Kazimierz Kozłowski „Kozioł”
Kazimierz Kozłowski. Urodzony w województwie nowogródzkim w mieście Lida – jest to powiatowe miasto – 21 października 1932 roku. Przynależność organizacyjna „Szare Szeregi”, pseudonim „Kozioł”. Funkcja – łącznik.
- Prosiłam, żeby pan mi coś powiedział o swojej rodzinie, o latach przedwojennych. Czy miał pan rodzeństwo? Co robili rodzice?
Urodziłem się w Lidzie. W mieście powiatowym, w nowogródzkim województwie. Ojciec mój urodzony w Oświęcimiu, po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Krakowskim, przyjechał do Lidy jako nauczyciel gimnazjalny. Uczył w gimnazjum przez szereg lat, mieszkając na stancji miejscowej u państwa Kossowskich. Pan Kossowski to jest mój dziadek, który pracował jako zawiadowca węzłowej stacji w Lidzie. Na tamte lata były to dość stabilne pozycje, a mój ojciec zajmował się szkolnictwem. Ukończył prawo, ale pracował jako nauczyciel gimnazjalny. Uczył historii. Wiem, że wykładał grekę, łacinę. Jego uczniów poznałem dość wielu w okresie powojennym. Wówczas byłem małym dzieckiem. Tam zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. Do drugiej klasy doszedłem w szkole powszechnej w mieście Lida.
Miałem dwie siostry, starsze ode mnie. Jedna Danuta, starsza o dwa lata, a druga Teresa, starsza o pięć lat. Starsza siostra była już w gimnazjum.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Wybuch wojny był dla nas jako dla dzieci bardzo atrakcyjny. Mianowicie przeleciał nad nami samolot na bardzo niskiej wysokości, wydawałoby się, że kamieniem można by w niego rzucić. Miał na sobie dziwne znaki, jak na moje ówczesne rozpoznanie. Okazało się, że był to samolot niemiecki, który przeleciał nad naszym domem. To była kolonia urzędnicza. Kolonia, na której mieszkali wszyscy funkcjonariusze państwowych instytucji. To były ładne domki. Duży ogród. Siedziałem w ogrodzie, kiedy zobaczyłem, że samolot przeleciał, zacząłem krzyczeć do wszystkich naokoło: „Mamo, mamo, jakie piękne nowe samoloty lecą”. Był to pierwszy niemiecki samolot, który przeleciał i zrzucił kilka bomb na lotnisko 5. Pułku Lotniczego, który mieścił się w Lidzie. To był pierwszy moment, który właściwie na mnie nie zrobił żadnego wrażenia, bo sobie nie zdawałem sprawy z tego, co się będzie dalej działo. Natomiast rodzice już zaczynali wówczas przygotowywać się do różnych zjawisk. Mianowicie wywieziono nas do dziadków, do majątku Antonowo. To był duży, wieloletni majątek rodziny mojej mamy, gdzie żeśmy sobie z moją młodszą siostrą spędzali czas wakacyjny, a rodzice byli w Lidzie. Ojciec oczywiście był od razu gdzieś zajęty. Nie było go w domu. Mama zajmowała się dopatrywaniem wszystkich funkcji i niania, która była naszą nieodłączną osobą. To był początek. Drugi etap początku wojny polegał na tym, że będąc u dziadków w majątku z moją siostrą, kołysaliśmy się na huśtawce: góra – dół. W pewnym momencie, będąc wysoko na huśtawce, zacząłem krzyczeć, bo zobaczyłem konnice, żołnierze z proporczykami – z dużej dosyć odległości to było. Wynurzył się oddział, z lasu wyjeżdżający, i zacząłem wołać do dziadków: „Dziadku, dziadku nasi żołnierze jadą”. Nasi żołnierze okazali się oddziałem zwiadowczym sowieckiej armii, która już kroczyła po ziemiach polskich. To wszystko się zaczynało tak jakoś szybko, bo zaraz w krótkim czasie załadowali nas na furmankę i wywieźli, razem z nasza nianią, z którą byliśmy u dziadków, do domu naszego, do Lidy. W Lidzie już był ruch. Ojca już nie było. Ojciec był ciągle gdzieś zajęty sprawami w mieście. W domu była atmosfera trochę podniecająca. Były robione porządki. Było trochę broni myśliwskiej i osobistej. Wiem, że była chowana bardzo pieczołowicie na strychu. Takie różne rzeczy. Przygotowania były. Maseczki nam zafundowano, pół-maseczki bez okularów, bo okulary nie doszły, jak mówiono. Takie rzeczy. Byłem bardzo poważny przy tym wszystkim. Byłem już uczniem w drugiej klasie, ale był to początek dopiero drugiej klasy. Ojca prawie żeśmy nie widywali. Mama się trochę krzątała przy różnych sprawach. W niedługim czasie zaczęły się dziać różne rzeczy. Ojciec był wtenczas inspektorem szkolnym, bo takie stanowisko przejął jeszcze przed wybuchem wojny. Dostał nadzorcę. Był to kapitan Kopiejkin, dokładnie pamiętam imię i nazwisko. Pamięć z tamtych czasów mi nie zawodziła. Kapitan Kopiejkin okazał się bardzo, w późniejszym czasie, przyzwoitym i szczęśliwie dobranym człowiekiem, jako jego nadzorca, do którego ojciec musiał codziennie przychodzić się meldować i tak dalej. Razem urzędowali w inspektoracie szkolnym. Poznawali sieć szkolną, poznawali administrację. Wiem, z rozmów moich późniejszych, kiedy byłem bardziej dojrzały, to ojciec mówił, że przecież wtedy od razu inwentaryzowali wszystkich ludzi, którzy byli zatrudnieni w administracji szkolnictwa. Ale Kopiejkin okazał się przyzwoity. Ojciec uczył się intensywnie rosyjskiego, znał doskonale niemiecki, ale w gimnazjum wykładał łacinę. Z tym że bardzo był mu potrzebny rosyjski. Mama, ponieważ jako mała dziewczynka wyjeżdżała, byli ewakuowani kolejarze w głąb Rosji, w mieście Myceńsku chodziła do szkoły, uczyła się, jednocześnie znała pierwszorzędnie pięknie literacki, jak to określano, język rosyjski. Ojciec się uczył w domu rosyjskiego, a ćwiczył z kapitanem Kopiejkinem, jak chodził do pracy. Nie umiem określić, ile to trwało. Z odległego czasu to wydaje mi się, że to trwało lata, ale myślę, że to trwało chyba miesiąc, dwa może trzy.
- Jak to się stało, że trafił pan do Warszawy?
Kopiejkin, z uwagi na to, że uczył się polskiego, a ojciec uczył się rosyjskiego, jakoś się do niego zbliżył. Któregoś dnia mama otrzymuje telefon od ojca: „Słuchaj, moja matka ciężko zachorowała, natychmiast wyjeżdżam do niej”. Matka ojca mieszkała w Warszawie. Była bardzo zdrowa, a on dostał informacje od kapitana Kopiejkina: „Adam,
ubiegaj, masz pół godziny czasu, przyjdą po ciebie”. To było wszystko. To co miał, zabrał w teczkę, z którą był, po drodze kupił sobie bochenek chleba i w pociąg. W ten sposób ruszył w drogę do Warszawy i udało mu się. Przez zieloną granicę przeszedł i dotarł szczęśliwie do swojej matki do Warszawy. U nas zaczęło się tupanie. Pierwsze ruchy jakie były, to zabrali nas z domu do dziadków. U dziadków był duży sad. W sadzie była lodownia, kopiec usypany z ziemi, w środku było jakieś pomieszczenie. To była wielka dla nas zabawa, bo były wysłane dywanami, łóżka zrobione, posłania właściwie. Żeśmy w tej ziemlance przebywali każdej nocy. Z późniejszego okresu, bo to już był dystans czasowy i moja mentalność się już nieco inaczej układała, chodziło o to, żeby przetrwać noc. Bo wszystkie „branki”, jak to mówili Rosjanie, czyli inaczej mówiąc wywózki, odbywały się nocą. Usłużni ludzie, pochodzenia przeważnie izraelskiego, miejscowi, którzy dobrze znali wszystkich, byli zatrudnieni u nich jako informatorzy i przewodnicy. Wobec tego do administracji państwowej, do której ojciec mój należał… Mama nie pracowała w tych latach, chociaż wcześniej była nauczycielką w szkole podstawowej, bo skończyła studia humanistyczne i tak to się rozkładało. My żeśmy się u dziadków zatrzymali przez parę dni, ale nieszczęśliwie się złożyło, że obok mieszkał listonosz. Listonosze polscy byli umundurowani. Wobec tego któryś z obserwatorów, którzy wszędzie wszystkich śledzili, doniósł, że tutaj, na tej uliczce – to była nieduża uliczka – mieszka generał. Bo chodził w czapce generalskiej jak dla nich. Chodzili w rubaszkach albo furażerkach, a tutaj raptem jakiś człowiek był generał – listonosz chodził w zielonym mundurze. To wszystko tak bardzo im pasowało. Zaczęła się wtedy nagonka. Dom po domu czyścili. Całą noc trwała rewizja u dziadków, ale szukali tylko generała. Nikogo więcej nie mogli zastać. W każdym razie to się wszystko zakończyło w ten sposób, że my żeśmy już widzieli, że tutaj też dla nas miejsca nie ma. Ukrywała się z nami również żona przyjaciela ojca, którego dopadli wcześniej i siedział już aresztowany. Zresztą został w niedługim czasie potem rozstrzelany. Cały szereg ludzi związanych z byłym środowiskiem, byłych wojskowych lub wojskowych w służbie czynnej – przeważnie służby czynnej – to już nie było, bo mieli jednostki przeniesione gdzie indziej. Ale ci wszyscy, którzy byli rezerwistami, byli wyłapywani i osadzani w więzieniach. Szukali generała, przyszli do nas w nocy. Żeśmy siedzieli już w ziemiance i w ziemiance żeśmy przetrwali, trudno mi jest dziś powiedzieć ile, ale to było może tydzień, może dwa, może trzy. Z nami była pani Kawa. To oczywiście było nazwisko do posługiwania się wśród różnych znajomych i bliskich. Natomiast nazwisko jej było, nie pamiętam dzisiaj imienia, Malska – żona senatora Malskiego, który już wtenczas siedział w więzieniu. Potem został rozstrzelany w Mińsku. Ona z nami cały czas była. Drugi raz się z nią spotkaliśmy w Warszawie po jakimś czasie – to dygresja do tego przebiegu wydarzeń – bo żeśmy się zbierali. Po jakimś krótkim czasie przygotowano marszrutę, którą mieliśmy się przedostać do Generalnej Guberni. Dziadek był zawiadowcą stacji w Lidzie, więc kolejarze wszyscy znali nas, ale znali [także] dobrze mamę i kolejarze nas pilotowali. Pociągiem osobowym jechaliśmy w kierunku granicy. Wszyscy, którzy jechali w kierunku granicy, byli bardzo szczegółowo przez Sowietów inwigilowani lub kontrolowani później, w czasie jazdy. Nam się udało dojechać ileś kilometrów od granicy na Bugu. Bo granica wówczas tak przebiegała. W nocy pociąg się zatrzymał, bo pozorne były uszkodzenia. Przybiegł kolejarz, powiedział: „Na następnej stacji jest ogromny oddział, który będzie się zajmował czyszczeniem tego pociągu. Przed nami stoi już jeden pociąg, który czeka na to. Wysiadajcie jak najszybciej”. Zima była wtedy bardzo mroźna i były bardzo duże opady śniegu. Zresztą na Wschodzie nigdy śniegu nie owało. Żeśmy w ciągu nocy wysiedli. Żeby skrócić opowieść, to tylko przejdę przez te wszystkie, nazwijmy to, marszruty. Mieliśmy za zadanie dostać się na granicę na Bugu, nie mając żadnych wskazań, bowiem z nami był opłacony przewodnik, który miał nas prowadzić w tamtą stronę. Miał poza tym jeszcze puszkę z miodem. Miód był na wierzchu, a w środku były walory. Z tym wszystkim gdzieś przepadł i myśmy nigdy w życiu już go nie zobaczyli. Natomiast wysiedliśmy w głuchym polu. Kolejarze puścili dużo pary i nasza trójka dzieci, i mama, wyszliśmy w śnieg jak najdalej od pociągu. Tak trafiliśmy do jakiejś wsi nieznanej nazwy, gdzie chodziliśmy od chałupy do chałupy, prosząc o wpuszczenie, żeby się ogrzać. Ludzie się bali w ogóle przeważnie, jak się gdzieś światełko paliło. Była północ czy po północy, w każdym razie głucha noc, mróz siarczysty, skrzypiący śnieg i mama z nami doszła do jednego takiego domu, gdzie paliło się światełko. Widocznie był daszek. Stanęliśmy pod daszkiem i mama zaczyna rozmowę przez drzwi zamknięte i mówi: „Wpuście nas, jest mróz”. Bo wtedy było prawie trzydzieści stopni, tak jak słyszałem później w opowieściach. Ta kobieta mówi: „Nie, mam maleńkie dziecko, nie wpuszczę was. Nas całą rodziną wywiozą na Sybir”. Mama zdesperowana tym wszystkim powiedziała: „To trudno, razem z wami nas wywiozą, bo my z tej werandy nie odejdziemy i będziesz nas rano miała zamrożonych u siebie na swoim sumieniu”. Kobieta po jakimś czasie się odezwała: „To jeszcze chwilę, skończę karmić”. Wpuściła nas. To był początek szczęścia. Miała kontakty, może już wypraktykowane, w każdym razie zaczęła się nasza podróż w kierunku wsi Ołtarze na Bugu, od wsi do wsi. Przyjechała rano furmanka, zabrała nas na furmankę, zawiozła do następnej wsi. Oczywiście byli bardzo dobrze opłacani. Pieniądze ich nie interesowały. Rodzice byli bardzo zamożni. Jedna puszka z miodem poszła z przewodnikiem. To tego już nie poznaliśmy nigdy i przewodnika też. Natomiast były u nas pozaszywane pieniądze różne, ale najważniejsze rzeczy – ich pieniądze nie interesowały – to były koloru złota, wszystkie wyroby, pierścionki. Niektórzy byli jubilerami wręcz, bo się orientowali jaki to kamień, jakie co. Mnie to bardzo interesowało wówczas. Byłem bardzo dojrzały. W ciągu kilku dni byłem dorosłym mężczyzną. Później, jak opowiadałem to ojcu, relacjonowałem, to powiedziałem: „Tato, ja ciebie zastępowałem”. Ale byłem dalej smarkaczem. Dowieźli nas do wsi Ołtarze na Bugu. Furman zatrzymał się jakieś sto, może więcej merów, niedaleko to było, przed ścianą lasu. Mówi: „Idźcie do lasu, w tym lesie spotkacie naszych ludzi i dalej już pójdziecie, już was poprowadzą”. Żeśmy jeszcze tą drogę odbyli. Wchodząc do lasu, zostaliśmy otoczeni przez ludzi stojących z karabinami z takimi szpikulcami, w papaszkach, z czapami z gwiazdą. To była straż graniczna. Jeszcze było wcześniej zatrzymanych parę osób. Była kobieta też z dwojgiem dzieci i mama z trojgiem. Zaczęła się rozmowa z krasnoarmiejcami. Mama swoim pięknym językiem ich błagała na wszystkie sposoby. Jeden z chłopów, który dostał od razu po cichu w prezencie jakąś bransoletkę czy pierścionek, powiedział do tego: „Biorę ich do siebie na nocleg”. W ten sposób trafiliśmy do chałupy, która była od tego miejsca niedaleko, to była ta sama, ciągnąca się wzdłuż Bugu wieś i tam trafiliśmy znowu na rodzinę. Czyli ten chłop, który tam był, a oni wszyscy byli uzbrojeni w długie pały, wielkie drągi. Wtedy się wydawało, że to niebotycznej długości. Pałę już rzucił po drodze, idąc z nami i zaprowadził nas do ciepłego pomieszczenia, do ciepłego domu, gdzie trwaliśmy przez cztery dni. Cztery dni nas przechowywano i przez te cztery dni on nawiązywał kontakty, tak przynajmniej mówił, ale prawdopodobnie była to zgrana siatka. W konsekwencji skończyło się to tym, że ja z mamą poszedłem, bo wszędzie mnie brała ze sobą, do
predstawitiela, który leżał pijany w łóżku i uzgodnił z mamą warunki wykupu i warunki na których pójdziemy na stronę niemiecką. W ten sposób, po przyjęciu słonych walorów, wieczorem kazał nam się stawić. Przyszliśmy się zameldować wieczorem, już gotowi do drogi. Stali przygotowani strażnicy graniczni z psami. Siostra moja miała uciechę, bo się z nimi zaczęła bawić. Mama drżała, bo to były psy tresowane, na każde hasło mogły się na nas rzucić. Tak prowadzeni przez sowieckich strażników weszliśmy na taflę lodu. Pokazali nam tak: „Na prawo nie skręcajcie, bo są przeręble. Na lewo nie idźcie, bo nie przejedziecie przez śniegi, a idźcie tam – światełko takie i po drugiej stronie będzie na was już czekał człowiek”. Dzisiaj wiem, że była to zgrana siatka. Siatka ludzi współpracująca ze sobą i żyjących bardzo dobrze, dostatnio z tego typu przerzutów. Tak się też stało. Przeszliśmy spokojnie przez drogę. Jeszcze jeden z sowieckich strażników powiedział mamie: „Tylko wy tam się nie przyznajcie, żeśmy was tutaj przyprowadzili i drogę pokazali, bo was wezmą nazad”. Tak się to skończyło. Chłop, który na nas czekał, powiedział tak: „Wszystko co macie, oddajcie, bo jak was złapią, to wszystko wam zabiorą, a was do kacetów wyślą”. Zabrał dobytek cały i zaprowadził nas do cieplutkiego domu. Czyściutkiego, cieplutkiego domu. Mogliśmy się umyć, położyć spać i porozmawiać. Ten człowiek był trochę inteligentny, kulturalny, ale był wciągnięty w ten system. Mówi: „Rano pójdę, zgłoszę was, żeście się błąkali na granicy i że do mnie dotarliście”. To też był prawdopodobnie – oceniam – już utarty manewr. Drugiego dnia zgłosił Niemcom, że dotarła grupa. Zaprowadził nas na strażnicę. Tam żeśmy przeżyli straszne rzeczy. Dla mnie to było piekielne. Rozbierali mamę moją na moich oczach, na golasa. Szukali w każdym załamku. Odbyła się straszna rewizja. Ze mną mieli też kłopot, bo spytał mnie, pierwsze słowa, czy mam pieniądze. Wiec oczywiście uczciwie mu powiedziałem: „Oczywiście, że mam” – „To dawaj, gdzie masz pieniądze?”. Wyjąłem, pudełeczko miałem takie, miałem dwa srebrne złote, które były moimi oszczędnościami. Niania moja dała mi to na drogę. Jak mu to pokazałem, to się roześmiał, mówi: „Zabieraj”. Po rewizji dostaliśmy przepustkę do Generalnej Guberni. Na drugi dzień, bo trwało to długo dosyć, wyjechaliśmy też furmanką. Po drodze zbliżył się do nas (to było przed stacją kolejową, dzisiaj nie powiem, jaka to była stacja, nie bardzo pamiętam) jakiś człowiek i podał mamie paczuszkę, zawiniątko. Było to wszystko nienaruszone. Całe nasze dobro, jakie mieliśmy. W ten sposób wsiedliśmy do pociągu. Może to był Nasielsk. Trudno mi powiedzieć dzisiaj, bo mogę się pomylić. W ten sposób dotarliśmy do Warszawy. W Warszawie dotarliśmy do babci i spotkaliśmy się z naszym tatusiem, który z drżeniem serca wyczekiwał, bo już dostał wiadomość przez kogoś, żeśmy wyruszyli. Ciągle nie docieraliśmy, bo to długo trwało.
- Jak zaczęła się pana przygoda z konspiracją?
Moja przygoda z konspiracją to była taka. Moi rodzice urządzili się w Warszawie, a babcia mieszkała we Włochach pod Warszawą. Ojciec miał jakiegoś swojego przyjaciela, Irzykowski, jak pamiętam, nazywał się, on się zajmował administrowaniem domu na Grójeckiej 29. Tam rodzice wynajęli mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, dość ładne. Ojciec zaraz się poczuł dość dobrze, bo poznał różnych swoich starych znajomych. W każdym razie wiem, że krótko nie miał zajęcia. Kończył prawo, zajmował się edukacją. Nie bardzo był przystosowany do pracy, ale gdzieś pracę znalazł. Mama siedziała w domu z nami i szykowała nas do szkoły. To się tak odbywało. Nas przymuszała codziennie do robienia lekcji. Sama nam zadawała zadania, bo była nauczycielką. Wiedziała, że każda przerwa jest dla nas bardzo niekorzystna. W każdym razie w niedługim czasie ulokowano nas na kredyt w prywatnej szkole pani Anny Goldman. To były siostry. Pani Anna Goldman była szefową, a jej siostry były nauczycielkami. Była to wspaniała szkoła. Dzisiaj ją oceniam jako szkołę wartą pomnika. Była to szkoła, w której uczyliśmy się ze „Steru”. „Ster” to było wydawnictwo, które było dopuszczone przez Niemców dla nauki. Oczywiście „Ster” był przykrywką na naszym stoliku. Myśmy odbywali prawidłowe lekcje w języku polskim. Uczyliśmy się polskiego, uczyliśmy się historii, prawdziwej historii.
- Jak zaczęła się pana przygoda z konspiracją?
W szkole zacząłem mieć kontakty ze swoimi kolegami. Był Jarema Maciszewski w starszych klasach, miałem Romka Cabańskiego, który był razem ze mną. Bardzo kontaktowy chłopak, miał starszą siostrę, która znała też tamtych chłopców. W każdym razie po jakimś czasie Romek do mnie przyszedł i mówi tak: „Wiesz co, mówiłeś, że byłeś w zuchach, a myśmy już dojrzali do tego, żeby być w ZHP, a są takie możliwości, bo mamy tutaj w szkole swoich starszych kolegów, którzy mogą nas wciągnąć do służby harcerskiej”. Tu nie było mowy o konspiracji. Dla mnie konspiracja to była w domu. Ojciec pracował na ulicy Moniuszki w „Centrali Rolniczo-Handlowej”. Nazywało to się
Landwirtschaftliche Zentralstelle Distrikt Warschau. Koledzy, którzy razem ze mną się uczyli, ze starszych klas, po prostu przyszli któregoś dnia do mnie i mówią tak: „Załatw sobie u mamy, że nie wrócisz po szkole prosto do domu, pójdziemy na zbiórkę”. Kipiałem cały czas, bo na obozy harcerskie jeździłem przed wojną z ojcem, bo jako pedagog zawsze był zapraszany. I nad Niemnem, i nad Gawią, wszędzie bywałem z nim i spałem w namiocie. Wprawdzie na łóżku, a nie tak jak wszyscy inni przyzwoici ludzie na pryczach. To tak się skwitowało. Natomiast naszej w szkole konspiracja była z samego założenia. Niemcy pozwalali uczyć się ze „Steru”.
Tak. Wobec tego moment był tak przyjęty, że wszyscy, którzy chodzili do szkoły, byli w jakiś sposób rozpoznawani przez nauczycieli – skąd, kto, co. Dzisiaj to wiem na pewno, że tak było, bo przecież to był pierwszy klucz do tego, co było potem, dalej. W szkole była pełna konspiracja. Stanąłem przed Jaremą Maciszewskim jako drużynowym, moi koledzy mnie przyprowadzili, mówiąc, że ten chłopak chce dostać się do nas do harcerstwa, ale on już był na obozach harcerskich i jego rodzice są tutaj. Przedstawili rodziców na podstawie moich danych oczywiście. Wiem, że ojciec kontaktował się jeden raz z panem Jaremą Maciszewskim, ale pan Jarema Maciszewski to był tylko starszy uczeń z tych wyższych klas.
- Jakie pan miał zadanie w „Szarych Szeregach”? Co pan robił?
W „Szarych Szeregach” początek to był taki: pierwszym moim zadaniem to było wyruszenie na ulicę Marszałkowską do „Gebethnera i Wolffa” i kupienie sobie drogowskazu harcerskiego. To był pierwszy mój ruch. Następne ruchy nasze to były bardzo mało ciekawe. Na przykład na placu Narutowicza mieściła się siedziba policji, stamtąd wyjeżdżały co jakiś czas ekipy na miasto, w związku z tym okresowo miałem za zadanie poczekać na ulicy Filtrowej, która schodzi się z Grójecką, i wyczekać, kiedy będą wyjeżdżały „suki” z Domu Akademickiego, i pobiec na drugą stronę ulicy do kiosku z kwiatami i powiedzieć, że pojechali. Nic więcej. To były moje pierwsze zadania. Potem zostałem zapraszany na zbiórki typowo harcerskie. Wtedy już miałem kupiony drogowskaz harcerski, który był dla mnie bardzo ważny. Z tym drogowskazem dojechałem aż do Auschwitz.
Książeczka. Przykazania harcerskie. Cała struktura obowiązków harcerza. To był taki podręcznik.
- To nielegalnie można było kupić?
Tylko nielegalnie można było kupić. To się kupowało u „Gebethnera i Wolffa”. Szło się do kontuaru, patrzyło się pani w oczy i mówiło: „Bardzo bym chciał zostać harcerzem. Potrzebna mi jest książeczka”. Pani dawał mi zawiniętą książeczkę. Jak pytała: „A masz pieniądze?” – miałem – „No to trochę mi zostaw”. Wiem, że moi koledzy, jak nie mieli pieniędzy, to dostali bez tego. To było bardzo ważne. W ogóle atmosfera w szkole! Żeśmy dostawiali „Stery”. Ze „Sterów” nie czytaliśmy nic, „Ster” się odkładało na bok i uczyliśmy się pisać. Normalne zajęcia szkolne były.
- Co jeszcze pan robił jako harcerz?
Potem zaczęły się zbiórki. Pan Jarema Maciszewski mieszkał na ulicy Barskiej. W jego pokoju z wyjściem na mur otaczający kościół Świętego Jakuba, uczyliśmy się po pierwsze przyrzeczenia harcerskiego. Wkładał nam do głowy postawę harcerską, zachowania tajemnicy, uczyliśmy się rozpoznawania. Cała masa różnych harcerskich rzeczy, bez żadnych innych zadań. Po jakimś czasie zaczęły się zadania. […] Z dalszych zadań to było tylko uczenie się i szkolenie. Uczyliśmy się rolować koce. To były harcerskie ruchy. Dla mnie najpoważniejszym zadaniem, z oceny dnia dzisiejszego, to był kolportaż, kiedy dostaliśmy biało-niebieskie znaczki. Znaczki miały treść: „PPR twój wróg”. Znaczki mieliśmy w maksymalny sposób rozkolportować. Przy czym, po wykonaniu zadania, przychodziliśmy na zbiórkę i każdy meldował, ile udało mu się [roznieść] i czy w lokalach zamkniętych, to znaczy na klatkach schodowych, czy w windach, czy na ulicy na slupach. Miałem dobry przystanek autobusu na holzgas z przyczepą z tyłu, który jechał w kierunku Radomia i ten autobus chodził dość systematycznie. Wsiadałem do autobusu, jechałem aż na pętlę koło lotniska i wysiadałem. Po drodze naklejałem czy na siedzeniach, czy na boku, gdzie się tylko dało, ile tylko tych znaczków mogłem nakleić, wychodząc z założenia, że to będzie bardzo dobre. Później naklejałem na przystankach. Przystanki nie były takie jak miejskie przystanki, tylko to były miejsca, gdzie się zatrzymywały autobusy. To była jakaś linia, trudno mi powiedzieć. Były pędzone na holzgas, więc często bywało, że stanął i stał dość długo. To było straszne przeżycie, bo stanął, więc zaraz mógł odjechać, wtedy znaczek naklejałem, a on stał i nie odjeżdżał. Mnie się nogi gotowały. To były bardzo silne emocje. Wreszcie jak pojechał, nie miałem żadnych kłopotów. Nie wpadłem nigdy. Wiem, że w tych autobusach to jechały bardzo różne elementy i osoby. To było bardzo nieprzyjemne.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku?
1 sierpnia 1944 roku. Byliśmy na wakacjach w Otwocku u brata ciotecznego mojego ojca, pana Adolfa Szymonka, który zresztą też jest urodzony w Oświęcimiu. Uciekł z Oświęcimia, sprowadził swoją żonę z Wołkowyska i tam mieszkali ze swoim synkiem. Żeśmy do nich jeździli na weekendy, na niedzielę. To było dość dobre miejsce na odpoczynki, bo to było na skraju lasu. Bardzo dobrze się tam czułem i wszyscy razem żeśmy tam bywali. Ojciec codziennie pociągiem dojeżdżał do pracy. Pracował, jak już wspomniałem, na Moniuszki. Tak te wakacje przebiegały. Początkowo żeśmy byli, w jakimś wczesnym okresie.
- Proszę wrócić do dnia 1 sierpnia 1944 roku.
Dwa tygodnie byliśmy w Otwocku. Potem były lata, które przeszły w następny okres. Zbliżał się 1 sierpnia. 1 sierpnia był u nas wiadomy trochę wcześniej. Ojciec przyjechał i już nie jechał do pracy. Przyjechał do Otwocka i strasznie długo dywagowali jeszcze ze swoim przyjacielem oraz oficerem Wehrmachtu, który, chodząc na spacery, kiedyś zaszedł do nich napić się wody. Poczęstowali go herbatą, a ojciec ponieważ był niemieckojęzyczny, więc go zaprosił na taras na siedzenie i w ten sposób miał człowieka, który mu przynosił komunikaty. To był Austriak z Wehrmachtu. Ojciec z nim się umawiał. Jak [były] nasłuchy radiowe, to przychodził do niego. 1 sierpnia się zbliżał, ale niezależnie od tego przecież pracował w Centrali Rolniczo-Handlowej, gdzie były komórki czy Armii Krajowej, czy innych naszych organizacji. Tego nigdy nie wiedziałem. Natomiast wiem, że były komórki i wiem, że ojciec biuletyny na przykład przywoził stamtąd, z pracy swojej. Biuletyny miałem obowiązek chować na noc. W drzwiach na górze była szczelina, to był produkcyjny element. Stawałem na klamkach, wkładałem w długą szparę biuletyn. Biuletyn na drugi dzień po przyjściu ze szkoły wiozłem na ulicę Czerniakowską, bo w klasztorze nazaretanek nauczycielem polskiego był pan profesor Majewski, ojca kolega z Lidy. […]
To wszystko razem doprowadziło do tego, że ojciec przyjechał któregoś dnia zdenerwowany bardzo i cały czas prowadzili rozmowy: „Czy mamy jechać wszyscy razem do Warszawy? Czy ojciec tylko pojedzie, a my zostaniemy?”. Wreszcie mama powiedziała tak: „Wiesz, żeśmy już przeszli tyle, to bądźmy wszyscy razem”. Żeśmy wsiedli w pociąg i przyjechaliśmy do Warszawy. To było tak, że jeszcze było dużo czasu. Myśmy mieszkali na ulicy Grójeckiej przy Niemcewicza. Pociąg przychodził na Dworzec Główny czyli na Aleje Jerozolimskie. Żeśmy przyjechali z Alej Jerozolimskich tramwajem do domu i w domu okazało się, że muszę pojechać koniecznie na ulicę Nowogrodzką do pani Gąsowskiej. Bardzo pilna sprawa.
- To się wszystko dzieje 1 sierpnia?
1 sierpnia. Pojechałem do pani Gąsowskiej. To była żona starosty lidzkiego, który był powołany do wojska i był w tym czasie już w oflagu czy gdzieś na Zachodzie. [Ona] z dwoma synami była tutaj w Warszawie. Obydwaj zajmowali się jazdą na rykszach. Starszy brat był po szkole średniej już, a drugi był równy z moją starsza siostrą, gdzieś w drugiej klasie gimnazjum. Obydwaj byli bardzo zaangażowani (tak jak zresztą większość rikszarzy) w konspirację. Pojechałem, bo były jakieś jajka do zabrania. Koniecznie musiałem je zabrać. Pojechałem i na Nowogrodzkiej, dziś już nie bardzo pamiętam, bo to było w okolicach poczty, ale po drugiej stronie, pani Gąsowska mnie przyjęła bardzo zdenerwowana. Mieszkanie było pełne ludzi. Dała mi koszyk i paczkę. Powiedziała: „Syneczku kochany, jakby ci się nawet zdarzyło, żeby się potłukło wszystko, zgarnij to i szybko do domu jedź, bo tata na to czeka”. Z dwoma paczkami przyjechałem. Dokładnie nie wiem, co tam było. Wiem, że na pewno to były materiały różne, na które znowu ktoś czekał, bo więcej tych jajek też nie zobaczyłem. Wiem, że jak ktoś przychodził do nas to nas wypraszano albo mnie pozwolili windą zjechać na podwórko, żebym się poszedł pobawić albo do drugiego pokoju, drzwi zamykali, ojciec przyjmował nie wiem kogo. To się często powtarzało. To był okres zbliżającego się Powstania, w godzinach już. To były dwie czy trzy godziny przed wybuchem, przed pierwszymi strzałami. Potem, tak to się wszystko odbyło: ktoś przyjechał, ktoś coś zabrał. Jak były dzwonki, ktoś przychodził, to myśmy byli wypraszani, żebyśmy nie wchodzili nigdzie, a dyscyplina była bardzo zrozumiała.
- Powstanie wybuchło. Jakie pan miał zadania? Co pan robił?
Jak Powstanie wybuchło, to pierwsza rzecz, poleciałem od razu do Jaremy na Kaliską. Trzy czy cztery dni wcześniej uczyliśmy się rolować koce, pakować plecaki. Ponieważ miałem plecaki nasze podróżne, to miałem wszystko już jako tako. Koca to się nie dawało do tego przyczepić, bo to były miękkie plecaki. Niektórzy koledzy mieli to lepiej zrobione. Koniecznie koc. Z kocem, z tym wszystkim poleciałem do Jaremy, bo tam żeśmy się zawsze zbierali. Jarema był bardzo podniecony i zdenerwowany i powiedział: „Słuchaj, zostaw to wszystko, koncentracja będzie u mnie, ale na razie się wycofaj i idź do domu. Jak będzie, to ktoś ci podrzuci wiadomość, a masz kontakt na Romka Cabańskiego, a Romek mieszka obok, to przez podwórko będziecie mieli możliwość razem się zejść”. Jeszcze był Leszek Szabłowski, który był troszkę od nas starszy, ale z nim wtenczas się nie kontaktowałem. Romek do mnie przyleciał chyba drugiego albo i trzeciego dnia. Już się gdzieniegdzie odbywały strzelaniny i już czuć było, że straszna strzelanina idzie z placu Narutowicza, z domu akademickiego. Ktoś się wychylił dalej i leżał przez cały czas, aż żeśmy wyszli z Powstania. Już więcej do Jaremy nie trafiłem, kiedy nas odprawił, żebyśmy poszli do domu i czekali na hasło. Romek Cabański do mnie przyszedł trzeciego albo czwartego dnia Powstania. Mieszkał w domach pekaowskich, z wejściem od Filtrowej, a miał przejście po podwórkach i przez murek do nas na podwórko i tędy żeśmy się kontaktowali. Przyszedł do mnie i mówi tak: „Pamiętaj, że jak będzie trzeba, to mamy załatwiać pocztę”. Na co mój tata powiedział tak: „A gdzie wy załatwiacie pocztę, jeżeli nie możemy przejść na drugą stronę ulicy. To na razie wy się zastanówcie. Tam już leży dwóch ludzi”. W ten sposób Romka pożegnałem i Romka więcej już nie spotkałem. Romek wiem, że przeżył. Wiem, że Jarema Maciszewski swoich dwóch kuzynów Marka Gerarda i Miłobędzkiego ewakuował, bo dom był już w stanie zniszczenia. Czy się palił, czy nie, tego nie oglądałem. Przenieśli się dalej na ulicę Grójecką. Już na Grójecką nie dotarłem. Moje zadania, w tym zakresie, zostały zawieszone, bo się nie stawiłem na kontakt. Z Romkiem Cabalskim spotkałem się chyba dzień przed wyjściem na Zieleniak.
- Kto wpadł do kamienic, do pana?
Romek Cabański wpadł do mnie.
- Jak to się stało, że się pan znalazł na Zieleniaku?
Romek Cabański wpadł do mnie i powiedział tak: „Na ulicy Filtrowej rozstrzeliwują dom po domu. Na ulicy Grójeckiej już też jest jakaś strzelanina, bo ci ze szkoły z Raszyńskiej, esesmani, poszli z dużą ilością ludzi i jakaś ogromna rzeźnia jest. Uciekajcie z tego domu, bo was też wszystkich rozwalą”. Mówię: „Co dalej, a jak będzie z naszymi sprawami?”. Mówi tak: „ Z naszymi sprawami to jest tak: Jarek powiedział: »Niech każdy na własną rękę stara się wyjść z Warszawy«”. Na tym się skończyły moje kontakty. To była moja ostatnia rozmowa i ostatnie kontakty, które mieliśmy. Romek Cabański, nie wiem, czy wyszedł, czy nie wyszedł, w każdym razie wiem, że nie żyje.
- Jak pan trafił j na Zieleniak? Przyszli Niemcy?
Na Zieleniak trafiłem w taki sposób: przyszedł jakiś człowiek, który powiedział, że uciekł gdzieś przez podwórka, że na ulicy Filtrowej dom za domem rozstrzeliwują wszystkich ludzi. To z tej strony był nasłuch. Potem był drugi nasłuch, że na ulicy Grójeckiej, po przeciwnej stronie ulicy, to była Grójecka 20, 22, o ile dzisiaj się nie mylę, rozstrzelali wszystkich mężczyzn. Stale ci ludzie gdzieś się pokazywali. U nas się też zjawił człowiek, ale był tak przerażony, że nie mógł mówić w ogóle. Czy miał język uszkodzony? Wiem, że dużo się od niego nie dowiedzieli, ale za jakieś parę minut w drzwiach na górze stanął oficer niemiecki z pistoletem w ręku i krzyczał: „Wychodzić!”. Krzyczał oczywiście po niemiecku. Ojciec mój doskonale mówił po niemiecku. Wyszedł do niego tak od razu, śmiało, na schodki, bo myśmy byli z boku, bo wiedzieliśmy, że na froncie stać nie wolno. Wyszedł na schodki, mówi tak: „Jestem z żoną i dwojgiem dzieci i jeszcze są dwie rodziny. Tu więcej nie ma nikogo. Możecie wejść i zobaczyć”. Ten z pistoletem zszedł z ojcem razem na dół. Rozejrzał się i powiedział: „Wychodzić”. My żeśmy wyszli przed dom, a przed domem już nas od razu złapali pod pachy. Obdarli z wszystkiego, co tylko było możliwe, bo to stali własowcy. Oficer był z oddziałów pancernych, bo jak dziś pamiętam, był w czarnym mundurze. Rozebrali nas z wszystkiego, co tylko było. Wiem, że ojcu zerwali, bo miał zdarty cały palec, obrączkę z ręki. Dziś szczegółów już nie pamiętam. To był tak: „Dawaj, dawaj, dawaj!”. Ale nie odchodzili już i pędzili nas. Zapędzili aż na plac, na Zieleniak. Na Zieleniaku żeśmy byli parę godzin. Obraz to był niesamowity. Pierwszy raz widziałem tyle trupów. Widziałem pierwszy raz rozebrane kobiety, układane jak klocki pod ścianą, bo Zieleniak był ogrodzony murem, pod ścianą tego muru. To było okropne. To było coś takiego, że człowiek nie mógł tego ani w dzień, ani w nocy zapomnieć. Dzisiaj dokładnie pamiętam jakie kolory były. Rodzicie byli ogromnie – dwie siostry i moja matka i tato – trzęsący się, co z nami zrobią. [Tata] złapał jakiegoś oficera i mówi: „Co robić?”, bo on ma tu rodzinę, a tu dzicy ludzie są. [Tamten] powiedział mu tak: „Jeżeli nie zdążycie wyjść przed nocą, to już nie macie na co liczyć. Ale ja się zaraz zorientuję”. Za jakiś czas przyszedł i powiedział: „Teraz będzie transport pieszy na Dworzec Zachodni. Starajcie się jak najszybciej dostać, bo tu się zrobi tłok taki, że się możecie nie zabrać”. To wyszło nam na dobre, bo żeśmy się wcisnęli i wyszliśmy z tego. Czyli uciekliśmy z jednego piekła po to, żeby na piechotę pójść do drugiego? Na piechotę marszem pieszym poszliśmy na Dworzec Zachodni. Pod obstawą, na szczęście, esesmanów. Już nie szli z nami własowcy. Ta dzicz szalała na tym placu. To był dla nas opatrznościowy ruch.
- Siostry się jakoś uchroniły przed gwałtem?
Obydwie siostry wyszły. Bo jeszcze powiedział tak: „Jeżeli przyjdzie noc, to tu będzie piekło”. Pijani chodzili, łazili. Jeżeli ktoś się cokolwiek sprzeciwiał, strzelał w łeb i szedł dalej. W ten sposób żeśmy dotarli do Dworca Zachodniego i pociągiem do Pruszkowa. To był nasz etap warszawski. Z Pruszkowa pamiętam tylko tyle, że spałem na betonie. Nie mogłem się wyspać, bo była cisza, spokój – tłumy ludzi. Wszyscy naokoło byli tacy przyklapnięci do leżenia. Ale to chyba była jedna noc. Na drugi dzień zaczęły się ruchy. Ktoś herbatę przyniósł. Tam się działy takie rzeczy: jakaś kobieta przyszła i powiedziała, że mnie weźmie ze sobą i wyprowadzi. Mama się sprzeciwiła. Mówi: „Nie, mam troje dzieci i póki żyję, będę się nimi opiekowała”. To była chyba szansa ominięcia, ale kto mógł wiedzieć, co będzie przed nami. Po kilku dniach pobytu na hali w Pruszkowie zaczął się tworzyć transport, który miał jechać, tak jak informowali pracownicy Czerwonego Krzyża, do Częstochowy. Pod Częstochową mieli wypuścić wszystkich, żeby się gdzieś urządzili w terenie. Oczywiście transport przejechał koło Częstochowy. Ojciec mój poznał dokładnie, bo przecież tam się urodził i mieszkał, mówi: „No, już jest stacja Oświęcim. Wiozą nas do Oświęcimia”. W ten sposób znaleźliśmy się na rampie w Brzezince. Odbyły się selekcje – mężczyźni, kobiety. My z ojcem przez długą noc siedzieliśmy, a potem szliśmy w stronę
zauny z rampy. Słuchałem jego opowieści różnych. Miał dość duży dostęp do różnych materiałów. Opowiadał o tym, co to są krematoria. Opowiadał o tym, że tu są
Gaskammery, że tu się gazuje, że to nie boli, że to się trzeba nie bronić, bo to do niczego nie prowadzi. Trzeba głęboko złapać gazu [w płuca], żeby się długo nie męczyć. Ludzie, którzy próbują się w jakiś sposób bronić, to przedłużają swoje męczarnie. Takie różne rzeczy mówił, że mnie się włosy jeżyły na głowie. Nie wiedziałem, co to z tego będzie, ale widziałem cały czas kilkumetrowy płomień, który się palił. Szliśmy w kierunku krematorium. Doszliśmy na duży plac przed
zauną i na placu, na płaszczu swoim posłanym na ziemi, położył mnie tato. Zasnąłem. Była cały czas niepewność: „A mamusia? A siostry?”. Ojciec wymijająco powiedział: „Wiesz, niewiadomo. Różnie być może. Może już ich nie ma”. Z tym zasnąłem. Położyłem się na jego płaszczu i zasnąłem. Obudziłem się w niebie. Świeciło słońce, było tak pięknie. Piękne błękitne niebo. Byłem sam. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Rozdygotany, przerażony: „Jak to jest? Nie pamiętam, żebym umierał”. Myśli mnie nakierowały, patrzę. W pewnym momencie widzę – jest mój najdroższy. Przyszedł i mówi: „Syneczku, będziemy żyli. Spotkałem fryzjera. Jest to mój kolega z gimnazjum z Oświęcimia. Nas nie będą gazowali. Mama i siostry też są żywe. Poszły już wcześniej”. I tak dalej. Wprowadził mnie w temat rzeczywisty i bezbłędny.
- Reszta tego transportu poszła od razu do gazu?
Nikt nie poszedł do gazu z transportu warszawskiego. Nikt. Wszyscy na placu wegetowali do rana. Rano zaczęły się dopiero czynności spisywania, nadawania numerów. Przeprowadzenia kąpieli w
zaunie, czyli zabrania wszystkich osobistych rzeczy. Miałem trochę zmartwień.
19 14 69. Problem był u mnie największy – miałem ze sobą drogowskaz harcerski. Nie mogłem się z nim rozstać. Wiedziałem o tym, że jak się z nim nie rozstanę, a oddam to razem ze swoimi rzeczami, a oni wytrząsali wszystko, przebierali, szukali jeszcze i złota, i walorów. Ojciec od razu poznał swojego kolegę, fryzjera, więźnia, który był Żydem z Oświęcimia i razem chodzili do gimnazjum w Oświęcimiu. On go pokierował, mówi tak: „Co macie, to oddawajcie do depozytu, bo wam zabiorą, a jak wam nie zabiorą, to was zastrzelą albo zagazują za to, żeście nie oddali. Jeżeli macie cokolwiek do schowania to zniszczcie”. W ten sposób poszedłem ze swoim najukochańszym drogowskazem harcerskim, zresztą łatwo nabytym u „Gebethnera i Wolffa”, wyrzuciłem go do kloaki. Kloaki potem były przebierane przez długi czas. Ludzie wyrzucali różne rzeczy – pieniądze, złoto, wszystko. O wszystkim oni wiedzieli. Tak żeśmy dotrwali do dnia. Wychodziliśmy z
zauny. Dali nam szmaty i z ojcem trafiłem na lagier B
zwei A. Kwarantanna. To był nasz pierwszy etap pobytu w obozie. Tak się skończyło moje [Powstanie] i również mój sen o harcerstwie, sen o obozach harcerskich oczywiście. Trafiłem na bardzo dobry obóz harcerski.
- Rodzina pana przeżyła, tak? Wszyscy przeżyli?
Wszyscy przeżyli Oświęcim. Oprócz ojca.
- Tata zginął w Oświęcimiu?
Nie zginął. Tatę wywieźli z Oświęcimia do Dachau. W Dachau miał na policji –
Schreibteilung wpisane: „Bez prawa opuszczenia obozu”. Kiedy już amerykańskie wojska docierały do Dachau, został rozstrzelany. Mama pojechała do Ravensbrück z siostrami. Moja młodsza siostra leżała u Mengelego. Miała, tak zwany, zabieg Albiego robiony przez Mengelego. Włożyli jej gruźlicę do kręgosłupa. Stamtąd na szczęście udało im się dotrzeć do Szwecji. Folke Bernadotte dużą ilość kobiet z Ravensbrück zabrał do Szwecji. Tak ona po paru latach, po powrocie do Polski, przeszła szereg operacji. W każdym razie przeżyła i żyje do dziś dnia. Skończyła studia. Jest prawnikiem i jest zdrowa. Z tym, że jest sama, bo się już nie nadawała do normalnego życia.
Warszawa, 16 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama