Nazywam się Jerzy Wardziak.
Przed wojną to ja miałem bardzo mało lat, bo ja urodziłem się w 1924 roku, to jako dziecko, tak jak pamiętam lata wsteczne, takie najdalsze, to jak miałem koło pięciu lat, to rodzice sprowadzili się do Warszawy.
Moi rodzice pobrali się w 1921 roku. Ojciec pochodził ze wsi podwarszawskiej Baranów, natomiast mama pochodziła z okolicy Łaskarzewa. Tam jej ojciec pracował w folwarku jakiegoś dziedzica, no i stamtąd pochodziła. Jak już była mama w takim wieku, że musiała wyjść z domu i iść do pracy, to pracowała w Warszawie, w pralni jako prasowaczka. A mój ojciec jako dziecko był na wsi, jak żyli, tak żyli, ale jak doszedł już do wieku młodzieńczego, to został wezwany do rosyjskiego wojska, to poszedł do wojska i wywieźli go gdzieś aż do Japonii, tam [pojechał] na jakąś wojnę japońską i wrócił dopiero w 1918 roku. Pracował wtedy jako kelner w restauracji na Marszałkowskiej w firmie Boketa albo Bukiet, może to się tak nazywało. Tam pracował jakiś czas. Ponieważ był kawalerem, to dużo nie wydawał, a tam miał dobre zarobki, to jak opowiadał, chciał się pobudować. Zaczyna się od tego, że właśnie nie chciał być na wsi, tak że na wsi rodzice jego to byli bogaci gospodarze, ale ojciec na wsi pracować nie chciał i został spłacony przez swoich dwóch braci. Tak że miał walizkę pieniędzy i liczył się z tym, żeby wybudować sobie dom i założyć rodzinę. I później z tej pracy kelnerskiej przeniósł się do hotelu Savoy, tam prowadził szatnię i jakieś jeszcze chyba zajęcie miał, w każdym razie nazbierał dużo pieniędzy, czuł się bogaty, że będzie budował, i w dwudziestym pierwszym roku poznał tę panienkę z pralni. On przynosił koszule do prasowania, przypadli sobie do gustu i się pobrali. Jeszcze wcześniej to była wojna chyba w dwudziestym roku, gdzie była wymiana pieniędzy, tak że jak on nazbierał tych rubli całą walizkę, a później jak przyszła już Polska niepodległa, to te pieniądze straciły całkiem wartość i z bogatego kawalera zrobił się biedak.
Tak jak ja pamiętam, to rodzice już byli małżeństwem, ja już byłem na świecie, może miałem pięć lat, to wtedy rodzice wynajęli pojedyncze mieszkanie w Warszawie na ulicy Jagiellońskiej i tam się zaczęło właśnie nasze życie. Ojciec nie miał pracy, to teraz co zostało mu tych pieniędzy, to dał jakiemuś majstrowi taką prowizję w Tramwajach Miejskich w Warszawie na ulicy Kawęczyńskiej i za tę prowizję załatwili mu zajęcie i pracował w warsztatach jako pomocnik majstra, jakiś mechanik, taki „przynieś, podaj”. No a później jak się ożenił, to się zaczęło życie stabilizować. Już tam troszeczkę był bogatszy, przeprowadziliśmy się z Jagiellońskiej na ulicę Siedlecką na Pragę, żeby on miał bliżej do pracy. Na Siedleckiej to chyba mieszkaliśmy pod numerem 34, to była podwójna taka kamienica, od frontu była kamienica i oficyna była w podwórzu, właścicielem kamienicy był pan Karwowski, to pamiętam. No a szkoła była blisko, na ulicy Otwockiej 3, więc tam zacząłem edukację. Tam była pierwsza klasa, druga klasa, trzecia klasa, tam była chyba i czwarta klasa, bo później się przenieśliśmy. Jak tam ojciec się troszkę dorobił… Bo bardzo oszczędzał pieniądze, jak już był żonaty, bo koniecznie musi się wybudować. Nie cierpiał tego, żeby mieszkał na komornym, i musiał mieć dom, więc na wydatki domowe dla żony dawał bardzo mało pieniędzy. Idea była taka: wybudować sobie dom, żebyśmy mieli, on i rodzina, żebyśmy nie byli, jak to się mówi, dziadami. Więc żeśmy się przeprowadzili wtedy z tej ulicy Siedleckiej na teren Gocławka. Tramwajarze założyli taką jakby spółkę, że kupili od hrabiego Branickiego duży obszar na terenie Wawra i tam powstała tak zwana kolonia tramwajarzy, Tramwaje Miejskie w Warszawie tym swoim pracownikom dawali te działki. To były takie ze spłatą iluś tam lat, dziesięć lat czy może piętnaście, czyli oni nie byli właścicielami, ale już dostał prawo, że mogli się tam budować. No i zaczęła się budowa. Wtedy przeprowadziliśmy się właśnie na teren Wawra.
W pobliżu tej kolonii tramwajarskiej [przebiegała] ulica Klasztorna, [przy której] była huta szkła. Huta szkła zatrudniała sporą ilość pracowników, dla której wybudowała bloki mieszkalne, które miały inny wygląd, niż obecne bloki, raczej takie budynki bardziej zbliżone do koszarów wojskowych. Dwa bloki wybudowała huta i właśnie w tych blokach ojciec wynajął pojedyncze mieszkanie, żeby na czas budowy miał blisko z domu na budowę, bo jak wrócił z pracy, wziął sobie nocną zmianę w pracy, żeby w dzień przespać się tam dwie czy trzy godziny i na budowę iść, budować dom. No i tam pracowali murarze, cieśle, no i on też tam pracował jako pomocnik cieśli czy murarza, czy tam jakiś inny. W każdym razie idea była taka, żeby ten dom wybudować. I jak tylko stanęły mury, był zrobiony dach, były oszklone okna i były wstawione drzwi, ale jeszcze nie było podłóg, to myśmy już się do tego domu sprowadzili. Było nas wtedy czworo: ojciec, matka i dwoje dzieci.
Miałem brata. No więc jak myśmy się tam sprowadzili, to właśnie poprawiło się nam nie na życiu, tylko tyle że ojciec mógł więcej pieniędzy uzbierać na spłatę i długu, i na budowę. Rodzice postawili tak zwaną kozę, czyli piecyk żelazny z rurami, które wychodziły na zewnątrz, i w ten sposób jakieś dwa lata tam przemieszkaliśmy, aż się dom skończyło. Przyszedł taki okres, że dom był skończony, to było wcześnie, przed rokiem trzydziestym dziewiątym, może to był trzydziesty ósmy, może nawet trzydziesty szósty, bo nawet pamiętam, że jeszcze chodziłem do miejscowości Zielona, która niedaleko nas była, za lasem, do stolarza, żeby przychodził i podwójne okna zrobił, żeby na zimę było cieplej. No to taki był najdawniejszy ten okres, który pamiętam.
Powszechną szkołę to pamiętam, to jeszcze na Otwockiej była, to ja byłem bardzo szczupły. Teraz też nie jestem taki bardzo tęgi, ale właśnie mama mówiła, że jak się urodził drugi brat, to był taki tłusty, ważył cztery kilo, a ja jak się urodziłem, to byłem bardzo szczupły i mama zawsze płakała, że jestem taki szczupły jak śledź, i zawsze, wie pani, tak mi dogadzała, dogadzała, ale to nic nie pomogło. A jeśli chodzi o szkołę, to szkoła była na Otwockiej. Bawiliśmy się głównie na podwórku i na ulicy. Dzieciaki na ulicy grały w klasy. Naprzeciwko był welodrom, były do wynajęcia rowery, małe, duże, rozmaite, to w tym welodromie wynajmowaliśmy sobie rowery i jeździliśmy, no i tak schodził czas, na przykład na wycieczki to… Ta dzielnica Pragi, gdzie była remiza tramwajowa, ulica Kawęczyńska na Pradze, gdzie ojciec pracował, to były takie obiekty większe jak bazylika, którą prowadzą księża salezjanie, była fabryka obuwia gumowego PPG, odgrodzona takim drewnianym parkanem wysmarowanym smołą, no to się chłopaki bawili pod parkanem, w karty grali. W pobliżu były tory kolejowe z Warszawy-Pragi do Otwocka, ale wtedy nie było jeszcze elektrycznych pociągów, tylko pociągi parowe jeździły do Lublina tą trasą. [Tory kolejowe były] na wysokich nasypach i grupy chłopców gdy chciały grać w karty, to chodziliśmy za te wały, za tymi wałami było Zacisze, nikogo nie było, nikt nie przeszkadzał, można było grać w pikuty, grać w karty. No, jak przychodziły na przykład Zielone Świątki, to tam był zaraz za wałami Targówek, taka dzielnica podmokła, mokra, trawy rosły wysokie, to tam chodziliśmy zrywać tatarak, którym ozdabialiśmy swoje mieszkania, swoje domy. Taki był zwyczaj wtedy [na Zielone Świątki].
Z tego okresu wczesnego dzieciństwa to szkoła, wie pani, nie zrobiła na mnie żadnego [wrażenia]. Ja wtedy miałem sześć, siedem, do ośmiu lat. Później rodzice przeprowadzili się do Gocławka, to zmieniłem szkołę, chodziłem do szkoły na ulicy Gocławskiej, to jest w centrum Grochowa. No to tamta szkoła takie zrobiła na mnie wrażenie, bo nauczyciel powiedział tak: „Słuchajcie, chłopcy. Pamiętajcie, żeby nie wyrzucać śmieci przez okno, bo jak tutaj ludzie przyjeżdżają czy przychodzą, to po czym poznać szkołę? Po tym, że jest dużo śmieci”. No więc, wie pani, pilnował tego i myśmy tam sprzątali, żeby koło szkoły nie było śmieci, żeby szkoła była wzorem czystości. To tam chodziłem do tej szkoły chyba tylko jeden rok, na Gocławku, a później jak już mieszkaliśmy na Gocławku, to już chodziłem do szkoły w Wawrze. Szkoła w Wawrze dostała od gminy ogromny teren, na dzisiejsze warunki to większy niż boisko piłkarskie. Szkoła była drewniana, miała dwa budynki. Jeden budynek był od strony ulicy, to się przez długi czas nazywała ulica Płowiecka w czasie okupacji. Jak się nazywała wcześniej, to ja nie wiem. Na Szosę Brzeską ona idzie, Płowiecka idzie do Wawra i dalej przez Wawer, Anin, Miłosna i tak dalej, na te peryferie. Jak już zacząłem chodzić do szkoły w Wawrze, to tę szkołę już lepiej pamiętam, bo miałem już chyba dziesięć lat.
W Wawrze skończyłem szkołę sześcioklasową i stamtąd poszedłem do gimnazjum. To była bardzo przyjemna szkoła, dzieci bawiły się na podwórku w kółko graniaste, chodzi lisek koło płotka, dziewczyny i chłopcy bawili się oddzielnie. Tam do harcerzy się zapisałem. To była drużyna harcerska – ciekawa drużyna, bo harcerze wtedy robili wycieczki. Tam blisko jest do lasu. W czasie okupacji ten las nazywał się Park imienia króla Jana III Sobieskiego, a przedtem to był las prywatny, chyba właściciel cegielni pan Wiencek miał te lasy, to duże takie lasy, ale powiedzmy, las miał szerokość może dwa kilometry. W każdym razie bawiliśmy się na podwórkach głównie. Od frontu, od tej ulicy Płowieckiej szkoła była murowana, tam były takie starsze klasy, młodsze były w budynku drewnianym. Pamiętam nauczycieli, było takie małżeństwo nauczycielskie, nazywali się pan Paluch i pani Paluchowa, uczyli przyrody, rachunków, algebry. Były i lekcje muzyki, nauczycielem był pan Lipski, grał na skrzypkach bardzo ładnie, też młody chłopak. Nam się wydawało, że on już jest stary, ale myśmy mieli po dziesięć lat, a on miał dwadzieścia.
Wybuch wojny zastał mnie właśnie w Wawrze. Dom był już wykończony, mama żeby poprawić naszą sytuację materialną, założyła sklep, prowadziła sklep spożywczy. I właśnie jak wybuchła wojna, ja wtedy w tym swoim okresie młodzieńczym to byłem takim w tym sklepie pomagierem, subiektem. Podawałem chleb, podawałem kartofle, podawałem mąkę, podawałem coś innego, taką byłem mamie właściwie prawą ręką. To chyba trwało od trzydziestego szóstego do wojny. A wojna zastała mnie właśnie [w sklepie] – nalot, samoloty… „O, ćwiczenia”. Wyszliśmy na ulicę przed dom, a tu spadła bomba. Wtedy już było ogłoszone takie pogotowie przeciwlotnicze, że trzeba było na wolnych placach budować zygzakowate rowy, takie przeciwlotnicze schrony. No i właśnie jak usłyszeliśmy, że to nie ćwiczenia, to wtedy do tego rowu schowaliśmy się. To były [wykopy] do pasa, to znaczy nie były jeszcze wykopane [całkowicie]. Pamiętam, jak wpadłem do tego rowu, to nogi mi się trzęsły jak galareta – taki był wielki strach. Samoloty, ich tam było kilka, nie było jakiejś takiej eskadry. Fruwały nad głowami, bardzo się baliśmy. To tam mnie zastała wojna właśnie.
Następne dni tej wojny to były te słynne wezwania przez radio pułkownika Umiastowskiego: „Uwaga, uwaga, nadchodzi koma – tam trzydzieści jeden czy trzydzieści dwa – ogłaszam alarm dla miasta Warszawy”. I były wezwania, żeby opuszczać Warszawę. No i nie wiedzieliśmy, co robić: zostawić dom, opuścić Warszawę? Wyjechać? Nie wiadomo na co. I tak się ważyliśmy jakiś czas, ale jak nasiliły się bombardowania i wiadomo było, że bitwa pod Kutnem przegrana, tam gdzieś jeszcze przegrana, to, tamto, już ludzie zaczęli uciekać, więc postanowiliśmy, że uciekniemy. Ale rodzina nie chciała, ojciec nie chciał uciekać – tu jest jego dom, on musi domu pilnować, nie pójdzie nigdzie. Mama też nie poszła, ja wtedy chyba z bratem uciekliśmy, nie pamiętam, czy na rowerach, czy bez rowerów. Bo wtedy byliśmy tacy zapaleni cykliści, że po obiedzie to na rower wsiadaliśmy i jechało się pięćdziesiąt kilometrów czy sto kilometrów w jedną, w drugą stronę na tak zwany trening. No to była wojna taka i jak uciekliśmy z Warszawy, to właśnie do szosy i szosą, może to droga lubelska albo droga brzeska. I już jak doszliśmy tylko do Anina – a do Anina to było niedaleko przecież, na piechotę pół godziny – była ostrzeliwana szosa przez samoloty niemieckie. Pamiętam tylko jeden samolot, zanurkował i prawie że nad głowami ludzi przeleciał, to my wtedy z tej szosy biegiem szybko wpadliśmy do rowu przydrożnego i położyliśmy się w rowie. Samolot z karabinu maszynowego ostrzelał właśnie te poboczne drogi, no i uspokoiło się. Patrzymy, czy mam rękę, mam nogę, czy jestem cały – jestem cały. No to jak jestem cały, to wstałem i tak przeszedłem przez ten rów, patrzę, czy są jakieś ślady po tym ostrzale. I były ślady, tak jak patrzyłem, to jakieś pół metra od moich stóp były takie wypalone, czarne punkty od pocisków karabinu maszynowego. I powiedziałem: „Dzięki Bogu, udało się. Mogło się nie udać, mogliśmy tu zostać”. No i później wędrowaliśmy, wędrowaliśmy dzień, noc, nie wiadomo [dokąd], gdzie się spało, raz na poboczu, [raz] w rowie, nie w rowie. Pierwsza większa miejscowość to był Kałuszyn. Kałuszyn palił się, po jednej stronie, po drugiej stronie, bo Kałuszyn to za Mińskiem Mazowieckim. Nie pamiętam, żeby Mińsk był zniszczony, ale Kałuszyn pamiętam, że się palił. No to przeszliśmy przez to płonące miasto i za Kałuszynem było stanowisko karabinu maszynowego, stał na trójnogu, obwałowany chyba workami, widać było, ale już przewrócony, i obok karabinu maszynowego leżała załoga zastrzelona albo zabita z samolotu, albo w jakiś inny sposób. A ta fala ludzka uciekinierów szła dalej. I szliśmy tak dalej, jeden nalot, drugi nalot. Gdzieś, pamiętam, pod Siedlcami też był nalot, to uciekliśmy gdzieś w bok, tam po polach włóczyliśmy się, samolot jakiś spotkaliśmy – stał na polu, pilota nie było, ale stoi, to stoi. Poszliśmy dalej. Gdzieś tam widzieliśmy, taki ostrzał był, to schowaliśmy się w takie wysokie kartofle, to po tych kartoflach strzelali, ale jakoś tak, że nas to nie dotknęło.
Szliśmy przed siebie, jak najdalej, wie pani, bo to była taka ucieczka, więc nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, aby z domu, aby od tych ostrzałów. Tak prawie jak to dzisiaj widzimy, co się dzieje z tymi uciekinierami syryjskimi. Doszliśmy przed Siedlce, przed Siedlcami był duży patrol wojskowy niemiecki, takie chłopy jak dęby, z pistoletami. A nas tam było chyba [kilkoro], myślę, bo jakieś cztery osoby się do nas dołączyły i szliśmy. „Gdzie idziecie?”, a my mówimy: „Uciekamy, bo tutaj wojna” czy coś takiego. Oni nas nie zatrzymali, „Proszę bardzo”, przepuścili nas, poszliśmy dalej. Doszliśmy do Siedlec, a Siedlce w płomieniu. Siedlce to duże miasto już, tam były jednopiętrowe, dwupiętrowe domy, wszystko w ogniu, prawa strona, lewa strona – ogień. Myśmy przeszli przez ten ogień i doszliśmy do miejscowości Biała Podlaska i jak już tam dochodziliśmy, to doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu, ta nasza ucieczka, że nigdzie nie ma pewności, czy człowiek przeżyje, a się tuła, nie ma gdzie spać, nie ma gdzie się wody napić (ludzie podawali tam trochę wody), nie ma co zjeść, no i postanowiliśmy wracać do domu. I wróciliśmy, pod prąd, bo jeszcze te fale ucieczki były, ale my już wracaliśmy do domu.
Ale nasz dom już był w innym miejscu, bo jak my wróciliśmy do domu (to było mniej więcej 15 września), to już Warszawa dogorywała, już teren Wawra był zajęty przez Niemców. Otwock, Falenica to już byli Niemcy. Ale nie było zapory, żeby nie wchodzić tam. Nie wiem, skąd miałem informację, że moja mama jest w Falenicy, nie wiem skąd, ale miałem ten adres, i wtedy poszliśmy do Falenicy, spotkaliśmy mamę. I w tej Falenicy przeżyliśmy jakiś czas, dopóki Niemcy nie zdobyli Warszawy. Niemcy zdobyli Warszawę 27 września.
Opowiadali sąsiedzi, że Hitler… Jest taka miejscowość Marysin Wawerski, pod samym lasem i w tym Marysinie Wawerskim jest klasztor sióstr zakonnych felicjanek. Siostry felicjanki prowadziły tam gimnazjum, ich klasztor wybudowały przy pomocy amerykańskich sióstr. Bardzo ładny kościół, lubiliśmy tam chodzić z młodzieżą na modlitwy. Była [tam] wieża i na tej wieży właśnie Hitler sobie zrobił punkt obserwacyjny, stamtąd obserwował, jak wygląda Warszawa, powiedzmy, płonąca, zbombardowana, zniszczona, no to wszystko zobaczył, i gdzie tam wojska… Stamtąd były rozległe widoki, bo wieża była bardzo wysoka.
Jak już Niemcy zdobyli Warszawę, to wtedy z Falenicy mama wróciła z bratem do Wawra. Dom był zniszczony, znaczy nie zbombardowany, ale jedna czwarta domu była rozwalona od pocisków i tam ojciec został, i to wszystko remontował. A jak byliśmy w Falenicy, nie wiem, jak to się stało, ale tam jeździł samochód ciężarowy i nawoływał – ale to nie byli Niemcy – żeby wyjeżdżać do Niemiec na roboty. Ja w tym czasie doszedłem do wniosku, że to ciekawa propozycja, żeby pojechać do Niemiec, zobaczyć, jak Niemcy wyglądają. I nie wiem, jak to się stało, że mama… czy wiedziała, czy nie wiedziała, bo dziś matki są takie kochające dzieci, że to gdzie by dziś dała matka, żeby dzieciak pojechał do Niemiec. Ale tam jakoś, nie wiem, bez wiedzy mamy pewnie, w każdym razie poprosiłem, żeby oni mnie zabrali do Niemiec. Wsiadłem na ciężarówkę i tam było już więcej osób, i pojechałem z tymi ludźmi w kierunku Niemiec.
Nie wiem, chyba nie, jak się zabrałem na tę ciężarówkę i nikt nie wiedział, co się stało. Powiem, jak to było później dalej. W każdym razie mama z bratem wrócili do domu, reperowali ten dom. Po wyremontowaniu domu otworzyli sklep i prowadzili ten sklep, a ja wywieziony zostałem do Mińska Mazowieckiego, a w Mińsku Mazowieckim były koszary kawalerii polskiej i w tych koszarach Niemcy zrobili taki obóz właśnie dla przesiedleńców do Niemiec. Tam dostawaliśmy suchary wojskowe do jedzenia i spaliśmy na dworze. To trwało chyba ze trzy dni. Z Mińska Mazowieckiego przyjechały ciężarówki i zabrały nas do Ostrowi Mazowieckiej, do drugich koszar wojskowych. Tam też jakieś wojska były, piechota chyba. Tam ludzie przynosili nam przez parkan a to masło, a to smalec, a to jakieś jedzenie, bo tam nie dawali [posiłków], głodno było. Z Ostrowy Mazowieckiej przywieźli nas do Działdowa. W Działdowie też były jakieś koszary wojskowe. W tym Działdowie był bardzo wielki głód, ale było ciepło. Wiem, że pod piecem sobie siedziałem, nawet się rozebrałem, ale jedzenie było bardzo marne, tak że byliśmy zawsze głodni i chodziłem na śmietnik koło kuchni i tam sobie coś znalazłem, jakiś kartofel wyrzucony czy kawałek ogórka, czy coś innego, dożywiałem się na tym śmietniku. Tej „sielanki” w Działdowie było ze dwa, trzy dni, przyjechały wagony towarowe i wywiozły nas już teraz do Niemiec, już teraz legalnie do Niemiec wyjechaliśmy. Pamiętam, jak wyjeżdżaliśmy, dotarliśmy do obecnego Olsztyna, czyli do niemieckiego dawnego [miasta] (w Prusach Wschodnich nazywało się Allenstein, to już na terenach niemieckich), to Niemcy grozili, ale dali nam jeść, dostaliśmy śledziki na jakiejś stacji, dali nam taką spleśniałą margarynę. Tak mi smakowała ta margaryna (ja do dziś lubię margarynę), bo byliśmy głodni. Dostałem margarynę, to taka była smaczna, ta pleśń to też była pierwszorzędna. No więc przyjechaliśmy do tego Olsztyna, czyli Allenstein, i w pobliżu torów kolejowych, w pobliżu stacji było takie ogromne pole po wykopanych kartoflach i na tym polu Niemcy poustawiali pewną ilość dużych, wojskowych namiotów. Ile tych namiotów było, to ja nie pamiętam ani ich nie liczyłem, i w tych namiotach nas zakwaterowali. Tam mieszkaliśmy aż do czasu, dopóki nas stamtąd nie zwolnili.
Cały pociąg ludzi był. A w tym obozie to w jednym namiocie było z sześćdziesiąt osób i pamiętam, że był zaduch taki, w ogóle się nie dało oddychać, smród. Ja sobie znalazłem miejsce przy samej ścianie, podnosiłem tę pałatkę taką do góry, żeby było trochę świeżego powietrza, to leciało już trochę zimne powietrze, bo to był wrzesień, październik. Tam mieszkaliśmy w tych namiotach do października, a pod koniec października Niemcy zrobili taką segregację. Dzieci… Bo tam były i kobiety z dziećmi, co popadło – oni wywozili wszystkich i tam byli ludzie młodzi, starzy. Ja wtedy miałem czternaście, piętnaście lat i Niemcy do siedemnastego roku życia zwalniali i od siedemdziesiątego roku, może i od sześćdziesiątego piątego roku zwalniali. No i po przeprowadzeniu tej selekcji do odpowiednich namiotów, młodzi tu, starzy tam, a ci zdolni do pracy jeszcze gdzie indziej, no i ten obóz tak się tam dla mnie zakończył. Ale był bardzo duży głód i wie pani, ja z tamtego obozu to zapamiętałem taką rzecz: Było dużo ludzi starszych, nałogowych palaczy. I jak dostaliśmy kromkę chleba i czarną kawę (tylko kawa to nie była taka ziarnista, tylko jakaś taka z buraków czy z cykorii, czy z czegoś jeszcze innego), taką chochlę kawy na śniadanie, kromkę chleba, no to ci nałogowi palacze oddawali za tak zwanego dyma czy za papierosa jedzenie. To po paru dniach to na takich blatach jak te stoły wynoszono tych nieboszczyków gdzieś pod lasek i człowieka nie ma.
Niczym. W Allenstein to ja miałem wtedy piętnaście lat. Niczym się nie zajmowałem, siedziałem tam, chodziłem po zupę, zjadłem zupę i co tam, poszedłem na śniadanie, bo było śniadanie. To wszystko odbywało się na gwizdek – kolejka po zupy, kolejka po chleb, a tak to siedziało się pod tymi namiotami i czekało się na dyspozycję, co tam ma się z nami stać. No i doczekaliśmy się tej selekcji, że mnie właśnie zwolnili i ja wtedy przyjechałem do domu.
Przyjechałem do domu, do Wawra, tak. Wywieźli nas z Allensteinu, przywieźli do Nowego Dworu Mazowieckiego pociągami, a z Nowego Dworu Mazowieckiego nie było już komunikacji, tośmy przyszli własnym pomysłem. Jedni na piechotę, ktoś tam się gdzieś doczepił, w każdym razie ja wracałem na piechotę.
Do Warszawy, do Pragi doszedłem. Na Pradze życie, bazarów, wszystkiego, ludzie tu bajgle sprzedają, a tu, wie pani… Żołądek piszczy, jeść się chce, a tu takie ciasta sprzedają przed bazarem. Boże, jak ja chciałem ukraść tego bajgla i zjeść. Ale się bałem, że zaraz mnie pobiją. No i musiałem się udać na Grochowską i Grochowską żeby pójść do domu. A wtedy tramwaje były inne niż teraz. A wzdłuż ulicy Grochowskiej chodziła kolejka wąskotorowa. Ona chodziła od miejscowości Marki do mostu Kierbedzia, przy moście Kierbedzia wzdłuż Wisły szła, tam nad Wisłą, tu, jak obecnie stadion jest, był przystanek, wtedy się nie nazywał Stadion chyba, tylko Warszawa-Praga albo coś takiego. No i kolejka szła do Wawra i do Otwocka, do Karczewa, i ja się na tę kolejkę przyczepiłem i tą kolejką dojechałem do Wawra. No i przyszedłem do domu na piechotę, zawszony, obdarty, głodny, brudny. Mama była w mieszkaniu. Jak mnie przywitała, to się popłakała. Jak ja wróciłem do domu, to był 1 listopada, Dzień Wszystkich Świętych. Pogoda była okropna, padał śnieg z deszczem, zimno, pogoda taka w pobliżu zera, okropnie byłem zmarznięty. Jak przyszedłem do domu, to nareszcie byłem szczęśliwy, że już wreszcie jestem w domu. No i to powitanie z mamą było nadzwyczajne. Powitania z ojcem nie pamiętam, ale myślę, że może był w pracy, może, ale jakiejś wielkiej czułości ojciec nie przedstawiał.
No i to, proszę pani, był listopad i tak listopad nam zszedł. Nie pamiętam, czy mama ten sklep prowadziła już, czy już uruchomiła, czy jeszcze go nie uruchomiła. W każdym razie później był ten sklep uruchomiony i on był naszą podstawą egzystencji. Tak jak pani pytała, z czego myśmy się utrzymywali, to się utrzymywaliśmy właśnie z dwóch źródeł. Jeszcze ojciec pracował, już się starał o emeryturę, myślał już o tym, żeby pójść na emeryturę, a ten sklep był właściwie taką podstawą egzystencji. No, tam się ojciec starał, sprowadzał węgiel, to byliśmy z powodu sklepu dosyć zasobni, bo na wojnę to zgromadziliśmy zapasy cukru, mąki, węgla, drzewa, nafty, tak że wojna nas nie zastała w stanie takim, że nic nie mamy. Raczej jeszcze rozdawaliśmy.
Listopad zszedł, przyszedł grudzień, Boże Narodzenie, choinka. Wszystko było pięknie, ładnie. I trafiło się tak… Przyszedł ojciec, chyba pracował w nocy na zmianie, przyszedł rano o jakiejś siódmej godzinie, my wstaliśmy wcześniej, może o wpół do siódmej. [Mieszkania] już były odszykowane, ale jeszcze dużo brakowało, sprzętów nie było… Można powiedzieć, bida z nędzą, ale tak się dorabialiśmy. Przyszedł ojciec z pracy, mama zrobiła śniadanie… Śniadania robiliśmy w kuchni. Mieliśmy w tym domku dwa pokoje, jedno pomieszczenie sklepowe, kuchnię, łazienkę i przedpokój. Dom był narożny, na rogu dwóch ulic, jedna ulica nazywała się wówczas Kmicica, druga nazywa się Szumna, Szumna od tego, że za następnymi działkami były tory kolejowe i tam stale był hałas. I jak tak siedzimy przy śniadaniu, stół do śniadania był przystawiony do okna, siedzimy przy stole, mama, tata, ja, brat, patrzę… Śnieg leżał wtedy, 27 grudnia śnieg leżał. W trzydziestym dziewiątym była bardzo ostra zima, mróz trzydzieści parę stopni, to ludzie, co w pobliżu mieszkali, to pół lasu wycięli. Teraz na tym miejscu jest cmentarz. Pół lasu wycięli i wtedy dużo ludzi się utrzymywało z handlu drzewem, żeby wiązkę drzewa na placu Szembeka [sprzedać]. Wyszedł, sprzedał wiązkę drzewa, kupił sobie chleb. Godzina siódma rano, patrzę: biegnie ulicą Szumną mężczyzna w białej koszuli, w kalesonach i boso. Co się dzieje? Patrzę, zaraz biegną za nim inni ludzie – w bieliźnie, nie w bieliźnie, ubrani, kobiety rozczochrane. Co się dzieje? Wyszła chyba mama dowiedzieć się od sąsiadki, co tam się dzieje. Okazało się, że 27 grudnia w pobliżu stacji kolejowej Wawer… Tam była wąskotorowa kolejka, to ona miała większe powodzenie niż kolej elektryczna. I tam były dwie restauracje. Do jednej z tych restauracji przyszli Niemcy na piwo i tam trafiło się, że spotkali jakiegoś osobnika z pistoletem, i tym pistoletem zastrzelił Niemca. No więc jak to się rozniosło, to Niemcy od razu tam zrobili [obławę]. Chodzili po domach, w nocy chodzili po domach, w najbliższej okolicy (to była ulica Widoczna) i tam patrzyli. Jeżeli ktoś miał buty mokre lub zaśnieżone, to go zabierali, a jeżeli nie, to go zostawiali. W każdym razie nazbierali 127 czy 130 osób, wyprowadzili na ulicę Widoczną pod parkan, postawili karabin maszynowy i wszystkich rozstrzelali. I jak się to rozniosło po okolicy, to teraz ludzie wychodzili z łóżek i prosto przed siebie, gdzie tam było, jeden w lewo, jeden w prawo, w każdym razie uciekali, większość uciekała do Warszawy. Myśmy też uciekli, całą rodziną uciekliśmy do ojca, do pracy, żeby tam się skryć. No ale w dzień się okazało, że Niemcy [zaprzestali aresztowań] i wróciliśmy do domu. I mama mówi tak: „Przecież brat miał dzisiaj dentystę i pojechał do dentysty”, to znaczy poszedł, żeby kolejką pojechać do Warszawy. Tam koło uniwersytetu była lekarka, która przyjmowała takich pacjentów, pracowników rodziny tramwajarzy, pani doktor Gartkiewiczowa, i on miał wizytę. Pobiegła tam szukać między tymi nieboszczykami swojego syna. Szukała, szukała i tam wiele osób już było, już się tam zrobiło całe zgromadzenie. No ale nie znalazła. Okazało się, że [rano nie było już aresztowań] kolejką pojechał [do Warszawy], no i ominęła go ta katastrofa, więc mama wróciła. Później się wszystko jakoś tak wyjaśniło, wróciliśmy z tej remizy tramwajowej do Wawra, no i życie zaczęło się już tak trochę normalizować.
Tak, ja później całą okupację [pracowałem]. Chodziłem do szkoły po wojnie. Ponieważ ojciec pracował w tramwajach, to tramwaje miały bezpłatne gimnazja, nazywało się gimnazjum miejskie. Miałem [bezpłatną] szkołę, miałem [bezpłatny] tramwaj i chodziłem właśnie do gimnazjum imienia generała Jakuba Jasińskiego na Pradze, na ulicy Skaryszewskiej.
Jak miałem piętnaście lat, to poszedłem do gimnazjum, do Jasińskiego, czyli to było przed wojną, znaczy tuż przed wojną, bo wojna we wrześniu była, prawda. Dwie klasy skończyłem przed wojną, bo pamiętam, że myśmy z tego Jasińskiego, to jak był na przykład 3 maja albo święto narodowe 11 listopada, to cała szkoła ustawiała się, byliśmy w mundurkach, tarcza niebieska albo czerwona, ustawialiśmy się w czwórkach i z orkiestrą, z dyrygentem z batutą szliśmy do kościoła Świętego Floriana. Dwa lata przed wojną chodziłem do pierwszej i do drugiej klasy [gimnazjum].
W czasie okupacji to zamknęli szkołę Jasińskiego i była wtedy zrobiona taka filia jak gdyby Jasińskiego na Konopackiej, szkoła była pani Haliny Rzeszotarskiej i ona nam tę szkołę udostępniła. I tam pewnie byłem rok czasu, a później tę szkołę Niemcy zamknęli i nie było wolno mieć gimnazjum ogólnokształcącego. Wtedy pod szyldem szkoły technicznej przeniosła się ta szkoła nasza gdzieś na plac Trzech Krzyży, może do tego gmachu głuchoniemych. Nie kojarzę dobrze, w którym gmachu to było, ale wiem, że na placu Trzech Krzyży. I tam chyba rok czasu chodziłem, do tak zwanej technicznej matury, czyli trzecia [klasa], do czterdziestego czwartego roku. Bo w czterdziestym czwartym roku to ja już byłem technicznym maturzystą, skończyłem technikum budowlane w czterdziestym czwartym roku właśnie.
Nie, miałem tylko takie zdarzenie jeszcze z Niemcami. Poszedłem z chłopakami na ryby nad Wisłę, przyszło takich trzech młodych wermachtowców, któryś mnie tam trzasnął w ucho. Może przez to później zachorowałem, może mi coś tam pękło w uchu. W każdym razie miałem taką przygodę, ale jakichś specjalnie takich [zdarzeń nie pamiętam], musiałbym się zastanowić. Tamtych wszystkich nieboszczyków przenieśli, bo w lesie został zrobiony cmentarz ofiar wojny i tam zostały przeniesione [wszystkie ciała]. A tak to raczej nie, nic takiego na moim życiu nie [zaistniało].
W konspirację ja zasadniczo zaangażowany nie byłem. Tylko było, proszę pani, tak, że w szkole, do której chodziłem… To znaczy ja chodziłem do tej szkoły budownictwa lądowego i wodnego w gmachu [Wydziału] Architektury [Politechniki] Warszawskiej. Jak zobaczyłem zdjęcia tych chłopców, to my byliśmy już dorośli mężczyźni – mieliśmy już po dwadzieścia lat, to chłopy na schwał. Ja osobiście nie byłem zaangażowany w konspirację, natomiast w tej klasie szkolnej to byli chłopcy, na przykład był taki Eugeniusz Kaczyński, który należał może do grup dywersyjnych, bo brał udział w wysadzeniu pociągu pod Celestynowem, był taki mój kolega Eugeniusz Pilc, który zaangażowany był w Szare Szeregi i brał udział w podpaleniu stacji obsługi karetek wojskowych i samochodów na Woli w Auto Union, taka była stacja [obsługi samochodów]. A mnie natomiast taki kolega z klasy Darek Rogowski mówił, żebym się zapisał do Armii Krajowej. Ja odpowiedziałem: „Dobrze, dlaczego nie?”. No to on nam zorganizował takie spotkanie z kimś, żeby zaprzysiężyć mnie, i umówił spotkanie w kościele [Franciszkanów] na Starym Mieście […]. Zaprosił mnie, byliśmy w kościele i wtedy mnie zaprzysięgli, poprosili o przysięgę, o pseudonim. Przyjąłem pseudonim Walter, dlatego że kiedyś był u mnie w domu taki pistolet, chłopaki przynieśli, Walther, to wtedy myślę sobie: „Walther to broń, no to jako broń”. No i właśnie na tym zaprzysiężeniu skończyła się moja przygoda z organizacją. Nie miałem żadnych zleceń, żadnych szkoleń, żadnych ćwiczeń, żadnych propozycji na przykład przeniesienia tam tego i owego gdzieś.
To było może na miesiąc przed Powstaniem, a może więcej, bo może to było jeszcze, kiedy był rok szkolny, kończył się w czerwcu. Bo to chłopaki ze szkoły mnie do tego namówili, to chyba mogło być nawet w okolicach czerwca, tak że to było niedługo przed Powstaniem, w tym samym roku, co było Powstanie, tak.
Miałem, „Biuletyn Informacyjny” był częstym u nas w domu gościem, ale kto go przynosił… Chyba któryś z kolegów albo któryś z braci. W każdym razie miałem dostęp do „Biuletynu Informacyjnego”.
Myślę, że nie. Moja najbliższa rodzina to był ojciec, matka i, powiedzmy, brat. Mama to była zapracowana kobieta, ojciec też zapracowany, tak że myślę, że nie. Natomiast koledzy szkolni to tak.
Powstanie Warszawskie zastało mnie… Jak ja wtedy zagubiłem się na placu Zawiszy, to przyszedłem do Śródmieścia.
No więc właśnie ja jak się zagubiłem w tej drużynie, która miała iść na Wawrzyszew i zdobywać lotnisko, to nie wiedziałem, co mam zrobić ze sobą, więc postanowiłem wrócić do Śródmieścia i włączyć się do któregoś oddziału i w tym celu z placu Zawiszy przyszedłem na skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej i tu właśnie zastał mnie sygnał alarmowy Powstania. Więc na sygnał syren – już było słychać strzały w Śródmieściu, więc popłoch powstał – ludzie zaczęli chyłkiem uciekać. Ja udałem się do takiego pasażu, który był koło ulicy Widok. Tam jakieś sklepy były, coś takiego, no i tam takie podcienie, wystawa, tam się zatrzymałem. Koło mnie zaraz też przybiegł jakiś wermachtowiec zielony, stanął koło mnie i staliśmy tak ramię w ramię. I tak myślałem sobie: „Jakby tak zabić takiego Niemca?”. Miałem plecak, mama mi dała bochenek chleba, pęto kiełbasy, nóż kuchenny, żebym miał czym kroić. Ale te myśli mnie szybko odeszły, bo myślałem sobie: „Nie dam rady”. Sygnał ucichł, wszyscy się rozbiegli i ja wtedy poszedłem… Właśnie tak pomyślałem sobie, że strzały z tamtej strony, [więc] poszedłem w stronę placu Napoleona, poszedłem Marszałkowską. Przy Marszałkowskiej już strzały szły, już tam w Alejach Jerozolimskich były strzały, już słychać było kanonadę wszędzie. Poszedłem do Złotej, Złotą poszedłem w stronę kina Palladium, tam już było duże zgromadzenie. Kino Palladium było oczywiście nieczynne, ale były otwarte wrota takie do podziemi, tam dopiero działy się te rzeczy – tam było pełno mężczyzn, byli z bronią, bez broni; tam wykuwali przejścia podziemne między piwnicami, pomiędzy sąsiednimi blokami to takie były całe korytarze długie. No i ja na Jasnej, to już róg był, tych partyzantów czy tam bojowców, już było dużo, już widać było, że tam walka wre. No i wtedy ja widziałem takiego młodego mężczyznę w oficerkach, pomyślałem sobie, że to jest jakiś dowódca, i się zgłosiłem do niego. Powiedziałem mu, że: „Ja się tu zagubiłem ze swojego oddziału i chciałbym się włączyć do pańskiego oddziału”. On mnie pyta, jaki ja mam pseudonim i czy mam broń. Ja powiedziałem, że broni to nie mam. „Jak nie masz broni, to ja cię nie potrzebuję”. No i zostałem zwolniony niejako z tego posterunku na Jasnej.
No i oczywiście to wszystko w czasie trwa, zrobiła się szarówka. Dylemat taki mam, co tu robić? No i sobie uświadomiłem, że mam rodzinę – siostra mojej mamy miała mieszkanie na ulicy Zimnej koło Hali Mirowskiej, tam mieszkała, wujek był mechanikiem. Pomyślałem, że pójdę do nich, przenocuję, a co dalej będzie, to nie wiem. No i tam poszedłem, dostałem się do tej Hali Mirowskiej, dostałem się na tę Zimną, trafiłem do nich, byli w domu. To już tam był ruch taki, komendant ulicy zażądał budowy schronów przeciwlotniczych, a na Elektoralnej, budowy barykady – już taki ruch był wojenny. No, przyszła noc, tam przenocowałem. Następnego dnia alarm lotniczy, no to żeśmy uciekli do piwnicy i wszyscy się schowali. No, jak były te bombardowania, nie trafili – dobrze. Później okazało się, że Hala Mirowska się pali, no tośmy tam wszyscy poszli, straż przyjechała, gasili. Myśmy też poszli tam coś pomóc, ale wielkiej pomocy to nie było. Później znowu przyszliśmy do domu.
Następnego dnia znów bombardowanie. Trafiło się, że bomba akurat trafiła w ten dom, w którym byliśmy. Myśmy byli w piwnicy, bomba trafiła w dom, dom zapadł się cały. Piwnice się zatrzęsły, mury się zabujały tak jakby na karuzeli, no i ściany, które się zawaliły, wytworzyły ogromne ilości takiego pyłu wapiennego. Wszędzie był wtedy ten pył, że nic nie było widać – ciemność, światła nie było, świeczki też nikt nie miał. Ludzie patrzą, czy ma rękę, czy ma nogę, pytają się: „Ty żyjesz?”. Ten żyje, ten żyje, ten żyje. Okazało się, że wszyscy żyją, że nikt tam, powiedzmy, nie został zasypany. Sprawdzili, czy można wyjść. Okazało się, że schody były do wyjścia dobre, niezasypane, no to po kolei, po kolei wszyscy zaczęli wychodzić na ulicę, odetchnąć powietrzem. Co tam się działo, to trudno mi powiedzieć, w każdym razie wyszli na ulicę.
No a wojna trwała. Już walki szły tam ulicą Wolską, coraz to bliżej, coraz bliżej. Słychać było, że Niemcy biorą ludzi na żywe tarcze, bo tam był atak na Ogród Saski, że biorą ludzi z domów przed czołgi, żeby po prostu partyzanci nie strzelali. Już się zaczęło wypalanie ulicy miotaczami płomieni, no i wtedy jak zaczęły się te bloki już tutaj palić, to wtedy ktoś zarządził, że trzeba wychodzić z domów, opróżniać trzeba domy, bo się domy będą zawalały; trzeba opróżnić domy i wyjść na place. No ale z kolei jak myśmy wyszli na te place, patrzę, sąsiedni dom też był zawalony, piwnica zawalona, z okienka piwnicznego wystają ręce i ludzie wołają: „Pomocy! Ratunku! Nie możemy wyjść!”. No ale ci, co wyszli na ulice, to nie byli w żadnym stanie wrócić się i gołymi rękami odkopywać, więc poszli dalej.
W tym momencie, jak ja wychodziłem, to nikt nie pomógł. Wie pani, to była tragiczna sytuacja, bo nasz dom był zwalony i sąsiedni był zwalony, to sobie dzisiaj trudno wyobrazić, jakie to kupy gruzu z takiego domu są. No i taka kupa gruzu wielka, a tam, powiedzmy, na dole, na szosie, tam gdzie chodnik, z okienkiem jest ręka, [człowiek] woła: „Pomocy!”. Nie było żadnej szansy, żeby komuś pomóc. Zresztą nie wiadomo, może później… Ale później też chyba nikt nie dał pomocy, bo Hala paliła się, palił się jeden budynek, później zaczął palić drugi budynek; tu ludzie, cywile zostali uformowani w szeregi i wymarsz Chłodną do Wolskiej, Wolską do kościoła i tam… Właściwie dla mnie tam był koniec pobytu w Warszawie, bo tam każdy jak wyszedł na tę ewakuację, to miał jakiś tobołek, coś w tym tobołku, a to żywność, a to ubranie. Na przykład mój wujek jak wyszedł, to się ubrał w kożuch, a to był sierpień, przecież gorący dzień. Założył kożuch, bo mówi: „Będzie zima, to jak ja będę wyglądał?”. No, w każdym razie nie miał nic, tylko kożuch zabrał. Ja miałem plecak, w którym miałem ten bochenek chleba, pewnie nadgryziony albo i kawałek zostało, no i tak poszedłem.
No i jak doszliśmy do tego kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej, to już była warta, już tam byli żołnierze, już kazali te wszystkie bagaże rzucić przed kościół, przez bramę i tych wszystkich ludzi na teren kościelny ładowali. „Na teren kościelny, na teren kościelny!” Ja też byłem w tej grupie, co na teren kościelny trzeba tam było iść, no ale któryś z tych wojskowych wpadł na taki pomysł, że ta ulica tymi bagażami jest tak zablokowana, że się robi taki korek, że nie mogą ludzie przejść, że trzeba te bagaże sprzątnąć. No więc wycofali nas z tego terenu kościelnego, tam jakąś grupę dwudziestu osób i kazali te bagaże sprzątać z ulicy Wolskiej na tereny kościelne, no i myśmy te bagaże przenosili tak. Jak już było wszystko sprzątnięte, to kazali nam się włączyć do takiej grupy, co szła Wolską w stronę Pruszkowa. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to jest [droga] do Pruszkowa, tylko naprzód, a już od ludzi się dowiedzieliśmy wtedy, że podobno przyszedł rozkaz z dowództwa niemieckiego, żeby już ludzi nie rozstrzeliwać. Bo tam [Niemcy] brali za kościół i ludzi rozstrzeliwali. Ja tak myślę, że ja też bym tam trafił pod jakąś kulę, ale ponieważ ktoś tam kazał bagaże zbierać, to poszedłem zbierać bagaże. A ile tam ludzi rozstrzelili… Tam, gdzie teraz jest plebania, to był pod parkanem karabin maszynowy i po nich.
Nie, ja nie widziałem. Byłem na terenie kościelnym, byłem i nawet za kościołem. Byłem w kościele, widziałem, ile tam było ludzi, jaki tam był straszny tłok, jaki tam był straszny smród – ludzie na ołtarzu, nie na ołtarzu, wszędzie byli. Tylko pewnie nas tam wycofali później do sprzątania bagaży i myśmy te bagaże sprzątali, to później włączyli nas do brygady, do kolumny maszerującej i wymaszerowaliśmy do Pruszkowa.
Wyglądało to w ten sposób, że po Powstaniu Warszawskim znalazłem się w Pruszkowie w obozie przejściowym dla osób z Powstania Warszawskiego. W Pruszkowie są takie warsztaty naprawy wagonów kolejowych. Duże hale, tam tych hal może było ze trzy lub cztery, i do takiej hali nas tam wprowadzili. Brama otwarta była, wchodziło się przez szeroką bramę. Nie wiem, czy był wartownik, czy nie było, raczej widziało się siostry zakonne albo sanitariuszy w białych kitlach, już tam coś robili. Więc weszliśmy na taką halę, no i na tej hali ludzie się kręcili, jeden w tę, drugi w tamtą stronę, taki był tam ruch. W jednej hali, drugiej, trzeciej. Dużo ludzi tam wychodziło. Na przykład moja teściowa tam była też, ale ja jej nie znałem, jeszcze nie była moją teściową, tylko właśnie mówiła, że miała znajomą siostrę, taką sanitariuszkę, [która] dała jej biały fartuch, ona założyła biały fartuch i wyszła za bramę. [Dzięki temu uniknęła] wyjazdu do Niemiec. No a ja byłem w tych halach i później, jak przyszło może po dwóch dniach polecenie, że wyjeżdżamy, pociągi towarowe były podstawione i do wagonów towarowych kazano nam wejść, weszliśmy. Ile tam było tych osób w wagonie, [nie wiem], w każdym razie mniej niż na Syberię. Nie było takiego tłoku, że tam, powiedzmy, jakiś wielki ścisk – tego nie było. Może było trzydzieści osób.
Każdy wagon był pełen, nie było pusto, drzwi może były zamknięte, ale nie były zakratowane, okienka nie były zakratowane. Tak że jak pociąg zwalniał, to niektórzy, odważniejsi, przez okienko wychylił się, spuścił się z wagonu pod wagon. Niemcy jak zobaczyli, że ktoś ucieka, to strzelali. Jednego zabili, jednego nie, jednym się udało, jednym się nie udało. W każdym razie trochę ludzi, myślę, uciekło, ale ja nie miałem odwagi, żeby się pod wagon spuścić i tam uciec. Myślę sobie: „Pod podłogę się spuszczę, wpadnę do rowu, to mnie tam w tym rowie zastrzeli”. No to bałem się. No i pojechałem do samych Niemiec.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 15 grudnia 2015 roku w Warszawie.
Nazywam się Jerzy Wardziak, urodziłem się 18 marca w 1924 roku w Warszawie. Jestem z wykształcenia magistrem nauk technicznych i inżynierem elektrykiem.
Po Powstaniu Warszawskim znalazłem się w Pruszkowie w obozie przejściowym, dla osób z Powstania Warszawskiego. Po kilku dniach pobytu w Pruszkowie podstawiony został długi pociąg towarowy, do którego poproszono, żebyśmy weszli. To były wagony pootwierane. I wtedy cały tłum ludzi, który się tam znajdował, kilka tysięcy, zaczął oblegać te wagony, no i dostawało się. Ten pociąg był strzeżony. Co kilka wagonów były budki wartownicze i tam stał wachman z pistoletem czy karabinem, i pilnował, czy ktoś nie ucieka z tego pociągu. Ponieważ było tak, że jak pociąg był na zakręcie albo gdzieś pod semaforami, to zwalniał i wtedy była możliwość ucieczki. W takim wypadku, których było kilka, ci wartownicy strzelali i jednemu się udało, drugiemu się nie udało.
Ten pociąg wywiózł nas… To była jazda dosyć dla nas nieprzyjemna, bo właściwie wyjeżdżaliśmy, to były obecne tereny Polski, bo to były tereny Dolnego Śląska, ale niemiecka ludność, która jeszcze nie była stamtąd ewakuowana, to nam wygrażali – nie byli sympatycznie nastawieni do uciekinierów z Warszawy. Dojechaliśmy do miejscowości Mittelwalde, to jest w obrębie Doliny Kłodzkiej. Tam był budynek, coś w rodzaju stodoły, to był taki obóz przejściowy z ceglaną podłogą i tam ludzie byli… Pociąg był rozładowywany stopniowo na rozmaitych stacjach. Ja tego nie widziałem, ale do takiego Mittelwalde to dojechało, powiedzmy, nie więcej jak dwieście osób. Tak że tam zatrzymaliśmy się w tej stodole, nie było pryczy, spaliśmy na słomie, bo to było po żniwach. No i tak jeden dzień, dawali nam na śniadanie tak zwaną melzupę, czyli zupę zrobioną z mąki mieszanej z wodą, była biała jak mleko. I to mieliśmy na śniadanie, później mieliśmy na obiad, później mieliśmy na kolację. Tak było ze dwa dni. Później wypytali nas, jakiego jesteśmy zawodu, i odpowiednio tam ludzi kierowali na takie prowizoryczne, tymczasowe zajęcia. Ponieważ docelowo przyjeżdżać mieli przedsiębiorcy z okolic i wybierać sobie fachowców do swoich zakładów pracy. Na mnie wypadło początkowo, że kazali mi sprzątać cmentarz, a to tam zielsko wyrwać, a to śmieci pozbierać – takie przechodnie zajęcia były. Później mnie wachman taki wypytał, kim jestem z zawodu, powiedziałem, że jestem technikiem budowlanym. O, to się ucieszył bardzo, mówi: „To świetnie, to mam dla pana dobrą robotę. Proszę, tu są cegły, niech pan weźmie te cegły i niech pan wyszlifuje tu ładnie podłogę w tym pomieszczeniu”. No i miałem zajęcie. To tak trwało jeden, dwa dni i później przyjechali przedsiębiorcy, ustawili nas w szeregu i tam wywoływali, jakich potrzebują fachowców, i jeżeli tacy fachowcy się zgłosili, to wachman kazał im wystąpić i ten przedsiębiorca ich zabierał do samochodu, i wywoził do siebie, do zakładu. Ja byłem na tym wyjeździe ze swoim wujkiem, miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, on miał pewnie ze czterdzieści pięć, był ślusarzem-mechanikiem, więc podaliśmy się obaj, że jesteśmy ślusarze. Więc jak ślusarze, to się zgłosił właściciel warsztatu samochodowego i powiedział, że potrzebuje ślusarzy. W związku z tym nas wybrali z tego szeregu i pojechaliśmy do obecnej Świdnicy, dawnego miasta Schweinitz, on tam nas zakwaterował w swoim jakimś tam lokum i mieliśmy u niego pracować.
Następny dzień to już był w Schweinitz. Ten pan nazywał się Krauze, właśnie zaznaczę, bo był ze znaczkiem NSDAP. Bo wtedy to już Niemców nie było normalnie zdrowych, tylko tam byli sami inwalidzi albo oddani naziści i on był jednym z nich. Więc właśnie miał swój kantorek i tam… Więc w tej fabryce, czyli w tym zakładzie naprawczym samochodów, pracowało pięciu jeńców wojennych francuskich, pracowało dwóch Niemców z większej odległości od Świdnicy, no i my dwaj mechanicy samochodowi.
Traktowani byliśmy dobrze, nawet powiedziałbym, że bardzo dobrze. W Warszawie w czasie okupacji polikwidowane były szkoły ogólnokształcące, do których chodziłem, a zostały zamienione na szkoły zawodowe. To jak chodziłem do szkoły zawodowej, praktykowałem w państwowej fabryce optycznej jako frezer, to tam nikt nie dbał. Wie pani, jakie miał ubranie, to takie miał, w takim chodził, jak się zabrudził, to chodził w brudnym, nie było takiej higieny pracy. Jak przyszliśmy do tego warsztatu niemieckiego, to tak: Najpierw zaprowadził nas do takiego magazynu odzieżowego i kazał sobie wybrać ubrania cywilne, takie do chodzenia po mieście. Jak przyszliśmy do warsztatu, to każdemu dał ubrania robocze: spodnie, bluzę, rękawice, chyba nic więcej, jakieś tak zwane lapy, czyli szmaty do czyszczenia samochodów z tłuszczu; narzędzia, szczotki, klucze, rozmaite rzeczy, łopaty, sprzęt taki rezerwowy do samochodu, który trzeba było dać. Tak że to było dla mnie bardzo fajne, bo mnie się to podobało. Bo tak nieraz w Warszawie widziałem, ślusarz wyszedł z warsztatu, to był zaszmelcowany, że trzeba było daleko stanąć, żeby się nie pobrudzić. A tu czyste ubranie, każda sobota to po sobocie porządek, warsztat trzeba było pozamiatać, posprzątać wszystkie narzędzia, poukładać tam, gdzie każdy klucz miał swoje miejsce, każde tam obuwie, nie obuwie, wszystko musiało być w swoich szafkach, ubranie stare do prania. Sami nie praliśmy, tylko prała pralka, dostawaliśmy czyste ubrania. No i właściwie czułem się tam dobrze, muszę powiedzieć. Specjalnie ten Niemiec nas nie prześladował, ten pracownik niemiecki to był jakiś taki niemiecki komunista, bo on to nam sprzyjał nawet, można powiedzieć, i tak wyczuwaliśmy, że tak w nasze łaski jak gdyby chciałby się wkupić, że jak przyjdą Rosjanie tutaj, a już front się zbliżał, to żebyśmy nie powiedzieli, że on był kat, tylko żebyśmy powiedzieli, że Laufer to był jednak dobry Niemiec. Tak że w tym warsztacie dobrze byliśmy traktowani, nie mogę nic powiedzieć.
Bardzo sympatyczne. Trochę z nas się naśmiewali, wie pani. Bo kura po francusku to jest poule, a oni na nas właśnie mówili poule, tam: Vous êtes poule? i takie rozmaite śmieszki. Ale jak dostawali prowiant wojskowy, to przynosili czekoladę, to nieraz czekoladami poczęstowali nas. A szczególnie ulubili sobie, powiedzmy, jak przychodziły żony, to… Nie, nie żony. Dużo było Polek też, tylko już nie w naszym kręgu działalności, tylko oddzielnie. W pobliżu, gdzie był Dzierżoniów, była fabryka rękawiczek, to tam pracowały same kobiety, to były takie kontakty między mężczyznami a kobietami. Jak przyszły kobiety, to przyniosły jakąś tam czekoladkę, bo jak poszły znowu tam na randkę z Francuzami, to Francuzi je tam poczęstowali. Tak że była taka komitywa, powiedziałbym, międzynarodowa, niespecjalnie bliska, ale raczej przyjazna, taka na odległość. To tak było.
W Niemczech, w tym warsztacie pracowałem dziewięć miesięcy, od wyjazdu z Powstania. To było właściwie moja pierwsza i tam w Niemczech ostatnia praca. Przy czym jak się zbliżał front, to ta praca to już… Bo jak front był daleko, to do warsztatu przyjeżdżały samochody bardzo sfatygowane na froncie, a to brakowało ogumienia, a to silnik trzeba wyremontować, to trzeba było zrobić remont generalny, to znowu trzeba było roboty blacharskie wykonać, to trzeba pomalować, to trzeba było uzupełnić sprzęt, a to łopaty, a to łańcuchy, a to jakieś tam inne rzeczy. To taka była praca codzienna, nieuciążliwa, to samo robili Francuzi, to samo my robiliśmy. Tylko oni nam zawsze mówili, żeby się nie spieszyć, żeby pracować nie za szybko i nie za dobrze, tyle żebyśmy się ruszali, żeby wszystko było tak dla oka, że jesteśmy solidni i dobrze pracujemy. Nie było specjalnie zażyłości ani z tym kierownictwem, ani z tymi cywilnymi Niemcami. Tam dwóch takich chłopaczków było na praktyce, to oni tam troszkę też się podśmiewali. Jak mi kazali zrobić instalację elektryczną do jakiejś maszyny, to pojęcia nie miałem, jak to zrobić, to ten chłopaczek tam miał czternaście czy trzynaście lat, on przyszedł i mówi: „Proszę pana, to trzeba tak zrobić, wywiercić otworek, tam zagipsować, wbić tutaj kawałek drewienka, to drewienko wkręcić, później śrubę na to założyć, tam taki uchwyt przymocować, później poprawić przewody, no i tak będzie”. No i tak zrobiłem i wszystko później było dobrze, i tak się nauczyłem. Tak że praca była taka, można powiedzieć, nie uciążliwa ani nie taka, żeby nas tam prześladowali czy nienawidzili – nie, tego nie było.
Jak się front zbliżał, to wtedy się zmieniło, wtedy była zarządzona ewakuacja ludności i zakładów. Wtedy my jako pracownicy, powiedzmy, przymusowi, obcokrajowcy, w czasie normalnej pracy mieszkaliśmy w mniejszych grupach. Ja mieszkałem w takim dużym budynku po młynie, kilkupiętrowym, to jedno piętro było przeznaczone dla nas. Były porobione jednopiętrowe prycze, tych prycz było może dziesięć. Na dole jedni spali, na górze spali inni, mieliśmy swoje kołderki, mieliśmy jakieś sienniki. No, była umywalka, rano mycie, do pracy, po pracy znowu gdzieś się chodziło na obiad, już nie pamiętam, do jakiejś stołówki albo chodziliśmy na obiad, tak bym powiedział, poproszonym… Na dworcu były sprzedawane tak zwane Schtammsuppe, czyli każdy głodny mógł przyjść i tam za dwa grosze mógł sobie kupić talerz zupy i tej zupy zjeść. To chodziliśmy na dworzec na takie obiady. Czyli krótko mówiąc… Mieliśmy możliwości chodzenia do łaźni na przykład. Niemiec przed pracą zaprowadził nas do łaźni, to była łaźnia parowa. Tak jak w Warszawie ja znałem łaźnię, to była taka łaźnia inna: na kamienie się polewało gorącą wodę, kamienie parowały i tam się ludzie dopiero w tym prażyli, takie stopniowe drabinki były coraz wyżej. A tutaj było inaczej, był kran tak jak do wody, odkręcali ten kran, z tego kranu gorąca para leciała i trzeba było daleko stanąć, żeby ciało nie uległo poparzeniu, i później prysznice, każdy się umył, czyste ubranie i wymarsz do domu, do pracy. No, tak było higienicznie i sympatycznie. Nie wolno nam było tylko chodzić do kina, a były filmy niemieckie, które nas ciągnęły. Tak że zdarzyło się, że nie wolno było chodzić, ale próbowaliśmy się przemycić, i byłem raz na takim filmie, grała taka pani Marika Rökk, piękna kobieta (wtedy wszystkie były śliczne).
Pani pytała o okres zbliżającego się frontu. Zbliżający się front polegał na tym, że my byliśmy już wtedy jak gdyby skoszarowani, już nie mieszkaliśmy wtedy w tych grupach i [byliśmy], powiedziałbym, tak jakby prywatnie rozrzuceni po mieście, tylko mieliśmy zrobione baraki na przedmieściu Świdnicy i w tych barakach mieszkaliśmy wszyscy [razem, około pięciuset osób]. Na czterech rogach byli tam ustawieni ci żołnierze z Volkssturmu i oni patrolowali, pilnowali, żeby ludzie tam nie uciekali, ale nikt nie uciekał, bo nie miał gdzie. A praca polegała na tym, że podjeżdżały samochody ciężarowe… Była ogłoszona ewakuacja ludności, więc ludność miała opuścić domy i Niemcy podstawiali autobusy, podwozili do pociągów, wywozili ludzi. Wszyscy musieli wyjechać. Po naszemu się mówiło, że wypędzenie, ale to była masowa ewakuacja ludności. Wyjechali wszyscy z naszego otoczenia, zostały puste domy, puste fabryki, puste zakłady, puste ulice. Nikogo nie ma, tylko jesteśmy my i, powiedzmy, pilnujący nas żołnierze. Co my mamy robić? my mamy teraz przyjechać do fabryki, tak jak ja na przykład byłem. Była taka miejscowość Königszelt (nie wiem, jak się po polsku nazywa, może to Legnica albo jakieś inne miasto) i tam była cukrownia. Kazali wynosić na przykład z magazynu worki cukru. A magazyn był taki, powiedzmy, ogromny jak hala sportowa, worków cukru pod sam sufit. Samochody podjeżdżały, trzeba było [wziąć] worek cukru – to były worki stukilowe, a ważyły ponad sto kilo – trzeba było taki worek wziąć na plecy, wyjść do samochodu, załadować, wrócić, wziąć znowu i tak wynieść cały magazyn. To oczywiście trwało parę dni, bo tego było kilkanaście, a może kilkadziesiąt ton. No to była taka ewakuacja fabryki.
W innej fabryce znowuż tam inny był sprzęt, były zboża, w innej były jakieś bele materiałów, gdzieś indziej coś innego. I tak te brygady, takie właśnie oczyszczające tereny na przyjście wojsk nieprzyjacielskich czy alianckich, to właśnie była ta nasza drużyna i myśmy tak pracowali do dnia wejścia Rosjan. W obozie mieliśmy radio, ktoś przyniósł czy może to było na dyżurce niemieckiej, czy… Bo ja dobrze znałem niemiecki, bo chodziłem w Warszawie do szkoły z językiem niemieckim, później chodziłem w czasie okupacji na komplety niemieckiego, żeby ten język poznać, bo mi na tym zależało, żebym niemiecki znał, więc miałem swobodę w poruszaniu się w języku niemieckim. Więc nasłuchiwałem radia i właśnie usłyszałem – jeszcze nie byłem na sto procent pewny, ale usłyszałem, że jest zawieszenie broni, że wojna się skończyła. Przyszedłem do obozu, powiedziałem to… Patrzeć, rano straży nie ma, nikogo nie ma.
A do obozu rano wpadają rosyjscy żołnierze w zielonych bluzach, twarze czerwone, spocone, wie pani. My wyszliśmy z tego baraku, [ktoś] pyta się, co się dzieje, a oni mówią: Kuda na Berlin? O rany. A nas [strach ogarnął], mówimy: „Tam, tam”. Baliśmy się tych ludzi tak odmiennych od naszego wyglądu. To było właśnie takie pierwsze spotkanie z naszymi „wybawicielami i obrońcami”.
Ja szczegółów to nie znam. Wiem, że pracowały w fabryce rękawiczek, tam były garbarnie, szwalnie, ale szczegółów to nie znam, bo tam nie chodziłem. Tyle znam, co niektórzy, co tam mieli bliższe kontakty, to coś opowiedzieli.
Rosjanie tutaj do Świdnicy to nie weszli. Tylko widzieliśmy tę czołówkę taką, tę taką grupę szturmową, która weszła, zapytała się, gdzie na Berlin, przeszła i ich już nie było. Natomiast jak już ta wojna się skończyła i był pokój, to ta cała moja paczka, ci państwo Młynarscy i tacy znajomi, to tak siedem osób, zabraliśmy się na wózek i pojechaliśmy do Wrocławia, już udając się do domu. I wtedy we Wrocławiu to się dowiedzieliśmy, jak Rosjanie traktowali kobiety. To z takich najgorszych momentów, to słyszeliśmy, że po prostu gwałcili masowo kobiety, że kładli kobiety na posadzce gdzieś, brał nahaja, rozebrał kobietę, bił ją po brzuchu, wsadzał jej ogórek w przyrodzenie i mówił: „Bawimy się w ogórca”. O, to takie [historie] słyszałem, ale tego nie widziałem. To słyszałem, jako, powiedzmy, zachowanie tej dziczy, która wpadła tutaj do nas.
Myślę, że z [miesiąc] czasu. Dokładnie nie wiem, ale przypuszczam, że kilka [może tygodni]. Bo jak dotarliśmy do Wrocławia, [nie było jeszcze połączeń kolejowych z Warszawą], to Wrocław się palił, jedna strona, druga strona się paliła. Ciągnęliśmy sobie taki niemiecki wózek mały, tam mieliśmy swoje garnki, jakieś tam koce, coś takiego, to co się nakradło, co się zdobyło. Bo ja też szabrowałem. Jak mówię, jak tylko weszli Rosjanie i okazało się, że [jest] pokój, to zaraz ludzie z obozów każdy sobie szukał kwatery, szukał sobie domu, mieszkania. Bo dużo ludzi było całkowitymi rozbitkami, rodziny nie mieli już, byli samotni, to szukali sobie domu, więc zajmowali domy, wille, [ktoś] postawił [coś na znak] i powiedział: „Tu jest moje mieszkanie, nazywam się tak i tak”. Później dopiero zaczęła powstawać administracja, za jakiś miesiąc czasu, powstała taka policja samoobrony; tam gdzieś ktoś znalazł jakiś pistolet, gdzieś karabin, [mężczyźni], uzbrajali się i już pilnowali [domów]. We Wrocławiu to byłem mniej więcej [miesiąc] czasu. Przyjechaliśmy do Wrocławia też z myślą, żeby się gdzieś zakwaterować, i tak wędrowaliśmy z jednej dzielnicy do drugiej dzielnicy. No i dotarliśmy do takiej dzielnicy ogrodowej, były ogródki, były takie ładne [wille], wszystko puste, nikogo nie ma, tam gdzieś browar było widać. No i tam ci państwo Młynarscy mówią: „No to zajmiemy sobie tę willę”. To był jednorodzinny dom, piętrowy, ci Młynarscy mieli dwie córki, pani Młynarska miała siostrę, siostra miała też dwie córki, kolega miał narzeczoną i ja, to siedem osób tak wędrowało i zamieszkaliśmy w tym jednym domu. I ci państwo starsi prowadzili kuchnię, a my młodsi penetrowaliśmy miasto, co by tutaj przynieść, żeby było w co się ubrać, żeby było co zjeść, coś na drogę. No i takie wędrówki były po mieście.
Tam wszyscy handlowali, co kto ukradł na przykład w sklepie, to wyniósł na targ, sprzedał, poszedł, drugie przyniósł, bo wszystko było zostawione jak gdyby w pełnym biegu. Niemcy nie opróżniali ani swoich mieszkań, ani swoich sklepów – nie mieli czasu, bo był przydzielony czas na ewakuację i wyjeżdżali. Natomiast my, jako grupa oczyszczająca przedpole dla nadchodzących wojsk, to myśmy tam oczyszczali wszystko, a później z tych ludzi zrobili się szabrownicy, którzy szabrowali wszystko dla siebie, już nie do wspólnego majątku.
No i we Wrocławiu to mniej więcej [miesiąc] czasu [byliśmy]. Młynarscy w domu gotowali śniadania, obiady, kolacje, a młodsi, czyli ja, jeszcze ktoś, ten Heniek, jeszcze któryś z tych panów, coś się tam przyniosło, to też [wykorzystywaliśmy]. Poszedłem na przykład do centrum Wrocławia, [gdzie] były ogromne magazyny wojskowej odzieży, mundury czarne, zielone, kaski, magazyny, spodnie, ubrania, bielizna, no to ktoś wziął spodnie, drugi wziął kalesony, trzeci jakieś tam ubranie. Tyle wziął, ile [mógł wziąć] pod pachy, i poszedł sobie. Były w piwnicach na przykład takie kadzie wielkie z winem, no to chciał się napić wina, to co tu zrobić? Ktoś miał pistolet, strzelił do beczki, wino trysnęło, nabrał sobie w garnek, wypił, upił się i leżał gdzieś tam, prawda. No i ja też trafiłem na taką okazję, że to wino tryskało z takiej kadzi, podstawiłem jakiś garnek gdzieś znaleziony, ze dwa, trzy litry nabrałem tego wina, zaniosłem na tę swoją kwaterę. Opróżnili to wszystko w pięć minut, no i co? Potem spanie przez dwadzieścia cztery godziny. No i jak się później już wszyscy obudzili, pomyśleli: „Czas wracać do Polski”. No i tam się spakowaliśmy, umówiliśmy się, dowiedzieliśmy, jak do Polski się dostać. Już wtedy zaczęły powstawać komitety repatriacyjne, dowiedzieliśmy się, że można dojść do Brzegu, tam w Brzegu miał być pociąg dowożący. Z Wrocławia trzeba było się dostać do Brzegu, to myśmy do tego Brzegu chyba dostali się jakimś pociągiem towarowym, bo ja na dachu jakiegoś pociągu jechałem. To chyba było do Brzegu, to był krótki odcinek. A w Brzegu to już była normalna rejestracja repatriantów, tam podstawiony był pociąg osobowy repatriacyjny i chyba nawet wydawano dokumenty repatriacyjne. I wtedy kto się tam zgłosił, w odpowiedniej kolejności został załadowany do pociągu i to już był kierunek do Warszawy i do Polski.
Nie pamiętam dokładnie. Mnie się zdaje, że to było jednostronicowe zaświadczenie, skąd się jedzie i dokąd się jedzie, [taki bilet na bezpłatny przejazd koleją]. Pewnie to tak było, ale nie mam tego przed oczami. Miałem natomiast zaświadczenia z pracy w tym warsztacie niemieckim. To był normalny taki Bescheinigung z fotografią, z nazwą zakładu pracy, z terminem, od którego pracowałem, na jakim stanowisku. Ale w Polsce to uważałem już, jak tak kiedyś przeglądałem takie dokumenty, że to mi niepotrzebne, i nie przechowało się.
Dokładnej daty nie pamiętam, tylko mogę mniej więcej powiedzieć, że to było [może cztery] tygodnie od czasu zawarcia pokoju, czyli od 9 maja. Bo jak przyjechałem do Warszawy, to nikt z tej grupy nie miał wiadomości o swojej rodzinie – ani nie wiadomo, czy ta rodzina jest, czy ta rodzina żyje, gdzie są. Tak że jakaś osoba z tej grupy miała znajomych w Legionowie i pojechaliśmy wszyscy do Legionowa i tam gdzieś, już dokładnie nie wiem gdzie, przenocowaliśmy i przemieszkaliśmy tam jakiś czas, powiedzmy, żeby przyjść do siebie i się rozpatrzyć, co tu robić dalej. I wtedy z tamtej okolicy w jaki sposób i czym ja się dostałem do domu, to ja już nie pamiętam. W każdym razie do domu dotarłem, dom zastałem częściowo zniszczony, ale rodzice żyli, mama żyła, tata żył, brat żył, był w wieku ucznia gimnazjalnego. Nie wiem, czy to był rok szkolny, czy nie, to był koniec maja, to chyba szkoła jeszcze była, ale nie pamiętam, czy chodził do szkoły. Dom był w kształcie kwadratu, parterowy i miał narożnik rozwalony przez jakąś kulę armatnią i to było już zreperowane tak prowizorycznie.
No i życie u nas w domu powracało do normy. A norma była taka, że ojciec w czasie okupacji pracował w warsztatach tramwajowych na Kawęczyńskiej (to się nazywało remiza, na Pradze). Mama się krzątała, żeby otworzyć sklep. Później w perspektywie to był już otwarty i [działał] normalnie, na pełnych obrotach, to ja pracowałem jako pomocnik, czyli pomagałem mamie w prowadzeniu tego sklepu. Tata pracował w Tramwajach Miejskich w Warszawie, jego pensja stanowiła podstawę utrzymania. Mieszkanie też było, jak się dowiedziałem, rozkradzione… Bo Warszawa się poddała Niemcom 27 września, wtedy był Hitler w Warszawie. Przedmieście Wawra nazywało się Marysin Wawerski, tam jest klasztor sióstr Felicjanek z dużą wieżą i właśnie z tamtej wieży Hitler obserwował płonącą Warszawę i później obserwował te wszystkie rzeczy.
To jest okres od czterdziestego piątego roku do czterdziestego szóstego, bo w roku czterdziestym piątym to żeśmy się zajmowali wszyscy handlem – a to tytoniem, a to papierosami, a to węglem, co w ręce wpadło. Ja to pomagałem [w sklepie], byłem taki „przynieś, podaj”.
Warszawa – okropne. Właściwie jak ja wychodziłem, to Warszawa jeszcze nie była cała w gruzach. To jeszcze była Warszawa dobra, Wola przecież była, jeszcze wszystkie domy były tam zbombardowane, to był dopiero początek zniszczenia. Natomiast jak wróciłem, to Warszawa wyglądała strasznie, ale ja od razu do Warszawy nie pojechałem, nie miałem interesu [jechać] do Warszawy. Natomiast później, jak już był czterdziesty szósty rok, jak ja zacząłem się zastanawiać, jak sobie ułożyć życie, bo przecież myślę sobie, że nie będę zawsze mamie pomagał ważyć kartofle, więc zastanawiałem się i postanowiłem, że muszę wstąpić na politechnikę, i wtedy przyjechałem do Warszawy. Nawet nie wiedziałem, gdzie ta politechnika jest, no ale dowiedziałem się, byłem na terenie politechniki. Budynek główny nie był zniszczony, inne budynki były częściowo zniszczone, częściowo spalone, teren pusty. Dowiedziałem się, jakie są warunki przyjęcia na politechnikę, i w odpowiednim czasie później złożyłem dokumenty i się na tę politechnikę dostałem. Ale w tym czasie, znaczy rok czterdziesty piąty, czterdziesty szósty, to było dużo młodzieży, która chciała studiować, a nie było gdzie, bo politechnika była zniszczona, uniwersytet był zniszczony, natomiast ulica Rakowiecka nie była zniszczona i tamta część dalsza – Mokotów nie był taki zniszczony, Aleje Ujazdowskie. Aleje Jerozolimskie też tak nie były zniszczone, tam od Marszałkowskiej, strony zachodniej, bo od strony mostu Poniatowskiego były zniszczone. Więc dowiedziałem się na terenie od różnych ludzi, a może nawet i w sekretariacie uczelni, może już był czynny, kiedy będą egzaminy. Przede wszystkim na początku było tak, że młodzież się zbierała w gimnazjum Reytana na Rakowieckiej, bo nie było budynków politechniki i roznosiły się wieści, że nie będzie Politechnika Warszawska funkcjonować, a tu młodzieży przybywa coraz więcej, coraz więcej. Dowiadują się o tym, że u Reytana są zbiórki, że u Reytana jest tam takie ciągłe wiecowanie, co dzień się spotykają, co dzień radzą. No i wreszcie ci studenci – różni, na wózkach i bez wózków, i młodzi, i starzy – uradzili, że trzeba zrobić w Warszawie manifestację. Było w Warszawie tak zwane Biuro Odbudowy Stolicy, nazywało się BOS, więc postanowiło to gremium studenckie wyjść na manifestację uliczną w dużym takim marszu pod BOS z transparentami „BOS budynki”, z okrzykami „BOS budynki”, żeby jednak ta politechnika w Warszawie powstała. No i te manifestacje odbywały się co kilka dni.
Mniej było niż na tej manifestacji współczesnej, ale było, powiedzmy, może koło tysiąca osób. Dużo było ludzi, bo to nie była tylko młodzież, bo studenci pierwszego roku na politechnice, jak już się później to otworzyło, to byli w różnym wieku. To byli młodzi maturzyści, to byli absolwenci tajnej politechniki, która funkcjonowała w Warszawie jako Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna, którą pokończyli studenci, którzy mieli teraz trzydzieści lat, a my mieliśmy dwadzieścia, dla nas oni byli starzy. Więc oni pokończyli, oni od razu z pierwszego roku dostali dyplomy. Poza tym byli jeszcze starsi studenci, tak że jak ja pamiętam, jak na immatrykulacji, która się odbyła w gmachu głównym, to był student, który był starszy od rektora Politechniki Warszawskiej i miał około sześćdziesięciu lat. Taka była rozbieżność studentów. A poza tym pochodzenie: jedni byli uczniaki ze szkoły, a jedni byli partyzanci w zielonych mundurach, inni byli zwolnieni z więzienia, [jeden] przyszedł w szarym płaszczu, twarz ziemista, chudzielec, ledwie się na nogach trzymał. Tak że społeczeństwo z pierwszego roku studiów to było bardzo różne, to była taka mieszanina zupełnie niepodobna do studentów.
No i ja już później jak się zapisałem i dostałem się na studia, to właśnie pierwszą rzecz, jaką myśmy dostali za zadanie, to było iść w Aleje [Jerozolimskie] na odcinek od Marszałkowskiej do Nowego Światu i tam zrobić odgruzowanie. To tej młodzieży, tych studentów to było tyle, ile na wiecach. Nieraz się widzi na tych robotach, [wszędzie] gruzy, to tam jeden drugiemu podaje cegłę, jeden tam z czubka sypie niżej, ten z niżej sypie dalej, ten z dołu rzuca na jakąś ciężarówkę. Wywożono to wszystko na teren późniejszego Stadionu Dziesięciolecia, bo tam były ogromne takie błonia, zielone. To były takie [tereny] rekreacyjne dla Warszawy. Tam były strzelnice wojskowe dla ociemniałych żołnierzy, tam były jakieś stawy jeszcze. Pomiędzy jeziorkiem Skaryszewskim a tu, gdzie teraz jest stadion, to było jezioro takie, tam były tereny zielone i nieużytki. I właśnie wszystkie ciężarówki, co nie miały co z tym gruzem zrobić, to tam zwoziły na to wielkie wysypisko, które później stało się stadionem. A tam na miejscu tego wysypiska od razu powstały gangi przedsiębiorców, którzy cegły segregowali, oczyszczali z gruzu, ustawiali w kozy, sprzedawali i ten gruz znikał. No i w ten sposób pomału powstał taki stadion, jaki później na dziesięciolecie Polski Ludowej oglądaliśmy, na którym się odbył Wyścig Pokoju, który wszyscy podziwiali i byli szczęśliwi, że coś takiego jest w Warszawie.
Nie.
Nie byłem, a to z tego powodu, że po prostu już nie było czasu.
Bo jak ja się dostałem w czterdziestym szóstym roku na politechnikę, okazało się, że jednak politechnika w wyniku tych naszych interwencji – naszych, czyli studenckich, dużych manifestacji, „BOS budynki”, to brzmiało potężnie – więc władze zdecydowały, że politechnika [powstanie]. Dlaczego miało nie być politechniki w Warszawie? Bo nie było profesorów przede wszystkim. Mówiło się o tym, że będzie politechnika w Łodzi, bo tam byli profesorowie, tam były budynki i tam było to zaplecze naukowe, no ale tutaj ci studenci napierali, napierali, napierali, więc jednak doszło do tego, że BOS wygospodarował [lokale]. Na przykład zdecydowano, że powstanie Politechnika Warszawska, tylko w ograniczonym zakresie […], że będzie tylko architektura, budownictwo w Warszawie, elektryka i mechanika, a więcej nie. I teraz gdzie to umieścić? Wydział Elektryczny miał swój budynek na politechnice, był zniszczony. Tam tylko był wyremontowany jeden gabinet dla dziekana wydziału, który siedział w futrze w budynku i przyjmował właśnie zapisy kandydatów, i tam później egzaminy się odbywały, a tak to nie było budynku. Wtedy władze miasta zdecydowały, że budynek, w którym obecnie jest Poczta Główna na ulicy Nowogrodzkiej 4, to ten budynek będzie przekazany politechnice na wykłady. I tam się odbywały właśnie wykłady mojego Wydziału Elektrycznego, pierwsze wykłady.
Jak się zaczęły wykłady, to był początek, a może koniec roku czterdziestego szóstego, to już nie było czasu na odgruzowanie, bo odgruzowanie trwało chyba z pół roku. Tego gruzu było mnóstwo, to się odwalało, odwalało. I tamten odcinek ulicy w owym czasie dostał nazwę Aleje Akademickie. Nie wiem, czy to miasto tę nazwę ustaliło, czy sami studenci tak ustalili, ale w każdym razie przez pewien okres wisiała tabliczka „Aleje Akademickie”.
Nie przypominam sobie. Myślę, że były, ale ja tego nie widziałem. Bo na ulicy, tu, gdzie obecnie jest hotel Forum, tam były prywatne domy, powiedzmy, jedno-, dwu- czy trzypiętrowe i pod tymi murami byli rozstrzeliwani Polacy, duża grupa. To mi opowiadał kolega, który mieszkał naprzeciwko, tu gdzie teraz jest budynek Universalu. To były domy prywatne, ludzie patrzyli i wiedzieli, tam były te rozstrzeliwania. Ale myślę, że chyba jednak Niemcy tak robili, że zabierali te trupy i nie pozwalali, żeby trupy były. Tak że te trupy z rozstrzeliwań to nie, to ich nie było, tylko mogli być nieboszczycy, którzy zostali przysypani gruzami, ale ja tego nie widziałem i nie słyszałem. Natomiast byłem obecny przy ekshumacjach ludzi, którzy zginęli w terenie mojego zamieszkania, to był Wawer-Gocławek. To tam widziałem, jak na przykład były porobione groby na trawnikach, na otwartym terenie, tam na Gocławku w pobliżu pętli tramwajowej, przyjeżdżała taka ekipa ubrana w stroje sanitarne, w maskach gazowych, w rękawicach, w ubraniach albo z gumy, albo jakiegoś nieprzepuszczalnego materiału, i rozkopywali wtedy dół, wyjmowali ciało, które było już w stanie rozkładu całkowitego, kładli to do odpowiednich pojemników, było wywożone, później zasypano. To widziałem osobiście, widziałem takie ekshumacje, ale właśnie nie w Warszawie i nie przy moim udziale, tylko akurat przypadkowym byłem świadkiem takich zdarzeń. Bo w owym czasie komunikacja miejska tramwajowa kończyła się właśnie w Gocławku, a jak ja mieszkałem w Wawrze, to musiałem tam dwadzieścia minut na piechotę do domu się dostać. Teraz tam jest wszędzie komunikacja i jest zupełnie inaczej.
Proszę pani, ja właściwie swoje życie spędziłem w Wawrze, te młode lata. Wiem, że Warszawa jako miasto się intensywnie odbudowywała, przecież wtedy były te hasła „Cały naród buduje swoją stolicę”, płaciliśmy składki rozmaite, znaczki się kupowało, cegiełki na odbudowę stolicy, czyli była taka atmosfera globalnej odbudowy wysiłkiem miasta, wysiłkiem całego narodu, więc ludzie się przykładali do tego. Uważam, że była taka, powiedzmy, więź społeczna, żeby tę stolicę odbudować, tak że kto coś robił, to robił to dobrze, pracował. No ale ja osobiście wtedy byłem młody, miałem dwadzieścia lat, to właśnie myślałem o swojej przyszłości, więc związałem się z politechniką, więc nie miałem czasu na jakieś inne zajęcia. To była przestrzeń przy braku dobrej komunikacji, przyjechać z Wawra do Warszawy na wykłady, po wykładach wrócić do domu, zjeść posiłek, umyć się, ubrać, no i jeszcze w domu pomóc mamie. Bo przecież trzeba było na przykład kartofle przynieść, a to trzeba było coś kupić, a to trzeba gdzieś pojechać, na przykład na stację, przywieźć węgiel czy coś innego, czy drzewo, to ja miałem takie zajęcia pomocnicze w domu. A w domu się nie przelewało zasadniczo. Tak jak okres przedwojenny, to ojciec pracował, mama prowadziła sklep przed wojną, bo znowuż pensja ojca nie wystarczała na prowadzenie budowy. A ojciec, ponieważ pochodził ze wsi, miał aspirację taką, że nie może mieszkać jako lokator, tylko musi mieć swój dom, musi tej rodzinie zapewnić właściwy byt, więc wszystkie pieniądze, co zarobił i mama co zarobiła, to lokowali właśnie a to w cegły, a to w drzewo, żeby ten dom powstał, i po wojnie były te reperacje.
Jeszcze powiedzmy, po samej wojnie, jak już mówiłem o tym, że Warszawa została zdobyta 27 września, czyli w tym okresie, kiedy Warszawa była zdobywana, to ludzie też opuszczali domy i kryli się, a drudzy rabowali, to prawda, i właśnie większość domów i mieszkań była obrabowana. Tak że jak ja przyjechałem, to na przykład spotykałem to, że ludzie chodzili od mieszkania do mieszkania, czy moi rodzice poszli gdzieś tam do kogoś do mieszkania szukać swojego stołu czy swojego krzesła, czy swojego łóżka, inni przychodzili do nas szukać swoich rzeczy i, powiedzmy, w taki sposób ludzie pozbierali trochę swoich rzeczy. Tam gdzieś łóżko znalazł, tam gdzieś kredens, tam gdzieś co innego. A to wszystko było bardzo biednie, ciężkie było życie. Tak że właśnie ja jako ja to ja miałem tylko zajęcie iść do szkoły, iść na politechnikę, wykuć się tam na odpowiedni egzamin, żeby zdać, żeby wreszcie móc pójść do pracy i móc zacząć prosperować jak normalny, dorosły człowiek.
Nie wiem, bo ja w tym nie uczestniczyłem, tylko wiem, że rodzice powyciągali jakieś rzeczy od kogoś do siebie. Tak że nie wiem, jak to było. Myślę, że były wszędzie opory. Nikt nie lubi, jak ktoś do jego mieszkania wchodzi, no ale wtedy były specjalne warunki. Na przykład tamtejsza władza wydała takie polecenie, bo nie było mieszkań przede wszystkim, ludzie byli bezdomni, czyli jeśli ktoś nie miał mieszkania, to miał prawo wprowadzić się do mojego mieszkania, jeżeli ja miałem na przykład dwa pokoje, a on nie miał nic. I wtedy były takie mieszkania właśnie, że mieszkanie trzypokojowe zajmowały trzy rodziny, do jednej łazienki była kolejka – godziny pracy stałe, godzina pracy dla wszystkich ta sama, a tutaj nie można wyjść w jednym czasie. Więc to było tak. Tak że myślę, że były opory rozmaite.
Bardzo źle. Władzę ludową wprowadzono w bardzo zły sposób. A dlaczego? To był czterdziesty szósty rok. Jak przyjechałem do domu, był tata, mama i ten brat, Andrzej. Już nie wiem, czy on chodził do gimnazjum, ale chyba chodził, bo z młodzieżą szkolną zapisał się do Towarzystwa Sodalicji Mariańskiej przy kościele na Kamionku. Nie wiem, dlaczego na Kamionku. Raz, myśmy mieszkali przed wojną w Warszawie na Siedleckiej, a po wojnie mieszkaliśmy w Gocławku, więc nie wiem, może to były jeszcze te zażyłości z Siedleckiej. Więc on na Kamionku zapisał się do tej Sodalicji. I tam oni grali w siatkówkę, koszykówkę, w piłkę nożną, jeździli na wakacje, pływali, na wycieczki jeździli – jednym słowem, stworzyło się takie kółko młodzieżowe zaprzyjaźnione ze sobą, Wodzem tego kółka był ksiądz Konowrocki. I w czterdziestym szóstym roku, jak ja poszedłem na politechnikę już, znaczy politechnika była właśnie na Nowogrodzkiej, ale budynki były i było to towarzystwo bratniackie, tak zwany Bratniak, w którym urzędowała na początku UNRRA i tam rozdawali ubrania dla studentów, tam inne paczki takie, a później ten budynek zajął Urząd Bezpieczeństwa i prokuratura wojskowa. I tu jest właśnie sprawa, że w tym czasie aresztowano księdza Konowrockiego pod zarzutem działalności antypaństwowej. I jak ja tam byłem koło tego Bratniaka, dowiedziałem się, że ta sprawa będzie w Bratniaku (sąd wojskowy w Bratniaku był, bo to po sąsiedzku była ta Informacja Wojskowa), więc postanowiłem pójść na tę rozprawę. Rozprawa była otwarta, nie miałem żadnych problemów z wejściem, żadnej przepustki, nic nie było potrzeba. Wszedłem na tę rozprawę, były ławki dla publiczności, pokój był większy niż ta sala, ale powiedzmy, ilość miejsc na sali dla publiczności było tyle, co w tej sali. Przed nami prezydium, za stołem wojskowi, prokurator, sędzia i jeszcze ktoś. No i sprawa. Występuje prokurator i oskarża księdza o działalność antypaństwową, o kolportowanie broszur antypaństwowych, o propagandę antypaństwową i rozmaite takie rzeczy antypaństwowe. I dlatego poszedłem na tę rozprawę. I na tej rozprawie zapada wyrok taki… Aha, i jeszcze co prokurator mówi: „Najlepszym dowodem na to, że ksiądz działał jako wróg państwa, jest ten oto mszalik. Tu na stole leży mszalik księdza Stedmana”. To była mała książeczka do nabożeństwa, wydana w Stanach Zjednoczonych w ładnych okładkach z napisem „United State Nation” i tam jeszcze coś, rozmaite takie dane. W tym mszaliku była modlitwa na Święto Chrystusa Króla i w tej modlitwie były takie słowa, że Chrystus Król zwycięży świat, a komuna upadnie. I ten mszalik stał się głównym dowodem oskarżenia, za które ksiądz Konowrocki dostał piętnaście lat więzienia. Jak wróciłem do domu i powiedziałem o tym, to rodzice płakali, a ten mój brat powiedział: „Taki porządny ten ksiądz, tak go lubiłem” – tak go szanował, tak go cenił, taki był dla nas dobry, poszedł do więzienia. Mówi: „To ja jak zrobię maturę, to też będę księdzem”. A losy księdza Konowrockiego potoczyły się tak, że w więzieniu zachorował, wpadł w depresję, pochorował pięć lat i zmarł.
W więzieniu, tak. Nie odrobił wyroku.
Bardzo ciekawie, bardzo interesująco. Zaczęło się, proszę pani, od historii na Muranowie. Muranów w tym okresie od końca wojny do czasu jego odbudowy, a powiedzmy sobie, na te pierwsze pięć lat budowy, to było jedno rumowisko gruzów. Nie było ani jednego domu całego. Obiekty, które nie zostały zniszczone w czasie Powstania i wojny, były tylko dwa: jeden to był kościół Świętego Augustyna, a drugi to był kościół Ewangelicki na Lesznie. To były dwa punkty kierunkowe na Warszawę. Nie było nic więcej. Sterty gruzów, sterty gliny, woda z deszczu i nie z deszczu, błoto powyżej kostek. Muranów zaczął się odbudowywać, powstała w Warszawie wtedy dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych „Muranów”. Tu, gdzie jest kino Muranów, postawiono wielką bramę tryumfalną właśnie z takim napisem: „Budowla osiedli robotniczych”. I to była pierwsza moja praca. Powstawały budynki… Wtedy kiedy ja zaczynałem pracować, to już budynki powstały i zakładano w nich instalacje elektryczne. Wtedy instalacje wykonywane były przewodem aluminiowym jako eksperymentalna budowa na próbę, czy można stosować aluminium na przewody, czy nie. Jeżeli się na Muranowie sprawdzi, to będziemy budować w Polsce [przewody z] aluminium, a jeżeli się nie sprawdzi, no to wtedy trudno, trzeba będzie importować miedź. No i powstawały domy pierwsze, pierwsze instalacje w domach na Muranowie z przewodami aluminiowymi. To były domy, teraz widać galeriowce, inne się nazywały plomby. Baza Inspektoratu Nadzoru była koło kościoła Świętego Augustyna, dzisiaj są tam właśnie garaże jako pozostałość z tego budynku.
No, budowa na Muranowie była bardzo trudna, dlatego że jak normalnie ktoś buduje dom mniejszy czy większy, buduje fundamenty, a technika budowlana polega na tym, że fundament musi być wybudowany w gruncie stałym. Na Muranowie budowniczy mieli do czynienia z tym, że najpierw musieli przekopać się przed wysoką hałdę gruzu, która nieraz miała dwa czy trzy metry, dostać się do gruntu stałego i dopiero na tej dużej głębokości, dwa czy trzy metry, kopać dalej dwa metry w dół fundament. To była bardzo trudna praca, można powiedzieć, pionierska. Natomiast z biegiem czasu jak koparki powywoziły część gruzu, a spychacze te góry pospłaszczały i ten gruz stanowił mniejsze wysypisko, wówczas ta praca była łatwiejsza. Ale z powodu tego, że to było budowanie na gruzach, a trzeba było się dokopać do gruntu stałego, to była największa trudność. No a poza tym trudności komunikacyjne: wszędzie gruzy, brak ulicy. Co to ulica? Tu hałda gruzu, tu hałda gruzu. Samochody z materiałem, trudno im było się dostać, trudno im było dojechać, trudno było składować, powiedzmy, cement; tu deszcz, budynki, prowizoryczne wszystko, tutaj rozmywa, tu błoto, tak że warunki pracy były bardzo trudne, powiedziałbym, ekstremalne. Ja na Muranowie wytrzymałem tylko niecały rok, po tym czasie przeniosłem się do biura projektowego i tam miałem warunki pracy biurowej, a na Muranowie to klęska, ale trochę wytrzymałem.
W tym czasie, kiedy ja pracowałem, to raczej budowaliśmy kierunek ulicy Smoczej. Tam ja nie miałem działalności. Wiem, że tam były takie wielkie gruzy, ale to jeszcze nie była pora na ruszanie tamtego terenu. W tym okresie pierwszym, w którym ja pracowałem tutaj, to odbudowywaliśmy tak: ulicę Smoczą, okolice kościoła Świętego Augustyna, te pierwsze budynki, takie małe, plombowe, pojedyncze takie budynki, tutaj kilka galeriowców. To był ten teren, to osiedle, powiedzmy, Dzika, Pawia, Anielewicza, niejako środek tego Muranowa. To był początek. A tamte tereny, to się nazywało Muranów Zachodni, to już tam, gdzie jest ulica Stołeczna, te tereny znowuż poza ulicą obecną Jana Pawła, co było dawniej getto czy Nalewki, to był późniejszy etap budowy. Pierwszy to były właśnie te frontowe budynki, tu jak Hala Mirowska, były długie takie budynki w alei Jana Pawła, te dwa budynki, co są delikatesy, i następny, co był sklep meblowy, to były pierwsze budynki Muranowa – to ja tu pracowałem.
Kiedy ja przystąpiłem, to było ono przede wszystkim biurem projektów przemysłu chemicznego. Ten okres, w którym ja już wszedłem w życie zawodowe, to był straszny okres pod względem politycznym. To był okres, gdzie Polska żyła przygotowaniami do trzeciej wojny światowej; to były konflikty polityczne na wielką skalę pomiędzy Rosją i Europą Zachodnią; to była walka o Berlin. Berlin był podzielony, Berlin był zablokowany, był most powietrzny do Berlina. Jednym słowem nastrój był bardzo gorący i poważny. No i wtedy jak ja przyszedłem do tego biura, to biuro zajmowało się produkcją chemiczną, ale pod kątem zbrojeniowym. To nie była szminka do ust czy krem do twarzy, to była nitrogliceryna, dynamit, czarny proch i inne materiały, które były przydatne wojsku. Więc jak przyszedłem do tego biura, to pierwszą pracą, jaką dostałem, było zabezpieczenie budynków produkcyjnych przed piorunami, które mogą uderzyć w budynek i spowodować pożar na wielką skalę lub wybuch na wielką skalę. To była moja pierwsza praca, zajmowanie się ochroną odgromową tych zakładów. Ja byłem żbik pod względem wiedzy technicznej. Więc żadnej wiedzy na ten temat nie miałem, to wtedy intensywnie szukaliśmy źródeł naukowych w literaturze sowieckiej, bo uczyliśmy się rosyjskiego. Innych książek nie było, więc właśnie intensywnie studiowałem rozmaite dzieła rosyjskich autorów na ten temat, żeby zobaczyć, jak oni to robią w swoich zakładach, i na ich wzór przenieść to na nasz teren i w ten sposób, jak oni robili, tak samo robić u nas. I tak powstało, i tak żeśmy to robili. W późniejszym czasie, powiedzmy, za dziesięć, piętnaście lat, to już były książki i francuskie, i angielskie, no i wtedy, powiedzmy, zacząłem się uczyć angielskiego, żeby mieć dostęp do lepszej literatury. Ale właśnie to był początek. Taki początek trwał rok, półtora roku, a później się tematy rozwijają i później już poza taką ochroną odgromową, to wtedy codziennością stała się energetyka, instalowanie budynków stacji rozdzielczych, prowadzenie linii kablowych, budowa dużych stacji napowietrznych z transformatorami, które by były w stanie zasilić całą fabrykę w prąd elektryczny. Bo fabryka przejęta przez nową Polskę nie była w stanie pełnego ruchu i pełnej rozbudowy. Można powiedzieć, że przed wojną to była na małą skalę. Niemcy być może rozbudowali niektóre zakłady na większą skalę, ale w okresie ewakuacji powywozili maszyny, te takie istotne dla produkcji, [dlatego] właściwie następowała odbudowa zakładów. Trzeba było wtedy projektować zakłady, budynki, wyposażenie, instalacje robić i zespół, w którym ja pracowałem, to właśnie tym się zajmował – instalowaniem rozdzielni, budową linii kablowych, budową instalacji. Przy czym to była praca skrajnie niebezpieczna, więc wtedy system urządzeń elektrycznych musiał być skrajnie bezpieczny, żeby zabezpieczyć i zakład, i ludzi przed wypadkami. To było takie zajęcie w biurze projektowym. Ale nie wszystkie były takie zakłady, bo były zakłady, które produkowały barwniki na przykład, pod Łodzią czy gdzieś indziej, i te zakłady, zresztą stare zakłady przedwojenne, ale wymagały [unowocześnienia], ponieważ Polska się budowała i fabryki odzieżowe powstawały, bo trzeba było produkować materiały, trzeba te materiały farbować, robić rozmaite inne rzeczy. No i wtedy fabryki się rozbudowały i mieliśmy i budowę, i nadzory nad takimi fabrykami.
Wie pani, budowa Pałacu, to ja obserwowałem budowę, jak to budowali Rosjanie, no to wtedy powstało całe osiedle na Jelonkach, gdzie ci ludzie mieli swoje bazy i swoje centra kultury. Zasadniczo my w tym czasie, jak się budowało, to byliśmy, uważam, że radzi, bo budynek powstał, Warszawa była cała w gruzach, więc się odgruzowało, powiedzmy, ulicę Śliską i Złotą, wyczyściło ze zrujnowanych budynków, to wtedy, powiedzmy, przynajmniej w odczuciu moim nie było żadnej szkody, a raczej był zysk, że powstało nowe miejsce, gdzie było takie centrum – i kina powstały, i teatry powstały, i budynek powstał cały. No, uważam, że było to z korzyścią dla Warszawy.
Proszę pani, wtedy to my jako studenciaki chodziliśmy na zabawy, bardzo lubiliśmy się bawić. Centrum zabawy to był Klub Medyka na ulicy Oczki. Wtedy w tym czasie była w Warszawie orkiestra Charlesa Bovery’ego, który grał pięknie na saksofonie, ktoś tam zrobił takie reflektorki kolorowe, no i młodzież studencka tam garnęła się. To było bardzo, bardzo popularne miejsce zabaw, spotkań, wieczorków, spotkań towarzyskich, no i rozmaitych uroczystości sylwestrowych czy innych. To tam było centrum. Ale w innych uczelniach też były zabawy. Były przecież słynne i tradycyjne bale Architektury, na wielką skalę bale; były bale politechniki, ale to już później. Może nie bale… Bo później to się utarło w Pałacu Kultury. Były zabawy duże w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na Rakowieckiej, w Szkole Handlowej. Młodzież właściwie pragnęła zabawy. Śpiewaliśmy, wie pani, na salach, wtedy piosenki modne były, „Kwiat paproci” chyba był modny czy coś takiego. „Pelargonie”, wie pani. „Przybądź do mnie, dam ci pelargonie”. Piękne piosenki były, śpiewaliśmy, bawiliśmy się. Młodzież lubiła się bawić, nie odczuwało się tego garbu na plecach, że Warszawa jest spalona, zniszczona – nie. Życie jakoś pchało temperament młodzieńczy w stronę przyszłości, w stronę zabawy, w stronę życia, w stronę poznawania panienek, w stronę ożenienia się, w stronę założenia rodziny. Nie było rozwydrzenia, były zabawy kulturalne, grzeczne, wie pani, bez jakiegoś pijaństwa na wielką skalę. No, na pewno „Kropla Beskidu” się znalazła…
Wie pani, nie. Myślę, że organizacje studenckie chyba po prostu przyjęły zasadę… No, były takie organizacje studenckie trochę takie polityczne i… Po prostu odsuwali się od tego. Powiem pani, jak było w moim przypadku. W pierwszym roku, jak ja podjąłem pracę w tym biurze projektów, to wszyscy właściwie… Bo było tak, że był, jak to się mówi, dyktat proletariatu. Więc w każdym biurze, każdym zakładzie były podstawowe organizacje partyjne [POP] i te organizacje zatrudniały właściwie najniższy w biurze personel. W moim biurze to do POP należały, powiedzmy, wszystkie sprzątaczki, herbaciarki, strażnicy, no i tam, powiedzmy, ze czterech może inżynierów to było POP i egzekutywa. Powstała rada zakładowa i ponieważ wszyscy byli w zasadzie bezpartyjni, odsuwali się od organizacji partyjnych, nie chcieli do partii należeć. A że byłem świeży, tam nie znali mnie jeszcze dobrze, ponieważ byłem bezpartyjny, wybrali mnie na prezesa rady zakładowej. Moje biuro pod względem politycznym miało dyrekcję [wspieraną przez KC PZPR], ponieważ ważne sprawy załatwiało, to mieliśmy duże przydziały mieszkań, powiedzmy, co kwartał pięć mieszkań, dziesięć mieszkań. Zbierała się komisja, rada zakładowa, sekretarz POP, dyrektor, jeszcze jakiś czynnik społeczny. „Komu damy, temu damy, temu damy”, tam ludzie zgłaszali podania. I co się działo? Komisja się zbierała, jak miała się zebrać, to ja dostawałem delegację, miałem jechać na nadzór jakiejś budowy do Radomia czy, powiedzmy, na Śląsk tam coś zobaczyć, [coś sprawdzić]. W tym czasie rada zakładowa się zebrała i uchwalili, że: „Mieszkanie damy temu, damy temu, należy ten, ten jest dobry, ten jest dobry, ten jest troszkę lepszy” – mieszkania rozparcelowali. Przyjechałem: „Kto dostał mieszkanie?”. – „A ten partyjny, ten partyjny, ten partyjny”. Rozdali mieszkania. No i ludzie stronili, nie chcieli należeć do partii. Tak że taka była sytuacja.
Nie wiem, myślę, że tolerancyjnie. Myślę, że ludzie zdawali sobie sprawę, że nie mają wpływu na nic, tak jak zmiana nazwy Katowice na Stalinogród, Stalingrad, no to co, ktoś zaprotestuje, że nie zgadza się na tę nazwę? To kto powiedział, że jedzie do Katowic, a nie do Stalinogrodu, to poszedł do więzienia. Więc był terror wielki. Więc wie pani, na takie tematy, żeby ktoś zaprotestował, to w ogóle mowy być nie mogło. Tak że uważam, że nikt nic nie protestował, ludzie byli, wie pani, bardzo bierni i apatyczni, przyjmowali: tak, tak, tak, tak. Przecież były takie protesty na przykład, ciche jakieś takie protesty, znaczy wewnętrznie ludzie się buntowali. Przecież Polska eksportowała dużo węgla do Związku Radzieckiego i było ogłoszone publicznie, że Rosja płaci Polsce za węgiel w dolarach po kursie takim, jaki jest na Zachodzie. A ile płacili za dolara? No, powiedzmy, pięć dolarów za tonę płacili na Zachodzie, to i Rosja płaciła pięć dolarów na Zachodzie. Ale co się działo? Że Rosja swojego dolara wyceniała na pięć rubli, czyli na nasze warunki na pięć złotych, a rubel w tym czasie kosztował nie pięć złotych, tylko sto czterdzieści złotych i myśmy wtedy ten towar wysyłali za te pięć „dolarów” rosyjskich. Ale „dolary” te były pięć złotych polskich, a nie pięć dolarów, które warte były na Zachodzie. Tak że to była nominalnie ta sama waluta, ale wartościowo zupełnie inny pieniądz. No więc ludzie byli, wie pani, wewnętrznie zbuntowani, ale otwarcie bierni. Dopiero za Gomułki, jak trochę popuszczono tego terroru, to wtedy się zaczęli ludzie buntować i Gomułka wywalczył lepsze ceny, pojechał i to uregulował, ale już miał jakieś możliwości czy zmienił się może klimat polityczny, czy stosunki międzypaństwowe. W każdym razie taka była – na pani pytanie odpowiedziałbym – raczej apatia społeczeństwa.
Wie pani, w pierwszym okresie, czyli lata czterdziesty piąty? Wtedy głośna była sprawa… Od czasów czterdziestego drugiego roku była już w Polsce nagłaśniana. Niemcy zrobili w ten sposób, że jak odkryli groby katyńskie, to Niemcy zorganizowali w Warszawie polską delegację społeczną, jakieś ze dwustu ludzi, wynajęli pociąg, wszystkich zawieźli do Katynia i pokazali, co Rosjanie zrobili.
Proszę pani, o tym rozmawiano, bo sprawa była nagminna, że ludzie znikali. Wtedy, czyli rok czterdziesty piąty, bo to był wczesny rok, jak to powstało UB, które było pod kontrolą NKWD, to wtedy była taka sytuacja: poszedł tata do pracy, nie wrócił. „Gdzie jest tata? Co się stało?” Dzwonią do pracy – nie ma taty, wyszedł. Gdzie jest tata, może zachorował, może jest w szpitalu, dzwonią do szpitala – nie ma, do drugiego – nie ma, dzwonią tam – nie ma, dzwonią na posterunek – nie ma. Nie ma, zniknął. To był masowy ruch, to były masowe aresztowania ludzi – czy podejrzany, czy nie podejrzany – ale to było powszechne i o tym się rozmawiało. Ktoś tam znalazł swoją córkę czy syna na Cyryla i Metodego, ktoś znalazł na Sierakowskiego, ktoś tam jeszcze gdzie indziej, tutaj na Oczki była też ta Informacja, więc znalazł swojego znajomego. No to że on tam za coś został zatrzymany. No to były [rozmowy], to się o tym rozmawiało, że ludzie giną, wie pani, jak UB działa, co się dzieje.
Bezpośrednio z mojego otoczenia nie. Wiem, że znajomi – powiedzmy, jak u kogoś znaleziono pistolet, to przyjechała rewizja, znaleźli, to przepadł. Ale tak konkretnie nie mógłbym podać nazwiska czy miejsca, gdzie to miało miejsce. Ale w otoczeniu to takie wypadki były.
Moje najlepsze wspomnienie to jest takie, że jak szedłem do Warszawy, tu gdzieś pod Nowym Światem przechodziłem ulicami w stronę Złotej, spotkałem koleżankę z klasy, nazywała się Indrjanówna Bronisława. Dziewczynka może [dwadzieścia] lat, z warkoczykiem takim. I pytam się: „Co ty tu robisz?”. Ona mówi, że tutaj dostała skierowanie, że będzie sanitariuszką. No, ja idę tam gdzieś na swoją zbiórkę. No i pożegnaliśmy się. A później to ja nie miałem żadnych takich miłych wspomnień, ani smutnych, ani wesołych, ani radosnych, ponieważ ja poszedłem na tę zbiórkę, ta zbiórka się nie udała, poszedłem do tych wujostwa, tam się ta Hala Mirowska paliła, dom zbombardowany. Pojechałem do tego kościoła, tam znowuż tragedie. I do Pruszkowa. Nie miałem żadnych dobrych wspomnień.
Raczej, wie pani, byłem zawiedziony, że jak się zgłosiłem tu na placu Napoleona do tego dowódcy, obrońcy tego wieżowca Prudential – młody chłopak, wysportowany, zgrabny, w oficerkach – powiedziałem, że właśnie ja jestem tu z Powstania, że moja drużyna się gdzieś tam rozpierzchła, w ogóle nie mam żadnego przydziału, może by mnie wziął, to powiedział, że jak ja nie mam broni, to: „Taki członek to mi jest niepotrzebny”. No i jak niepotrzebny, to nie. Poszedłem do ciotki, wywędrowałem do Niemiec. Nie mam złych żadnych wspomnień. Byłem raczej taki przeciętny obywatel.
Jednej opinii to ja nie mam. Z jednej strony to jest taka walka o honor, z drugiej strony wielkie straty, jakie Polska poniosła. Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle. Cieszymy się z tego tylko, że obecnie jest świat wolny. I ci wszyscy, którzy walczą o wolność, no to mają swoje racje, za które walczą.
Warszawa, 9 listopada i 15 grudnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz