Nazywam się Ryszard Siekiera, pseudonim Młot.
Byłem w oddziale Batalionu „Kilińskiego”, to 3. kompania, Szare Szeregi.
Mieszkałem przed wojną i do Powstania na ulicy Poznańskiej w Warszawie. Miałem ojca i matkę, razem mieszkaliśmy, no, w takich warunkach prymitywnych. Ojciec był trochę bezrobotny, trochę był fotografem.
Nie, fotografował szkoły. Dzisiaj to jest na porządku dziennym, każdy ma aparat, a kiedyś to przychodził fotograf, robił zdjęcia całej klasy na pamiątkę. Tym się zajmował.
Moja mama nie pracowała, była przy ojcu.
Nie.
Chodziłem do szkoły na ulicy Hożej 13. Drugie podwórko, nawet nie wiem, czy teraz jest jeszcze ta szkoła.
Trzeba było pójść do szkoły, [bo to był] 1 września. Szkoły nieczynne, ogłosił prezydent Mościcki, że zostaliśmy napadnięci i jest wojna.
To było orędzie prezydenta Mościckiego.
Nie, skończyłem szkołę powszechną, to dzisiaj zasadnicza [właściwie podstawowa], no i później zaczęła się okupacja. Na początku Niemcy pozwolili gimnazjum otworzyć, a 11 listopada wszystkie szkoły pozamykali.
Zacząłem szukać, tak jak w Warszawie, na kompletach się uczyć. Dawniej nauczyciele profesorowie w domach prywatnych nauczali te dzieciaki. Przeniosłem się tu, koło Nowego Światu, później tam na uniwersytecie jakąś zrobili szkołę für Verkäufer, kursy na sprzedawców, pod takim trochę tajnym „wezwaniem”.
Trudno powiedzieć. Nie wszyscy koledzy ze mną byli, niektórzy gdzie indziej byli. Tak jakoś się dowiedziałem i zacząłem chodzić. Ale chodziłem nie tylko na ten jeden kurs, ostatnie [miejsce to] w czterdziestym czwartym roku na Starym Mieście. Niemcy patrzyli trochę przez palce na te kursy, że to uczyło się pod płaszczykiem kursów, uczyło się polskiego, przyrody i tak dalej. No, kurs był taki jak przed wojną.
Historii polskiej też.
Tak jak mówię, kilka było tych instytucji, a ostatnie to był czterdziesty czwarty rok i wtedy chodziłem tam. To byli profesorowie już, można powiedzieć, nawet takie siły były większe, bo uniwersytet był zamknięty i ci nauczyciele jakoś starali się zatrudnić też, z czegoś żyć. Jakieś się tam pieniądze płaciło [za nauczanie].
Nie, nie. Trochę ojcu pomagałem w tym wszystkim.
No, nawet tak.
[Tak], takie szkolne fotografie.
No, to koledzy już byli. Nawet trzy konspiracje przechodziłem. Bo to najpierw była [organizacja] Polska Niepodległa, zaprzysiężenie było. A skąd? To kolega mówił: „Chodź, pójdziemy na zaprzysiężenie”, wpisali tam tego. Później do tych Szarych Szeregów i Batalionu „Kilińskiego”. Bo oni byli nieczynni – zrobili organizacje tajne, ale nie byli czynni. A ci zaczynali już troszkę działać jakoś, jak to harcerze, malować trochę na ścianach, takie historie. No bo walczyć nie było jak i czym. No to tak wyglądało.
Kiedyś to tak półprywatnie. Na ulicy Długiej w Warszawie był sąd specjalny, a tam chodziłem na Stare Miasto na naukę. Wyszliśmy z kolegą i on mówi: „Chodź, tu teczkę potrzymaj i razem, a ja będę patrzył, [czy] kto nie idzie, [czy nie ma] jakichś Niemców”. I kredą namalował orła czy kotwicę, takie zabawy. No i zebrania były, uczyli nas przeważnie posługiwania się bronią, rozbierania – przychodził facet i przeważnie uczył nas, jak się rozbiera, jak się ładuje pistolet maszynowy.
To przychodził właśnie z tych wszystkich tam… To był duży batalion, siedem kompanii liczył, to było dwa tysiące ludzi mniej więcej, tak że zmieniali się różni ci wykładowcy, ci, co prowadzili. No, przysięga była.
W mieszkaniu prywatnym rodziców mojego kolegi. Nie wiem, czy nawet ksiądz nie przyszedł, czy coś, tego nie powiem, bo nie pamiętam. No i przyjął przysięgę.
No, parę osób było tam. Dużego zgromadzenia nie można było robić, bo przecież [mogliśmy być] obserwowani.
Nie. Raz kiedyś pojechaliśmy nad rzekę Wkra i tam taki był wykład topograficzny, zapoznanie się z mapami, takie historie. No bo nie chodziło się z bronią, bo można było wpaść.
Były takie – żeśmy meldunki przesyłali, meldunki, nie meldunki, ćwiczenia gdzieś tam, alarmy. O, takie historie były.
Trudno powiedzieć. Trochę to było nagłe nawet. Przedtem był taki zamiar w dowództwie, żeby z Warszawy wyjść i gdzie indziej tam to Powstanie prowadzić jakoś, [akcja] „Burza”. Ale później się okazało, że alarm jest i trzeba się zgłosić, pamiętam, u kolegi na Nowym Świecie i na ulicy Hortensji [od 1939 roku do dziś ulica Górskiego]. I już zaczęło się Powstanie.
Nieciekawie – Nasza cała kompania to było koło stu ludzi, a był tylko jeden karabin i dziesięć granatów na całą kompanię. I jeszcze taka ciekawostka, że ten co tam… Bo to „własowcy” stali tam za okupacji. No i wtedy żeśmy doszli i któryś dobijał się i wziął, uderzył kolbą karabinu – tym jednym karabinem – w drzwi, wypalił [pocisk] i w serce mu dał. Pierwsza ofiara to była od swoich. Bo to wszystko… karabin to widział z daleka, a to trzeba było się zżyć z karabinem, a nie tak jakoś walić [kolbą, bo] z tyłu stali jeszcze nasi. I tak się jeszcze stało nieszczęśliwie, bo to koledzy stali – karabin wypalił i zabił kolegę, który stał z tyłu].
Wiedzieli i mam do nich taką cześć, że nie to, że [za wszelką cenę chcieli mnie] chronić, tylko powiedzieli, że już [mam] osiemnaście lat. To nie jest taki [dojrzały wiek], jeszcze młodzieńcze lata. No ale pożegnali się ze mną… Tak że nie było jakiegoś dramatu, że ja odchodzę, a rodzice nie dają mi, ciągną mnie, bo „po co, tam tego, za młody jesteś”, nie. Raczej, że tak trzeba [i ojczyzna mnie potrzebuje].
To była ulica Górskiego, teraz jest Górskiego, tam na rogu jest Wedel. Przed wojną nazywali [tę ulicę] Hortensji albo Górskiego. To skoszarowani [tam] byli ci „własowcy”. No i oni uciekli, zostawili parę pepesz, bo to jeszcze pepeszy używali. To był ten najemny oddział, Niemcom służyli.
No właśnie w tym gimnazjum Górskiego. To takie sławne gimnazjum, chodzili sławni ludzie tam kiedyś, bo to była taka historyczna szkoła. To taka była prywatna, bo to jeszcze za cara pozwolili wtedy prywatne szkoły mieć.
Nie za bardzo. Pierwsze [punkty, które] zdobył nasz batalion, to zdobył pocztę. Tam gdzie bank jest, to była przed wojną poczta. No i tam jakoś „Hura!”, między tych poczciarzy wylecieli i jakoś wzięli do niewoli. Bo to nieuzbrojeni za bardzo też byli ci poczciarze niemieccy, to jakoś się to udało. Później ten Prudential to też zdobyli.
Nie, w tym tylko trochę. Nie było broni. Jak było sto ludzi, a były dwa karabiny. Z parasolem jeden leciał. Takie to było „Hura!” trochę.
Później to wszystko się zaczęło, wywiesili [nasi] flagę, przyleciały samoloty i zbombardowały tę całą pocztę i poginęło ludzi. No, trochę uzbrojenia od tych poczciarzy żeśmy zdobyli, ale to wszystko było mało. No i ten Batalion „Kiliński” to najwięcej jest znany ze zdobycia PAST-y.
Tam się rwali i nie dawali tym szczeniakom takim [jak ja] za bardzo broni, bo nie było [jej dużo]. No i tak się dozbrajali – tutaj zdobyli, tam zdobyli, trochę zaczęli fabrykować te granaty; taka była partyzantka jakby miejska.
Początkowo to nie było za bardzo [co robić], bo żeśmy byli w środku Powstania, to jest północ, Śródmieście-Północ. Więcej było ludzi niż broni i karabinów, no wie pan, a jeszcze tym młodym [nie dawali broni]. Starsi się cieszyli, mają jakąś broń, a tym młodych to tak…
I tak dotrwało się wszystko do czasów, kiedy Starówkę zdobyli. No i później to się zaczęło. Zbombardowali tego Górskiego, [czyli naszą kwaterę], poginęła kupa ludzi, później nas rozbili, cała kompania, nie było gdzie iść, na schodach mieszkaliśmy. Ta organizacja już się rwała, dowództwo, no i tak kogo tam tego, bo atakują, to tak ciach-mach i już też… Wtedy się najgorsze walki zaczęły, podobne jak na Starówce. Jeden strzelał do drugiego. O, tu [tuż pod lewym okiem] mi przeleciało kiedyś, jakoś oko uratowałem, bo jak mnie gwizdnął tutaj, to wie pan. Czyli trzeba było wykazać taką trochę inteligencję, jak to mówią. Nie atakować, jak atak jakiś na pozycję, tylko takie miejskie [walki], tu wysunąć, tu się strzelić. W różnym układzie [szliśmy walczyć], już zbierali jakoś tam tego, „Idziemy tu”. Tak że jednego dnia w takim układzie, drugiego dnia w takim, w trzecim to gdzie indziej; gdzieś było takie kino Colosseum, no, wjechał czołg, cholera, tu walnął, tu tego, patrzę, niewybuch, parę metrów, pięć metrów, niewypał. No, takie były zdarzenia, że człowiek dwadzieścia pięć razy mógł zginąć.
Był taki starszy troszkę, dostał stracha. Ja z tyłu z granatem szedłem, a on mówi: „Ja nie pójdę tam. Jak chcesz ten karabin, to weź”. O, mam już karabin, no. A skąd on zdobył, to nie wiem. Ta broń to nie była osobista, tylko gdzieś zabrana, gdzieś zdobyta; raz ten dostał, raz ten dostał, raz tamten dostał. Niektórzy umieli się posługiwać, niektórzy nie czyścili tej broni, patrzę, lufa się rozszerzała. No jak to? To trzeba czyścić, przecież to wszystko w tych gruzach. No to takie były walki. Naprzeciw BGK byłem, teraz [Bank] Gospodarstwa Krajowego. I taka historia była, że ten dom był spalony, a Niemcy jak weszli (bo oni przebijali tę trasę Alej Jerozolimskich), to tam strzelali do nas, a my żeśmy tam jakoś, no, nie [odpierali] aktywnie, bo co to – wielkie gmaszysko, mieli tam kilkanaście karabinów maszynowych, jakichś tam wszystkich… Oni siedzieli cicho, bo wie pan, żołnierz niemiecki też zadowolony – jak do niego nie strzelają, to on też nie strzelał. I tak siedziałem i zasnąłem, i później patrzę, a hełm miałem niemiecki, patrzę – puch – coś przede mną tak puknęło. Co jest? Obudziłem się. Bo to na tych gruzach leżałem, ciepłe gruzy były, obudziłem się, a to z przeciwka (ulica taka szeroka) ktoś strzelił. A jak ja spałem, to myśleli, że ja zabity jestem. Jakie zdziwienie było tego faceta, tego Niemca, że ja wstaję i odchodzę. Bo myślał, że ja już jestem załatwiony. No, takie harcerskie podchody.
No tak, tak. Wychodzili na Wareckiej. No, to taki kawał iść [kanałami] to nie wiem, to już chyba całe życie człowiek pamięta. Bo w Muzeum jest taki odcinek, to wie pan co, wszedłem tam, ciemno się zrobiło i strachu dostałem. A wiedziałem przecież, że to jest muzeum, że to, ale jest taki niepokój. Młody organizm, jeszcze to wszystko działało, to jeszcze z zabawy [przejście] na poważne [przeżycie], wojna na śmierć i życie – tak przechodziło się z zabaw harcerskich na walkę.
Ten Górski, tam byliśmy zakwaterowani, ale jak już Starówka padła, [to] zaczęli bombardować z powietrza. Widziałem, [jak] nad dachami lecieli i taka bomba leciała, a ja buch, przewróciłem tam się, [wcisnąłem] pod [gruzy]. Widziałem tego Niemca, pilota, taką czerwoną gębę miał, […] jak nurkował, to mu wszystko do głowy szło. Zauważyłem, co on taki czerwony jest, a jemu ciśnienie tak tu tego, to wszystko do głowy szło. No takie były… Jeszcze człowiek tak się czuł [jak] harcerz. [Na ulicy Górskiego samolot trafił w budynek – mnóstwo ludzi zginęło. Cały budynek zawalił się. Uratowała się garstka].
No, do tego czasu to taka była harcerska: śpiewało się, to to, to owo. No, brali tam nas na zdobycie PAST-y, to tu, to tam, to owo – taka była harcerska [atmosfera], można powiedzieć. Jak sama nazwa wskazuje, SS – Szare Szeregi. [Trzeba głową było ruszać i nie dać się].
No tak, to przeważnie byli koledzy ze szkoły [jeszcze] w tym batalionie, w tej kompanii.
Zbysio Dyl, Wiśniewski, Pawlikowski, Banaszek, Jurek Sokulski. No, to nie żyją już. [To byli najbliżsi].
No tak, to było rozwinięte. Radio było i megafony, takie historie. „Błyskawica”, ta radiostacja, też łapali tę „Błyskawicę”, to było rozwinięte. Był taki entuzjazm, można powiedzieć, niemartwienie się, co będzie jutro. „Hurra!”, hurrapatriotyzm jakby, niespotykany nigdzie i niezrozumiany chyba przez ludzi innych, inne narody. Zawsze „Powstanie? Co to jest Powstanie?”, a Polacy co ileś lat to powstanie sobie fundowali, [tak że trzeba nie czekać na broń, tylko jakoś ją zdobyć i walczyć].
Starsi już zaczęli tak trochę myśleć. No, mówię „starsi”, dwadzieścia parę lat to starsi byli. Już troszkę w tym boju byli zahartowani, trochę już tak poważniej zaczęli [myśleć], co to będzie.
No tak, tam przecież gotowali nam. Te wszystkie [rzeczy], co jeszcze można gdzieś było [znaleźć], jakąś mąkę, starali się do kuchni [zanieść], jakąś zupkę cienką [ugotować], jakąś kaszę zjeść. No i dziewczyny tak patrzyły, takie… W ogóle harcerstwo, można powiedzieć – harcerstwo. [Dziewczęta – bohaterki].
No tak, były, były. Właśnie jak żeśmy z Colosseum tam strzelali do siebie, to taka była: „Ojej, wszystko, te meble… tę dziurę zatkamy”, barykadkę zrobili. Bo to takie były barykadki, to sto metrów przejść to tydzień trzeba było – wystrzelać się tu, tam. Jak w Stalingradzie. Niemcy mówili: „To jest Stalingrad”.
Ksiądz był, tak, ksiądz przychodził. Nie wiem, nie pamiętam, ale zdaje się, że w niedzielę czy coś, czy nie w niedzielę, tak, przychodził, komunia była, tak.
No, tak było, tak było. [Jak trwoga – to do Boga].
Do września to była woda w kranach, dlatego że to Niemcy potrzebowali przecież wodę, to zbombardować, to oni nie będą mieli wody, tak że to tak było. A później pozamykali to wszystko, zdobyli elektrownię, wodociągi i zaczęli to wszystko, wie pan… Te domy to były jeszcze budowane za cara, to Śródmieście, to każdy miał tam studnię. Kiedyś to nie było wodociągów centralnych, tylko każdy dom miał jakiś silniczek czy coś i pobierali później z piwnic wodę [jak ze studni. Trzeba było sobie radzić].
A, no owszem, owszem, nie raz.
No, wie pan, też po harcersku. Bo najpierw przechodziło się tunelem, a później ten tunel to wychodził pod ulicę, to już dotąd [do pasa] była tylko ta barykadka, no i znowu trzeba było tam przelecieć. A ja jeszcze taki byłem ciekawy, bo strzelali, [więc] skąd [strzelali]. Jak przebiegłem, to patrzę, a tam od BGK taki okop był i od czasu do czasu Niemcy puszczali serię. Czy oni celowali, czy dla strachu puszczali, czy coś, to trudno powiedzieć. Ale dużo ludzi przechodziło tamtędy, taka była rzeczywistość.
Nie, nie pamiętam, trudno mi powiedzieć.
Jeszcze tam w tych oknach, w tych wszystkich to siedzieli Niemcy, w BGK siedzieli. Później ja to się śmiałem, że tak w Café Clubie żeśmy [byli], to: „Gdzie ty walczyłeś?” – „W Café Clubie”. – „A później gdzie, w Żywcu?” W Żywcu, bo tam był taki sklep firmowy Żywiec, to też w Żywcu. I później jeszcze tam się śmiałem, jeszcze jakaś tam restauracja [była] i żeśmy tę restaurację zdobywali; raz oni, raz my, takie zabawy. Ta broń – parę karabinów tu i parę tam i jest równowaga już. Wjechał czołg… A bał się czołg wjechać od Colosseum, bo mówili, że mają Powstańcy piaty i tak tylko lufę wystawiał. No ale jak zdobyć taki czołg?
Zbiórka była. Bo najpierw rokowania były i zawieszenie broni, to tu, to tam. Później ludność cywilna wychodziła. Później zebrali tam nas, właśnie od tego [Batalionu] „Kilińskiego”, no i przyszedł jakiś taki [starszy szarżą], patrzy: „Dużo Niemców zabiłeś [z tego karabinu]?” – jego zapytał, a on mówi: „No, nie zabiłem, bo dziesięć minut temu dostałem tę broń do fotografii”.
Proszę pana, ja byłem wtedy ranny, taki kontuzjowany, niedożywiony, bo nikt nie dbał wtedy. Jeszcze jak ta kompania była razem, wszyscy, zorganizowana kuchnia, [to było lepiej], a później wszystko się rozsypało. A co ja jadłem… Można wytrzymać miesiąc czasu, nie jedząc, wodę pić, można. No i wszyscy wyszli z tego Powstania, a tam taki szpitalik był i skąd naraz… Ja nie wiem, ja mówię: „Co to jest, co to będzie, czy tu wezmą kogo?”. Naraz sanitarka niemiecka przyjechała i pakują mnie na leżąco. Ja mówię: „Na leżąco? Nie, po co”. – „Już, na leżąco!”. Bo oni mieli takie nosze. No i uchyliłem tak sobie, gdzie to oni jadą. No, wpakowali paru nas tam. Gdzie oni jadą? Na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim stały wagony i chleb, koc był, bo to był standard ten niemiecki, szpitalny. „O –mówię – teraz już cisza, nie strzelają. Chleb jest, przykryć się kocem można – luksus”.
[Byłem tam około dziesięć dni. Coś nam z jedzenia dziewczyny podrzucały. Skąd one brały żywność – nie wiem]. No, koło dziesięciu dni w tym szpitalu, zanim tam mnie wzięli. A jak oni tam się dowiedzieli? Widocznie kontakt jakiś tam mieli, nie wiem.
Byłem w ogóle obity, ostrzelany, ślepy, bo ten cały gruz mi wpadł w oko. Dobrze, że nie wychyliłem się dalej, bo by mi [trafiło w oko]. W tej bramie (do tej pory ta brama jest [Bracka 18 lub 20]) przechodzę, mówię: „O, ja tu stałem i tam strzelałem”.
Tak, ale później po jakimś czasie to przeszło. Widocznie to takie było nie głębokie oko, tylko… A drugi mój kolega właśnie opiłki dostał, pocisk uderzył i mu oko musieli wyjąć.
No, po jakimś czasie ruszył pociąg, no i jechał. Niemcy, żołnierze niemieccy na nas patrzyli tak jakoś jak na jakieś dziwadła. Można powiedzieć, dziwadła – bo rzucili się w jakieś powstanie z karabinem jednym. Co to za wojsko? No i postali, postali, przyjechali do Sochaczewa. Wieczór był, ciemno. A jeszcze wszedł taki żołnierz niemiecki, mówi: „Ja tu będę – bo ja po niemiecku rozmawiałem, teraz już trochę zapomniałem, ale kiedyś to dobrze rozumiałem – jestem na dwa wagony i mam obowiązek zupę robić gęstą. A ty popilnuj mi tego karabinu, żeby nie ukradli”. No i tak było.
Nie za bardzo. No gdzie ucieknie? Co z tym karabinem zrobi? I proszę pana, tak było, że w Sochaczewie stanął pociąg. Obok ten kolega z tego szpitala mówi: „Ja tu trzysta metrów [dalej] mieszkam, ale gestapo nas wykryło i ja się ukrywałem w Warszawie”. To ja mówię: „To co, zostajesz?”, on mówi: „Nie wiem”. – „Bo ja idę z powrotem”. Na ten chleb, cały bochenek, cholera. No i tu ciemno jest, wsiadać, einsteigen Niemcy tam krzyczą. Bo ja poszedłem aż na rynek z nim i żeśmy zapukali, otworzyli: „A co wy jesteście?”. – „My z Kampinosu”. – „A my z Warszawy”. – „Tak?” No i ja wróciłem, bo miałem pół walizki pieniędzy.
A te pieniądze, to jak Stare Miasto, był Bank Polski i stamtąd wynosili. Za paczkę papierosów płacili – nasi, co tam byli – taki plik „młynarek”, tych pieniędzy papierowych. Mówię: „Tu chleb, mam jeszcze pieniądze, może się gdzieś wymieni. Jadę do tych Niemiec, pierdziu, gdzie ja będę teraz chodził z jakimś karabinem?”. A jeszcze [Niemcy] stali na Bzurze, spytałem się: „A jak tu można dojść?”. Bo rodzice moi tam dziesięć kilometrów u rodziny byli, tak że jak ja bym przeszedł [rzekę], to jakoś bym doszedł [piechotą]. Ale [żandarmi] zatrzymują tych, co mają kenkarty warszawskie. No to ja mówię: „Nie mam”. „Warszawa, na moście »kozły« takie – mówią – stoją, nie można przejść”. No i wróciłem z powrotem. I do niewoli. Jak nas zobaczyli… A my mieliśmy kupę rzeczy ciekawych. Futra były. Ja pół walizki wziąłem… My żeśmy szabrowali na ulicy Widok i Niemcy szabrowali, ci esesmani. Gdzieś tam wykryli magazyn wina, o, to się na nas nie patrzyli. A my do piwnicy w trzech weszliśmy, piwnica taka ładna, obudowana. Ja patrzę, a tam mydło przedwojenne, różne koszule, różne [były] historie. Wie pan, pół walizki zdobyłem.
Już była kapitulacja, tylko jeszcze powoli ta kompania… Batalion „Kilińskiego” z karabinami chodzili według układu kapitulacyjnego jako porządkowi. Patrol szedł niemiecki, tego, my żeśmy szli i mijaliśmy się. Taki układ był, że dla porządku.
Nie, ja to w tym szpitalu byłem. Miałem wysoką gorączkę, ledwo się tam trzymałem, wie pan. I tak żeśmy pojechali do Niemiec i tam nas wyładowali: Zeithain, szpital, lazaret. I przez Łódź jechaliśmy, to też ciekawe, bo mieli nas wysadzić gdzieś tutaj, wie pan, na Radogoszczu, zdaje się. Człowiek się uratował, zobacz pan, bo Radogoszcz podpalili później. Tam mieliśmy wyjść, bo ten burmistrz miasta Łodzi to chciał mieć swoich tutaj, komuś tam przylać… Bo my patrzymy… Bo nas zaprowadzili do tego obozu, taki był otoczony drutami i tam boso stali cywile jacyś, i Niemcy tacy byli pewni. A myśmy się… mówili ci żandarmi, co obok tam przy tych [cywilach stali]… Bo nas tramwajem później wieźli, tramwajem, tu, pod lotnisko. I lotnicy niemieccy przylecieli z kotłem, wie pan. Zobaczyli taką nędzę, że to wie pan… Żołnierz żołnierzowi to nie jest nic winien, kazali mu strzelać, to strzela. Nad nami się zlitowali. Pamiętam, że przez miesiąc nie jadłem, a jak zjadłem tę menażkę, to już się dobrze poczułem.
Tak.
Tam był szpital dla jeńców. I był [też] ruski szpital, oni na trochę innych warunkach trzymali Rosjan, bo nie podpisali [konwencji] genewskiej. No i rozładowali nas tam, [a było ciemno]. Ja rano się budzę, bo to wieczorem [nas przywieźli], budzę się, zasnąłem, a naokoło sami z gwiazdkami – wszedłem do baraku oficerskiego. No i ja mówię: „Ale ja chyba już [tu] zostanę, przecież gdzie ja się będę przenosił. Będę wam trochę tutaj pomocny”. A Niemcy jak [poszabrowali] futra, był jakiś taki Hauptmann, to tak patrzyłem… Bo to takie stoliki ustawiali i w tych naszych walizkach tam gdzieś [grzebali]. A ludzie najlepsze rzeczy brali, wie pan, bo tam zniszczona Warszawa, spalili, no. To tak że oni, [poza tym] co musieliśmy zrobić, to nawet puszczali nas na spacer naokoło obozu, a my żeśmy śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. No ale później powiedzieli, że nie można tak śpiewać, nie można. Bo w Niemczech na przykład Francuzi i Anglicy to były komenderówki takie i chodzili do pracy do Niemców, do warsztatu jakiegoś, stolarskiego [czy innego], bo tam przecież nie było Niemców, bo do wojska brali, to z jeńców. Jeńcy angielscy, Polaków nie puszczali. Ale jakoś mnie puścili: „Bo ja do dentysty wojskowego – mówię – muszę pójść”. I później sam szedłem. Najpierw zaprowadził mnie do tego dentysty. No, takie obozowe [życie] było.
Polscy, z Powstania. A Rosjanie mieli też, ale tam nędza była, nie dawali im za dużo jeść, bractwo umierało tam, ci rosyjscy [jeńcy].
Jak ja tam patrzyłem, na Widok co tak chodziłem, co mówiłem o tym szpitalu takim zapomnianym, to patrzę, kupa była tych zastrzyków jakichś, wie pan. To ja wziąłem garść. I okazało się później… Bo w tym Zeithain, w tym szpitalu jenieckim, lazarecie niemieckim to byli polscy lekarze. […] I proszę pana, później pokazałem lekarzowi, co przychodził na obchód taki, i on mówi: „O, to jest na wzmocnienie. To jest taki [zastrzyk] wzmacniający, wątrobiany”. I ja tym się [leczyłem, tymi zastrzykami], mówię: „O, to niech pan mi da. Niech ja te zastrzyki przyjmę chociaż”. No i tak brałem, może to i pomogło też. Bo jedzenia to nie było za bardzo, kromka chleba, tego – taka nędza.
No, jak powiedzieli, że już wyleżałem się, to [przeniesiono mnie] do obozu Mühlberg IV B, to gdzieś nad Łabą było. A później znowu przewieźli mnie do Torgau. To tam, gdzie Amerykanie z Rosjanami się spotkali. Żeśmy chodzili przez Łabę na drugą stronę. A Niemcy to takie pierdoły niektórzy, to wszystko to taki ostatni sort już brali. My mówimy: „Nie trzeba całym oddziałem chodzić, bo ten most popęka”. I rzeczywiście, wchodziliśmy (nie wierzyłem), jak jednakowo żeśmy szli, jak marszowym krokiem, to tak [aż] chodziło to przęsło. Ja mówię, żeby Niemcy kazali nam takim wolnym krokiem przejść. No, taka ciekawostka.
W Mühlbergu to był duży obóz. I Anglicy byli, Holendrzy… Nawet Holendrzy byli, bo Holendrzy to byli tacy neutralni, oni mieli jakieś… Policja była, to aresztowali tę policję i do obozu przyprowadzili. No, głód był. Sprzedałem płaszcz tam jakoś, żeby kupić dwa bochenki chleba, a wełniany, dobry płaszcz. Takim przybili mnie tutaj Kriegsgefangene, KG.
Tak, na przyczółek po wschodniej stronie Łaby. Mieliśmy zadanie łopatą podważać, znaczy tak jakby kroić łopatą i takie wały sypać. A ruskie tacy głodni byli, że chodzili tak, jak ten Niesiołowski mówi, co się żywił szczawiem – za okupacji to szczaw jedli i oni też szczaw jedli. I co ciekawe, klon też był. Żeśmy naciskali na [pień] klonu i chlup, słodki sok leciał – tak się człowiek ratował. To była komenderówka w Torgau, a w Mühlbergu to kupa ludzi już była, [na przykład] Anglików. Anglicy to grali nawet w rugby, oni mieli paczki [z] Czerwonego Krzyża, nawet grali dobrze dość, z zaangażowaniem.
Amerykanie wyzwolili nas. Tak gonili nas, wie pan. Taki właściwie jeden Niemiec był, to on się przyczepił tak do nas i pytał się, dokąd chcemy iść. A my taki oddział żeśmy niby stworzyli, ukradliśmy z peronu taki wózek do bagażu, no i tak szliśmy sobie gdzieś. Nie wiem, czy ja jadłem, nie jadłem, a skąd jadłem. No, gdzieś tam człowiek podjadał.
Nie, nie, dopiero nas wyzwalali. Z jednej strony szli Amerykanie, a z drugiej Rosjanie, a my tak w środku. A samoloty latały i patrzyły, co to za oddział jest, to my [nosiliśmy] te sztandary amerykańskie, angielskie, żeby nas nie zbombardowali. Zobaczyli, z wysoka to trudno rozpoznać. Aż tu patrzymy – Amerykanie.
Już dalej nie szli, bo tu już Rosjanie, to oni nie szli już na Berlin. Bo ich Stalin przekonał, że Berlin jest bez znaczenia. A oni się tak zaciekawili tymi skarbami, ci Amerykanie. Nie chcieli się też już bić, koniec wojny, tak zostało. Nas wyzwolili. No, jak wyzwolili, Wurzen był, później Grimma, takie [miasto] pod Lipskiem. Dali nam takie żelazne porcje, bo to nie było co jeść, no i tak… Przywieźli nas do Lipska, a później z Lipska, nie wiem, gdzieś tam jakiś obóz był, koszary poniemieckie. No i później trochę uczyłem się, bo od razu Polacy to co – konspirują i uczą się. To już takie tajne nauczanie. No i tak to wszystko wyglądało.
Nawet [była] legitymacja, ale gdzie te legitymacje są, to nie wiem. No, [na] maturę, bo tam był oddział warszawski już, Warszawa. Dawali świadectwa maturalne, na przykład można było maturę tam zrobić. No a później to co ja się będę tułał, z powrotem wracam. No co, trudno, zabiją, nie zabiją, zatrzymają, nie zatrzymają.
Za bardzo nie, tylko [pytali]: „Co robisz?”. – „Ja jadę do Warszawy”. – „No tak, to ja też”. – „No dobra”.
Nie za bardzo. Oni nie mieli sami co tam robić z tymi ludźmi. Kto się dostał, sam przyszedł, to tam przyjmowali.
No tak, gdzieś tak we wrześniu czterdziestego szóstego roku.
No to właśnie w kwietniu żeśmy tak wędrowali. Raz przed Amerykanami nas prowadzili Niemcy, ale w ogóle byli sami skołowani i mówi: „Co wy chcecie? Bo – mówi – ja to już do niewoli”. Daliśmy mu kurtkę, jakąś angielską czy coś i on w tę kurtkę się jakoś [ubrał], jako jeniec był.
Sam nie. To były takie wagony towarowe. Najpierw pod granicę przewieźli nas ciężarówką, ale to nie był wojskowy [samochód], tylko my byliśmy displaced soldiers – nie wiadomo co, tacy bezpaństwowcy. No co ja będę bezpaństwowca udawał? No i tu przyjechałem. Do Węglińca żeśmy przyjeżdżali. Ruskie jak żeśmy przez [późniejsze] NRD jechali, to kazali te chorągiewki zdjąć, taki ruski [się żołądkował]. No i pierwsza stacja była Węgliniec, przez Nysę czy Odrę przejeżdżaliśmy, już nie pamiętam. No i taki stał wartownik, sokista, SOK, Straż Ochrony Kolei, i tak wpadamy dobrze ubrani, z walizkami, [a on]: „Po co wy żeście tu przyjechali?” – ha, ha, pierwsze słowa w Polsce. No a później do Legnicy kazali przyjechać czy nas zabrali, już nie wiem. Tam dali sto złotych, wymieniłem jakąś kawę, neskę, na chleb, na to, na owo, no i przyjechałem do Łodzi, a w Łodzi byli już rodzice.
Nie, tam blisko poczta jest, to za blisko było, bombardowali z tych dział ogromnych, wie pan, kolejowych. Na Hożej [rodzice] byli. Czy to [Niemcom] się opłacało strzelać, takie działa, sześćdziesiąt trzy centymetry średnicy? Naprzeciwko, gdzie rodzice mieszkali, oficyna była, wpadła [bomba], wybuchła i nikogo nie zabiła, bo wszyscy w innej piwnicy siedzieli. Taki pocisk, nikogo nie zabić? Jaka to kalkulacja?
Wie pan, jakiś kolega przedtem przyjechał i ja do Czerwonego Krzyża napisałem. Ja nawet nie wiem, jak to wszystko [było]. Wiem, że napisałem list, oni do mnie napisali i tak się skończyło. I to gdzieś się skończyło parę miesięcy [wcześniej, później? – red.]. Nie namawiali mnie na przyjazd tam z powrotem, „Jak chcesz, to rób”. No i ja postanowiłem przyjechać.
Pyta pan, jak się dowiedziałem, gdzie mieszkają. Wiedziałem, że w Łodzi są, i adres miałem (już nie pamiętam). Tylko wiem, że z Wrocławia jak jechałem, wysiadałem w Koluszkach i w Koluszkach później do Łodzi żeśmy z kolegą [jechali], bo on do Gdańska jechał, do rodziny. Ja patrzę, a przed dworcem ojciec stoi. Ja mówię: „Jak ty się dowiedziałeś? Przecież ja trzy miesiące czy pół roku nie mówiłem, czy ja przyjadę?”. – „Tak mnie coś drgnęło – powiedział – że wysiadłem w Koluszkach” . Wysiadł w Koluszkach i patrzę, na peronie ojciec stoi. I do Łodzi pojechałem, patrzę, mama leci. Powiedział: „Przyjdź na dworzec fabryczny i tam przyjedziemy z Ryśkiem”. Cud, wie pan. Ja to nie mogę pojąć, jak to było, czy oni częściej przyjeżdżali, może mnie tam szukali nad tą Odrą, nie wiem.
No, ojciec znowu zaczął zdjęcia robić.
W Łodzi. Aha, jakiegoś ruskiego na wódkę wzięli… Bo naprzeciwko jakieś NKWD było czy coś. [Otworzyli biura mieszkaniowe i tam przydzielali mieszkania].
Zachodnia 80, to tutaj między [Więckowskiego] a Zieloną. No i on dał tego, że to ten człowiek to jest nasz i trzeba mu przydzielić. Ojciec dostał czternasty numer kwaterunku, bo od razu zaczęło, bo to musieli wydawać, bo bałagan był, ludzie się tam stykali, „To moje, to moje, to ja pierwszy”, takie tam. No i czternasty był. No i to stało. Przyjechał do Warszawy, zniszczone, nie ma nic, całe miasto zniszczone, tam gdzie mieszkaliśmy, no to wrócił z powrotem. A to mieszkanie było ładne, bo to właściciel mieszkał przed wojną, nawet ładne, szkoda.
No bo było zniszczone miasto i zniszczony ten dom, gdzie mieszkaliśmy, spalony. Można się było dostać, ale to by trzeba wyremontować, tam był Czytelnik czy coś. Brak schodów miał – dom był cały, ale schody jakieś zawalone. No i tutaj, wie pan, elektryczność, gaz, sklep – niezniszczona Łódź. Gdzie tu szukać czego.
A tutaj to zrobiłem, tak, tak, maturę. Ale, cholera, już tam, wie pan, mnie przeszkadzali, już trochę… Bo ja nie miałem ubrań, tylko w tym mundurze angielskim [chodziłem], amerykańskie spodnie, tutaj z klamrą. No a gdzie ja kupię? Nigdzie nie mogłem kupić, wie pan, nie miałem pieniędzy. I trochę to nie w smak było tym wszystkim władzom. Tak że najpierw to mnie tam oblali na tym egzaminie maturalnym. No to poszedłem drugi raz, całe przeszedłem te gimnazjum, żeby być na bieżąco, bo to wszystko takie pokręcone było, te nauki, że to wie pan. Tak to przez palce patrzyli.
Na SGH, Szkoła Główna Handlowa. To było SGH, później SGPiS, a trzeci rok to była znowu jakaś tam szkoła wyższa (trzy nazwy były, w każdym roku zmieniali). No i tak skończyłem tutaj. Później zrobiłem magisterkę, to, owo. To nic nie dawało, bo to wszystko biurokracja przecież.
Zakłady Przemysłu Pasmanteryjnego w Łodzi, tutaj na Gdańskiej, [jako] taki zwykły urzędnik. Bo później gonili mnie, wie pan, nie wiem dlaczego, po co. Za dużo było tych ubowców, za mało akowców było, każdy miał swojego anioła stróża. Tak trzydzieści lat tak mnie dawali, wie pan.
A ja wiem? Kazali się meldować w komisariacie, jakiegoś ubowca przydzielili też do meldowania. Szedłem, szedłem, a tu taka mijała [mnie] para, on mówi do tej kobitki: „To ten, to ten, to ten”. Przekazywali mnie. No, wie pan, dwadzieścia parę lat i jeszcze tak być gonionym to już nerwy, dlatego człowiek nerwowy jest.
To był tak zwany zryw, to wszystko decydowało się w godzinach. Jeden pułkownik powiedział: „Już Rosjanie są na Grochowie, już tam tego…”. A to była nieprawda. Mnie się zdaje, że Stalin to chciał, żeby zniszczyć to gniazdo tutaj tych patriotów, żeby nie mieć kłopotu. Wie pan, on dla swojego interesu to robił. Szkoda ludzi, szkoda tych… Bo że miasto, że domy – domy to się tam za ileś lat odbuduje. Szkoda tej młodzieży, tego wszystkiego.
Łódź, 7 czerwca 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek