Jestem Maria Bakka, to jest moje rodowe nazwisko, z męża Gierszanin, [rok urodzenia] 1922, tak że już tych latek dużo.
Byłam łączniczką.
Stawiliśmy się na Lesznie, z tym że trzeciego dnia Powstania dali nam do wyboru: pójście na Stare Miasto albo powrót do domu i czekanie rozkazów. Więc ja wybrałam powrót do domu, bo się niepokoiłam, co słychać w rodzinie, i już byłam od tego czasu w Śródmieściu, już jakieś rozkazy do mnie nie doszły.
Urodziłam się w Warszawie. Te dokumenty, jeśli chodzi o urodzenie, są w parafii ewangelicko-augsburskiej, na placu Małachowskiego, przy tym Okrąglaku tak zwanym, tym naszym wówczas kościele. To jeśli chodzi o urodzenie. W szkole byłam też przy parafii ewangelickiej na placu Małachowskiego, w żeńskiej szkole imienia Anny Wazówny, a mamusia moja, polonistka, uczyła w sąsiadującej szkole imienia Mikołaja Reja.
Mieszkałam w Śródmieściu na ulicy Chmielnej 25 mieszkania 13, to prawie cały ten okres życia… Tam to mieszkanie jeszcze dawniej służyło podobno jako bursa dla gimnazjum Reja.
Mój ojciec był artystą malarzem, w szkole Reja wykładał rysunek i tam się poznał z moją mamą. Moja mama była polonistką w szkole Reja.
Ja miałam jeszcze brata, on właśnie zginął, znaczy został rozstrzelany w czasie Powstania, w dziesiątym dniu, gdzieś na placu Narutowicza, gdzieś tam było to…
Jan Bakka, a jego pseudonim był Lucjan.
Więc wychowanie było bardzo patriotyczne. Moja mamusia, która jeszcze żyła w okresie okupacji rosyjskiej, gdzie był zabroniony język polski, wpajała od dzieciństwa zamiłowanie i szacunek dla słowa ojczystego, no i właśnie patriotyzm. Jeśli chodzi o Piłsudskiego, to osobiście oczywiście nie znało się go, ale on był po prostu jak dziadek w rodzinie, [był] kimś bliskim.
Do harcerstwa nie należałam.
Ja w okresie okupacji…
Byłam w liceum humanistycznym, w tym gimnazjum Wazówny i maturę zdawałam już w czterdziestym dziewiątym, znaczy w roku… W trzydziestym dziewiątym wybuchła wojna, to następny, czterdziesty był rok, u siebie w domu przy kawce zdawałam maturę.
Już konspiracyjnie, tak. I moja mamusia przez okres okupacji też wykłada dalej język polski, konspiracyjnie.
Na tajnych kompletach.
A tatuś mój umarł, jak ja miałam cztery latka. To było też takie dosyć późne małżeństwo, tak że…
No już… Widocznie jakoś… No nie wiem, jeszcze uczyła w tych tajnych kompletach, ale jak finansowo sobie dawała radę, to właściwie nie bardzo wiem.
Nie, jeszcze pamiętam, że mieliśmy domek w Śródborowie, że później jak to sprzedawała czy coś takiego, to mieliśmy waluty trochę zagranicznej. Ktoś musiał donieść, to była też rewizja taka i…
Tak, tak.
Niemcy, z tym że jakiś tam był…
Wiem, że mamusia miała to przy sobie. Zastali nas w łóżkach, że ja powiedziałam, żeby wyszli, po prostu żeby się ubrać czy coś takiego, i tak mamusi to doczepiłam gdzieś tutaj do bielizny. Oni robili dokładny, osobistą [rewizję], ponieważ myśmy się ubierały, jakoś nie znaleźli tego. Jeszcze pamiętam, że coś powiedziałam, auf Wiedersehen czy coś takiego, jak odchodzili, to on powiedział po polsku: „Lepiej nie”. Jakoś przeminęło. Ciocia, pamiętam, upadła na podłogę, dostała ataku, po prostu te nerwy puściły, [niezrozumiałe] się docuciło. Tak że to był taki moment grozy, ale jakoś przeminęło szczęśliwie.
Tak, ktoś musiał donieść, że zapłacone mieliśmy w walucie i pewnie… No po prostu przyszli, żeby…
O dwa i pół roku starszy. Ja, jak on ożenił się, to mieliśmy mały kontakt, już mieszkał oddzielnie.
Tak. No i już właśnie mieszkał gdzieś tam w okolicy placu Narutowicza, nie pamiętam dokładnie adresu, i mieliśmy mały kontakt już wtedy.
Szkołę Reja właśnie skończył, no i później już nie wiem.
Może nie byłam świadkiem samej łapanki, ale jak jechałam na spotkanie w tym PIST-cie konspiracyjnym – Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej, który szedł konspiracyjnie, do nazywanej tak „ciocią Jadzią” pani Jadwigi Turowicz – wtedy wskoczył jakiś gazeciarz i powiedział, że jest łapanka, i dalej już ten tramwaj, którym jechałam, pusty pojechał, wszyscy żeśmy wysiedli. Przypominam sobie, że takie wrażenie na mnie zawsze robiło getto, mur i z tej strony polskiej wesołe miasteczko, że tak to kontrastowało, że tutaj niby życie normalne, a tam… Wiem, że moja kuzynka Irenka, sześć lat ode mnie młodsza, dziecko wtedy jeszcze zupełne, była wtedy zaangażowana w konspiracji, miałyśmy kontakt i ona tam się przedostawała nieraz do getta.
Tak, łatwiej było jej. Jakieś tam miała przejścia. No ale ja z tym nie miałam specjalnie [styczności], później się już ten kontakt urwał. No i ona jeszcze żyje, jest w Ameryce.
Ona z domu była Hertzberg, bo ona była córką brata mojej mamusi, Jana, i ciocia Ola, jego żona, jej mama, była Rosjanką, jeszcze z okresu rewolucji gdzieś tak się poznali i przyjechała do Polski. Tak że taka mieszana rodzina. Z męża nazywała się Naumow, gdzie też była mieszana rodzina, że znowuż ojciec jego był Rosjaninem, a matka Polką.
Tak.
Później miałam zadanie, że tak powiem, konspiracyjne, jako że należałam do AK, kontakt z Pawiakiem. Zapamiętałam sobie tylko pseudonim, Kaczor, z tego Pawiaka, on mi dostarczał grypsy albo wiadomości, czy ktoś tam sypnął, czy coś, i ja je donosiłam do profesora, też mogę przekręcać nazwisko, chyba Borowiecki, gdzieś na Żurawiej mieszkał. Też nie pamiętam adresu, ale wtedy do niego donosiłam te grypsy. Tam były nieraz ważne wiadomości, na przykład, więc… Na ogół nie znałam, bo po prostu dostarczałam, ale raz zdarzyło się, że przyszłam do niego, nie zastałam, jego ciotka otworzyła mi drzwi i wprowadziła mnie do biblioteki. Zaraz wpadł ten profesor z „Antoniną” (wiem, że jej pseudonim był Antonina, tej dziewczyny) i że za nim idzie gestapo, więc ja zostałam wepchnięta przez niego do tej biblioteki, a on z tą „Antoniną” przebiegł przez mieszkanie i kuchennymi [drzwiami] gdzieś na strych poszli i zaraz gestapo weszło. Ta ciotka otworzyła drzwi i mówi, że nikogo w domu nie ma. Pamiętam, że przez ten cały czas ja szykowałam sobie, po co ja tu przyszłam – że przyszłam zwiedzić książkę w tej bibliotece. Oni weszli i zobaczyli, że ja jestem w tej bibliotece. Wiem, że dokładnie prześwietlali jakoś czy coś te dokumenty, że zadawali mi pytania, dlaczego tutaj jestem, a nie w pracy, bo ja niby pracowałam w biurze kreśleń, ale to było tak, żeby po prostu… dlaczego nie jestem w pracy. Ja mówię, że dostałam pracę do domu i jakoś mnie… [Pytali], gdzie pracowałam, musiałam podać wszystko i jakoś mnie wypuścili. Ja miałam taki problem, gdzie wpierw iść, czy do domu, gdzie jest akurat mama, bo w czasie konspiracji uczyła na tajnych kompletach, czy ostrzec, bo przecież każdy miał jakieś konspiracyjne czy pisma, czy coś takiego, miejsce pracy mojej w tym biurze kreśleń. Więc wiem, że wpierw [poszłam] do domu, rozłożyłam te wszystkie sprawy do kreślenia i później w tym biurze też ostrzegłam. Nie wiem, czy oni później przyszli, czy nie, w każdym razie… To było takie, jak kiedyś miałam też takie [przeżycie], też wiadomość była z Pawiaka i musiałam dojść, też ostrzec tych, którzy zostali sypnięci, i też miałam problem, że człowiek nie wie, czy pierwszy tam dotrze, czy gestapo.
Ja już nie pamiętam dokładnie. Wiem, że kiedyś był taki moment, że miałam żółtaczkę, że byłam chora i zbliżał się termin, że mam spotkanie z tym „Kaczorem” i muszę być. Wtedy dopiero mamusi powiedziałam, bo też nie wszyscy przecież wiedzieli, że ja muszę pójść. I dopiero mamusi powiedziałam, bo to wszystko tajemnica była, że mam takie spotkanie. I wiem, że poszła ze mną i zatrzymała się, obserwowała nasze spotkanie. Tak że nie zabroniła mi, wypuściła, bo to było najważniejsze, żeby wykonać to, co było moim obowiązkiem – że tu nie ma choroby czy jakiegoś wykrętu, że to jest ważniejsze.
Ja zapamiętałam, że spodziewaliśmy się nalotu na Warszawę, że w Warszawie będzie niebezpiecznie i trzeba szukać trochę miejsca poza Warszawą, i że tego pierwszego dnia wyjechałam z wujkiem, z bratem mamusi, do Otwocka i akurat nalot był na Otwock, tego pierwszego dnia. Zapamiętałam sobie jakiś oddział, jak to ja bym powiedziała, ułanów na koniach, pędzących; że potem bardzo trudno było wrócić do Warszawy, że ktoś nas tam jakoś zabrał. Już później z Warszawy się nie ruszałam.
Mieszkanie nie ucierpiało, tak że…
Tak, z tym że później zostało to mieszkanie podzielone, ponieważ ludziom brakło mieszkań, że w pokoiku na korytarzu mieszkało jakieś małżeństwo i w naszym… Myśmy zajmowali jeden pokój z mamą, jej siostrą, ciocią Joasią i ja. Janek już z żoną był gdzie indziej. Jakiś student zajmował…
Tak, znaczy trzy pokoje: stołowy, dziecięcy, Janka pokój, kuchnia dosyć duża. W kuchni była służąca i później tam cała jej rodzina się skompletowała w kuchni, tam na antresoli gdzieś spali.
No tak, bo na takich właśnie lekcjach tajnych filozofii, które prowadził ten profesor, chyba Borowski, ale mogę przekręcać to nazwisko, bo nie pamiętam dokładnie, tam się zetknęłam z Zosią Mrozowską. Ona mnie wprowadziła do PIST-u konspiracyjnego i tam byłam…
Tak. I to wspominam, te wszystkie zajęcia konspiracyjne w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, że one były tak jak święta narodowe, bo tutaj te mroki okupacji, a tam przechodziliśmy czy „Noc listopadową” Wyspiańskiego, czy „Wesele”, [czyli] sztuki polskie, Fredrę.
No właściwie dużą rolę w moim życiu grał przypadek. Z tym że zawsze kochałam teatr, artystów żeśmy kochali; jak się szło do teatrów w tych białych bluzeczkach, odświętnie, to nieraz czekaliśmy, aż się przedstawienie skończyło, żeby powitać jeszcze aktorów wychodzących. Sercem był mi bliski teatr. Ale trudno mi było wyobrazić siebie jako aktorkę, ponieważ raczej należałam do osób nieśmiałych, w szkole to śmiali się ze mnie, że nie bardzo wiedzą, co o tej uczennicy powiedzieć, bo ona prawie nic nie mówi. Po prostu musiałam wiele rzeczy pokonać, gdzie też wiele rzeczy zawdzięczam mojej mamie, która dała mi za przykład [postać] z książki, która odegrała dużą rolę w tamtych czasach w moim życiu, „Szkoła orląt” Meissnera. Jeden z tych kształcących się w tej szkole lotników był przezywany Ciapą. No i mnie w klasie zaczęły koleżanki przezywać Ciapą. Ja z płaczem wróciłam do domu, że już na pewno do szkoły więcej nie pójdę. Mamusia przeczytała [posłuchała] i mówiła: „Co takiego? Weź sobie za przykład tego chłopca, że on siłą woli do wszystkiego dochodził, że tamci, przypuśćmy, z łatwością, wszystko osiągali, a on, przypuśćmy, do mety dopłynął – żabką, powoli, ale dopłynął”. Zawsze trzeba pokonywać trudności. I to stało się taką wytyczną w moim życiu, że jak jest jakiś cel, to nie jest najważniejsze, czy ktoś pierwszy, ale że trzeba do tego celu dojść. Tak że dużo, dużo zawdzięczam [mamie] takich myśli, które utknęły głęboko, zaważyły na moim życiu i na pokonywaniu tej jakiejś nieśmiałości, niepewności siebie. Aż wreszcie zostałam tą aktorką.
Więc tak, jeśli chodzi o całą historię sztuki teatralnej, Bohdan Korzeniowski. Pani Zofia Małynicz, Jan Kreczmar, Marian Wyrzykowski (żebym ja kogoś nie pominęła), Jadwiga Turowicz… A i jeszcze, jeśli chodzi o fizyczne, o taniec i tak dalej, takie zajęcia – Mieczyńska Janina czy… w każdym razie Mieczyńska. Ona miała szkołę baletową, a myśmy chodziły po prostu, żeby się uczyć tych tańców narodowych. Zawsze o mnie mówiła, ponieważ ja taka bardzo sprawna fizycznie nie byłam, ale że chwytam charakter tańca. Ja zawsze dochodziłam do wszystkiego – czy jak się śpiewu uczyłam, czy czegoś innego – od interpretacji; raczej nie od słuchu, melodyjności, ale od interpretacji, od wyrazu wewnętrznego. I tak samo w tańcu.
To nasza grupa… Właśnie pamiętam Łapickiego, Bugajski, Basia Rachwalska, Władek Sheybal, który później wędrował za granicę, a razem zdawaliśmy egzamin do szkoły. Bo to się z tym wiązało też, do PIST-u, z takim… To była taka uroczystość na wierność sztuce, gdzie stało popiersie Melpomeny, taka szkolna ławeczka i wstępowało się na tę ławeczkę, zdawało się przysięgę na wierność sztuki, że nie zdradzi się jej dla jakichś chałtur tak zwanych czy czegoś.
To były w prywatnych domach, tak że się wędrowało, jak ja mówię, do prywatnych [mieszkań]. Wtedy kiedy ja wspominałam o tej łapance, w której… to ja pieszo dobrnęłam… Pamiętam, jak przyszłam do pani Jadwigi Turowicz, to powiedziała: „Ty dziecko, skąd się tu wzięłaś? Łapanki wszędzie”. Ja mówię: „No jak, przecież musiałam”. Ja jedna tylko doszłam. I ona mówi: „Jak przyszłaś, to będziemy miały zajęcia”. Dla mnie było to takie bardzo ważne, ten udział w lekcjach.
Właściwie to… Nie pamiętam, w którym roku przyjęta zostałam, a przerwało Powstanie. Później jak wyszłam, to nawiązałam kontakt dopiero w Krakowie, jak się znalazłam i tam byłam przy wyzwoleniu Krakowa.
Tak, tak, Gastrzębskiego. Zdałam z wynikiem dobrym tę szkołę przy wielkiej pomocy kolegów, którzy mieli zdolności rysunkowe. Bo ja nie odziedziczyłam po tacie tych zdolności, raczej mój brat.
Tak, skończyłam jako technik budowlany, na to mam dokument. Z tym że już w tej chwili nie pamiętam… Najlepiej mi szło materiałoznawstwo, różne takie [przedmioty], a w rysunkach technicznych pomagały mi koleżanki uzdolnione.
Ale to raczej było po prostu na tym, że trzeba było się wykazać, że się pracuje, więc raczej to nie było zarobkowe czy jakieś zajęcie, tylko że po prostu mieć ten dokument pracy.
Więc w tym czasie właściwie powstańczym…
No…
Nie było. Wiem, że po chleb się chodziło i że wszystko trzeba było zdobywać, że… Później pamiętam, że coś tam mówią: „Komu, komu, bo idę do domu”, że sprzedawało się ten… Czy też dostawało się jakiś ten chleb. Tak że były trudności różne, że… No było to zaciemnianie, godzina policyjna, że bardziej sąsiedzko się żyło, że po godzinie policyjnej przychodziła taka… Spotykaliśmy się przy jakiejś tam lampce, przy tych zaciemnieniach, że czytaliśmy, wspólne rozmowy, jakieś takie…
Ja nie wiem, to jakoś tak automatycznie przyszło, że już spotykaliśmy się przy tym budowaniu tych barykad w trzydziestym dziewiątym roku. Nie wiem, to jakoś automatycznie to wszystko przyszło. Nie pamiętam, to było tak jakoś po prostu oczywiste, że każdy co był, robił, co mógł, żeby brać udział, żeby być użytecznym.
Pamiętam, w trzydziestym dziewiątym roku, że właśnie jeśli chodzi o naloty, nasz taki lokator, co z nami mieszkał, należał do takiej służby, że w razie nalotów [wejść] na strych, żeby obejść, czy tam nie spadła jakaś zapalająca bomba, która mogła coś spowodować i tak dalej. Zapamiętałam sobie takie wspomnienie, że kiedyś był nalot i jego nie było akurat, był gdzieś poza domem, no to się czułam w obowiązku jakoś, wiedziałam o tym, żeby pójść samej tam na strych i wtedy… Bo to był też szał ludzi, którzy każdego prawie podejrzewali, że ma coś wspólnego z Niemcami. Ktoś zaczął się drzeć, że szpieg na strychu, że ja daję jakieś znaki, że będą bombardować, no i od razu mnie przychwycili i prowadzili na komendę policji, milicji wtedy. Jak mama się dowiedziała, to wzięła swoje dokumenty, poszła, no i jako polonistka i tak dalej, zaangażowana… Po prostu że mnie puścili, ale powiedzieli: „Niech pani…”. Żebym się do niczego nie mieszała, bo jestem ewangeliczką i mogą mnie w tym szale podejrzeń posądzić o coś. Pamiętam taki moment, że jak mnie prowadzili pod tym pistoletem, że zobaczyłam w którejś bramie aktora Węgrzyna, jego płonące nienawiścią oczy skierowane na mnie, a ja byłam taka zachwycona, że ja zobaczyłam… Człowiek taki jeszcze jest… Bardzo emocjonalnie do wszystkiego podchodziłam, brakło rozwagi, tylko zapał, że…
Jeszcze zagrzewałam do walki z takiej radiostacji tajnej na placu Napoleona, tam była poczta jeszcze i tak dalej, i mówiłam wiersze, te bardziej męskie niż kobiece, bo właśnie monolog Wysockiego z „Nocy listopadowej”: „Hej bracia, żołnierze, dzieci, za broń, za broń, za broń!”. Że nadszedł czas, gdy zrywamy obrożę…
To w czasie Powstania.
Więc jak był kontakt między tym… Od „Kaczora” dostawałam, a dostarczałam do tego profesora Borowskiego.
Tylko, tak.
Tak.
Nie, nie wiem.
Nie pamiętam. Ja tę jedyną przysięgę, co pamiętam, to tę aktorską. A tu nie pamiętam.
Nie. Raczej, na przykład, wykorzystywali to, że byłam w tej szkole kreśleń, [to] przygotowywałam na przykład legitymacje AK. To było gdzieś tak przed Powstaniem. Potem na przykład, gdzie było fałszowanie dokumentów, że były potrzebne, też za wzór się dostawało oryginał i trzeba było jakoś to robić.
Sama wykonywałam.
Tak. Miałam takie lusterko, lustro takie dosyć duże, gdzie była skrytka w środku i tam się przechowywało te dokumenty.
Już nie zdążyłam, żeby coś takiego było. Wiem, że trzymałam w tym lusterku, ale już nie pamiętam…
Więc jak [się] zaczęło, to miałam tylko ten rozkaz, żeby się stawić na Leszno do punktu zbornego, gdzie… No i jak mówię, że już…
Poszłam, poszłam, tak.
Jakoś tej ilości nie pamiętam. Nie było nas dużo.
Tak, tak. Godzina zero. Trzeba było się stawić. To było przejście w domu, że ja gdzieś wędruję.
Nie. W każdym razie to było bolesne, ale nie zatrzymywała mnie.
Po prostu żeśmy byli gdzieś [skierowani] na dworzec czy przy jakiejś barykadzie, czy coś, nie pamiętam dobrze. Tylko [pamiętam] wrażenie, że nad naszymi głowami przepływają te… Jak oni to nazywają? To były takie bomby, które… Po prostu to był widok jakiś taki pełen grozy, ale jednocześnie piękna. Znaczy wyleciała mi w tej chwili nazwa, może sobie…
O właśnie! „Krowy”, tak nazywali.
„Łucja”. To było zresztą moje drugie imię.
Nie, naprawdę… Ja dlatego się nie zgłosiłam, że był mały mój udział, jakoś tak… Bo później właściwie był mój udział niezwiązany z konspiracją, tylko po prostu człowiek chciał pomagać, że przy tym ośrodku sanitarnym, powiedzmy, bo trudno to nazwać. Jakieś czy przenoszenie, czy pójście po tę żywność jakąś, za Żelazną Bramę, pod obstrzałem oczywiście, pomiędzy tymi barykadami przebieganie… To po prostu było naturalne, że chciał człowiek jak najwięcej robić. Między innymi też w czasie Powstania, a to z innymi cywilami, że tak powiem, robiliśmy przekop pod Alejami Jerozolimskimi, żeby było przejście pod, nie górą. Wiem, że też brałam udział, to taki… Po prostu mi się wydawało, że każdy, kto czuł się Polakiem, to musiał w ramach swoich możliwości do czegoś się przyczynić.
Tak. Teraz ten odcinek Chmielnej właśnie, który wtedy był jako Chmielna, nazywali Rutkowskiego – ten odcinek od Marszałkowskiej do… Tam gdzie Jabłkowscy byli, ten sklep.
To było tak, że jak żeśmy z tego właśnie obstrzału, co żeśmy to widzieli… Po prostu dano nam do wyboru: albo pójście na Stare Miasto (prawdopodobnie żywa bym stamtąd nie wróciła już), albo też powrót do domu i czekanie rozkazów. Ja wróciłam do Śródmieścia, do domu rodzinnego. Niepokoiłam się, co tam słychać, i już rozkazów żadnych nie otrzymałam. Już później tak po prostu – co mi się zdarzyło, co mogłam się przyczynić, już na własną rękę.
Więc to zresztą… Pamiętam to właśnie, że dlaczego, przypuśćmy… Ta moja, zresztą serdeczna od lat niemowlęcych prawie, przyjaciółka Kazimiera Kuczewska wówczas jako studentka medycyny prowadziła ten, nazwijmy, punkt sanitarny.
Ona mieszkała u nas wtedy, bo studiowała w Warszawie, dlatego w tym czasie mieszkała u nas.
Nie w mieszkaniu, nie. On się mieścił naprzeciwko naszego domu, Chmielna 26. To było naprzeciwko. I po prostu starałam się, co mogłam tam pomagać: czy w przenoszeniu, czy tym rannym, którzy tam się znajdowali. Po raz pierwszy widziałam spalonych ludzi. I co mnie się bardzo podobało, że wśród tych rannych znajdował się też, przypuśćmy, Niemiec i że oni [byli] wierni przysiędze Hipokratesa, że tak powiem, [więc] był traktowany tak samo, że nie kierowała nimi nienawiść. Przecież ci niektórzy żołnierze Wehrmachtu po prostu byli pod rozkazami i naciskiem, ale nie kierowali się nienawiścią jak gestapo. Właściwie wtedy nienawiść już jakaś – bo to było obce uczucie w ogóle dla mnie – kierowała się raczej na tych okrutnych gestapowców czy coś takiego.
Tak.
I właśnie dla tego ośrodka, nazwijmy, medycznego, [pomagałam zdobywać] potrzebną żywność. To były takie wypady za Żelazną Bramę, gdzie można było zdobyć jeszcze jakąś żywność.
To już nie byłam sama, to tak żeśmy jakoś razem.
Z takich widoków, pamiętam, że widziałam, jak kiedyś obrabiali jakiegoś końskiego trupa, przypuśćmy, że ludzie… Starałam się w różny sposób zdobywać tę żywność. W czasie Powstania został zabity mój wujek. Oni, znaczy się, Otocki, on staruszek był, miał osiemdziesiąt [lat] i bolał strasznie, że nie bierze udziału, że może być tylko świadkiem, co się dzieje, i nie chciał schodzić do schronu, znaczy do piwnicy. Rozerwał go granatnik na schodach, po prostu na klatce schodowej spadł.
Piotr Otocki.
Tak.
Z żoną swoją, jej rodziną, to już z opowiadania wiem, zeszli do schronu, znaczy do piwnicy i słyszeli, jak w sąsiedniej piwnicy wszystkich Niemcy rozstrzelali.
Nie wiem, czy to byli Niemcy, czy „własowcy”, tego to nie wiem, w każdym razie współdziałali. Bo „własowcy” też byli straszni. On wtedy opuścił rodzinę swojej żony i z jakimiś tam młodymi ludźmi (też widocznie byli w grupie) polecieli do mieszkań, zaczęli się chować po szafach i (to nic bohaterskiego w tym nie ma) z tych szaf Niemcy ich wyciągali na plac. I został po prostu z tymi ludźmi rozstrzelany w dziesiątym dniu Powstania.
Plac Narutowicza czy gdzieś w okolicy. A wiadomość przyszła od jakiegoś młodego człowieka do nas przez jego żonę, że… Ten młody człowiek ocalał, bo na niego upadł ojciec i on tam jakoś przeczekał. Jak Niemcy odeszli, zostawili ich, to wtedy on tam wypełzał jakoś i ocalał. Myśmy się jeszcze długo łudzili, że skoro ten ocalał, to może i Janek, no ale już nie było wiadomości.
Jest tylko symboliczny grób tam na cmentarzu ewangelickim, na Młynarskiej.
Znaliśmy się, mówiliśmy sobie „dzień dobry”, ale jakiejś takiej łączności większej… to z niektórymi tylko. Właśnie z tą…
Mama… Jeszcze później właśnie ci Otoccy, znaczy ciocia Maryjka i właśnie wujek Piotr, dołączyli, bo ich mieszkanie zostało zniszczone i to były takie wędrówki. Ponieważ Niemcy w swej działalności byli dosyć systematyczni, więc było wiadomo, że jak ta ulica została zniszczona, to następna będzie następnego [dnia]. I gdzieś o godzinie szóstej wieczór kończyły się te naloty czy coś takiego, że można było sobie wyobrazić i ustosunkować się do możliwości, jakie mogą nastąpić. No i oni u nas wtedy właśnie zamieszkali. Wtedy ten wujek u nas właśnie na tej klatce schodowej został zabity, przez granatnik przypuszczalnie.
Nie, nie miałam. Wiedziałam, jak z tych kanałów wychodzili niektórzy właśnie przedostawali się z tego Starego Miasta. Ale osobistego jakiegoś kontaktu już nie miałam.
Mnie dużo rzeczy ominęło, dlatego ja po prostu…
Ale kto to mógł być, kto mnie skierował, to po prostu mi jest trudno mówić. Ja zawsze bardzo lubiłam recytację, a szczególnie w tym okresie, te patriotyczne wiersze czy te, które konspiracyjnie szły… „Droga”, przypuśćmy, Broniewskiego: „Droga wiodła z daleka, droga ich wiodła przez Narvik… przez Węgry, Bukowinę, Wogezy, Szkocję…” i tak dalej. […] Jednym słowem, te wiersze – tym się żyło. Czy „Modlitwą” Tuwima z „Kwiatów polskich”, o Polsce czy tych właśnie wzywających do broni, że to jest godzina, w której jest czas na walkę o Polskę. Po prostu byłam w tym jakoś zaangażowana i kto to był, nie wiem, że mnie skierował. Wiem, że właśnie mówiłam te zagrzewające do walki, bo to był taki czas – na wszystko przychodzi czas.
Chyba jednorazowo. Już nie pamiętam, czy…
W którym dniu czy coś, to już nie pamiętam, bo…
Nie.
W domu swoim, pamiętam, w czasie okupacji, ale to już nie Powstanie, było Boże Narodzenie i prosili mnie (jak to u cioci na imieninach, jak ja się śmieję), żebym powiedziała jakiś wiersz, a ja powiedziałam, że tylko jedno mogę powiedzieć – to chyba nigdy w życiu nie powiedziałam tak jak wtedy – to była modlitwa Konrada z „Wyzwolenia”. Że po prostu wtedy się czuło to tak głęboko, że nie jest w stanie powiedzieć drugi raz tak samo, że to jest… wychodzi z serca, z pragnienia, z wiary, że musi się tak stać. Myśmy w czasie okupacji spotykali się taką grupą w tych „salonach” warszawskich, jak ja mówię, bo to były jeszcze salony, i już żeśmy budowali przyszłą Polskę, jaka powinna być, i żeśmy żyli tą przyszłością, w którą się wierzyło, że na pewno nastanie. Tam były właśnie też i wiersze, pamiętam, że jakiś chłopak (nie pamiętam też w tej chwili, na „K” jakoś, ale jakie nazwisko, nie pamiętam dobrze) pięknie grał na fortepianie. Myśmy takie mieli patriotyczne spotkanie, budujące, gdzie każdy coś przygotowywał z marzeń swoich, tych, jaka powinna być Polska, że się tym żyło. Jeszcze chodziłam do tej szkoły kreśleń, a to były takie spotkania poza tym Instytutem Sztuki Teatralnej, takie po prostu grup, które tym żyły. Byłam na takim na przykład koncercie… nazwisko aktora zresztą bardzo znanego, ale pamiętam tylko tyle, że ja tam coś mówiłam, ale on, to na mnie wrażenie ogromne zrobiło, recytował „Pana Tadeusza”. Ale nigdy nie przypuszczałam, że w tym „Panu Tadeuszu” jest tyle humoru – on to tak świetnie i pięknie podawał. Tak że byłam obecna czy też czasami brałam trochę w tym udziału, w takich spotkaniach, które po prostu chroniły naszą kulturę, w każdym razie we wszystkim, co mogło być budujące, dawać nadzieję w tych mrokach dookoła.
W czasie Powstania to już nie było czasu na tego rodzaju rzeczy. Już nie wędrowało się tak specjalnie poza potrzebą. Trzeba było pójść, zdobyć tę wodę, której brakło w mieszkaniu, gdzieś tam tymi piwnicami, przejściami przechodziło się, nosiło się te wiadra. Teraz to człowiek na nic już sił nie ma, ale wtedy jeszcze był pełen zapału, sił i wiary.
No pogrzebów to właśnie wujka… To grzebało się nocą na podwórku właściwie, przy domu czy gdzieś, to były takie tymczasowe groby wtedy, można powiedzieć.
Nie, nie uczestniczyłam, byłam ewangeliczką. Wiem, że odbywały się i tak dalej, ale nie brałam w tym udziału.
Gazetki docierały i… Ale nie miałam jakiegoś kontaktu. Otrzymywałam, otrzymywaliśmy. Właśnie w czasie tej rewizji, o której wspominałam, to też było, że mogą natrafić na coś…
Tak. Zawsze można się było spodziewać czegoś, że ktoś coś doniesie.
Nie, jakoś nie za dużo, ale zawsze coś było. Ciocia była bardzo dobrą gospodynią, jakoś zaopatrzała…
Ona prowadziła ten właśnie… Bo mamusię moją to zawsze pamiętam siedzącą nad tymi kajetami jeszcze, zeszytami, zajmowała się pisaniem podręczników. Był taki podręcznik „Mowa ojczysta” i „Pisownia polska” – to ortografia, a „Mowa ojczysta” to były wypisy… Bardzo popularna wtedy, pod nazwiskiem Bakkowa i Perkowska albo… Razem właśnie pisały te [podręczniki]. To była żona profesora Miłobędzkiego z politechniki, Zofia, współpracowała z mamusią przy właśnie pisaniu i to były wydawane te… Tak że przed wojną były bardzo popularne.
Nie wiem, mówię, że kierowałam się bardziej emocjami niż rozsądkiem i że wierzyłam wtedy głęboko, że jakoś Bóg nas oszczędzi, że jakoś przebrniemy. To odziedziczyłam chyba po mojej mamusi, że byłam optymistką. Siostra mamusi Joanna wszystko w czarnych barwach widziała, a mamusia była optymistką i mi się udzieliło to, [wierzyłam], że zakończenie będzie pomyślne, że jakoś przebrniemy przez to wszystko. Łatwiej było znosić różne rzeczy z takim nastawieniem.
No, w pierwszych dniach Powstania to się wydawało, że to potrwa kilka dni, bo front jest przy Warszawie, słychać go. Nikomu do głowy nie przyszło, że to się tak przeciągnie, że się wycofają spod tej Warszawy i że zostawią na pastwę losu, że tak powiem. Tak że to wymagało bardzo nastawienia, żeby nie zwątpić, tylko przetrwać.
Tak, docierały. Docierały i potem… Właśnie dlaczego ta moja przyjaciółka z kolegą prowadzili ten punkt. Bo mieszkająca w tym domu co ja lekarz Łęcka, wyszła na wezwanie Niemców z tą białą chusteczką z Warszawy. Tak że nie było lekarza, tylko musieli studenci to prowadzić.
Nie wiem, którego dnia Powstania to było. Wiem, że na wezwanie Niemców, że dali taką możliwość wyjścia z Warszawy, żeby wyszli.
Jakie były dalsze losy tego punktu sanitarnego, to ja nie wiem. Ja z mamusią i ciocią przewędrowaliśmy na plac Grzybowski, gdzie mieszkał też kolega z PIST-u konspiracyjnego – Dewoyno Władysław – z rodziną, z bratem. Ja wtedy podkochiwałam się, tak sobie można powiedzieć, w jego bracie, który miał piękne, olbrzymie, niebieskie oczy, niewiele trzeba było wtedy, żeby się zadurzyć. I z mamusią, i ciocią tam wędrowałam do nich, co oni zrobią.
To było, jak właśnie już ogłaszali Niemcy, żeby się skupiać na tym dworcu, skąd wywozili do tych…
Tak, po zakończeniu już, już po poddaniu. I wtedy z tego placu Grzybowskiego, gdzieś tam z tych okolic… Było tak, że i Sławek, i ten Dewoyno, i oni wszyscy poszli na dworzec, tak jak było przykazane, żeby pójść. Zostali wysłani gdzieś…
Tak, tak. A mnie się udało te moje staruszki wtedy, mamusię i ciocię, z rannymi posadzić na takim wozie drabiniastym. Tym wozem drabiniastym powoził Niemiec, który się nie orientował, gdzie iść, a wskazywał drogę Polak. I on mu wskazał drogę nie na dworzec, tylko do Włoch, i myśmy wywędrowali z Warszawy do Włoch. Wysadzili nas przy szpitalu… zakaźnym. Myśmy wysiedli i podchodzili, do mnie też podszedł ktoś z tych mieszkańców Włoch, żeby zaproponować… „Proszę panią, ja jestem nie sama, tylko z mamą i ciocią”. Ale wziął nas wszystkich trzech do siebie, no i w ten sposób żeśmy jakoś wyszli z tego Powstania.
Potem Niemcy, po tych mieszkańcach Włoch szukali mieszkańców Warszawy i kogo złapali, młodszych, to wysyłali do Niemiec. Przyszli też do tego, co nas zatrzymał.
Nie, nie pamiętam, może w ogóle nie znałam. Myśmy się tak… Człowiek po prostu korzystał, co kto zaproponował. Tylko że tak było, że dostaliśmy takie duże łoże małżeńskie – mamusia, ciocia i ja w środku. I kiedy oni rewidowali, to mnie skryli pod tę kołdrę, że oni zobaczyli dwie staruszki, a mnie nie zauważyli, i tak żeśmy… I ja też ocalałam. Stamtąd, z Włoch, żeśmy się przedostali do Łowicza, do nauczycielki naszej ze szkoły, z biologii…
Więc niedługo żeśmy byli, to były dni dosłownie, bo tylko chodziło o ocalenie. I tam w Łowiczu u niej, bo miała tam dużo tych warszawiaków różnych, spaliśmy na werandzie; mufka pod głową, tak jakoś wypróżnianie na ogrodzie raczej, żywiliśmy się tymi „pegieerowskimi” zupkami. I marzyliśmy o Krakowie. Mamusia miała tam koleżankę jeszcze ze swoich szkolnych, rosyjskich lat i do niej żeśmy się kierowali.
Pojechaliśmy pociągiem. Ale to było tak, że łapanka była na dworcu i też wysyłali na te roboty, [jeśli] kogo złapali. I ten uśmiech podobno, który mam, może mnie ocalił. Nie znałam dobrze niemieckiego, w szkole uczyłam się raczej francuskiego. I ten Niemiec co przepuszczał (było tylko jedno to przejście na dworzec do pociągu), odsyłał ciągle tych [ludzi] na wywóz, a ja do niego podeszłam z głupim uśmiechem i wskazałam, że mam te dwie osoby i żeby nas przepuścił. On machnął ręką i myśmy prawie pustym pociągiem jechały do Krakowa. W Krakowie znaleźliśmy się u tej koleżanki, Ripper, zapamiętałam nazwisko Ripper, imienia nie pamiętam, Julia czy jakoś. Tam byli zakwaterowani Niemcy, którzy wyjechali, mieli jakiś urlop czy co, w każdym razie wyjechali do Wiednia, mieli wrócić, dać znać, kiedy wrócą. I ona nas przyjęła do tego pokoju tych Niemców, tak że od razu kąpiel, warunki wspaniałe. No ale przyszła wiadomość, że wracają ci Niemcy, i wtedy musieliśmy powędrować do schroniska dla warszawiaków u sióstr nazaretanek.
Tam były warunki okropne, to znaczy się [spaliśmy] pokotem na podłodze, wszy wędrowały z człowieka na człowieka, polowania były, pstrykania tylko słychać. Ale też niedługo osobiście tam byłam, bo mamusia i ciocia jeszcze zostały. Bo właśnie była tam ta współpracowniczka mamusi, pani Miłobędzka, z domu Perkowska, co z nią pisała te podręczniki, i przyjęli mnie do siebie, do mieszkania, do wnęki kuchennej. No i już ocalałam z tego, co tam było. A tam w tym schronisku dla warszawiaków poznałam też przyjaciółkę, która też była zaangażowana w konspiracji – ci mieli lepsze warunki tam, siostry się dla nich starały – ona była w takiej grupie tych akowców, Lucynka Jagielska. Jagielski to był w konspiracji, już oboje nie żyją. Jak się jest w moim wieku, to wszyscy odchodzą. W każdym razie z nią jeszcze długo żeśmy się przyjaźniły, później w Szczecinie żeśmy razem były. Jak mówię, raz na wozie, raz pod wozem. Tu spotkałam w Krakowie Ankę Boye-Guerquin, bo wyszła za mąż za Bohdana Guerquin, który był specjalistą od zamków polskich, architekt. Oni mieszkali wtedy na Wawelu i wzięli mnie do opieki nad dzieckiem, i mówię: na Wawelu nawet przez pewien czas mieszkałam. No tak różnie to życie [płynęło], nie mogę narzekać, że… Obfitowało w przeróżne sytuacje, tylko już to się zaciera wszystko.
Tak, tak.
Więc wiem i zresztą sama troszeczkę też brałam [udział], że różne rzeczy były potrzebne i że ten dzień wyzwolenia łączył się z ogromnym bałaganem, jeśli chodzi o wyzwolenie Krakowa, że po prostu dużo rzeczy się grabiło wtedy. Wiem, że koce jakieś, coś wzięłam, coś z tego… I po prostu były różne rzeczy, które tam inni, przypuśćmy, czy rozbijali, czy tak dalej, że można było coś tam dla siebie wyciągnąć.
Takie zamieszanie było duże. No i później dostałam się do studia, które było przy Teatrze Starym, to stamtąd znów mam całą grupę kolegów teatralnych (też już dużo nie żyje): Tadzio Łomnicki, Błoński.
Tak, tam zdałam pierwszy egzamin, jaki był po wojnie, aktorski, 25 lipca 1945 roku i już później wędrowałam jako aktorka. A debiut swój sceniczny miałam 28 lipca czterdziestego piątego w „Niemcach”, taka sztuka Lucjana Rydla „Niemcy”.
To powstał taki Teatr Ziem Zachodnich, objazdowy, tak że raczej to nie był Teatr Stary, a taki…
Tak, a reżyserowała Wanda Siemiaszkowa i później Woźnik zaprowadził… To była pierwsza sztuka, bo będąc w studio przy teatrze, to jeszcze grałam – pierwsze, co było, jeszcze jako studentka – w bajce dla dzieci „Beksa”. Tam w pierwszym akcie byłam świerszczykiem, a później byłam konikiem na takim kiju z głową końską – grałam coś, coś tam robiłam.
Sama premiera była w Krakowie, a później jeździliśmy tam z tymi [sztukami] po różnych miejscowościach.
Tak, tak. A wędrowałam tak po kolei: pierwszy teatr, w którym byłam, to było Opole, potem Gdynia, Teatr Marynarki Wojennej, Gorzów Wielkopolski, Bydgoszcz, Bielsko-Biała, Poznań – byłam kilka lat, Gniezno, wyjechałam do Ameryki, do kuzynki, urodziłam tam syna mojego, wróciłam do Polski, zaczął się Szczecin, gdzie mój mąż był, Bohdan Gierszanin. Zaangażował się, jako warunek stawiając, że z żoną, więc zostałam tam i już w Szczecinie później.
Tak. Tak że mój syn, można powiedzieć, że szczecinianin. I miło mi, że właśnie miasto Szczecin, że zapamiętali mnie po prostu z pracy, i teatr, który mi urządził siedemdziesięciolecie pracy teatralnej…
Teatr Polski w Szczecinie, tak. No i miasto – to zostałam wczoraj odznaczona: „Zasłużona dla miasta Szczecina”. Starałam się, co mogłam, to robić możliwie najlepiej, co mi było dane, a więc nie tylko gra w teatrze, ale też w ruchu amatorskim, gdzie prowadziłam taki zespół dziecięcy, „Promyczki” się nazywał ten zespół. Taki mieliśmy hymn, może przytoczę, tam ze śpiewem to nie bardzo będzie, ale to taki hymn króciutki: „»Promyczki« to dzieci, których jasny wzrok przebija, rozprasza najciemniejszy mrok. Czynami swojemi chcą polepszyć świat, by jeden drugiemu zawsze był jak brat”.
Uporałam się. Uporałam się, bo jakoś zostałam oszczędzona, jeśli chodzi o najgorsze. Jak mówię: w moich oczach jakieś dramaty się nie stały, ja miałam o nich wiadomości, mogłam coś wiedzieć już post factum, tak że zawsze towarzyszyła mi ta nadzieja i to pozostało mi na całe życie. Mogę tylko naprawdę dziękować Bogu z całego serca, że tak się ułożyło, że spotykałam się przeważnie nie z wrogością, a z życzliwością ludzi. Uważam to za wielki dar Boży, że nie spotkałam się z taką już nienawiścią czy z jakimś działaniem. Tam czasem w teatrze ktoś sobie tam chciał, sobie coś zlekceważył czy… Ale starałam się zawsze szukać czegoś dobrego, a nie złego, i to mi pozwalało raczej uniknąć jakichś depresji, upadku zupełnego. No co do brata właśnie, że po prostu długi czas człowiek żył nadzieją, że może stracił pamięć, może gdzieś się odezwie, że gdzieś tam jeszcze żyje, jeszcze jest. Tak że stopniowo przyszła ta rezygnacja, że uświadomił sobie człowiek, że już go więcej nie zobaczy.
Więc ja… Wiem, że nazywali, że jestem w „Dwójce”, wiem, że ta „Dwójka” zajmowała się wykonywaniem jakichś wyroków konspiracyjnych. Jeśli chodzi o mnie, to niedużo tam mogłam zdziałać, raczej było mi dane, żeby obserwować teren, w razie jakiegoś niebezpieczeństwa grożącego, żeby uprzedzić. Ale jeden raz brałam w sprawie tego rodzaju udział. Już nie pamiętam okolic. Poza tym miałam takie właśnie [zadania] w związku z tym, że byłam w tej szkole kreśleń, że zlecili mi właśnie te legitymacje (nie wiem, czy już mówiłam o tym, czy nie), i czasami właśnie jeśli chodzi o dokumenty, to podrabianie tych dokumentów […] ludzi, którzy mogli dzięki temu ocaleć czy coś.
Szczecin, 22 czerwca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska