Jestem Maria Czermińska, urodziłam się w Wilnie 12 kwietnia 1924 roku, a mieszkałam pod Nowogródkiem w majątku Adamowo. Uczyłam się w Wilnie u sióstr nazaretanek, jestem ich wychowanką w pewnym sensie.
Jak miałam pięć lat, to moja siostra miała dwa, ale umarła na dyfteryt i byłam jedynaczką, rozpieszczoną, trzeba dodać.
Tak.
Mama jako gospodyni przy domu, prowadziła gospodarstwo kobiece.
No więc wojna już się zaczęła z Niemcami i mój stryj z Orłowa przysłał swoje dzieci do nas, bo będzie bezpiecznie, prawda. Muszę powiedzieć, że miałam taki proroczy sen. Śniło mi się nad samym ranem, że jakieś obce wojska otaczają mnie półkolem ze wschodu, po prostu chcą mnie zagarnąć, i ja uciekam, uciekam taką wielką aleją i tylko myślę, żeby dobiec do takiego kamiennego krzyża, który jest na końcu alei, to wtedy mnie to wojsko nie ogarnie. I ja zdążyłam dobiec do tego krzyża, obejrzałam się, a wojsko było jeszcze daleko, ale ja nie wiedziałam, jakie to wojsko. No i obudziłam się, to był ranek, niedziela, piękne słońce, wszystko kwitło, bo mieliśmy bardzo dużo róż pnących, sztamowych, krzaczastych i tak dalej, pszczoły brzęczały, poranek był taki sielski, anielski, a dostajemy telefon z Nieświeża (Nieśwież to takie miasto dawne Radziwiłłów), dzwoni mojej mamy brat i mówi: „Uciekajcie, bo bolszewicy przekroczyli naszą granicę, musicie natychmiast wyjechać”. Ojciec kazał założyć cztery fury, takie drabiniaste, po parze koni i załadowaliśmy po prostu to, co się dało rzucić na te fury. Brało się ciepłą odzież i jedzenie, no po prostu wszystko, co mogło być w przyszłości potrzebne. Ludzie się zebrali i byli bardzo ciekawi, dlaczego my wyjeżdżamy w takim pośpiechu, no ale się nie dowiedzieli i myśmy wyjechali. Przyjechał do nas taki sąsiad, z którym nie utrzymywaliśmy stosunków specjalnych, ale wiedzieliśmy, kto to jest, i mówi: „Ja będę z państwem uciekał”. – „Dobrze”. I jechaliśmy bocznymi drogami, polnymi, żeby się dostać do Nowogródka, a osób było dużo, przecież te nasze dzieci stryja, rządca poleciał po nauczycielkę ze wsi, bo to była jego sympatia, była moja siostra cioteczna, która zawsze u nas wakacje spędzała, tak że ludzi było dużo. Jak byśmy wsiedli do samochodu, który był, tylko jako rodzina, to byśmy nawet do Warszawy dojechali, ale ojciec nie mógł wszystkich zostawić i samemu uciekać. Tak że jechaliśmy, a po drodze zawiadamialiśmy wszystkich, że bolszewicy przekroczyli naszą granicę. Mamy rodzinny majątek był dosłownie na samej granicy rosyjskiej, tak że jak te druty przechodziły za ogrodem, to po drugiej stronie chodzili zawsze krasnoarmiejcy, a mój stryj był taki kawaler, jak tam pojechali, to klepał się po brzuchu, bo był gruby, i mówił: „Ach, jak dobrze w Polsce, ach, jak dobrze”. No i wie pan, to całe towarzystwo. Ja jedną furą powoziłam, jedną ojciec, no i chyba ten rządca i jeszcze taki chłopak. I dojechaliśmy do Nowogródka, a to się już robiło szarawo, zrobiła się taka mgiełka, zaczął deszczyk padać i ojciec poszedł do znajomych Żydów, którzy zawsze od nas ogrody wynajmowali, bo taki był zwyczaj na lato, i oni mówili: „Niech pan nigdzie dalej nie jedzie, tylko my pana przechowamy i potem jak się wszystko uspokoi, to będzie pan mógł jechać, gdzie pan będzie chciał”. Ale ten sąsiad tak truł ojcu, że to trzeba jechać do Wilna. Ale z Nowogródka do Wilna to przecież jest kawał drogi, to ja nie wiem, co się ojcu stało, że uległ takiemu gadaniu. No i wyjeżdżamy, jedziemy przez taki gęsty las, tylko droga taka wąska i taka banda chłopska nas otacza, no i zaczynają gadać, naradzają się między sobą, odeszli trochę na bok, a moja kuzynka, była starsza ode mnie o cztery lata, tak się podsunęła tam koło nich i zaczęła podsłuchiwać, o czym oni mówią. Nie wiedzieli, co z nami zrobić, i umawiali się, że każą nam jechać prosto na rzekę Niemen, tam jest taki duży most i jak wjedziemy na ten most, to oni nas wszystkich pozrzucają do rzeki i się potopimy. Moja kuzynka mówi: „Wujaszku, ja to wszystko podsłuchałam, co oni planują z nami zrobić”. – „No tak, ale jakie jest wyjście?” Więc nie ma wyjścia, bo las jest taki gęsty, nie ma żadnej bocznej drogi, oni nam każą jechać prosto, no to jedziemy. Ojciec myślał, że część ich zostanie pilnować tego miejsca, gdzieśmy się rozstali, a druga pójdzie tam i będzie czekać na nas na tym moście, więc chodziło o to, żeby do tego mostu nie dojechać. Rozglądaliśmy się wszędzie, czy nie ma gdzieś po drodze jakiejś wioski, jakiegoś obejścia chociaż, no i znalazły się takie dwa domki po drodze, ojciec poszedł zapytać, czy możemy przenocować. „A proszę bardzo, proszę bardzo”. No ale to nocowanie wyglądało tak, że nikt nie spał, bo wszyscy byli podenerwowani. No i rano ja z tą kuzynką, tam taki strumyk przepływał, poszłam poić konie. Potem jak wróciłyśmy, to ojciec mówi: „Jednak będziemy wracać do Nowogródka, bo ta droga na Niemen to jest bardzo niebezpieczna. Oni tam na pewno siedzą i czekają na nas. Zobaczymy, co będzie”. No i wracamy do Nowogródka, a po drodze już kawał objechaliśmy, więc trzeba było znowu na noc zostać. Tam był taki majątek, zapomniałam, jak się ten hrabia nazywał, on miał pałac, przysłał lokaja, żebyśmy koniecznie przyjechali do niego i u niego nocowali. Ojciec podziękował i mówi: „Co on, zwariował? Zaprasza nas do pałacu i sam tam będzie czekał na przyjście bolszewików?”. No i nie poszliśmy, tylko w jakimś takim domku bocznym nocowaliśmy. A ja rano, jak się obudziłam, podeszłam do okna i już zobaczyłam te ruskie wojska na takich małych konikach, powiązane sznurkami, bo oni początkowo to tak bardzo nędznie wyglądali. Ja mówię: „Już są, już są”. No to wszyscy się szybko ubrali, jeszcze trochę poczekaliśmy i przyszli dwaj enkawudziści, zabrali ojca i tego rządcę naszego. I ojciec się pyta, czy może się z rodziną pożegnać. Niet, wy siejczas… – znaczy przyjdzie. Popatrzył tak na nas przenikliwie, wyszli i po jakimś czasie wrócił ten nasz rządca i mówi: „Mnie zwolnili, bo pokazałem im ręce, że ja czarnoraboczy”. A on miał zwyczaj skręcać papierosy, miał tytoń, taką bibułkę, skręcał sobie te papierosy i palił, a ręce się brudziły od tego tytoniu. No i on powiedział, że jeździł na traktorze, no to jak czarnoraboczy, jeździł na traktorze, to go zwolnili.
Potem my się namyślamy, co dalej robić. I ja zupełnie nie pamiętam, jak myśmy dotarli do Nowogródka, co potem było z tymi końmi, z tymi wozami, ja nie wiem. Tam mama wynajęła takie małe mieszkanko, dwa pokoje z kuchnią, no i tam żeśmy się zainstalowali. Miałyśmy pościel, bieliznę, jedzenie i tak dalej, no ale nie wiedziałyśmy, co się dzieje z ojcem, a tam się u nich dowiedzieć, to jest niemożliwe. Ale po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że siedzi w więzieniu w Nowogródku. No i tam [aresztowali] masę tych wszystkich ludzi, których uważali. Oni mieli listy, oni według list już wszystkich aresztowali. Moja mama powiedziała, że nigdzie nie ucieka, nie wyjedzie – zanim ojciec będzie siedział w więzieniu, to ona się nie ruszy z tego Nowogródka. Więc ja zaczęłam chodzić do gimnazjum w Nowogródku.
I pierwsze wywożenie ludności polskiej na Sybir to było chyba po świętach Bożego Narodzenia, wtedy aresztowali policję polską i leśniczych. A dlaczego tak? Bo leśniczy nie pozwalał chłopom wycinać drzew w lesie, a policja, wiadomo, policja była przecież rządowa. Nie lubili policji, nie lubili leśniczych, no to rodziny ich były pierwsze do wywożenia, bo oni to już byli aresztowani. I ponieważ to było pierwsze wywożenie, to wszyscy chodzili, przyglądali się i w ogóle nie wiedzieli, o co chodzi, dokąd tych ludzi wywożą i po co wywożą. No i ponieważ jedna z moich koleżanek, z którą już chodziłam do gimnazjum, była córką policjanta, więc ja z nią rozmawiam, i mówię: „To wy wiecie, dokąd jedziecie?”. – „Nie – mówi – nic nie wiemy”. No i zabrali ich wszystkich, wywieźli. Po jakimś czasie przyszedł jeden jedyny list z tej miejscowości, dokąd oni dojechali, i oni pisali tak: „Siedzimy przy ognisku, głód jest okropny, przyślijcie chociaż obierek od kartofli”. No to tak zapamiętałam, ale przecież nic nie można było przesyłać, skąd. No i tak naprawdę nie wiem, co się potem tam z tymi [ludźmi stało]. No wiadomo, część umarła, może niektórzy przeżyli. Małe dzieci to były brane za nóżkę i za okno wyrzucane, jak zamarzły w drodze, tak?
W końcu kiedyś idę z moją mamą wieczorem, późno, idę przez rynek w Nowogródku i widzę, masę furmanek stoi chłopskich. Mówię do mamy: „Będą dzisiaj w nocy aresztować”. Bo oni musieli powsadzać tych aresztowanych na sanie, bo był mróz ze trzydzieści stopni i wieźli do kolei szerokotorowej, do Nowojelni, bo w Nowogródku była tylko taka ciuchcia do Nowojelni. Mówię: „Dzisiaj będą aresztować, nie powinnyśmy spać w domu”, tak zwanym domu. A moja mama mówi: „Ale nie mamy gdzie nocować, boją się wszyscy nas. No, spróbuję u jednych znajomych Żydków”. Poszłyśmy tam i oni z wielkim strachem przyjęli nas na jedną noc. Powiedzieli: „Tylko na tę noc, a dalej to muszą sobie panie radzić same”. Rano znowuż ja patrzę przez te okienka, bo to taki domek był, domki takie małe dookoła i widzę, jak wyciągają ludzi z niektórych domów, no i na te saneczki, i powiozą do Nowojelni. Więc myśmy bardzo podziękowały za to przenocowanie i musiałyśmy wracać do domu. Ja mówię: „To po drodze kupię parę bochenków chleba, no i musimy wracać do domu”. I szłyśmy znowuż przez rynek, szedł jakiś znajomy, nawet go nie pamiętam, kto to był, odwrócił głowę od nas, ale usłyszałam, co on mówił. „Nie idźcie do swego domu, bo tam na was czekają”. Mówię: „Nie mamy innego wyjścia, bo jeżeli nas wezmą z ulicy, to tak jak stoimy, to od razu i zamarzniemy, i umrzemy z głodu, więc musimy iść do domu, chociaż wziąć ciepłe rzeczy, kołdry, poduszki”. Ktoś nam przywiózł taką kulkę cielęcą, no i przyszłyśmy do domu. A w tym drugim pokoiku mieszkała taka kuzynka nasza, której mąż był takim administratorem u hrabiego Chreptowicza i on bardzo był z niego zadowolony, ten pan hrabia, no ale jak przyszli bolszewicy, to ci chłopi jego i żonę wsadzili do piwnicy. Jego przykuli do ściany, on nie mógł się ruszyć i jak w nocy przybiegła pokojówka i mówi: „Uciekajcie, uciekajcie, bo jutro was zamordują”, to on, ten kuzyn ojca, mówi: „Ty uciekaj do Nowogródka”. Ona tak jak stała, w pantofelkach na obcasie wysokim w nocy musiała lecieć do Nowogródka. A jego następnego dnia zaprzęgli do małej bryczki jako konia i dookoła takiego gazonu pędzili go, tłukli jakimiś kijami i tak dalej, tak że on padł i zmarł. A ona mieszkała z nami w tym drugim pokoiku i mówi: „Ale co ja mam zrobić? Powiedzcie, co ja mam zrobić? Ja musiałam złożyć zobowiązanie, że jak wy przyjedziecie…”. Bo ona powiedziała, że myśmy pojechały do Stołpców (to też takie graniczne miasto) dowiedzieć się, co się dzieje z ojcem. No to oni powiedzieli, że jak my tylko wrócimy, to ona musi przyjść do NKWD i powiedzieć, że my już jesteśmy. Ja mówię: „Musi ciocia iść i powiedzieć, bo nie ma innego wyjścia”. Wszyscy się boją, a poza tym to już nikogo prawie nie znamy, bo wszyscy są poaresztowani, no to ona poszła i powiedziała, że myśmy już wróciły. Natomiast przybiegła taka znajoma, taka mała kobitka i mówi: „Słuchajcie, musimy uciekać”. Ja mówię: „Ciekawa jestem dokąd”. – „Albo do Warszawy, albo do Wilna”. – „Do Wilna na pewno nie, bo ja słyszałam, że tam się mysz nie przeciśnie, tak Litwini obstawili, żeby nikt nie mógł się przedostać, oni nie przepuszczą, no i ruscy jednocześnie”. Więc tylko pozostała Warszawa, a to już było dosyć późno na takie przechodzenie przez granicę, bo kto chciał się przedostać, to dużo wcześniej uciekał. No ale ona mówi: „Ale jest jeszcze żona oficera polskiego z malutkim dzieckiem. Przecież nie odmówimy jej tego, żeby z nami nie uciekała”. No to ja mówię: „Bardzo niebezpieczna sprawa, ale musi jechać z nami”. No tak żeśmy się namawiały, namawiały i tej małej kobiecie ktoś dał adres w Białymstoku, bo to trzeba było jechać do Białegostoku, w Białymstoku szukać przewodników i dopiero wybrać się na przejście granicy. Miałam kolegę starszego w tym gimnazjum i on przyszedł do nas i powiedział tak: „Ja wam pomogę stąd wyjechać. Kupię bilety na tę ciuchcię, ale wy nie idźcie wcześniej, tylko w ostatniej chwili. Jak ona już będzie miała ruszać, to wy przyjdźcie i dopiero wsiądźcie”. Ja sobie na płaszczu ponaszywałam kolorowe takie łaty, beret taki włożyłam, wyglądałam dosyć idiotycznie. No i tak się stało, jak on mówił, że on już przyszedł przed samym wyjazdem tego pociągu, odprowadził nas, wsadził i mówi tak: „W razie czego, jeśli was po drodze złapią, to ja z wami pojadę na Syberię”. Ja mówię: „Przecież masz siostrę i matkę”. – „One sobie dadzą radę, ale wy nie”. No i tak żeśmy się rozstali. A w ogóle to mówi: „Może ja też przyjadę do Warszawy, będę się starał”.
No i myśmy tak dojechały do tej Nowojelni, tam przesiadłyśmy się na ten pociąg do Białegostoku i ja patrzę, dlaczego ci enkawudziści tak latają po tym korytarzu tam i z powrotem i zaglądają do przedziałów, kto siedzi w przedziale. Więc myśmy się podzieliły, ja z mamą w jednym przedziale, ta pani mała w drugim, a ta żona oficera w trzecim. I ją odprowadzała jej gosposia, ona miała inny adres tam, w Białymstoku, a my inny. Siadłam sobie w korytarzu, podciągnęłam nogi, tak się oparłam o kolana i udawałam, że śpię. Bo rzecz jeszcze polegała na tym, że myśmy nie miały dowodów wydanych przez nich, bo mama mówi: „Przecież nie wezmę dowodu, gdzie jest napisane »pamieszczyca«”, to znaczy „obywatelka ziemska”. No więc myśmy nie miały dowodów i ja się bałam, żeby nas nie zaczęli legitymować, dlaczego nie mamy dowodów i dokąd jedziemy. Ale jakoś jechałyśmy i uniknęłyśmy tego sprawdzania, ale znowuż dowiadujemy się od podróżnych, że w Białymstoku, jak się przechodzi przez hale do wyjścia, to trzeba mieć, raz że dowody osobiste, no i pokazać, co się wiezie i po co się przyjeżdża, więc ja siedzę i myślę. Ja miałam czternaście lat, więc taka za mądra nie byłam i w ogóle nie wiedziałam, co to znaczy słowo bolszewik. I myślę, to przecież my nie możemy wychodzić przez hale, tylko musimy znaleźć dziurę w płocie i dopiero przez tę dziurę wydostać się na ulicę, żeby ominąć to sprawdzanie. Jak się pociąg zatrzymał, ciemno już było, szłyśmy wzdłuż płotu i ja mówię: „Gdzie jest największa dziura, to tam przejdziemy”. No i tak się stało.
I miałyśmy ten adres – przecież nie znałyśmy Białegostoku – jakoś dotarłyśmy tam, a to była taka pani starsza, która była sama w mieszkaniu, ale ta jej córka, która dała nam ten adres, nie wiedziała, że ona musiała przyjąć takiego enkawudzistę do jednego pokoju. I ona jak nas zobaczyła, to mało nie zemdlała z wrażenia. Mówi: „Co ja z wami zrobię. Przecież on wychodzi rano, a wraca wieczorem. Dobrze, będziecie siedziały w jednym pokoju, ale nie wolno ani kichnąć, ani wyjść, ani się poruszać, tylko jak on przyjdzie, to was nie ma po prostu”. No i tak żeśmy zrobiły. A ta gosposia z tą swoją panią i z tym małym dzieckiem gdzie indziej miały adres. No i tak doczekałyśmy do rana. Jak on wyszedł, to dopiero mogłyśmy pójść do łazienki, trochę się umyć. No i ta mała, ta paniusia taka, mówi: „Ja będę szukać przewodników. Wyjdę do miasta, będę pytać i tak dalej”. Ja mówię: „A ja co będę robić?”. – „A ty pójdziesz na rynek i będziesz sprzedawała ostatnie sukienki, które wzięłaś ze sobą, bo czuję, że nam zabraknie pieniędzy na tych przewodników. A w ogóle [zastanawiam się], czy będą chcieli iść, bo się boją”. Więc tak żeśmy się rozstały, a mama została w domu. No i ja tam na tym rynku sprzedałam jedną sukienkę i wróciłam. Następnego dnia sprzedałam drugą, ale powiedziałam, że więcej nie pójdę, bo jeden facet tak mi się uporczywie przyglądał, ja tylko czekałam, kiedy on podejdzie i powie, co ja tu robię, dlaczego sprzedaję sukienki, i [będzie chciał zobaczyć] dowód, a ja nie mam dowodu. „A dlaczego sprzedajesz sukienki?”, to nie wiem, co powiedzieć. „Bo nie mam na chleb”, dajmy na to, tak? Ale czułam, że już więcej nie pójdę. Jeszcze miałam jedną sukienkę do sprzedania. Mama mówi: „To jak tak czujesz, to nie idź i zostań”. A ta mała mówi: „A ja mam przewodników, tak że jutro czy pojutrze podjedzie taka fura, jednego konia i jedziemy na granicę”. No ale liczą te pieniądze, liczą, oczywiście jest za mało, bo ceny bardzo wzrosły, bo oni się bali już przechodzić, więc moja mama zdjęła i obrączkę, i sygnet, co miała, to wszystko oddała, a ta mała osoba mówi: „Ja mam złoty zegarek, ale – mówi – jak nie trzeba będzie go sprzedać, to może będzie trzeba dać po drodze komuś”. Tak się umówiła, że tam jutro podjedzie fura i nas zabierze. Poczekałyśmy, aż ten krasnoarmiejec wyszedł do pracy, pożegnałyśmy się z tą panią i zeszłyśmy na dół, wsiadłyśmy na ten wóz i jedziemy.
A tam był cały pas, ileś tam kilometrów były wsie wysiedlone – te, które były blisko granicy obecnie, a wtedy ruskiej, to takie pasy były powysiedlane i żywego ducha nie było. Więc dojechaliśmy do jakiegoś momentu, a tam był taki murowany dom na uboczu i tam właśnie była taka melina tych, którzy jeszcze chcą przedostać się do Warszawy. Ta gospodyni mówi: „Idźcie na strych, ale nie wolno ani rozmawiać, ani broń Boże, schodzić na dół, nawet żeby się wody napić. Nie wolno, bo tu często chodzą ci pogranicznicy, zachodzą do mnie, a to pogadają, a to zapalą papierosa i potem sobie idą, ale jak kogoś obcego zobaczą, to może być bardzo niedobrze”. Powiedziałyśmy, że tak, że zastosujemy się do tego, co ona powiedziała. No i mojej mamie zachciało się pić i zeszła na dół, i wtedy przyszedł krasnoarmiejec i mówi do tej gospodyni: „A to kto?”. – „A to moja ciotka przyjechała ze wsi odwiedzić mnie”. – „Aha”. Posiedział, zapalił papierosa i poszedł. Nie kazał żadnego dowodu [pokazać], nic, bo by była klęska. I ona mówi: „Dlaczego pani zeszła?”. Moja mama była w ogóle nie do życia, była taka jakby otumaniona w ogóle, no zeszła. A w nocy wychodzimy, jest dwóch młodych przewodników, jeden starszy… A zaraz za tą kamienicą szła taka wąska szosa, ale był księżyc olbrzymi i ta szosa bardzo odbijała, a dalej był las, łąka i wysiedlona wioska. I ten jeden przewodnik mówi: „Musimy przez tę szosę się przeczołgać, żeby nie zwrócić uwagi, że ktoś przechodzi”. No więc żeśmy się przeczołgały po tej szosie, a dalej to już po cichu szłyśmy. Był po drodze taki drewniany płot z żerdzi, wszyscy przeszli, a pode mną się załamał, bo widocznie był taki kruchy, i w tej potwornej ciszy trzask tego drzewa to ja pamiętam do dzisiaj. To było coś okropnego, wszyscy zamarli i posłyszeliśmy tupot butów, i ukazała się taka grupa żołnierzy radzieckich z psami na smyczy i z wycelowanymi pepeszami do nas. Otoczyli nas i mówią: No, idiom. No ale ta Marlena tak zwana, widzę, że ledwo idzie, mówię: „Czy pani da radę iść?”. – „No nie bardzo, nie bardzo, jestem bardzo słaba”. Więc moja mama wzięła ją pod rękę z jednej strony, ja z drugiej, i tak ciągnęłyśmy ją. I ona do mnie mówi: „Wiesz, ja dam im ten złoty zegarek, to oni nas puszczą”. Ja mówię: „Niech pani im nic nie daje, bo oni wezmą zegarek, ale na pewno nas nie puszczą. Zobaczymy, co będzie dalej”. I tak nas doprowadzili, to chyba był jakiś majątek, bo była piwnica taka głęboka i nas do tej piwnicy wsadzili, no i poszli sobie. Siedzimy. Ja tak popatrzyłam, a ona miała takie sklepienie i tak jak tutaj sufit dochodzi do tego, tam przebiegają, nie wiem, czy to myszy, czy szczury, a ja tego się brzydzę okropnie. I ja mówię: „Chyba zwariuję, ja nie mogę na to patrzeć”. No i nie patrzyłam. Natomiast z biegiem czasu wsadzili tyle ludzi, że jak się siedziało, to trudno było nogi wyciągnąć, no i z małymi dziećmi też, i te dzieci płakały. Dali jedno wiaderko wody na tę całą piwnicę ludzi, to jak się rzucili, to pewno wychlapali więcej, niż kto tam dostał tej wody. No i tak doczekaliśmy do rana. Rano patrzę, znowu otwierają się drzwi i wchodzi taki młody człowiek. Te rzeczy to ja tak pamiętam, jakby się to działo wszystko parę godzin temu. Wchodzi młody człowiek, tak podpasany takim pasem, w takiej sukmanie, popatrzył, popatrzył i prosto do nas idzie i tak mówi: „Dzień dobry, ja jestem studentem ze Lwowa, złapali mnie”. Ja mówię: „To jest dopiero nowina. Złapali pana, no jest pan tu, i nas też złapali, i jesteśmy tu, siedzimy i nie wiadomo, co z nami zrobią”. Potem moja mama się tak rozgadała z takim panem starszym, a jeszcze po drodze ten starszy przewodnik mówi do nas tak: „Ci młodzi wzięli pieniądze i uciekli, a ja dobrze drogi nie znam, ale ja panie poprowadzę”. Strasznie mi się go potem żal zrobiło, bo jego już nie wypuścili i pewnie wywieźli, a jego dobre serce właśnie go doprowadziło do tego, że on mógł zginąć, nie wiadomo. A ten student mówi tak… Bo rano potem wybierali młodych ludzi do pracy, no i zabrali jego też, i dawali po takiej pajdzie chleba grubej, i on przyniósł tę pajdę, i że się z nami podzieli. Ja mówię: „My nie jesteśmy głodne, dlatego że nerwy działają i absolutnie nam się nie chce jeść. Mam trochę suszonych owoców, to jak będziemy chciały jeść, to te suszone owoce sobie zjemy”. – „No to ja też nie będę jadł”. No i tak się z nami kłócił, aż musiałyśmy wziąć po kawałeczku tego chleba. No i potem oni zaczęli robić segregację ludności, czyli wyprowadzali po kilka osób i tam taka niby komisja zapisywała, i tak: na jedną stronę, na drugą stronę. Na tę drugą, to znaczy już wiedziałyśmy, że to przerzucą na stronę niemiecką, a to na prawo, to będzie do roboty, a potem do wywiezienia w głąb Rosji. Trzymam mamę pod rękę i on mówi: Ty tam! Ja mówię: Niet, ja riebionok. – Kakoj ty riebionok? Ja mówię: Ja riebionok, małyj riebionok. A ja byłam raczej taka wyrośnięta na swoje lata. Ja nie wiem, co mi się stało, jakiś głos wewnętrzny kazał mi się drzeć, ale tak głośno i tak bez przerwy powtarzałam: No, tawariszcz, ja riebionok, smatri, ja riebionok. I tak się darłam, że chyba się wszyscy poodwracali, co ja wyprawiam. I kurczowo trzymałam się matki, a on tak popatrzył na mnie, splunął mi pod nogi i mówi: A czort z taboj, idi… – na stronę niemiecką. No i jak przerzucili tych, których chcieli na stronę niemiecką, to znowuż tam Niemcy zaczęli wyłapywać i było strzały słychać. A ten facet, który umówił się z moją mamą, że jak jego też tam przerzucą, to on nas poprowadzi dalej, mówi: „Ale najpierw musimy w takie chaszcze zapaść i tam przeczekać”. No to tak zrobiłyśmy i on też z nami. Jak się wszystko uspokoiło, to wyszłyśmy na taką ścieżkę i on nas prosto zaprowadził do jakiejś chałupy, to była wioska, nie wioska, coś takiego. No i mówi: „Teraz możemy się przespać”. Ja na jednym łóżku z mamą, on tam dostał gdzieś indziej takie wyrko, ale ja nie mogę zasnąć, raz, że nerwy, a dwa, że patrzę na sufit, a po suficie takim sznurkiem maszerują pluskwy i one na mnie spadają – na nikogo innego, tylko na mnie, bo widocznie poczuły taką krew, która by im smakowała. Myślę, nie wytrzymam. Wstałam, wzięłam stołek i usiadłam na środku izby i patrzę znowu na sufit, a one zawracają i znowu na mnie spadają. Myślę, jak ja doczekam do rana, to naprawdę będę święta. Ale doczekałam do tego rana i teraz muszę powiedzieć, że ja zupełnie nie pamiętam, jak to było, że myśmy wsiadły do pociągu i pojechały do Warszawy , nie miałyśmy przecież ani grosza. Czy mama powiedziała konduktorowi, że myśmy uciekły z tamtej strony, czy jak, w każdym razie do Warszawy dojechałyśmy.
Miałyśmy adres tego stryja, który był wysiedlony z Orłowa. No i też trafiłyśmy do niego i już tam zostałyśmy. Bo mój ojciec zawarł taką umowę z bratem, że w razie wojny, jeżeli któregoś z nich zabraknie, to ten, który zostanie, ma się zająć jego rodziną. No więc myśmy uznały, jak ojca nie ma, to stryj powinien się nami zająć, no i zajął się, faktycznie. Tak że myśmy zostały już tam u niego. Ja miałam pokój z siostrą stryjeczną. No ale tych osób było sporo, a jedzenia mało. Ta kuzynka mówi do mnie: „Ty nie znasz Warszawy, to zaraz pójdziemy, ja ci pokażę, chociaż – mówi – tutaj”. A to było mieszkanie na Górskiego, to taka mała uliczka, która dochodziła między Bracką a Nowym Światem, taka przedwojenna kamienica, która mogła wiele nalotów wytrzymać i chyba wytrzymała do końca. Tam właśnie stryj zajął mieszkanie i tam żeśmy mieszkały przez okupację. W czasie okupacji to na komplety wszystkie trzy [chodziłyśmy]. Bo oni mieli jeszcze jedną córkę i syna małego, więc trzy panny Sielużyckie, każda w innym wieku, na inne komplety, a te komplety odbywały się u nas i w poszczególnych mieszkaniach. I tak ja się nauczyłam chodzić po Warszawie, że nigdy nie szłam tak, że idę sobie ulicą i skręcam. Trzeba było iść i zawsze zajrzeć ostrożnie na prawo czy na lewo, czy nie ma łapanki, czy tam nie sprawdzają dokumentów czy coś takiego. No i wyszłam z tą kuzynką na Bracką i raptem widzimy, podjeżdżają „budy”, z „bud” wyskakują żołnierze niemieccy, a było bardzo ładnie, ciepło, to było 1 maja czy koniec kwietnia, i oni tych ludzi zgarniają, i każą wchodzić do „bud”. Ja mówię: „Grażynka, uciekajmy”. Bramy się zatrzaskują, bo ci dozorcy mieli rozkaz zamykania bram, żeby ludzie się nie chowali, ale myśmy zdążyły wskoczyć, jeszcze brama się nie zamknęła. Ja mówię: „Na górę, po schodach uciekajmy. Wszystko jedno gdzie, byle dalej od tego, co tu się dzieje”. No i na czwarte chyba czy trzecie piętro żeśmy dobiegły i widzę drzwi uchylone do mieszkania, myśmy tam weszły i mówimy: „Bardzo przepraszamy, ale coś się dzieje na dole, Niemcy łapią ludzi i wsadzają do takich »bud«, a myśmy uciekły”. – „No, chodźcie, dziewczynki, chodźcie, poczekajcie. Jak się wszystko uspokoi, to pójdziecie do domu, bo zaraz będzie godzina policyjna”. A godzina policyjna była o siódmej wieczorem. No i myśmy dosłownie parę minut przed siódmą wyszły, patrzymy: cicho sza, nikogo nie ma na ulicy. Dosłownie tylko nasze kroki odbijały się od chodnika. My pędzimy do domu, zaraz skręciłyśmy w tę małą uliczkę Górskiego i jakoś dopadłyśmy do domu. No i to był taki pierwszy chrzest w Warszawie.
No i po dwóch tygodniach przyjechał ten mój kolega z Nowogródka. Ja mówię: „Nie złapali cię?”. – „No nie – mówi – ja jakoś szczęśliwie przeszedłem, mnie nie złapali i już jestem w Warszawie”. No ale co się stało, był w Warszawie, ale po paru dniach jego też zgarnęli i na roboty wywieźli. Tak że nie uchował się. I tak się to życie toczyło.
Handlował, znał się na obrazach, w ogóle był bardzo bystry, po niemiecku pierwszorzędnie mówił. Nie wiem – no handlował – jak handlował, gdzie handlował. Tyle osób musiał utrzymać, a jeszcze wiele osób przychodziło po prostu, żeby coś zjeść, chociaż jakiejś zupki cienkiej.
No i te komplety były, tak że maturę zrobiłam na kompletach u królowej Jadwigi, potem zapisałam się na ogrodownictwo na SGGW.
Nie wiem, kto nas zwerbował właśnie do „Wigier”. Nas było tam początkowo sporo, ale potem po drodze żeśmy się niektóre… Ja opowiem, jak to było. Chodziłyśmy o szóstej rano czy o siódmej na tak zwaną gimnastykę do Szelestowskiego, no to tam nas ćwiczyli na tych przyrządach i tak dalej. Ale to dojście tam zimą, kiedy jest taki okropny mróz i jak się idzie, to te kroki odbijają się i są jeszcze głośniejsze – ja tylko jak biegłam, to myślałam, żeby tylko jakiegoś patrolu niemieckiego nie spotkać, no ale zawsze jakoś się udawało.
Wywozili nas do takich lasków pod Warszawą i tam znowuż „padnij, powstań”, jak się podnosi rannych. Teraz to już bym nie wiedziała jak, zapomniałam, ale wtedy to był dobry jakiś chwyt, że się rzeczywiście podnosiło. I tak te ćwiczenia były, no i miałam taką przyjaciółkę, ale ona była też gdzie indziej zaprzysiężona i myśmy razem chodziły na to SGGW, też komplety były, i ja pamiętam, kiedyś jak byłam u niej za długo, ona mówi: „Słuchaj, zaraz godzina policyjna”. Ja mówię: „A zdążę jeszcze?”. – „Zdążysz, ale musisz szybko biec. Ja uklęknę i będę się modlić, a ty leć do domu, a jak zadzwonisz, że już jesteś, to ja będę spokojna”. No i tak żeśmy zrobiły, ja dobiegłam, zadzwoniłam do niej, że ja już jestem w domu.
No i tu się zbliża już ten okres przygotowań do Powstania. Pamiętam, jak żeśmy szyły w takim kotle wielkim u jednej z koleżanek prześcieradła, to żeśmy farbowały na czerwono, białe to były białe, i szyłyśmy te opaski AK, potem nie wiem, kto stawiał te numery. To takie było też zajęcie. No i gromadziło się lekarstwa do takiej torby, żeby mieć przy sobie. Nadeszła ta godzina „W”, a moja mama, żeby jakoś ulżyć stryjowi, to prowadziła dom jakiemuś panu na Mokotowie, ale to najprawdopodobniej był jakiś też oficer, on był samotny, i jak się zbliżało Powstanie, to go w ogóle w domu nie było. Poszłam mamę odwiedzić i powiedzieć, że jutro wybucha Powstanie i ja będę na Starym Mieście, bo już wiedziałam. I mama mówi: „I naprawdę zacznie się jutro?”. Ja mówię: „Tak”. To jeżeli ja wiedziałam, że jutro zacznie się Powstanie, godzina „W”, to Niemcy nie wiedzieli? Doskonale wiedzieli.
Następnego dnia ja miałam wszystko przygotowane i taki płaszcz foliowy jakiś nałożyłam, żeby nie było widać tej torby z opatrunkami, i z tą moją kuzynką pożegnałam się w bramie. Ona mówi: „Ja idę na Mokotów”, ja mówię: „A ja idę na Stare Miasto”. „No to cześć”. „Cześć”. I już więcej jej nie widziałam. Przyszłyśmy na Stare Miasto na kwaterę i się dowiadujemy, że chłopcy nie mają broni, a my mamy wrócić do swoich domów, po prostu nie będziemy potrzebne. Ja mówię: „Jak to jest możliwe?”. Bo przecież ja wiem, jak to było możliwe, bo prawie cała broń z Warszawy była wywieziona do Kampinosu i potem znowuż ci chłopcy z Kampinosu dostarczali [broń] do Warszawy. No a ponieważ ja byłam wtedy taką przewodniczącą tej grupy, to wszystkie powychodziły, a ja zostałam z dwiema koleżankami, które potem zostały z rannymi, jak już wszyscy opuszczali Stare Miasto. Uważam, że to są prawdziwe bohaterki.
No i wychodzimy we trzy, ja mówię: „Pójdziemy do mnie, tam na Górskiego, bo to będzie najbliżej, wy mieszkacie dalej”. No dobrze, idziemy Nowym Światem, na Nowym Świecie stoją już „Tygrysy”, czy jak one się tam nazywały, Niemcy są do połowy tak wystawieni i pytają nas, dokąd my idziemy, a ta jedna z tych koleżanek mówi: „A my tutaj od chłopców idziemy”. I oni zaczęli się strasznie śmiać. Ja sobie myślę: „Czego oni się tak cieszą?”. A to potem się okazało, że my idziemy z burdelu niemieckiego „od chłopców”, tak zrozumieli. Ale myśmy dopiero potem się dowiedziały i ja mówię: „Coś ty powiedziała…”.
Przechodzimy przez plac Piłsudskiego i widzimy, że latają dziewczyny od kamienicy do kamienicy. Już jak przeszłyśmy, ja mówię: „Co się dzieje, co wy zbieracie?”. – „A my zbieramy, co kto da, na szpital przy ulicy Maltańskiej”. Ja mówię: „To my się włączamy”. No i też zaczęłyśmy krzyczeć: „Na szpital, na szpital!”, no i zaczęłyśmy znosić. A wtedy też już zaczęli przynosić rannych z PAST-y. Myśmy dostały – nie tylko my, ale dużo dziewcząt – każda dostała pokoik, a w pokoiku były trzy łóżka, stolik i krzesło, no i trzech rannych. Więc ja z nimi się przywitałam, mówię, że będę się nimi opiekować. Ale trzeba było zdobyć jedzenie, bo przecież nic nie było, no cokolwiek. A jeden z nich mówi: „Siostro, ja poproszę kaczkę”, ja mówię: „Zaraz przyniosę”. Biegnę na korytarz i pytam tę moją koleżankę: „Ty nie wiesz, co to jest kaczka?”, ona mówi: „Do siusiania”, a ja: „A skąd mam wziąć kaczkę?”. – „No, musisz się postarać”. O wszystko trzeba było się starać, bo oni tam nic nie mieli. No i wreszcie zdobyłam tę kaczkę i mu przyniosłam. O jedzenie trzeba było się starać, kto gdzie jakie dostał, no to przynosił i karmił tych rannych. Ale noc, to ja siedziałam na krzesełku, tylko się podpierałam na tym stoliku, a oni może trochę spali, a trochę nie spali, jeszcze były szyby w oknach. Po paru dniach dowiadujemy się, że następnego dnia czy wieczorem będziemy musiały wszystkie złożyć przysięgę na nieopuszczenie tego szpitala, choćby Niemcy go zdobyli, cokolwiek by się działo, nie wolno nam opuścić szpitala i tych swoich rannych. I ja mówię do tych koleżanek: „Przecież my nie jesteśmy sanitariuszki, my musimy szukać naszych chłopców, bo my jesteśmy sanitariuszki barykadowe”. Ale jak tu powiedzieć tym chorym, że my wyjdziemy i nie będziemy składać przysięgi, no bo jak złożymy przysięgę, to już będziemy związane, tak? No i każda musiała powiedzieć, to było bardzo przykre.
Pożegnałyśmy się, niedługo miała być godzina policyjna, a jedna z nich mówi: „Wiesz, że tutaj moi znajomi gdzieś mieszkają, ale ich chyba nie ma w domu. Musimy tam wejść i przenocujemy tam u nich, choćby było nawet puste mieszkanie”. Wchodzimy tam po cichutku, a tam się zrobił taki ruch, że ktoś obcy wchodzi, no i zaczynają tych obcych szukać, a myśmy doszły do tego mieszkania i tam przycupnęłyśmy po cichutku, w kącie siedzimy, nie chciałyśmy się ujawniać, bo tam na dachu siedział taki Niemiec, który z dachu celował, więc tam bali się i pilnowali, by nikt obcy nie wchodził. Ale nie znaleźli nas i myśmy tam na jakimś tapczanie przenocowały i po omacku znalazłyśmy w kuchni jeszcze jakieś racuchy, placki takie, to żeśmy zjadły i następnego dnia idziemy na Stare Miasto znowu.
Idziemy, pogoda przepiękna, doszłyśmy do Starego Miasta i tam chyba skierowałyśmy się, gdzie była zbiórka nasza, na Kilińskiego. No i tam na razie usiadłyśmy na schodach i ja mówię tak: „Wiecie, jakie głupstwo zrobiłyśmy? Zostawiłyśmy tych naszych rannych, a tu przychodzimy – nie ma rannych”. A idzie jakiś oficer i mówi: „To pani się martwi, że nie ma rannych?”. Ja mówię: „Nie to że nie ma rannych, tylko o to mi chodzi, że myśmy zostawiły rannych, którymi się opiekowałyśmy”. I ja mówię: „Wracamy z powrotem”. A ten oficer mówi: „Poczekajcie, poczekajcie. Ja coś przyniosę zaraz”. Zniknął, zjawił się i daje mi pas taki fajny, oficerski, i mówi: „To będzie prezent ode mnie”. No i potem ten pas był solą w oku wszystkich chłopców, ja musiałam z nim spać, bo by mi go ukradli. Idziemy znowuż tą trasą, którą żeśmy przyszły, i już nie mogłyśmy wyjść, ten pierścień się zamknął – musiałyśmy z powrotem wrócić, no i zostałyśmy.
Trzynastego nasza barykada była na Kanonii i widziałam, jak się katedra wewnątrz paliła. To wydawało się nieprawdopodobne – te bałwany ognia od sufitu szły aż do podłogi i tak się przelewały, coś niebywałego. Ławki się paliły, wszystko się paliło, co się mogło palić. To było takie wrażenie fantastyczne i okropne. Widziałam, jak zdejmowali tego Pana Jezusa, któremu w swoim czasie rosły włosy, i mieli tę figurę schować gdzieś w piwnicy, ale co się potem stało, to nie wiem. W każdym razie zastanawiałyśmy się, że trzeba pójść do łaźni i wykąpać się, a po drodze zajdziemy, taki był budyneczek i tam siedział taki podoficer i wydawał legitymacje, taki budynek chwiejny bardzo, takie kręte schody. I akurat był nalot, ale myśmy tam poszły, pukamy, on mówi: „A wy, dziewczyny, czego chcecie?”. – „A legitymację żeby pan nam wystawił”. Mówi: „Zwariowałyście czy co? Przecież jest nalot, wy chowajcie się, a wy przychodzicie po legitymację”. Ja mówię: „Po drodze, bo idziemy się kąpać”. Jak ja powiedziałam, że idziemy się kąpać, to on się za głowę złapał, mówi: „Do piwnicy, chowajcie się”. Po tym nalocie ta łaźnia była zbombardowana. Jakbyśmy tam poszły, to już by nas nie było.
To był nasz dyżur. Jak wróciłyśmy z tej Kanonii na odpoczynek, ja patrzę przez okno i widzę, że jest czołg na dole, na tym placyku, i masę ludzi, cywilów, bo słońce świeci, piękna pogoda, i ci nasi chłopcy oblepili ten czołg, znaczy nie wiem, czy tylko nasi, w ogóle chłopcy, tłumy ludzi i wszyscy wiwatują, że nasi zdobyli czołg. I w pewnym momencie słyszę straszny huk i czuję, że lecę w powietrzu, i tak na dwie ręce i kolana upadłam i czuję, że mnie krew zalewa. Ja mówię: „O Boże, ja nie mam oka”, bo tak byłam rozcięta i dosłownie dwa milimetry od oka. Ale ja nie wiedziałam, ja tylko czułam, że krew leci i ja na tę stronę nic nie widzę. A wszyscy ci, co wrócili z barykady, to [uciekli] w głąb mieszkania, do kuchni, ja też. No i jeden z chłopców mówi: „To zaraz zobaczymy, czy masz oko”. Nalał wody, jeszcze woda była w kranach – to było trzynastego – nalał wody do dzbanka i chlupnął mi na głowę. Patrzy, mówi: „Aaa – mówi – głupstwo. Masz oko”. No to ja mówię: „O Boże, jak ci dziękuję, że mam oko”, bo byłam przerażona. I po jakimś czasie jedna z tych moich bliskich koleżanek przylatuje do nas i mówi… Ona była w szoku po tym huku, po tym wszystkim. Jak popatrzyłam na ścianę, to tak: tu kawałek czaszki, tam kawałek jakiegoś ciała… No po prostu nie mogłam patrzeć. Ja mówię: „Janka, ale ty jesteś bez spódnicy. Jak ty chcesz na dół lecieć?”. – „No bo zmiotło ze mnie spódnicę – mówi. – Ale nie szkodzi, co tam, przecież jestem ubrana”. I leci na dół, bo ona musi zobaczyć, co tam się stało. No, ten czołg, Niemcy podłożyli tego wybuchowego materiału tyle, że tam jama to się zrobiła większa od tych dwóch pokoi i głęboka. Potem nie można było tamtędy przechodzić, bo krew i to rozkładające się mięso i te muchy straszne, i to wszystko – to była makabra. No i ilu rannych, ilu zabitych i tak dalej. Tak że to moje [przerażenie], czy ja mam oko, czy nie, to to było nieważne.
Ale jednak ktoś mi zrobił opatrunek i ten opatrunek dopiero był zdjęty, jak przeszłam kanałami do Śródmieścia. Ale tak to mogłam chodzić, mogłam wszystko robić i się nie przejmować tym, że nie mam oka.
Porucznik „Prokop” przyszedł i pytał się, kto pójdzie na ochotnika tam na barykadę zanieść meldunek. Ja mówię: „Ja pójdę”. No dobrze, dał mi ten meldunek i ja zamiast piwnicami, to górą leciałam. Z tamtej strony jakiś człowiek machał do mnie, żebym ja piwnicami szła, ale ja nie chciałam wchodzić do piwnic, bo tam było masę ludzi, którzy chronili się w piwnicach i już trochę krzywym okiem na nas patrzyli, trzeba powiedzieć, [czemu] się nie dziwię wcale. Szczęśliwie przeleciałam, akurat chłopcy zmieniali pozycję i ten pierwszy porucznik leciał, ja mu podaję ten meldunek i się wycofałam. Bo od Kanonii, od placu Zamkowego Niemcy strzelali tak jakoś ukosem, że te kule szły do naszej bramy i obijały się o taki… taki był postawiony (nie wiem, dlaczego tam stał) taki jakby kredens biały i one się tam o niego obijały. Ja to wszystko widziałam, no ale wtedy mi się udało, wróciłam.
Po jakimś czasie znowu pytają, kto pójdzie na ochotnika zupę zanieść tym chłopcom naszym. Ja mówię: „Ja”. No i ci Żydzi właśnie, którzy nic nie rozumieli, bo była obawa, że oni mogą wylać tę zupę, odejść kawałek, wylać i powiedzieć, że zanieśli, no więc ja z nimi poszłam i znowu weszłam w tę naszą bramę, ale o jeden krok za daleko zrobiłam i czuję, że lecę do tyłu, tak jakby mnie ktoś z całej siły uderzył, nie wiedziałam gdzie. Ale upadłam do tyłu, a te koleżanki mnie wciągnęły do stróżówki, zaczęły mnie rozbierać. Ja mówię: „I co, jestem zadraśnięta?”. – „Tak, tak, jesteś zadraśnięta”. – „To za parę dni mogę już biegać”. – „Tak, za parę dni będziesz dobrze chodzić”. Kłamały przecież. Założyły mi opatrunek, a ja nie wiedziałam, bo kula jak wychodzi, to tak rozpłatuje ciało na dwie części, a ja trzymając rękę [na brzuchu], kula weszła, ale przeszła przez te dwie kości [przedramienia], rozsuwając te kości, ale nie miażdżąc, i weszła tu [z jednej strony brzucha], a wyszła tu [z drugiej], tak że ja miałam i rękę przestrzeloną, [i brzuch]. Ale to wszystko było tak przyzwoicie zrobione.
Tam była taka wnęka i tam była taka kupa papierów i potem to było moje legowisko, bo ja się nie pozwoliłam [zabrać do szpitala]. „Broń Panie Boże, powiedziałam, do tego szpitala w piwnicy”, bo ja tam kiedyś weszłam, to byłam ciężko chora, jak zobaczyłam, co tam się dzieje, w jakich strasznych warunkach ci chłopcy leżeli tam. To jest nie do opisania. Leżałam na tych noszach tak cichutko, w ogóle nawet okiem nie mrugnęłam i któryś coś głośno powiedział, a ten „Prokop” jak nie wrzaśnie, mówi: „Cicho bądźcie, do cholery! Nie widzicie, że »Isia« umiera?”, a ja sobie pomyślałam: „A ja nie umrę. Jestem przekonana, że nie umrę”. I to przekonanie trwało we mnie przez cały czas. Potem te nosze postawili na podwórku, całe podwórko było zastawione noszami tak wzdłuż, bo chodził ksiądz Rostworowski, potem chirurdzy, no i potem po kolei brali tam na operację. Jak ci chirurdzy się do mnie zbliżyli, to ja słyszałam, jak rozmawiają między sobą, powiedzieli, że jeżeli jelita nie są naruszone, to może będę żyła. A ja pomyślałam: „Nie żadne »może«, tylko ja wiem, że ja będę żyła i na pewno będę żyła”. Ja mówię: „Dlaczego bierzecie moje nosze, przecież tam jeszcze jest do mnie tyle rannych?”. – „A, bo tak musimy”. A to była interwencja dowódcy naszego, Eugeniusza Konopackiego. On poszedł do chirurgów i poprosił, żeby mnie przyjęli bez kolejki. Ja nawet się czułam nie bardzo [źle]. Mogłam leżeć, a co najważniejsze, ja nie czułam bólu w ogóle, nic. W ogóle nic nie czułam.
No więc wzięli mnie i przynieśli do takiej piwniczki małej, ciemnej, stał stół, jeden chirurg i siostra jakaś przy nim, i świeczka się paliła. Myślę sobie: „Matko jedyna, co on będzie robił ze mną?”. Nogi mi ktoś przywiązał do tego stołu, a tutaj za ramiona mnie też ktoś trzymał, żebym ja się nie ruszała, ale ja nie miałam zamiaru się ruszać w ogóle. No i on mówi tak: „Siostro, proszę igłę”. – „Nie ma igły”. – „No, jak to nie ma igły? Musi być igła”. – „Jest, ale tępa”. – „No, niech będzie tępa”. To ja to wszystko słyszałam. No i zaczął mi zszywać to. Założył trzy szwy, ja mówię: „Panie doktorze, chyba wystarczy”. – „No, ma pani rację, wystarczy”. Ale ja czułam, że on bierze tę skórę, pruje tak i potem to [zszywa], a mnie to nic nie bolało, w ogóle nic, więc ja mówię, że ja byłam chyba pod opieką wyższej siły. Jak on te trzy szwy założył, uznaliśmy, że to wystarczy, znowu mnie zabrali, a ja mówię: „Tylko, broń Boże, do piwnicy. Tam gdzie ja śpię normalnie, to ja tam chcę leżeć”. No i tam mnie położyli na tych papierach. I mnie się wydawało, że ja w ogóle się nie mogę ruszyć, że ja tak tylko na wznak mogę leżeć, no i leżałam. Jedna z koleżanek mówi: „Wiesz co, ja na chwilkę [wychodzę],. Ja tu będę przy tobie siedzieć, ale muszę na chwilkę odejść”. No i gdzieś poleciała. Potem przychodzi i mówi: „Tu niedługo przyjdzie taka sanitariuszka, ale ty jej nie znasz, i będzie próbowała wszystkich rannych – którzy mogą usiąść, wstać i parę kroków zrobić. Bo ci, którzy nie będą mogli, to zostaną, a ci, którzy będą mogli ruszyć się, to pójdą kanałami do Śródmieścia”. No i przyszła taka sanitariuszka i ja mówię: „Przecież ja tylko na wznak leżę”. – „No tak, ale spróbujemy. Niech koleżanka siądzie”. Siadłam. „Spuści nogi”. Spuściłam. „Teraz proszę mi dać ręce i zrobimy parę kroków”. I ja o dziwo idę normalnie, a ona mówi: „No przecież idzie koleżanka zupełnie normalnie. Proszę usiąść i czekać”. Ja mówię: „Ale na co ja mam czekać? Ja bym chciała wiedzieć”. – „No to się koleżanka dowie, ale ja teraz nie mogę mówić”. No i poszła. Siedzę.
Ale w międzyczasie jeszcze nie powiedziałam, że jak było to przebicie przez Ogród Saski, chcieli się połączyć ze Śródmieściem, to rannych kładli na nosze i… Nie wiem, kto niósł, oczywiście nie wzięli wszystkich rannych, ale ludność cywilna też się dowiedziała. Nie wiem, kto mnie niósł, ale dwie osoby niosły. W pewnym momencie ja czuję, że nosze stoją na chodniku, nie ma tych dwóch osób, które mnie niosły, a tu tłum napiera. Ja myślę: „Zaraz mnie zdepczą i będzie po mnie”. Ale patrzę, jakiś porucznik się zjawił, wyciągnął z kieszeni pistolet i do dwóch cywilów mówi tak: „Jeżeli zaraz tych noszy nie weźmiecie i nie odniesiecie do tyłu – tam na Długą 7 – to ja was tu zaraz rozwalę”. Ja myślę: „Co to się dzieje w ogóle?”. No i oni wzięli, rzeczywiście mnie odnieśli. Bo dosłownie tak ten tłum napierał, że jeszcze trochę i zdeptaliby mnie zupełnie. No i tak się to przebicie skończyło, że naszych chłopców tam rannych zostało na polu walki, że tak powiem. Tych, których znałyśmy, to one poszły ich ściągać i jakoś im się udało. To był ten „Kański” Edek i któryś jeszcze, w każdym razie było dużo rannych i zabitych, ale temu naszemu dowódcy… Ja czytałam o tym, jak oni się przechowali w piwnicy. Udawali Niemców potem i takim zwartym oddziałem szli, rozmawiali po niemiecku i przeszli właśnie, to im się udało. No ale co przeżyli, to też… Bo w takiej małej, ciemnej klitce siedzieli i bali się, że zawsze ktoś wejdzie z tych Niemców, ale się udało i przeszli.
No i później właśnie było to przejście kanałami. No więc jak uznali, że ja mogę iść, no to też szłam do tych kanałów. A tam znowuż tak zwani, jak oni się nazywali, pilnowali tego wejścia, bo przecież ludzie też…
Tak, „kanarki”. Niech pan sobie wyobrazi, że siedząc w tej rozwalonej bramie (potem czytałam książkę Dobraczyńskiego „W rozwalonym domu” i to mi się przypomniało), to wszystko były tam gruzy i tylko ta brama, i myśmy się tam tak stłoczyli w tej bramie trochę z przodu, trochę z tyłu i czekaliśmy na wyjście. W tym czasie przyszła poczta ze Śródmieścia, taki harcerzyk przyniósł, i ja dostałam list od mojej stryjenki, taki długi, bardzo serdeczny. Ona już wiedziała, że ja jestem ranna, bardzo się martwiła. Bo któryś z oficerów, który przeszedł wcześniej, dał znać. No i jakoś ten list mnie tak podniósł trochę na duchu. W pewnym momencie kobieta przebiega przez ulicę, a za chwilę pęka granatnik i ona jest cała obsypana łuskami od granatnika. I tak się zachwiała, zachwiała (o, jak ja to pamiętam), blada się taka zrobiła, trochę się zachwiała i upadła. No i co, wszyscy siedzą, patrzą, nikt się nie ruszy, no bo co zrobią? Nic nie zrobią. Nie wiem, co się z nią stało potem.
Ja prawie byłam ostatnia, za mną był jeszcze jeden chłopak i przede mną chłopak. No i ten, co był za mną, mówi do tego, co był przede mną: „Słuchaj, ty zejdź po tych szczeblach, ja ci podam »Isię«, bo ona nie zejdzie”. [Miałam] rękę na temblaku, głowę zabandażowaną, jednooka, no to jak ja miałam zejść po tych szczeblach? Mówi: „Ja ci podam »Isię«, ty postawisz ją tam i będziemy…”. Ale jak myśmy się tam znaleźli we trójkę, ten co był za mną, mówi: „A teraz nie wiem, w którą stronę”. Bo to cały rząd, który szedł wcześniej, to oni już ruszyli z przewodnikiem. No ale wykombinowaliśmy, że trzeba iść na prawo. Ruszyliśmy na prawo, dogoniliśmy tych, którzy szli przed nami, no i trzeba było bardzo cicho się zachowywać, bo też przechodziliśmy pod Niemcami. Oni początkowo nie wiedzieli, że Powstańcy uciekają ze Starego Miasta, ale potem jak się dowiedzieli, to tam podobno straszne sceny się działy, bo wrzucali zapalony karbid i tak dalej, ludzie nie mogli przejść i się wracali, krzyki, wrzaski były. Ale myśmy przeszli po cichutku i wszystko szło dobrze. Ja tylko myślałam… ja miałam tej wody do kolan, ale jak ta woda mi dojdzie do brzucha, do tej rany, to już też będzie po mnie. Ale nie doszła. Tak żeśmy doszli do rogu Wareckiej i Nowego Światu i tam jak otworzyli ten właz, to nas wyciągali po kolei na takiej linie – tu zakładali pas z jakiejś skóry, tu z tyłu i tu była taka lina, i tych rannych wyciągali. Ja trochę mogłam po tych szczeblach pomóc im wejść. I widzę, że wszyscy się kładą pokotem na jezdni dosłownie. Ja byłam prawie ostatnia, a za mną ten jeden chłopak. I patrzę, i nie wierzę swoim oczom. Ja stoję, ja się nie kładę, stoję i patrzę, otwieram dosłownie buzię ze zdumienia, bo ludzie chodzą czysto ubrani, jeszcze są szyby w oknach, a tutaj taka banda łachmaniarzy, dosłownie. No, ja sobie wyobrażam, jak ta banda wyglądała, jeszcze pokotem leżąca na ulicy. Ludzie się zatrzymywali i patrzyli.
I słyszę głos: „»Isiunia«, czy to ty jesteś?”. Ja mówię: „To ja jestem, tak”. Mówi: „Ja cię zaprowadzę do domu, bo moja mama strasznie się denerwuje, co się dzieje z tobą, czy ty przyjdziesz, czy ty przejdziesz i w ogóle. Jest okropnie zdenerwowana. Ja zaraz cię zabieram”. No i tak poszłam z nią na Górskiego i jak weszłam do kuchni, to stryjenka się rozpłakała, ja też. I mówi: „Wiesz co, no wyglądasz strasznie. Ja cię muszę myć od czubka głowy do… No, całą cię muszę wyszorować. Zdejmę z ciebie, co się da, i muszę gdzieś lekarza jakiegoś złapać, żeby cię zaraz zbadał”. Ja mówię: „Dobrze. Ciociu, ja się dobrze czuję”. To była anioł, nie kobieta. Mówi: „To idź do sypialni, tej dużej, tam jest to duże łóżko, tylko uważaj, bo bomba wpadła, przebiła sufit, to byś wpadła przez tę dziurę na parter”. Ja mówię: „Dobrze, ja pójdę i tam się położę”. Ale stryjenka zaczęła takie gary tej wody gotować, mówi: „Ja cię trochę muszę obmyć”. No i mówi: „Gdzie ja ci lekarza znajdę? Gdzie ja ci lekarza znajdę?”. Ale znalazła jakąś młodą lekarkę i przyprowadziła ją. Ja już leżałam w tym łożu i tak, ona weszła i mówi: „To gdzie jest ta ranna?”. Stryjenka mówi: „W tym dużym pokoju, ale niech pani doktor uważa, bo jest taka olbrzymia dziura po bombie, niech pani nie wpadnie”. – „Dobrze, dobrze”. Ona tam weszła, popatrzyła, wróciła się i mówi: „Tam nie ma żadnej panienki, tam leży jakieś dziecko”. – „No to jest ta panienka właśnie”. – „No dobrze”. Znowu wróciła, zdjęła bandaże i mówi: „Poproszę głęboki talerz”. Ciotka mówi: „Po co głęboki talerz?”. – „Ja muszę wylać tę ropę, która się zebrała w tej ranie”. I podstawiła mi tutaj ten talerz, przechyliła mnie, ja popatrzyłam, a ja mam tam taką jamę, z której się wylewa ropa. Myślę: „No pięknie”. Jak ona mi tam trochę powylewała, trochę oczyściła… Ale woda nie doszła przecież, tak że po prostu ja nie wiem, jakim cudem to się tam wszystko zaczęło tak maślić. No i mówi do stryjenki tak: „Nie ma żadnych lekarstw, jest tylko rivanol i trzeba codziennie zmieniać opatrunek i przykładać świeży rivanol. Więcej nic nie pomogę”. Pożegnała się i poszła. Ciotka myśli sobie: „Ale kto to będzie robił te opatrunki?”. Dwoje młodszych dzieci, ta starsza jest na Mokotowie sanitariuszką… Ale się moja przyjaciółka dowiedziała, że przyszłam ranna ze Starego Miasta. Ona była sanitariuszką przy Dworcu Centralnym w Warszawie. Po jednej stronie byli Powstańcy, a po drugiej Niemcy i nie mogli do siebie strzelać, ale dlaczego nie mogli, to ja do tej pory nie wiem. Podobno nie mogli. I ona zaraz przyleciała dowiedzieć się, co ze mną, i mówi: „»Isiu«, ja ci będę codziennie przychodzić robić opatrunek”. Ja mówię: „Wiesz co, ale masz tutaj taki ładny pistolecik przy pasie. Wyciągnij go i po prostu dobij mnie”. Ona mówi: „Chyba zwariowałaś”. Ja mówię: „Nie. A wiesz dlaczego? Bo Niemcy już są, boje w kościele Świętego Krzyża Niemców z Powstańcami. Przecież to jest tak mała odległość, że oni tu mogą być w każdej chwili i jak wejdą, to oni nie będą pytać, kto, co, po co, na co. Oni po prostu wszystkich wystrzelają, tak jak oni robią”. Ona mówi: „»Isiu«, może oni tu nie wejdą. Nie, ja tego nie zrobię, w życiu tego nie zrobię”, ja mówię: „Ela, błagam cię, zrób to”. – „Nie możesz mnie o to prosić”. I tak żeśmy się targowały, no i ona mówi: „To ja wychodzę, bo ja nie mogę tego słuchać”. Ja mówię: „Jak mnie nie będzie, to może Niemcy nie rozstrzelają tych młodszych dzieci i stryjenki, no zrozum. Czy ty tego nie rozumiesz? Oni zaraz się zorientują, że ja jestem jakimś inwalidą. Myślisz, że oni są tacy głupi?”. – „Nie”. No i poszła. Mówi: „Jutro przyjdę”. I tak przychodziła do mnie, aż przyszedł stryj z noszami i z facetem, włożyli mnie na te nosze i ponieśli na ulicę Złotą, bo tam podobno będzie bezpieczniej, a tutaj żeby ciotka mogła z tymi dziećmi w razie czego uciekać. Ale nim mnie zabrali tam na tę Złotą, to przyszli chłopcy, nasi przyjaciele, jeden się nazywał „Jędrek Czarny”, drugi „Jędrek Biały”, dla oznaki, a oni byli też koło katedry i że myśmy się nie spotkali, to ja nie wiem. Oni też widzieli, jak tego Pana Jezusa zdejmują. Ja mówię: „No to jak myśmy się tam nie spotkali, tam koło katedry?”. Ja nawet chodziłam na dach tego budynku, który był przy katedrze, bo jeden z chłopców mówi: „Czy chcesz zobaczyć coś ciekawego?”, ja mówię: „No zawsze, coś ciekawego to każdy chce zobaczyć”. – „No to musimy się wdrapać na dach”. No i wdrapaliśmy się na dach, no i ja mówię: „No i co tu jest ciekawego?”. A on mówi: „Popatrz na Wisłę i popatrz za Wisłę, tam jest kawałek zielonej łąki. Wiesz, co to jest zielona łąka? Może już nigdy nic zielonego nie zobaczymy”. Ja mówię: „No to świetny pomysł, że mnie tu przyprowadziłeś, bo rzeczywiście to duża przyjemność zobaczyć coś zielonego, a nie tylko te same gruzy, po których się skacze. Taka zwyczajna historia z tą trawą”. A potem on i jeszcze dwóch innych siedziało na galeryjce w katedrze i niby mieli tam dyżur, a zaczęli sobie deklamować „Pana Tadeusza” i nie posłyszeli, że Niemcy czy tam ci „własowcy” się podsuwają pod nich i rzucili na nich granatnik. W każdym razie ten jeden to nie mógł chodzić i nie mógł przejść potem kanałami, a powiedział, że on nie chce [uciekać], on zostanie, bo Niemcy teraz to już są cywilizowani, nie będą mordować, takie bzdury. No i został, i zamordowali go. Ci „własowcy” też tak podchodzili ciągle, podchodzili pod tę Kanonię i od frontu do katedry. I tam właśnie byli ci nasi przyjaciele, ci chłopcy, którzy przez całą okupację z nami zawsze [byli], i do kościoła, i gdzieś na jakieś wycieczki wyjeżdżaliśmy. I oni mówią do stryjenki, że oni mnie przeniosą przez aleję na drugą stronę, a tam jest bezpieczniej. A ciotka mówi: „A ciekawe, kto się tam nią zajmie, kto jej będzie zmieniał opatrunki, kto jej coś poda? No tak – mówi – wy będziecie walczyć”. I ciekawe, że oni nie byli ranni. No i pożegnaliśmy się i oni popędzili na drugą stronę Alei, nie mogli tu zostać. Jeden to był prawie zaręczony z tą moją kuzynką, która potem umarła. To też było straszne.
Potem mnie zaczęli koledzy i koleżanki odwiedzać tam na Górskiego, ale to tak każdy na chwilkę, a ten miał to, a tamto, to trochę tu ranny, tam ranny, ale chodzili, trochę przy mnie posiedzieli. Ale potem jak stryj mnie zabrał, to już koniec, nikt tam nie przyszedł. Stryj mnie znosił do piwnicy, bo sufit w tym mieszkaniu był już podziurawiony od nalotu, a jak przychodziła ta moja przyjaciółka, to stryj mnie wynosił, kładł mnie na tapczanie i ona robiła mi opatrunek. I kiedyś robi mi opatrunek, a tu nadlatują te samoloty, no i będzie zaraz „bum, bum”, więc ta Ela ledwo zdążyła taką dużą płachtę ligniny położyć na moją ranę, a sama się skuliła przy tym tapczanie i mówi: „No, albo przeżyjemy, albo nie”. Ja mówię: „Przeżyjemy. Ja wiem, że przeżyjemy”. No i dobrze, potem odlecieli, trochę się tynku nasypało i znowu mnie stryj [zniósł]. To było najgorsze w tej piwnicy, bo tam siedzieli ludzie starsi, starzy zupełnie, a jedna babka siedziała na krześle, zasypana piachem do pasa i nie można jej było odsypać, bo się wszystko waliło z powrotem na nią z góry. Nie wiem, jak ona mogła tam długo siedzieć i czy wysiedziała, czy umarła. Bo potem jak była już kapitulacja, to ja powiedziałam stryjowi, żeby mi poszukał mój oddział „Wigry”. Stryj chodził, chodził, mówi: „Słuchaj, ja nie mogę ich znaleźć, nie wiem, gdzie są, ale ja cię zaprowadzę do innego oddziału”. Ja mówię: „Dobrze, bo ja chcę iść do niewoli”. I zaprowadził mnie gdzieś i ja tam usiadłam na ławce czy na jakimś stołku i siedzę. Ale nikt się do mnie w ogóle nie odezwał, nie zapytał, po co ja tu przyszłam i co ja chcę, tylko już się szykowali do wyjścia, te dziewczyny między sobą omawiały różne sprawy, ale do mnie się nikt nie odezwał. Więc ja poczułam taki głos wewnętrzny, który mi kazał wstać, powiedzieć „do widzenia” koleżankom i wyjść, wrócić do rodziny i wychodzić jako cywilna ranna. Dobrze zrobiłam. Wróciłam i mówię: „Wychodzę z wami”. „No, dobrze”.
Znaleźliśmy się tam, tam wywozili najpierw wszystkich tych cywilów, tam były takie barłogi porozkładane okropne i tam ludzie tygodniami siedzieli i gnili, bo bali się przejść przez niemieckie dwie kontrole (nie Milanówek, tylko inaczej, chyba Pruszków). No i jak myśmy tam weszli, to stryj mówi tak: „Ani godziny tu nie będziemy siedzieć, bo czy będziemy tydzień, czy dwa, to jest to samo – i tak musimy przejść przez tę kontrolę niemiecką”. Ale myśmy myśleli, że jest jedna. Za nami był jeszcze brat stryjeczny takiej siostry, ich syn, który miał siedemnaście lat, nie brał udziału w Powstaniu, w ogóle nie wiedział co i jak, ale siedział koło mnie i był bardzo sympatyczny, rozmawialiśmy i napisał na swoim zdjęciu taki wiersz od ręki, taki poeta przyszły: „Błękity niebios, głębiny wód, złoto poranku, wieczorny chłód, ciche marzenia, kryniczne zdroje i zadumanie – to oczy twoje”, no i się podpisał „Kochanej »Isi«”, brat taki i taki. Przechodzimy przez tę kontrolę, mnie prowadzi stryj jako ranną, ciotka ma tych dwoje dzieci, a ten Jurek idzie z nami. Ale chłopak, tak? To go zatrzymali i na bok, a nas dalej pchnęli. Znowu idziemy, ale on krzyczy: „Stryjku, ratuj mnie. Ratuj mnie!”, więc zatrzymaliśmy się i stryj mówi: „Pójdę, pogadam z tymi Niemcami. Mam złotą tabakierkę, to może go puszczą”. Wyjął tę tabakierkę, idzie do tych Niemców i mówi: „To przecież jeszcze dziecko, to po co tutaj wam, się nie przyda na roboty, po co. A ja mam tutaj taką złotą, ładną rzecz”. No i puścili tego Jurka, ale niestety była druga kontrola i na tej drugiej tego Jurka znowu zatrzymali, a stryj mówi: „Niczego z tombaku takiego błyszczącego nie mam, nic nie mam, żeby im dać”. No i Jurka zatrzymali, wywieźli na roboty do Niemiec, a nas wsadzili do wagonów, takich bydlęcych, gdzie takie towarzystwo było takich staruszków, takich starych babek, takich może chorych, rannych jakichś trochę i tak dalej.
No i zaczynamy jechać. Najpierw jedziemy na zachód. Ja tak sobie myślę: „Pewno na te okopy nas wiozą, bo przecież już jest wojna z bolszewikami”, ale potem pociąg zakręcił i jedziemy na zachód [na południe? – red.]. A ten staruszek, który koło mnie siedział… Ja nie siedziałam, ja stałam, bo nie było [dachów], otwarte były te [wagony], bo to węglarki były, i ja wolałam patrzeć na babie lato, na słońce, na wykopki kartofli. Myślę sobie: „Już bym chętnie te kartofle kopała, żeby tylko wyjść z tego wagonu [śmiech] i nie jechać”. Cały czas myślałam, że wiozą nas do Oświęcimia – takich chorych i takich nieudaczników to gdzie oni mogli wieźć? A stryj mówi tak: „Jeżeli komuś się uda z was wyskoczyć z wagonu, uciec, to niech zostawi wiadomość w Krakowie. Jest taka instytucja RGO, która wydaje obiady i tam możecie zostawić o sobie wiadomość”. Ja sobie myślę: „A jak tu uciec z tego wagonu?”. Ale nic, jedziemy. Na jakiejś stacji, jak pociąg się zatrzymał, to stryj uciekł i zostawił nas, a pociąg potem jechał dalej i zatrzymał się na takim bardzo wysokim nasypie przed Krakowem, i proszę sobie wyobrazić, że w dole było pełno ludzi, którzy chcieli podawać chleb i wodę tym, co siedzą w tych wagonach, ale ktoś podsunął się pod mój wagon i tę zasuwę otworzył. Ja nic nie myśląc, złapałam tylko torbę z opatrunkami i wyskoczyłam z tego wagonu, prawie że się stoczyłam po tym nasypie, i wmieszałam się między ludzi, a ludzie się zaraz tak zamknęli. Ten Niemiec wrzeszczał, ale nie leciał za mną, tylko zatrzasnął drzwi. No i ja czekam. Mówię: „Ja się stąd nie ruszę, bo tam jeszcze moja kuzynka została młodsza”. A do mnie też podeszła taka dziewczyna młoda jak ja i pyta: „Czy pani ma kogoś znajomego w Krakowie?”. Ja mówię: „Nie mam i właśnie myślę nad tym, że zaraz będzie godzina policyjna, to będę musiała tutaj w rowie chyba przeczekać noc. No przecież nie pójdę. Mogę zostawić tylko wiadomość w RGO, to chyba pani wie, gdzie to się mieści, bo ja nie wiem”. „Tak, wiem, gdzie jest RGO, ale my się panią zajmiemy”. Ja mówię: „Dobrze, tylko ja chcę poczekać, może moja kuzynka wyskoczy”. Ona mówi tak: „Niech pani napisze na takiej małej karteczce: »Wyskakuj górą, jak pociąg zacznie ruszać. My cię złapiemy«”. I tak było. Ja patrzę, że ta Misia wdrapuje się po ścianie tego wagonu, pociąg już rusza i ona wyskakuje, a ci chłopcy, którzy mieli ją złapać, złapali i przyprowadzili tam, gdzie myśmy stały. No i we dwie nas prowadzą, że tam przenocujemy i dopiero następnego dnia pójdziemy do tego RGO zostawić adres, gdzie my jesteśmy. Bo stryj nas gonił, wsiadł do pociągu osobowego, do takiego przedziału, gdzie siedział pastor niemiecki, i zaczął z nim rozmawiać po niemiecku, powiedział, że przed tym pociągiem idzie taki skład, gdzie są sami chorzy i starzy, tam jest jego żona i dwoje małych dzieci, nie małych, ale już takich podrośniętych, i chciałby tę żonę i te dzieci wyciągnąć, czy on pomoże. Więc ten pastor powiedział, że tak. „Pójdę z panem i załatwię, zabierze pan żonę i dzieci”. No to już stryj był spokojny, ale nie wiedział, co ze mną i tą starszą córką.
I tak, one nas przyprowadziły tam, gdzie mieszkały, to był taki dom robotniczy, jak to korytarz i takie wejścia do poszczególnych mieszkań. Jak się te sąsiadki dowiedziały, że my jesteśmy z Warszawy, to powiem panu, wszystkie zaczęły znosić jedzenie i stawiać na stole. Ja mówię: „Misia, zobacz, my to wszystko mamy zjeść”. Ja mówię: „Tylko troszeczkę. Tylko troszeczkę, bo można dostać skrętu kiszek, przez tyle dni jak myśmy nic nie jadły”. Ja to w ogóle nic nie jadłam. Ja się żywiłam tylko na Starym Mieście winem, tam takie kadzie były w piwnicach. Ale w niektórych kadziach trupy pływały, więc nie wiem, jakie tam wino nieraz brali z tych kadzi. I cukier w kostce, to było całe moje jedzenie. Więc ja mówię: „Ja troszeczkę zjem, a ty też jedz niedużo”. No ale ta gospodyni mówi: „Dziewczynki, musicie wypić po kieliszku spirytusu”. Ja mówię: „O nie. My spirytusu nie pijemy”. „Ale musicie, bo inaczej możecie się rozchorować”. Ja mówię: „No to dobrze, zgadzamy się po pół kieliszeczka”. No dobrze, wypiłyśmy po pół kieliszeczka. Ja widzę, że ta kobieta czystą pościel wyciąga na te piernaty, zdejmuje, składa czystą pościel i mówi: „To będzie wasze spanie”. Ja mówię: „Misia, ja tam się nie położę. Ja mogę pod łóżkiem się położyć, ale nie na te czyste piernaty. Przecież ja jestem brudna, ty też jesteś brudna. No przecież nie można tak”. A ona mówi: „Nic nie mów, tylko my tak ostrożniutko się położymy i do rana prześpimy. Bo jak zaczniesz gadać, a one będą się sprzeciwiać, to będzie cała awantura. Kobieta ma dobre serce, dała nam czystą pościel – trudno. Tak dawno nie spałyśmy w czystej pościeli, to wyśpimy się”. No i już nic nie mówiłam, tylko do rana doczekałyśmy, no i ta dziewczyna mówi: „Teraz was poprowadzę do tego RGO”. Ale na rynku zobaczyłam kwiaciarki z kwiatami, to były goździki białe i czerwone, całe takie kadzie wielkie. Ja mówię: „Słuchajcie, ja chociaż parę minut muszę postać przy tych goździkach i nasycić oczy tym widokiem, bo to jest coś pięknego”. No i tak postałyśmy trochę, one mówią: „Nic panie nie kupują?”. Ja mówię: „Nie mamy za co, nie mamy ani grosza”. No i poszłyśmy. Okazało się, że kierownikiem tego RGO był dobry znajomy moich rodziców. Jeszcze z czasów I wojny światowej, jak byli w Mińsku, to znali moją mamę, ale wtedy nie była jeszcze mężatką, tylko pracowała w jakimś polskim biurze. Wyszedł do nas i mówi tak: „Dziewczynki, ja was nie mogę przyjąć, bo ja mam tyle ludzi z Warszawy, że ja nie mam was nawet gdzie położyć”. Ja mówię: „Ale pan nie wie o tym, że ja jestem ranna”. Mówi: „Naprawdę, choćbym chciał”. Ja mówię: „Nawet w wannie możemy się przespać, nam to nie przeszkadza”. – „No ja was bardzo przepraszam, ale ja nie mogę was przyjąć”. Ja mówię: „Dobrze, to my wrócimy z powrotem do tych dziewcząt, ale napiszemy kartkę z adresem tych dziewcząt. Jak stryj się tu zgłosi do pana, gdzie my jesteśmy, to pan tę kartkę odda i stryj nas odbierze”. – „No dobrze”.
I tak było, stryj nas właśnie odnalazł tam u tych dziewczyn, zabrał i mówi: „Teraz jak wszyscy jesteśmy już w kupce, to prędko na stację do wagonu i jedziemy do Skierniewic, bo w Skierniewicach mam kolegę, który był dyrektorem gimnazjum, on chyba nas przyjmie, no a jak nie przyjmie, to trzeba będzie pochodzić i popytać, kto przyjmie”. Czekając na odejście tego pociągu, to ja się tak denerwowałam, bo Niemcy latali, strzelali, bo ludzie kradli węgiel i oni latali jak wściekli. No i myślę: „Jak przyjdą i zaczną nas sprawdzać, a tu nie mamy dowodów i tak dalej, no nie wiem”. Stryj chyba miał. No w ogóle nie chciałam się z nimi stykać. No i wreszcie jak ruszyliśmy, to dojechaliśmy szczęśliwie do Skierniewic, wysiedliśmy, stryj mówi: „Poczekajcie, ja pójdę, załatwię z tym kolegą, czy nas przyjmie w ogóle”. No i poszedł, nie było go długo, ale przyszedł i mówi: „Możemy u niego nocować”, no i tam poszliśmy. Ale stryj mówi: „Ponieważ musimy jechać, szukać tej najstarszej córki, Grażynki, która poszła na Mokotów i nie wiemy, co się z nią dzieje, to ty musisz jechać do swoich ciotek, do Głowna pod Łodzią” Też uciekły ze Wschodu i osiadły w Głownie, nie wiem, dlaczego w Głownie, akurat tak się złożyło. „Ty musisz do nich pojechać”. Ja mówię: „Dobrze, ja mogę wsiąść w pociąg i pojechać do Głowna”. Ale ciotka mówi: „Nie, zanim nie pójdę z Isią do chirurga, do szpitala, to Isia nigdzie nie pojedzie”. No więc rano poszłyśmy do szpitala, żeby chirurg zbadał mnie i tę ranę. Jak on zdjął bandaż, to popatrzył na stryjenkę, potem na mnie, potem znowu na stryjenkę, pokręcił głową i mówi: „Muszę paniom powiedzieć, że to jest cud, że ta młoda osoba żyje”. A ja mówię: „Ja wiedziałam, że to jest cud, bo ja cały czas wierzyłam, że ja wyżyję, i cud się stał”. Podziękowałyśmy mu, ja wróciłam, potem wsiadłam w pociąg i pojechałam do Głowna.
Wysiadam w Głownie, a tam stacja od miasteczka jest bardzo daleko, trzeba iść autostradą duży kawał i nie ma chodników, tylko poboczem szosy się idzie. Ale ja patrzę na drugi [wagon], tak popatrzyłam w kierunku pociągu i widzę, że z drugiego wagonu wysiada moja mama, która w ogóle nic o mnie nie wiedziała. Czy to nie jest drugi cud? Ponieważ była na Mokotowie, a wiedziała, że ja miałam być na Starym Mieście, to opłotkami wyszła poprzez ogródki do takiej wsi, która była blisko położona, i tam siedziała w tej wsi, i patrzyła, jak się Warszawa wali, pali i ginie. I mówi: „Przecież ja myślałam, że ty nie żyjesz”, a ja mówię: „Ale ja żyję”. Wzięłyśmy się pod ramiona i poszłyśmy do tych sióstr mamy. One jak nas zobaczyły, to też jakby duchy spadły z nieba. I tam zostałam.
Ale ponieważ tych sióstr dużo było i przyjechała ta siostra z mężem i dwojgiem dzieci z Nieświeża… A babcię oczywiście powieźli na Sybir. Jeszcze tylko ta córka zdążyła podać taką baranicę na nogi i taką baranicę na ramiona, na włożenie, bo trzydzieści stopni mrozu było, jak wywozili tych ludzi. Przyleciała taka znajoma i mówi: „Pani Marto, pani matkę wywożą”. Bo babcia miała dom w Nieświeżu, a całe gospodarstwo, wszystko córkom zostawiła. [Córka] zdążyła podać te ciepłe rzeczy, coś do jedzenia, i babcię wywieźli do Kazachstanu, nie na Syberię, a do Kazachstanu. Tam w ziemiance jeszcze prawie dwa lata żyła, dostawała listy z Wilna, też od córek. Jak to było, że te listy dochodziły… I nawet raz czy dwa doszła paczka z jakąś słoniną i cebulą, bo to wtedy takie paczki się wysyłało. Babcia pisała do nich listy po polsku, ale wtrącała zdania francuskie, a oni pewno myśleli, że to jest jakiś szyfr czy coś takiego, i potem już nie było ani listów, ani paczek. Ja w ogóle pierwszy raz słyszałam, żeby ci zesłańcy mogli dostać paczkę. Nie słyszałam [wcześniej] nigdy.
No i moja jedna ciotka mówi: „Wiesz co, chodzisz taka…”. Ja mówię: „Bo właściwie to ja żałuję, że nie poszłam do niewoli, bo ja nie mam ani grosza, a ja bym chciała paczkę wysłać do jakiegoś oflagu”. A ciotka mówi: „Wiesz co, ty lepiej pójdź do spowiedzi. Tu jest tak sympatyczny ksiądz, porozmawiaj sobie z nim, bo ty jesteś nie do życia w ogóle”. Ja mówię: „Dobrze, pójdę do tego księdza, ciekawa jestem, co mi powie”. No i mówię mu, że jestem ranna, że jestem z Warszawy, że przeżyłam to, że nie poszłam do niewoli, a on mówi: „Ja panią bardzo serdecznie zapraszam do swego domu, bo ja mieszkam z rodzicami i teraz jest u mnie mój przyjaciel, też ksiądz, który jest z chłopcami w lesie”. Ja mówię: „Dziękuję bardzo, na pewno przyjdę”. Bo kto mnie gdzie zaprosił, to ja zaraz szłam. No i następnego dnia poszłam o zmierzchu z wizytą do tego księdza, no i oczywiście była kolacja. A ten ksiądz z lasu tak się we mnie wpatrywał, że ja się poczułam nieswojo. On tak miał przenikliwe oczy, no nie wiem, co to były za oczy, że mnie się wydawało, że on zagląda wewnątrz mnie, że on mnie całą obejrzał od wewnątrz i ja nie wiem, co on myśli o mnie. No ale kolacja się odbyła, potem rozmawialiśmy i on mówi tak: „Ja dostaję dolary z Anglii i rozdzielam według swojego uznania, przede wszystkim na utrzymanie tych chłopców w lesie, ale – mówi – ja pani chcę dać dwadzieścia dolarów”. Ja mówię: „Dziękuję bardzo, ale ja nie przyjmę”. – „Ale dlaczego?” – „Dlatego że ja mam co jeść i mam gdzie spać, ale są ludzie, którzy nie mają ani jedzenia, po prostu nic nie mają”. No to on mówi: „Ale to jest moja specjalna prośba i pani musi wziąć te dwadzieścia dolarów”. Ja mówię: „Proszę księdza, ja nie muszę, chyba że mnie ksiądz przebłaga, bo ja nie chcę wziąć tych dwudziestu dolarów”. No ale w końcu musiałam wziąć i wzięłam, i poczułam się bardzo bogata. Mówię: „Teraz zrobię paczki do oflagu”. Ksiądz miał brata, który chodził po mleko na wieś, bo to się łączyły wsie z tym Głownem. Ja mówię: „To dobrze, będę z tobą chodziła po mleko też”. No i tak chodziliśmy po mleko. Miał psa bardzo ładnego i pouczał mnie, że tu jest taka grupa młodzieży, która się tylko bawi, pije wódkę, jeździ konno i nic nie robi, tylko się bawi, żebym przypadkiem ich nie poznała, bo to jest taki element niewłaściwy. Ja sobie myślę: „Właśnie jestem bardzo ciekawa, taki element… Ciekawa jestem, co oni robią, jak to mogą młodzi ludzie nic nie robić, prawda?”.
No i tak było, że znowuż ta ciotka, która mnie wysłała do tej spowiedzi, mówi: „Wiesz co, tu jedna pani zachorowała, ja muszę ją odwiedzić. Pójdź ze mną”. Ja mówię: „Dobrze, pójdę”. Poszłyśmy, no i leży sobie babka na łóżku, my tam z boku siedzimy, rozmawiamy trochę, drzwi się otwierają, wchodzi starszy pan, szpakowaty, elegancko ubrany, no i podchodzi do tej pani, która jest chora, wita się z nią, nam tylko z daleka się ukłonił, siada koło niej. I się dowiaduję, że to jest jego siostra, przyszedł ją odwiedzić. Pogadał, pogadał, a jeszcze pyta mnie: „Czy pani jest z Warszawy?”. Więc tak, pyta mnie, czy ja jestem z Warszawy, ja myślę: „Cholera, musi wiedzieć, skąd ja jestem”, mówię: „Tak, jestem z Warszawy”. – „Bo wie pani, ja mam pokój w szpitalu, ja jestem komendantem na okręg łowicki i jakby chciała pani ze mną porozmawiać, to bardzo proszę, tam ludzie się kręcą i może pani śmiało do mnie przyjść”. No to ja sobie myślę: „Nie szkodzi, pójdę i pogadam, o co chodzi”. Wybrałam się, no to on mówi: „Porozmawiamy. Ja bym chciał, żeby pani była moją łączniczką. Ja dam pani rower służbowy i będzie pani meldunki rozwozić”. Mówię: „Bardzo mi przykro, ale nie będę, bo moja rana musi się zasklepić, a ona jeszcze nie jest zasklepiona i ja nie mogę wsiadać na rower i jeździć. Chętnie bym pojeździła, no ale nie mogę, bo tak mi lekarz powiedział”. – „No dobrze, no to wobec tego odwiezie pani takiego młodego człowieka bryczką do sąsiedniego majątku. Bo jego ludzie wpadli, Niemcy ich torturują i oni mogą go wydać, trzeba go usunąć z Głowna”. Ja mówię: „No, to mogę”. – „Rano niech przyjdzie tu i tu, będzie bryczka, koń i ten młody człowiek, którego pani odwiezie”. Jak ja przyszłam, to tak było. Koń taki ciężki, nie wiem, do wożenia wody w beczce czy coś, bryczka mała, no i ten młody człowiek. On się przedstawił się, ten majątek nazywał się Domaradzyn, mówi: „Pani mnie tam zostawi, ale ja jutro już będę w Głownie i spotkamy się tu, w lasku”. Ja mówię: „Wie pan co, niech pan nie opowiada głupstw, bo jak ja pana odwiozę i wrócę, to ja po żadnych laskach nie będę chodzić”. No i pojechaliśmy, ja tam musiałam przenocować, bo się zrobiło ciemno i późno, i wracałam sama. A że było okropnie zimno, to ja usiadłam plecami do tego konia, a tutaj lejce wzięłam pod pachy i tak jechałam. Myślę tak: „Bardzo mądrze mnie wysłali. Ani dowodu, ani nie wiem, skąd koń i bryczka, i po co ja w ogóle tam jadę albo tutaj jadę z powrotem do Głowna – zupełnie bez pojęcia”. Ale jakoś dojechałam do tego miejsca, gdzie miałam zostawić to wszystko, zostawiłam i poszłam do domu. I myślę: „Ta konspiracja w tym Głownie to szwankuje. Jak to? Powiedzieć obcej osobie, że jest komendantem na okręg łowicki i potem wysłać mnie i nie powiedzieć, co ja mam w razie czego mówić?”. No, mniejsza z tym. Potem mówi: „To pani niech jutro przyjdzie, bo mamy sklep tam w rynku i ta pani jest też zaprzysiężona i tam nam pomaga, i tak dalej”. No to mówię: „Przyjdę jutro”. Poszliśmy do tego sklepu i ja nie chciałam słuchać, o czym oni rozmawiają, tylko stanęłam z boku lady, a oni tam głębiej rozmawiali. No i w pewnym momencie wchodzi młody człowiek, wita się z nimi, popatrzył i podchodzi do mnie, przedstawia się i po chwili mówi tak: „A może by pani chętnie się przejechała saneczkami? Bo ja podjechałem saneczkami i koniem”. A ja mówię: „No, chętnie bym się przejechała”. To już było ciemno. No i wyszłam. Powiedziałam „do widzenia” i wyszłam. Przejechaliśmy kawałek i taki strumyk płynął, a to była jego wierzchówka, która bardzo lubiła skakać i ona nie lubiła w saneczkach chodzić. Jak skoczyła przez ten strumień, to ja poczułam, że lecę w powietrzu, jeszcze trochę i bym wpadła do tej zimnej wody. No ale jakoś przejechaliśmy, znowuż gdzieś pojechaliśmy i wróciliśmy. I ten młody człowiek mówi: „Bo wie pani, tu jest majątek, prawie wchodzi w miasteczko i ja tu pracuję. Może byśmy się jutro przejechali konno?”. Ja mówię: „Dobrze, możemy się przejechać”. – „To niech pani przyjdzie tak już o zmierzchu, jak będzie po pracy”. Ja mówię: „Ale może jutro to już mogą tu być bolszewicy”, a on mówi: „Chyba jeszcze nie, jeszcze zdążymy się przejechać”. No wie pan… Jak ja przyszłam, no dobra, to jechałam na jego wierzchówce, a on miał takiego ogiera swojego brata, który po prostu denerwował się cholernie. I jechaliśmy przez takie koniczynisko, gdzie były pokopane rowy przeciwniemieckie. Ta moja wierzchówka zaczęła nabierać takiego rozpędu, że ja podobno przeskoczyłam na niej przez ten rów, i popędziła dalej w to pole. Ja usiłowałam wyjąć nogę ze strzemienia, jedną wysunęłam, a drugiej za nic w świecie nie mogłam i myślę: „Jak ja spadnę i ona mnie pociągnie po tej grudzie, to ze mnie będzie mokry placek”. Ale starałam się ją jakoś uspokoić, klepałam ją po szyi i zobaczyłam stóg siana. Ja ją nakierowałam na ten stóg siana, ona tam się zatrzymała i ja zeszłam. Wtedy dopiero nadjechał ten młody człowiek. Ja mówię: „Zgubiłam czapkę, widocznie skacząc przez ten rów”. On mówi: „Ja jutro rano wstanę o czwartej i tę czapkę znajdę”. Ja mówię: „Bo to jest mego wuja czapka. On idzie do pracy i nie będzie miał czapki”. – „Będzie miał czapkę, bo czapka na pewno leży w rowie, ale teraz jest ciemno”. No i tak umówiliśmy się. Ja wróciłam do domu, a podobno rano o czwartej on wstał, pojechał, znalazł czapkę. A ludzi postawił do młockarni, ludzie przy tej młockarni pracowali i puszczali takie kłęby pary, bo ciągle ją uruchamiali. Przyszło gestapo i pytają: „Gdzie jest pan Czermiński?”, a oni mówią: „O, dopiero tu był i poszedł tam do spichrza zboże wydawać”. A zobaczyli, że jedzie konno w tę stronę. Ale się szybko pozbyli tych gestapowców, puścili jeszcze więcej pary, jak on podjechał, to mówią: „Panie, niech pan ucieka, gdzie pieprz rośnie, bo gestapo przyszło po pana”. No i on zwiał. No i następnego dnia przyszli bolszewicy. Więc do jakiego stopnia oni byli zawzięci, żeby przyjść jeszcze po młodego człowieka i go rozwalić? A potem, jak ja szłam następnego dnia… Bo tam w tym lasku to też Niemcy walczyli z ruskimi, a ja przechodziłam przez ten lasek i trupy leżały – niemieckie i rosyjskie trupy leżały na śniegu.
Potem trzeba było się wynosić z tego Głowna i właśnie w ten sposób… Ale to jeszcze trochę w tym Głownie z mamą pobyłyśmy i ten młody człowiek się mnie od razu oświadczył. Ja oświadczyny przyjęłam. On mówi: „Ale ja się muszę teraz pani mamie oświadczyć”. Mieli taki pokój, gdzie się narady odbywały, bo on też był akowcem przecież, i mówi: „To tam się spotkam z pani mamą i też się oświadczę”. No i dobra. Potem już jako narzeczona to jechałam do Łodzi, no i w Łodzi trzeba było zdobywać mieszkanie, no w ogóle się zagospodarować jakoś.
Te początki były takie dosyć trudne, bym powiedziała, bo mąż się zaraz zapisał na uczelnię, ja się też zapisałam na SGGW w Warszawie, ale zaczęłam bardzo gorączkować i jak miałam zrobione prześwietlenie płuc, to miałam taki naciek wielkości śliwki. No i gorączkowałam i nic mi nie pomagało, byłam bardzo słaba. To się dały we znaki te warunki wojenne. Nawet mnie wysyłali na takie wczasy i ten pas musiałam brać okropny – jakoś nic nie pomagało. No ale musiałam pracować i w końcu… musiałam zostawić to SGGW. Mąż też pracował i uczył się, no i… Później zaczęłam jeździć na te spotkania wigierskie. Tylko nie pamiętam, w którym roku zaczęłam jeździć, bo początkowo nie jeździłam. Najpierw jeździliśmy na Zaduszki, a później na rocznice różne. Potem już nigdy nie opuściłam żadnego spotkania, na wszystkich byłam. A te koleżanki dwie, które zostały i przyjmowały Niemców, to one jeszcze do tej pory żyją, a tak to wszyscy już poumierali, i chłopcy, i te dziewczęta. Jak trzeba kwiaty rozkładać na naszej [kwaterze], to robią to harcerze, bo nie ma kto. Parę osób tylko żyje, a niektóre już nie mogą nawet dojechać. A ta jedna, Janka [nazwisko, pseudonim? – red.], to ponieważ wynosiła na plecach rannego – i to Niemiec pozwolił jej wziąć, bo ona powiedziała chyba, że to brat czy coś – przez plac Piłsudskiego jak przechodziła, to stali oficerowie niemieccy, a ona go ciągnęła, jego nogi ciągnęły się po asfalcie i się rechotali. A przed nią szła para staruszków, to wyjął pistolet z kabury, „trach, trach” i już po staruszkach. Pomyślała, że jak ona będzie teraz przechodzić, to ich też zabiją, ale nie, tylko się rechotali, zrobili zdjęcia. Ona z daleka zobaczyła, że jedzie wózek z rannymi i ubłagała o kawałeczek miejsca. Posadziła tego rannego, bo już nie mogła go ciągnąć. Ale rezultat jest taki, że ona jeździ na wózku inwalidzkim.
Jak były teraz obchodzone uroczyście te różne rocznice, to ja się zawsze starałam siadać za prezydentem,. To znaczy nie to, że zaraz za nim, bo te pierwsze trzy czy cztery rzędy to były dla tych osób z rządu i tak dalej, ale dalej to można było siadać. No to ja zawsze się starałam za prezydentem Komorowskim siadać i mówię, raz nie usiadłam i przegrał wybory. Było strasznie gorąco, ja myślałam: „Ja nie wytrzymam, a ludzi tyle”, to usiadłam dalej, gdzie był cień, no i przegrał wybory. No a resztę to panowie wiecie. Jak coś chcecie jeszcze wiedzieć, to mogę powiedzieć.
Tego właśnie nie wiadomo. Jak starałam się przez Polski Czerwony Krzyż dowiedzieć (nawet miałam znajomą, która pracowała na Mokotowskiej w tym Czerwonym Krzyżu), no podobno w ogóle ślad [po nim] zaginął. Ale na pewno go wywieźli, ktoś gdzieś mi powiedział, że tam na Kołymę, tam na północ, na najgorsze mrozy i śniegi, i tam podobno na tyfus zmarł. Ale czy to prawda, to nie wiem. A mama to normalnie, dostała raka piersi, najpierw jednej, potem drugiej i umarła.
Tak, ale ja tam byłam z wycieczką. Była wycieczka organizowana przez nowogrodzian, ja się o tym dowiedziałam, pojechałam do Warszawy, też się zapisałam. I wie pan co, że ja tam pojechałam. Ja poszłam, tylko taksówki były na tym dworcu takim, gdzie ciuchcia chodziła, i poszłam z koleżanką i mówię: „Muszę wybrać taksówkę i pojedziemy tam zobaczyć moje włości”. Stał rząd taksówek, może pięć, może sześć, ja do każdej taksówki głowę wsadzałam i oglądałam gębę, i mówiłam tej koleżance: „Nie”, następny: „Nie”, jeszcze następny: „Nie”, a następny, mówię do niego: „Czy pojechałby pan trzydzieści kilometrów za Nowogródek?”. On mówi: „Tak, ale za dolary”. Ja mówię: „Dobrze, za dolary, bo ja akurat mam”. No to umówiliśmy się i on następnego dnia podjechał pod hotel, w którym myśmy spały. Nawet myślałyśmy, że on nie przyjedzie, ale przyjechał i pojechałyśmy. On potem pytał o drogę, bo z tego bitego traktu, który prowadził na wschód, to była droga taka polna, którą się jechało. Była wieś Niekraszewicze, potem był ten majątek, potem z drugiej strony była wieś, Łuki się nazywała, a tutaj były przystanki autobusowe, to on pytał ludzi, gdzie tu trzeba skręcić na Niekraszewicze (to ta wieś pierwsza, która była). No i skręciliśmy, jedziemy i on mówi: „A tu jest kołchoz, ale on się nazywa, nie pamiętam jak”. Ja mówię: „Ale to chyba nie tu. Niech pan jeszcze dalej jedzie”. – „No dalej to już będzie druga wieś, Łuki”. No to ja mówię: „To niech pan zawraca. Zatrzymamy się przy tym kołchozie i my wejdziemy tam do środka i zobaczymy, czy mnie o to chodzi, czy ja to chcę zwiedzić”. No i tak jak weszłyśmy, to było pusto i w ogóle dom był spalony, ale była postawiona duża obora i taka mała tabliczka u góry wisiała, i było po rusku napisane „Adamowo”. Ja to przeczytałam i mówię: „To jest tu”. Ogrody w ogóle powycinane, bo przecież ten dureń to kazał płacić od każdego drzewa podatek. Aleja wycięto w pień, stawy pozasypywane, no po prostu… A ja wzięłam ze sobą woreczek foliowy i łyżkę i naskrobałam tej ziemi do tego woreczka. Tylko przejeżdżał jakiś facet z wozem, nawet nie zwrócił na nas uwagi. Ja tak obeszłam, obeszłam, mówię: „To jest tu, ale to jest tak, jakby nie tu i już nie będziemy nigdzie chodzić, bo na pewno on się spieszy, ten facet”. A potem się okazało, że on jest żurnalist, to znaczy jest [dziennikarzem], dlatego ta jego gęba mi się spodobała.
Jak jechałyśmy do Nowogródka, to był sklepik po drodze, to myśmy wszyscy kupowali dla Polaków mąkę, cukier, no wszystkie te podstawowe [produkty], olej, jajka (no nie wiem, co było w tym sklepiku), no i trochę słodyczy dla dzieci, bo dzieci w ogóle nie znały wtedy słodyczy kompletnie. A potem jak byłam… Ale mnie się zdaje, że w tym domku Mickiewicza to ja przed wojną nocowałam, bo to był prywatny domek wtedy, jak zdawałam egzaminy do szóstej powszechnej. Bo ja się uczyłam w domu i potem do szóstej powszechnej, i szóstą powszechną skończyłam w Nowogródku, a potem byłam w Wilnie w internacie, też u sióstr nazaretanek, to tam parę lat też chodziłam. A potem to pan wie, co było. Potem byłam w Warszawie całą okupację, a potem los mnie rzucił do Łodzi. Nie powiem, żeby Łódź mi odpowiadała, ale teraz tutaj ta dzielnica jest bardzo ładna i tu każdy chce mieć mieszkanie i ja dosłownie w skrzynce na listy to mam ciągle kartki „Kupię natychmiast mieszkanie”, „Kupię M3”, „Kupię M4”, bez przerwy ludzie tu chcą kupować. Ale ja powiedziałam, że ja się nie ruszę, ja tu umrę, bo po śmierci męża to ja zrobiłam remont, jeszcze byłam wtedy energiczna i na chodzie, i tak jak umiałam, tak zrobiłam, córka mi trochę pomogła. […]
Były, ale powiem panu, że nie było czasu na czytanie. Po prostu człowiek wiedział, co się dzieje, no bo przychodziły te gazetki i tak dalej, ksiądz Rostworowski zawsze msze odprawiał na Barakowej 7 czy 3. Jedni drugim opowiadali, przychodzili ci harcerze, którzy pocztę przynosili i listy, i tak dalej, to myśmy wszystko wiedzieli, co się dzieje.
Tak. Powiem panu, że moja kuzynka w czasie okupacji pracowała w takiej fabryce i musiała tramwajem przejeżdżać przez getto, to swoje śniadanie zawsze tak z tyłu zostawiała na siedzeniu, bo nie mogła patrzeć na tych ludzi, którzy się tam słaniają. Nie wiem, jakim cudem ona się potem znalazła na Starym Mieście. I ona siedziała właśnie w piwnicy z takim małym Żydkiem na ręku. Potem mi opowiadała i ja mówię: „A ja nie mogłam wejść do piwnicy, bo ja czułam, po prostu czułam, że ci ludzie są już u kresu wytrzymałości”. Bo dlaczego ja się wolałam narażać na postrzał niż tam wchodzić, powiem panu… Zresztą człowiek był głupi, przecież w tym wieku człowiek jeszcze nie był mądry. Teraz to ja bym się i bała, i od razu do piwnicy wchodziła, a nie lekceważenie takie. Ale wtedy… Myśmy jeszcze lepszy numer zrobili. Mąż mnie chciał przedstawić swojej rodzinie, która miała majątek za Głownem, pięć kilometrów od Głowna. I tego dnia jeszcze Niemcy siedzieli w rowach po bokach, a myśmy bryczką pędzili do tego majątku, a na górze już latały samoloty rosyjskie. Gdzie tu był rozum? I dojechaliśmy i potem wróciliśmy, a Niemcy nam grozili palcami.
Łódź, 7 czerwca 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek