Ryszard Drągowski „Ryszard”
Ryszard Drągowski, urodzony w Warszawie 27 marca 1920 roku, pseudonim „Ryszard”. Z Powstania wyszedłem [jako] kapral, zgrupowanie 3 Batalion Pancerny „Golski”.
- Jak pan wspomina lata przedwojenne?
Chodziłem do szkoły, zrobiłem maturę w 1939 roku. Ostatnie pięć lat chodziłem do szkoły „Przyszłość”. To była najbardziej usportowiona szkoła w Warszawie i stąd moje zacięcie sportowe (między innymi), które wykorzystałem w Zakopanem.
Na Złotej. Złota 32.
Tak, siostrę.
Młodszą o pięć lat. Zawsze ją przedstawiam: „Moja młodsza siostra”.
- Czym się zajmowali rodzice?
Ojciec był pracownikiem Poczty i Telegrafów, matka była modystką. Miała swoją pracownię.
- Jak pan pamięta przedwojenną Warszawę?
Z wielkim sentymentem. Jak jestem w Warszawie, to starą Warszawę pamiętam. Jeszcze są [z nią] związane pewne wrażenia, które odczuwam. Ale jak się znajdę w nowej Warszawie, w tej, która jest dookoła, to zupełnie nie wiem, gdzie jestem. A jeśli to jest wieczorem, a jadę samochodem, to jestem w ogóle zagubiony. Ale wspominam Warszawę jednak z dużym sentymentem. Z tym że po sześćdziesięciu latach mojego pobytu w Zakopanem muszę powiedzieć, że nie przeniósłbym się do Warszawy. Bardzo chętnie odwiedzam Warszawę, bardzo chętnie wspominam.
- Mówił pan przed wywiadem, że pana tata miał propozycję przeprowadzenia się do Zakopanego?
Tak. W 1939 roku były narciarskie mistrzostwa świata w Zakopanem, w związku z tym chciano, żeby to było na poziomie, a ojciec był urzędnikiem państwowym w Ministerstwie Poczty i Telegrafu, ale był bardzo dużym praktykiem. W związku z tym dostał propozycję zorganizowania poczty na właściwym poziomie. Ojciec zakomunikował to mamie, [ale] mama powiedziała: „O nie! Z Warszawy gdzieś do jakiejś dziury, do Zakopanego, nie przeprowadzę się!”.
- A jak były tu mistrzostwa w 1939 roku, to pan przyjechał?
Nie. Byłem w Zakopanem parę razy, to był 1935, 1937, 1938 rok – mniej więcej w tym czasie, w lecie. Raz byłem w zimie, w 1938 roku, bodajże. [Jako] młody chłopak byłem w Zakopanem, miałem znajomości wśród góralskich chłopaków. Stąd nawiązanie ciągłości, znajomości, później przyszło mi bardzo łatwo, od razu „wszedłem” w Zakopane, w świat zawodniczy, ratowniczy.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939 rok, wybuch wojny? Czy był pan wtedy w Warszawie?
Tak. To było tragiczne. Z tym że jak wszyscy mężczyźni, wtedy już byłem przecież mężczyzną, miałem dziewiętnaście lat, z ojcem, z moim wujkiem, jeszcze [był] ktoś, wyszliśmy z Warszawy. Spotkałem paru swoich kolegów szkolnych. Wędrowaliśmy tydzień, ale ojciec był chory i niestety musieliśmy wrócić. Niestety czy nie niestety, ale wróciliśmy do Warszawy, tak że właściwie cały okres najcięższy w Warszawie przebyłem, bombardowanie. Z tym że dzielnica, gdzie mieszkałem, na Złotej, nie była specjalnie bombardowana. Nie była zniszczona. Parę domów uległo zniszczeniu, ale koło nas szczęśliwie to przeszło.
- Jak zaczęły się lata okupacji, czy tata dalej pracował na poczcie?
Nie! Ojciec powiedział: „U Niemców nie będę pracował!”. Ulica Złota graniczyła z gettem. Tatuś zajął się bardzo poważnie przemytem żywności do getta. Zresztą mieliśmy dużo znajomych [Żydów], bo Złota to była dzielnica jeszcze polska (nazwijmy to tak), ale już na pograniczu Warszawy, która była zamieszkana przez Żydów. Zresztą kolegów miałem Żydów z gimnazjum, bo chodziłem do [gimnazjum] Lelewela. Było paru Żydów. Tak że były kontakty. Zresztą ojciec ochrzcił paru chłopców w kościele Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim, już w czasie getta.
- Chłopców, którzy uciekli z getta?
Nie. To jeszcze było getto, ale ojciec jakoś się tam przedostał. Był chrzestnym ojcem. Jeden z nich, jak zostawał po wojnie w Warszawie, nie będę mówił nazwiska, [już] nie żyje, ale może rodzina sobie tego nie życzy, przybrał nazwisko polskie, ale imię – Stanisław – po moim ojcu.
- Czy pana tata dostał medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata?
Nie. Siostra bardzo naciskała, żeby jakoś to usiłować, ale ojciec mówił: „Eee, co będę medale dostawał za to”. A później, jak w 1976 roku umarł, to już nas jakoś to nie [interesowało].
Stanisław.
- To znaczy że przed wojną nie było dużego antysemityzmu ze strony Polaków do Żydów?
Było bardzo różnie. My w każdym razie nie odczuwaliśmy tego w jakiś sposób, bo tak jak mówiłem, w naszym domu (wielki dom, pięćdziesiąt cztery lokale, Złota 32) było przynajmniej z dziesięć rodzin żydowskich. Tak że sąsiedzi, [były] kontakty z ich dziećmi. U nas nie było nastawienia antysemickiego. Z tym się nie spotykałem. Miałem bardzo serdecznego kolegę ze szkoły, od Lelewela, bo najpierw chodziłem do Lelewela, do szkoły państwowej, Jurka Rabinowicza. Bywałem u niego, nawet na ich święta wielkanocne. Wspaniały [był] karp po żydowsku. O! Znakomity!
- Czym pan się zajmował w czasie okupacji?
Najpierw byłem szklarzem, bo w domu, gdzie mieszkaliśmy, ojciec miał udział, a poza tym był administratorem, między innymi, tego domu i trzeba było wstawiać szyby. Więc: „Rysiu, może byś tak coś zaczął…”. Zacząłem. Później była firma w Alejach Jerozolimskich i z moimi dwoma, trzema kolegami – ja jako ich szef – „zainstalowaliśmy się” w tej firmie i wiele rzeczy oszkliliśmy w Warszawie. Doszedłem do takiej wprawy, że już nie używałem linijki do cięcia szyb.
Później pracowałem w firmie (szkło, porcelana) prowadzonej przez
Reichdeutscha, a później w 1942 roku w październiku z tej firmy przeniesiono mnie w Lubelskie. Była to mała huta szkła, [gdzie] pracowałem do 1944 roku, do marca chyba albo do lutego.
Później przyjechałem do Warszawy, z wielu innych powodów zresztą, bo się trochę zamieszałem w sprawy akowskie, trochę zaczęło tam „pachnieć” to nieprzyjemnie, przyjechałem do Warszawy. Spotkałem swojego starszego kolegę szkolnego. Na placu Piłsudskiego była kawiarnia, nie przypominam sobie, jak się nazywała, ale tam byli cinkciarze. Między innymi Tadzio był cinkciarzem (co wtedy nie było hańbą – wprost przeciwnie). „No, Rysiek?” – „Co?” „Jak to co? Jutro masz się zgłosić!” – tu i tu. I właśnie – 3 Batalion Pancerny. [Tadzio] przed wojną zrobił maturę i skończył pancerną podchorążówkę. Tadek Popielarski. Stąd znalazłem się u „Golskiego”.
- Czy składał pan wtedy przysięgę?
Tak. Na ulicy Żurawiej, na drugim piętrze, jak się wchodziło od Marszałkowskiej po prawej stronie (który numer już nie pamiętam). Żurawia albo Hoża, ale chyba Żurawia to była, na drugim piętrze. Z grona, które tam było, pamiętam tylko porucznika Franciszewskiego, który był później dowódcą naszej kompanii, jak zginął dowódca kompanii naszej drugiej, Stasio Czarnecki, też mój zresztą starszy kolega. Też skończył podchorążówkę przed wojną. Z nim spotykałem się na obozach młodzieży na Huculszczyźnie. Były pensjonaty, pani pułkownikowa Okołowiczowa prowadziła te pensjonaty, byłem dwa razy. Przeważnie była męska młodzież. Młodzież była z gimnazjum [imienia] Batorego, a dziewczęta były od Królowej Jadwigi, [to były] państwowe gimnazja. Poznałem też tam Staszka Czarneckiego, który niestety zginął 12 czy 11 sierpnia na Polu Mokotowskim.
- Czy miał pan jakąś sympatię?
W jakim czasie?
- W okupację. Wspomniał pan o dziewczętach z gimnazjum imienia Królowej Jadwigi.
Muszę powiedzieć, że mnie płeć żeńska bardzo wcześnie zaczęła interesować. Zawsze miałem jakąś sympatię. Z tym że naturalnie w czasie Powstania wszystko się urwało.
- Czy miał pan do wykonania jakieś zadania w konspiracji? Czy było jakieś szkolenie?
Tak. Nie powiedziałbym, że szkolenie, ale miałem zadanie – u dowódcy kompanii Staszka Czarneckiego byłem [pomocnikiem] do wszystkiego. Jego dziewczyna – nie wiem, czy żona, ale w każdym razie dziewczyna – prowadziła czy pracowała w kawiarence na Nowym Świecie, mniej więcej gdzie jest kawiarnia „Blikle”, w tamtej okolicy. Często musiałem tam przychodzić, [były] pewne kontakty, zabierałem meldunki, przenosiłem dalej na ulicę Mokotowską do podchorążego Władka Kopcia. Tak mniej więcej wyglądała moja rola.
1 sierpnia na przykład, od dowódcy mojego plutonu – Tadzia Popielarskiego (tego, co wspomniałem przedtem) dostałem rozkaz, że mam [pójść] w aleję 3 Maja. Estakada, która idzie do mostu Poniatowskiego – po prawej stronie były bloki, tam był punkt dziewcząt, sanitariuszek. Dostałem rozkaz przed czternastą, miałem pójść i nie tyle powiadomić, ile uczulić, że zbiórka jest tu i tu. Później na Tamkę do warsztatu samochodowego i w okolice Elektoralnej, koło hali Mirowskiej (jakaś mała uliczka była, nie przypominam sobie nazwy). Miałem te trzy punkty [obejść] i [potem] już wylądować w szpitalu Dzieciątka Jezus, gdzie nasza kompania miała zbiórkę. Niestety, z Tamki poszedłem na Krakowskie Przedmieście, już było późnawo, szedłem przez plac (teraz) Piłsudskiego, już zaczęło być puściutko. Doszedłem do Niecałej, później wszedłem w Senatorską. Dochodziłem do placu Bankowego i już parę minut po czwartej rozpoczęła się strzelanina. Wycofałem się do kościoła na Senatorskiej. [W kościele spędziłem] parę godzin, ale myślę sobie: „Muszę coś zrobić”. Miałem znajomego, który mieszkał w ratuszu na placu Teatralnym. Razem pracowaliśmy w tej samej firmie, on był szoferem, a ja urzędnikiem. Myślę – do niego się jakoś dostanę. Wyszedłem z Senatorskiej na plac Teatralny i dostałem obstrzał. Że tam mnie nie palnęli… Trochę za wysoko mierzyli. Wycofałem się i noc spędziłem w kościele.
Zorientowałem się, że przy końcu Senatorskiej jest plac, w tej chwili jest ambasada belgijska (wiem dlatego, że jak jeździłem do córki do Belgii, to tam wyrabiałem sobie wizę). Był tam Szpital Mariański. Wszedłem i [do] którejś z sióstr, nawet nie wiem, czy to nie była zakonnica, mówię: „Proszę siostry, taka sprawa. Muszę się wydostać na Leszno stąd”. Rzeczywiście przez okna wydostałem się na Leszno, na Żelazną i chcę iść do szpitala Dzieciątka Jezus przez plac Starynkiewicza. Ale Dworzec Pocztowy był już zajęty przez naszych chłopaków, zresztą dowódcą był Zbyszek Bren, mój kolega szkolny z Lelewela. To był drugi dzień, 2 sierpnia. Mówię: „Cholera, chcę przeskoczyć do szpitala Dzieciątka Jezus”. Oni mówią: „Stary, tam nikogo nie ma, ale jak chcesz, to skacz! Ale popatrz, tu już dwa trupy leżą na Alejach Jerozolimskich”.
Zrezygnowałem i przyszedłem do domu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wchodzę do mieszkania, moja matka na mnie spojrzała i mówi: „Ty, przecież miałeś być w Powstaniu? A co ty? Przychodzisz do domu?!”. Musiałem powiedzieć, co i jak, wytłumaczyć się, że tak się stało. Za parę dni Tadek Popielarski jakoś mi dał [znać, co dalej]. Mnie nawet nie było w domu. Jak przyszedłem, to chyba siostra mi powiedziała albo ojciec, bo siostra też była w Armii Krajowej, z tym że ona była w szpitalu.
Na Sosnowej. Obok zaraz.
- Na Śliskiej był też szpital.
Może na Śliskiej.
Danuta.
- Czy pamięta pan pseudonim siostry?
Nie.
Tak. Tadek Popielarski dał mi znać gdzie, co i jak. Jeszcze nie było przejścia przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę. Dopiero zaczęli kopać rów. Ale jakoś przeskoczyłem i zameldowałem się. Nawet wtedy stacjonowali w „Przyszłości”, w moim gimnazjum.
- Gdzie gimnazjum się mieściło?
Śniadeckich 17. Najpierw byli w Architekturze, Staszek Czarnecki został dowódcą placu i kompania przeniosła się na Śniadeckich 17. Przedtem był tam szpital niemiecki. Później już skończyłem na Jaworzyńskiej, później na Jaworzyńską przenieśliśmy się. Barykady dookoła obstawialiśmy.
- Jaki był pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Co pan źle wspomina? Może śmierć kolegów?
Na pewno śmierć Staszka Czarneckiego. Z tym że on wyskoczył w towarzystwie dwóch chłopców na Pole Mokotowskie, na plac koło Politechniki. Wtedy mnie przy nim nie było, bo inaczej to też bym razem z nim poszedł, byliśmy w bardzo bliskim kontakcie ze sobą, znając się jeszcze sprzed wojny. Mój najgorszy dzień... Pod koniec Powstania chciałem na chwilę zobaczyć się jeszcze z rodzicami i dostałem się w obstrzał „krów” na Brackiej w okolicach Chmielnej, tam było najgroźniej. Poza tym nie można powiedzieć, że byłem gdzieś w zagrożeniu specjalnym.
Uzbrojenie przekazywało się. Z tym że miałem „parabelkę”. Miałem „parabelkę”, którą kupiłem przed Powstaniem od swojego kolegi Gienka Jarczyńskiego, który pracował w przechowalni bagażu na Dworcu Centralnym w Warszawie. Przechowalnia była tylko dla Niemców i dla towarzyszących. Od Łotyszów można było kupić broni, ile się chciało. Kiedyś po prostu powiedziałem: „Gieniu, jakaś spluwa by mi się przydała”. Mówi: „Nie ma sprawy, bracie”. Kupiłem, już nie pamiętam za ile. Zresztą jeszcze parę sztuk kupiłem, [na przykład] szmajsera, który przekazałem do Staszka Czarneckiego.
- Czy był pan na barykadach?
Tak.
Barykada – Jaworzyńska. Później był bunkier zrobiony na ulicy Polnej, w ogródku. Wstawiliśmy brena, erkaem, który był ze zrzutów amerykańskich. Później było stanowisko obserwacyjne w ogrodach szkoły Wawelberga. Dosyć niebezpieczne stanowisko, dlatego że nas było zawsze dwóch, a obstawy żadnej nie było z boku. Barykada jeszcze była od strony alei Piłsudskiego, później na Jaworzyńskiej przy placu Zbawiciela, na kościół wychodziła barykada. Później było stanowisko karabinu maszynowego na domu, który był na rogu ulicy Polnej i Piłsudskiego, na dachu. We dwóch byliśmy przy karabinie maszynowym, a przez Pole Mokotowskie od Filtrowej szła bita droga. Zauważyliśmy – jedzie motocykl z dwoma Niemcami. Dojechali do ulicy Polnej. Wtedy żeśmy im „posunęli”! Jeden i drugi zostali lekko ranni. Motocykl był przestrzelony, stanęli. Z barykady z Piłsudskiego (była barykada) wyskoczyło dwóch czy trzech ludzi i Niemców wzięli do niewoli. Dwóch Niemców. Broń była, szmajser był, jeszcze coś było.
- Polacy nie postępowali tak jak Niemcy, nie rozstrzeliwali?
Nie.
Całe szczęście, że było Pole Mokotowskie i były działki. Z działek. Zresztą jednej nocy dostałbym tam w „czapę” jak nie wiem! Wyskakiwaliśmy przez barykadę, na Polu Mokotowskim ziemniaki, kapusta, nieraz pomidory były. W ogóle warzywa. Raz wyskoczyłem i Niemcy wtedy akurat puścili rakietę świetlną. W ziemniakach przeleżałem. Tak siekali, że nać mi spadała na plecy. Tylko głęboka bruzda była. Dopiero nad ranem się wycofałem stamtąd. Z wyżywieniem było strasznie kiepsko. Póki był browar Schielego i Haberbuscha, to były zapasy jęczmienia. W workach się nosiło, kawał drogi. To było właściwie pożywienie.
- Czy chodził pan po jęczmień?
Tak, byłem dwa razy.
- Jakie były kontakty z ludnością cywilną? Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?
Bardzo dobrze. Nie było... W każdym razie nie spotkałem się ani nie słyszałem, żeby były jakieś oznaki niechęci, wrogości czy czegoś w tym rodzaju. Z tym że trzeba sobie zdawać sprawę, że w Powstanie zginęło kilkanaście tysięcy Powstańców, ale kilkaset tysięcy ludności cywilnej. Barykady. Budowanie barykad to przecież [było] razem z ludnością cywilną. Wszelka pomoc. Miałem znajomą na ulicy Polnej, od czasu do czasu zajrzałem, zawsze kobieta, to coś spitrasiła.
- To była znajoma czy pana sympatia?
Powiedzmy sobie – znajoma. Była kelnerką w jednej z kawiarni, bardzo uczęszczanej przez młodzież. W tej kawiarni śpiewał Fogg bardzo często. To była, powiedzmy sobie, „sympatyczna znajomość”. Piękna kobieta zresztą.
- A zrzuty? Czy pamięta pan zrzuty na Warszawę?
Tak! To była akcja bardzo propagandowa. To było w czasie, [kiedy] Niemcy bardzo dużo zajęli Warszawy i połowa zrzutów poszła na niemiecką stronę. Zresztą zrzuty amerykańskie, alianckie były znakomite. Broń była znakomita, erkaem, sten, świetna broń. To były zrzuty doskonałe. Ruscy też zrzuty robili, ale kukuruźnik leciał na wysokości stu metrów i zrzucał. Bez spadochronu! Suchary i nieraz broń, ale broń już do niczego się nie nadawała przecież. Tak, pamiętam to, ale dla mnie to była akcja propagandowa.
- Za co pan dostał awans na kaprala? To było jeszcze w czasie Powstania Warszawskiego?
Tak. Brałem udział w paru akcjach. Kiedyś w paru przeskoczyliśmy przez ulicę Piłsudskiego. W czasie okupacji między domami w piwnicach były dziury, otwory, żeby w razie czego można było przejść, jak się paliło czy coś w tym rodzaju. Między domami były przejścia. Na Marszałkowskiej pod trzydziestym którymś numerem, za aleją Piłsudskiego drugi, trzeci dom, byli znajomi moich rodziców, którzy mieli syna, z którym się kolegowałem, Jasio Łopieński. Między innymi w paru pod dowództwem podchorążego – nie przypominam sobie w tej chwili, jakie miał imię – przeskoczyliśmy Piłsudskiego w otwór, w dziurę, żeby zorientować się czy tam w ogóle są Niemcy, czy są jakieś ślady. Ale cisza, spokój. Doszliśmy do „Lardelliego” nawet. Przed tym jeszcze do „Lardelliego” mieliśmy parę akcji, ale po to, żeby zdobyć żywność, bo były zapasy w tej kawiarni.
- Ale pan awans dostał w czasie Powstania?
Tak.
- To oficjalnie się odbyło? Podszedł do pana dowódca i...
Czy oficjalnie? Zostałem w legitymacji akowskiej, po drugiej stronie, awansowany na kaprala.
- Jak przyszedł upadek Powstania Warszawskiego?
Najpierw była atmosfera, że ludność cywilna wychodzi, a Powstańcy zostają, wojsko zostaje. Wtedy były dramatyczne chwile, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jednak gdybyśmy zostali, to nic by nie zostało, bo uzbrojenia nie było. Tym bardziej że nasz cały baon był słabo uzbrojony. Nie doszło parę transportów broni, tak że wiedzieliśmy, że „mogiła”. Przedtem jeszcze dowiedzieliśmy się, że nabyliśmy prawa kombatanckie, że Niemcy się zgodzili na to (zgodzili się czy w ogóle przyjęli jako prawdę oczywistą) i że jednak albo kto chce, [to] wychodzi z ludnością cywilną, albo idziemy do niewoli. Zdecydowałem się z paroma chłopcami z naszej drużyny, [między innymi był] Romek Terlikowski, [pójść] do niewoli. Siostra miała mi przynieść koc. Miałem duży koc koloru szaro-beżowego. Wszystko pięknie, ładnie, do plecaka wszystko wsadziłem. W niewoli się okazało, że to był kupon materiału, który kupiłem przedtem, tweedowego. Ale całe szczęście, bo zrobiłem z tego śpiwór. Do śpiwora jesionka i jakoś pierwszy okres niewoli przetrzymałem.
- Czy wie pan o tym, że pana koledzy albo pan zakopali broń na Jaworzyńskiej w piwnicy?
Nie. Aha, był „Alek” Majewski („Alek” miał pseudonim, nazwisko Majewski), nieduży chłopak, mówił: „Ja tutaj muszę…” – nie wiem, czy nie został. W każdym razie mówił, że zostaje, że nie idzie do niewoli, nie wychodzi z ludnością i on miał zakopać. Ale gdzie, co, jak, to dokładnie nie pamiętam.
- W zeszłym roku odkopaliśmy tą broń.
Tak?!
Co pani powie! Ciekaw jestem, w którym domu.
- Trudno mi teraz wytłumaczyć.
Zresztą muszę powiedzieć, że tam się bardzo zmieniło. Byłem w tym roku, jak byłem na Wielkanoc w Warszawie i w ogóle źle trafiłem, bo zamiast od placu Zbawiciela w Jaworzyńską wejść i w Mokotowską i z Mokotowskiej w Jaworzyńską, to poszedłem od Polnej. Zupełnie się tam pozmieniało.
- To w tym domu, co jest duży plac. Jakby nic nie ma, rondo jest i pierwszy dom na Jaworzyńskiej, w piwnicach. Od Waryńskiego, jak metro jest.
Dom, który został jeszcze.
Tak, tam to możliwe.
W Sandbostel koło Hamburga.
- Jakie panowały warunki w obozie?
Po pierwsze klimat. Koło Hamburga, Bremy, klimat niesprzyjający. Zresztą dookoła były torfowiska tak że klimat był fatalny. Naturalnie baraki były nie ogrzewane, zapluskwione. Dostawaliśmy od czasu do czasu brykiety, coś w tym rodzaju. Wyżywienie było marniutkie, kiepskie, ale jakoś... Parę paczek było w przeciągu siedmiu miesięcy. Paczki amerykańskie pięciokilogramowe, które były, bodajże, na sześciu. Tak że minimalna pomoc była, ale młode organizmy jakoś wytrzymały to wszystko.
- Kiedy nastał pierwszy dzień wolności?
To już nie w Sandbostel. Pierwszy dzień wolności był w Westertimke, mniej więcej w tamtym rejonie, bo z Sandbostel przerzucili nas w jedno miejsce i w Westertimke nastąpił moment uwolnienia. To było któregoś chyba maja, jeśli nie koniec kwietnia, już nie przypominam sobie dokładnie, jak to było. W każdym razie bardzo tragiczny, tuż przed uwolnieniem nas, na dzień czy dwa był ostrzał w nocy granatników. Jeden z granatników spadł na nasz barak i rozbił się na belce krokwiowej tak, że nie wpadł na pomieszczenie, gdzie było nas koło trzydziestu po jednej i po drugiej stronie ściany na belce, ale odłamki rozrzuciły się i dwóch chłopców zginęło. Na parę minut przedtem, bo już rozwidniło się (zresztą była piękna pogoda), usiadłem, oparłem się plecami o ścianę drewnianą, chwilę popatrzyłem w okno, myślę: „Eee, jeszcze wcześnie” – i położyłem się. Wtedy za moimi plecami, w tym miejscu, gdzie miałem plecy, był jeden z odłamków. Tak że bym dostał.
- Które wojska przyszły do tego obozu?
Angielskie.
- Dlaczego pan zdecydował się wrócić do Polski?
Nie mieliśmy zamiaru wracać. Zupełnie. Różne głosy dochodziły, jak to jest w tej Polsce. Ale w 1945 roku, mniej więcej w październiku wysłałem list do Polski na adres: Złota 32, nazwisko – Stanisław Drągowski, mój ojciec. Jakimś cudem, chyba dlatego że ojciec już się wtedy zgłosił się do ministerstwa, zaraz mu zaproponowali, żeby jechał na Ziemie Odzyskane, do Wrocławia, organizować pocztę jako fachowiec. Chyba nazwisko się skojarzyło. W każdym razie ojciec dostał ten list. W kwietniu 1946 roku, tuż przed moimi imieninami (mam 3 kwietnia imieniny) dostałem od ojca list, że wszyscy żyją, że wszyscy się uratowali. Opisał, co i jak, że siostra jest w Zakopanem, on jest we Wrocławiu z matką, żoną swoją. Pamiętam tak jak dziś ostatnie zdanie: „Kwestię powrotu zostawiamy do twojej dyspozycji”. Na tym się list skończył. To było w kwietniu, a ja już 27 lipca znalazłem się w Zakopanem.
- Do Warszawy nie chciał pan wracać?
W Warszawie nikogo nie było z rodziny, a poza tym w Zakopanem była moja siostra.
- Dom na Złotej był zniszczony?
Zniszczony był. Pobyłem parę dni w Warszawie, pooglądałem, spotkałem się ze znajomymi, ze swoją jedną sympatią, Dzidką, widziałem się i po czterech dniach zapakowałem się do pociągu i do Zakopanego.
- I tutaj mieszka pan od 1946 roku?
Tak. 27 lipca 1946 roku zameldowałem się w komendzie Milicji Obywatelskiej w Zakopanem.
- Co pan tutaj robił? Kim pan był w Zakopanem?
Pierwsze parę miesięcy to było parę dolarów, a poza tym trochę byłem na utrzymaniu siostry. Wtedy dostała willę na ulicy Strążyskiej, koło wlotu doliny. Ale poznałem jedną znajomą, jej wujkiem był dyrektor Izby Skarbowej w Krakowie. Kiedyś mówię: „Ziuta, cholera, muszę się wziąć za jakąś robotę”. Ona mówi: „Słuchaj, mój wujek jest ważną osobą w Izbie Skarbowej. Pojedziemy do Krakowa”. Pojechaliśmy. Bardzo przyjemny, sympatyczny pan. Najpierw się spytał: „Co pan potrafi?”. Mówię: „Panie dyrektorze. Liczyć, czytać, pisać – doskonale. Poza tym nic więcej”. „To dużo... To dużo... Niech pan się zgłosi jutro czy pojutrze do Urzędu Skarbowego w Zakopanem”. Przez pierwsze trzy lata pracowałem w Urzędzie Skarbowym. Tylko naturalnie wtedy Urząd Skarbowy, stosunki między urzędnikami a podatnikami były towarzyskie. Zresztą nie wiem dlaczego, ale po pół roku praktyki dostałem referat, który obejmował wszystkie prywatne sklepy na ulicy Kościuszki, Krupówki i pensjonaty. No to żyć nie umierać! Na Krupówkach, na przykład, było pięć dansingów!
Później pracowałem w PKS-ie i w 1954 roku, mając ciągoty do gór (spotkałem z okresu przedwojennego paru chłopców, mężczyzn już, górali), wszedłem w środowisko góralskie, ratowniczo-sportowe. Poza tym w 1948 roku ożeniłem się z góralką.
Nota bene wykształcona kobieta, starsza ode mnie, skończyła przed wojną Centralny Instytut Wychowania Fizycznego w Warszawie. Ale góralka w całym tego słowa znaczeniu. Już ciągoty do gór były tak duże, że mi nie wystarczało tylko popołudniami albo w soboty i w niedziele w góry gdzieś [iść] i po prostu zacząłem się starać, żeby w którymś ze schronisk [pracować]. Naturalnie chciałem od razu w „Murowańcu”. No i zacząłem pracować w „Murowańcu” w 1954 roku w listopadzie, od 1 listopada. Tak się zaczęła moja kariera „schroniskarza” do 1976 roku, do grudnia. Prowadziłem schronisko od 1957 roku. Muszę powiedzieć, że w moim życiu, jak sobie „przejadę”, to tyle przypadków było różnego rodzaju. Bo skąd nagle znajduję się w Zakopanem, nagle zaczynam prowadzić schronisko. Na Hali Gąsienicowej to jest schronisko, które jest i w lecie, i w zimie bardzo eksponowane. Cała Polska i pół świata na tym schronisku.
- Był pan też ratownikiem górskim?
Tak. W 1955 roku zdałem egzamin ratowniczy. W 1962 stałem się instruktorem narciarskim i w siedemdziesiątym którymś roku przewodnikiem tatrzańskim. Tak że moja kariera górska obfitowała w dosyć...
Tak. Chyba moje skłonności sportowe, a poza tym od razu w 1946 roku wszedłem w tutejsze środowisko.
- A ludzie brali pana za miejscowego? Nie domyślali się, że jest pan warszawiakiem?
Parę razy tak było. Jak jestem na przykład wśród górali, wśród tutejszych, to naturalnie gwarą mówimy do siebie, ale nieraz jak mi się wymsknie, że jestem z Warszawy, że warszawiak – „Nie udowojze warszawiaka!”. Tak wszedłem w to środowisko.
- To niech mi pan powie coś po góralsku?
Zabocyłek, kanyz som ta kira – zapomniałem, gdzie jest ten zakręt.
- Nie znam drugiego warszawiaka, żeby mówił gwarą góralską.
Naturalnie, że normalnie używam normalnego języka, nie gwarowego, ale jak jestem w środowisku górali, to samo się narzuca. Naturalnie moja gwara nie jest doskonała, ale i akcent jest zaraz tutejszy, i wyrażenia. Mam paru przyjaciół do tej pory, górali. Miałem znajomego, zresztą był ratownikiem, zawodnikiem (też trochę się bawiłem w zawodnika, między innymi moja kontuzja – na biegu zjazdowym miałem ciężki wypadek, na wspinaczce trzy razy odpadłem, wszystko na biodro, tak że biodro mam zmasakrowane). On zawsze w marcu co roku zjeżdżał pierwszą kolejką z Kasprowego, rano do „Murowańca”, zawsze z grupką – dwie, trzy cztery osoby, herbata, coś zjedli i na Zawrat idą, w zimie, do Pięciu Stawów. W tamtym okresie, w latach sześćdziesiątych przejście zimą przez Zawrat na nartach, później zjazd to była nobilitacja! To już był narciarz w całym tego słowa znaczeniu! Nieraz mi mówił: „Rysiu, słuchajze. Pódźze ze mnom. Mam tu dwie baby, a ty z babami umiesz narobiać”. Nieraz szedłem z nimi. Wychodziliśmy na przełęcz, na Zawrat, to było przy ładnej pogodzie zawsze, bo w innej nie było sensu iść. Na przełęczy (powyżej dwa tysiące metrów, dosyć strome podejście) – zawsze jakieś pożywienie. Później pożegnanie. Oni zjeżdżali w dół, a ja Zawratem też w dół, już na halę. Na Zawratowej Turni jest kapliczka Matki Boskiej. Jak się dojdzie naprzeciwko Matki Boskiej, to jest jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów od przełęczy, już widać ostry zjazd. Zawsze mówił: „Słuchajze. To jedźze, a ja tu wyjdę ku Matce Boskiej. Jak cie weźmie lawina, to co byk wiedzioł kany cie szukać na wiosne”.
- Mam na koniec ostatnie pytanie. Czy jak by pan miał znowu dwadzieścia cztery lata, to czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
No pewno! To jest pytanie nie na miejscu. Nie, nie, to w ogóle jest sprawa bezdyskusyjna!
Zakopane, 7 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama