. Więc oddałem strzał do bunkra niemieckiego. Odpowiedzi nie było. A może ich tam już nie było... Bo to było wysunięty obiekt właściwie nie wiem po co. A był to niewątpliwie bunkier, nie ma co mówić.
- I potem skończyła się pana przygoda z bronią?
Skończyła się moja przygoda z bronią! Więcej strzałów nie oddałem.
Nie wiem! Nie było żadnych planów żeby zmienić front! Po prostu staliśmy naprzeciwko siebie w tym miejscu Warszawy, na placu Zbawiciela. W tym czasie nie było żadnego ruchu z jednej ani z drugiej strony.
- Ale oddał pan swoją broń?
Oczywiście, tak! Broń dostawaliśmy tylko na posterunek, nie miało się przy sobie stale broni! Tego tyle zresztą nie było, więc tylko idący na posterunek dostawał broń.
- Jakie zadanie pan dostał po złożeniu broni?
Wracało się na kwaterę i najwięcej czasu [spędziłem] na posterunku obserwacyjnym – obserwując plac Unii Lubelskiej.
- W którym miejscu się znajdował ten posterunek?
Marszałkowska 41. [...] Jak stoimy na Marszałkowskiej i patrzymy na plac Zbawiciela, to jest to prawy narożnik. Do dziś, jak tam jadę czy idę, patrzę sobie [w to miejsce, gdzie wtedy była] dziura, przez którą patrzyliśmy... [Ta dziura była] poniżej poziomu okna na najwyższym piętrze narożnika, tak że nisko trzeba było być wpatrzonym.
- Jakie pan miał rozkazy? Co pan miał obserwować w tym budynku?
Obserwować i notować liczbę pieszych, liczbę rowerów i liczbę samochodów ze zróżnicowaniem: w kierunku alei Szucha i w odwrotnym kierunku. Ile w tym kierunku, ile w tamtym kierunku [przemieszcza się]. Takie notatki. Kreski się stawiało, notowało się.
- Codziennie zdawał pan raport?
Nie ja jeden byłem, zmienialiśmy się stale, tak że to się sumowało i dowództwo z tego wnioski jakieś wyciągało. Ale moje wrażenie było takie, że nie było tendencji w tym, albo w tamtym kierunku. Liczyło się na to, że może się dowiemy, czy oni się gromadzą na Alei Szucha czy wychodzą. Ale po spędzeniu tam wielu, wielu godzin miałem wrażenie – chociaż powiadam, nie ja byłem na [szczycie] i nie ja to wszystko sumowałem – że nie ma żadnej tendencji. [Krótko mówiąc], było tak i było tak do końca.
- A jakieś inne obserwacje pan miał stamtąd?
Nie, właściwie, to było tylko to. Tylko [na] ten kierunek patrzyliśmy, bo już resztka tych bunkrów niemieckich praktycznie była nieczynna. Nawet nie wiem, dlaczego nam nie odpowiedzieli, a otrzymali parę wystrzałów [...]. Tak że właściwie monotonia, można powiedzieć. Nic barwnego nie umiem powiedzieć.
- I to już tak przez cały wrzesień wyglądało?
Przez cały wrzesień, tak.
- A gdy nie był pan na posterunku? Co pan robił?
Mieliśmy też posterunki przy barykadzie na Mokotowskiej i na Nowowiejskiej [...]. Obok barykady był kanał, którym było przejście z ulicy na ulicę, więc pilnowaliśmy też tego przejścia. To znaczy, pilnowaliśmy kto idzie, bo ludność krążyła też, nie tylko żołnierze, nie tylko powstańcy, ale i ludność też się tak przemieszczała, odwiedzając domy. Ja też chodziłem poprzez barykadę, odwiedzałem czasem na Koszykowej mój dom... Więc [chodziło o to], żeby tylko Niemca nie przepuścić. Wrażenie [robiłem] duże, bo ja miałem na sobie niezasłużenie przez jakiś czas Powstania zdobyczną kurtkę niemiecką.
To nie ja ją zdobyłem, była zdobyczna, ale nie przeze mnie zdobyta. Ale, co było, to się ubierało. Pamiętam przerażenie kogoś, kto zobaczył mnie sądząc, że widzi Niemca z karabinem w ręku przy barykadzie [...].
- Ma pan inne wspomnienia, niezwiązane z walką, niezwiązane ze służbą? Może jakieś miłe wspomnienia związane z ludźmi?
Nie pamiętam milszych przeżyć [...]. Jest tylko ciągle monotonia tego, że nie ma zmiany frontu walki, monotonia bombardowania, monotonia zagrożenia z nieba ciągle... Ale nie potrafię wyłuskać nic, co by było do uśmiechu... No, nie potrafię!
- Jak wyglądała kwestia żywności? Czy było ciężko?
Było bardzo ciężko! Urzędowo otrzymywało się raz dziennie taką zupkę – nazywaliśmy to „pluj-zupka”. „Pluj-zupka” dlatego, że to było z nie łuskanego zboża, tak że bez przerwy te plewy trzeba było wypluwać... Dosyć cienka była taka „pluj-zupka”, czasem [dostawaliśmy] jakieś porcje chleba, lub coś [innego] znalezione przez kogoś... Bardzo przypadkowo. Pani pytała o śmieszne rzeczy. Ja mam przykre [wspomnienia], przecież w czasie Powstania higiena była horendalna! Zupełnie higieny [nie było]: wszystkie ubikacje zapchane, wody nie ma, tak że człowiek był brudny, był zdecydowanie zawszony, ja poza tym miałem dużą czyraczność. I to jeszcze po Powstaniu człowiekowi dokuczało. Głód, niedożywienie, czyraczność i wszy! Warszawa była strasznie zawszona wtedy. Higiena nie istniała!
- Jak odbyła się kapitulacja?
Dowiedzieliśmy się, że jest kapitulacja... Ja jednak nie poszedłem do niewoli, tylko z moją matką i z moim bratem wyszliśmy z ludnością cywilną. Moment wyjścia, to był także dramatyczny moment, to [był] ! [Przecież] tu mieszkaliśmy a teraz wychodzimy stąd na zawsze! Pootwieraliśmy z mamą wszystkie szafy, wszystkie klucze na środku położyliśmy: niech będzie rabunek, ale niech nie będzie niszczenia. Wszystko [jednak] zostało zniszczone, wszystko zostało spalone... Przeskakuję [teraz] dalej, co było jak 17 stycznia, będąc blisko Warszawy przyszedłem tu zobaczyć, co się dzieje i zastałem kompletne popielisko i na tym popielisku tylko pomniczek mały, bo się nie mógł spalić – metalowa główka od maszyny do szycia. [...] Druga rzecz, która nie mogła się spalić, to pompa próżniowa. Po co pompa próżniowa w domu? Otóż, kiedy Niemcy w pewnym momencie zajmowali nasz gmach szkolny na Śniadeckich 8, to nauczycielstwo zaapelowało, żeby gabinet przyrodniczy, gabinet fizyczny rozlokować między ludzi, między znajomymi, między uczniami. Mnie akurat przypadła pompa próżniowa, która w części była metalowa, więc też nie mogła spłonąć.
- Wyszli państwo do Pruszkowa?
Wyszliśmy do Pruszkowa, tak.
Tak.
Mój ojciec zmarł w 1934 roku, przed wojną. Nie miałem jeszcze dziesięciu lat.
- Proszę opowiedzieć, jak odbywało się to wyjście.
Najpierw pieszo do Dworca Zachodniego, za Dworzec Zachodni, potem koleją do Pruszkowa – niedaleka droga, tak że to nie było takie uciążliwe. Spaliśmy w barakach (moja żona zna się na tych barakach świetnie, bo tam pracowała), spaliśmy na matach, które „same chodziły" od wszy. Na takich matach noc przespaliśmy. Na drugi dzień cały ten barak kolumną przeprowadzono przed Niemcem, który z bardzo elegancką damą stał i on, albo razem decydowali: na prawo, na lewo. Na roboty, czy na wywózkę do Generalnej Guberni, gdziekolwiek. Oczywiście naszą matkę na teren Generalnej Guberni, a nas, to jest mnie z bratem, na roboty. Z matką się rozstaliśmy tam i skierowali nas do baraku przeznaczonego na wywóz do Niemiec na roboty. Widzieliśmy, że stamtąd transporty jadą do Niemiec. Na drugi dzień, po przespaniu tam następnej nocy, cały ten barak został wyprowadzony. Kolumna cała do wagonu, do wywózki! My z bratem zwlekaliśmy i w końcu znaleźliśmy [się] na końcu tej kolumny i udało nam się skręcić do baraku chorych. Wiedzieliśmy, że to jest barak chorych! [...] Niemiec albo nie zauważył, albo nie chciał zauważyć, bo to przecież było bardzo łatwo zobaczyć. Jak znaleźliśmy się w baraku chorych, to od razu obandażowałem głowę demonstracyjnie, mój brat kulał, tylko nie pamiętał: raz na lewą, raz na prawą nogę, z laską, z kijem się poruszał. Tak w baraku chorych [spędziliśmy] następną noc. Potem jakoś udało się, że z tego baraku chorych znowu na drugi dzień – z matką już [byliśmy] zgubieni), wszystkich wyprowadzili do wagonów i wywieźli. Transport z nami wysadzili w Rudnikach pod Częstochową. Tam czekały furmanki chłopskie i do okolicznych wsi gospodarze zabierali po dwie, trzy osoby, rodzinę [na przykład]. My trafiliśmy do wsi Madalin, koło Rudnik Śląskich i potem bardzo szybko nawiązaliśmy [kontakt] z kolegą brata. Brat skończył technikum budowlane, jest technikiem budowlanym, potem dopiero poszedł do seminarium. Miał kolegę, technika, który miał narzeczoną w Częstochowie. [Mój brat] wiedział, że może Tadzio Pfail tam jest. No i znalazł tego Tadzia. W związku z tym dostaliśmy pracę jako robotnicy w firmie budowlanej, która remontowała tory kolejowe na stacji Częstochowa i w okolicy, tak że ja podbijałem tory. Potem zaczęliśmy szukać mamy, to znaczy dowiadywać się gdzie jej transport poszedł. Mój brat, poszukując, pojechał w drogę za tym transportem. Dojechał w krakowskim do miejsca gdzie transport z mamą się dostał i dowiedział się, że mama wyjechała w łódzkie. A to już nam powiedziało wszystko – w łódzkim mieliśmy znajomych, więc pojechał od razu tam i tam matkę znalazł. Potem on wstąpił do seminarium duchownego, mama przyjechała do mnie. Co znaczy do mnie. Otóż ja w czasie okupacji masowo udzielałem korepetycji i to między innymi uczyłem dzieci lekarza – stomatologa, doktora Grzybowskiego, Marszałkowska 4. On miał rodzinę w Częstochowie, ja się z tą rodziną skontaktowałem i on mnie zaprosił, żebym koniecznie przyjechał do nich do Piaseczna, gdzie mieli daczę i gdzie znaleźli się po Powstaniu. Szkół nie było, [lekarz ten miał] troje dzieci w wieku szkolnym, [więc nalegał], żebym przyjechał i z nimi przerabiał ten materiał szkolny. Pojechałem tam i byłem ostatecznie w Piasecznie od listopada, grudnia 1944 roku. Tam właśnie matka przyjechała do mnie i już byłem z matką w Piasecznie. Tak że moment tak zwanego wyzwolenia w połowie stycznia przeżywałem w Piasecznie i zaraz na drugi dzień po wejściu wojsk poszedłem do Warszawy zobaczyć, co jest z naszym domem.
- A jakie ma pan wrażenia dotyczące Warszawy ogólnie?
Dramatyczne! Szło się zupełnie po zgliszczach, jeszcze tliły się rozmaite rzeczy, bo przecież Niemcy to wypalali... Pamiętam, na przykład, ulicą Świętojańską, koło katedry. Szło się nie ulicą, ale zwaliskiem gruzów, tak prawie pod pierwszym piętrem [...]! Trudno sobie to wyobrazić, trudno uwierzyć![...]. Wiele takich miejsc [było]. [...]. Nasz dom spalony...
- Zostali państwo wtedy w Warszawie?
Nie, zostaliśmy jeszcze w Piasecznie, bo tam uczyłem dzieci lekarza i pracowałem w jego gabinecie jako pomoc dentystyczna. W ten sposób egzystowałem materialnie, miałem możliwość mieszkania z matką, a potem [...] starałem się już o studia, ale nie na filologię klasyczną, tylko na medycynę. Wtedy dopiero, od 1945 roku zacząłem studia medyczne, do 1950 roku, te[studia] były wtedy pięcioletnie . Ale gdzie tu żyć w Warszawie?! Zdobyliśmy mieszkanie z moją mamą. Mieszkanie to była alkowa, ulica Wspólna 65a, niedaleko ulicy Emilii Plater. Ten dom istnieje, ocalał. Alkowa, która miała tylko tę zaletę, że miała drzwi, więc stanowiła pokoik, ale okna nie miała! Tak że ja całe studia mieszkałem w pomieszczeniu bez okna razem z matką. Ta alkowa miała 2,95 długości a szerokości 2,75, tak że ani wzdłuż, ani w szerz nie było trzech metrów! Poza tym – jak wspomniałem – nie było okna! Po studiach wyjechałem na nakaz pracy do Będzina.
- Ujawnił pan kiedykolwiek swoje uczestnictwo w Powstaniu?
Za PRL-u absolutnie nie! Absolutnie nie, w żadne tam apele, i obietnice, i zapewnienia, i ZBoWiDy nie wierzyłem, absolutnie! Nie ma co gadać! Tak że długi, długi czas potem dopiero skontaktowałem się z „Ruczajem”. [...] W latach siedemdziesiątych, czy wcześniej, pojawił się w gazecie nekrolog, że [odbędzie się] msza święta w intencji tych, którzy zginęli z Batalionu „Ruczaj”. Poszedłem na tę mszę i tam dopiero skontaktowałem się z ludźmi, nawiązałem kontakt z tą jednostką powstańczą.
- Jakie pan ma teraz refleksje na temat Powstania?
Cóż, tu przychodzi do głowy „gdybać”... Co by było gdyby Powstania nie było... Stale przychodzi ta, nie wiem czy słuszna – chyba niesłuszna myśl – że może by mniej ludzi zginęło, gdyby Powstania nie było. Bo przecież zginęło [tyle ludzi], straszne rzeczy! Wyobraźmy sobie, tak jak z panią teraz rozmawiam, tak widziałem jedną młodą dziewczynę z sąsiedniego oddziału gdzieś tam na ulicy Mokotowskiej, a na drugi dzień widzę, że ona tam [...] leży w tej oto mogile na ulicy. Od wczoraj! Tak! Dramatyczne rzeczy! Zginęło mnóstwo ludzi, jeszcze więcej ludności cywilnej, ale zginęło i powstańców mnóstwo... Co by było? Ciągle przychodzi, mi osobiście, do głowy pytanie, czy nie mniej by ludzi zginęło, gdyby nie Powstanie... Oczywiście absolutnie nie roszczę sobie pretensji do tego, że mam rację, bo Powstanie olbrzymią rolę odegrało jako czynnik, który na przyszłość zadecydował jednak o suwerenności, że nie jesteśmy siedemnastą republiką, choć wpadliśmy w ręce Stalina! Anglicy nas sprzedali i Amerykanie... No więc nie ma co gdybać! Nikt tu nie ma racji, co by twierdził tak, albo siak... Dramatyczna rzecz, która przypuszczalnie musiała się stać [...].
Warszawa, 20 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk