Romualda Zarzycka „Rola”
Nazywam się Romualda Zarzycka. Urodziłam się w Ameryce Północnej, w Saint Louis, Missouri. Jako małe dziecko powróciłam z rodzicami do Polski. Rodzice [wrócili] na ojcowiznę. I tak do 1939 roku.
- Czy pamięta pani okres przed wojną? Jak wyglądało pani życie, szkoła, dom?
Kiedy zaczęłam dorastać, poszłam do szkoły, skończyłam szkołę średnią. [Pracowałam w gospodarstwie rodziców. Należałam do Koła Młodzieży Wiejskiej i Koła Gospodyń. Byłam w tych organizacjach przewodniczącą. Po szkole tez należałam do tych organizacji. Organizowałam różne kursy artystyczne, konkursy – poletka doświadczalne].
W Trzepowie koło Płocka. To była szkoła rolnicza. Po szkole wróciłam do domu, miałam pójść na studia, ale moja mama była chora. [Studia to Wyższa Szkoła Rolnicza w Szycach. Później wybucha wojna w 1939 roku, zaczęła się okupacja. Zaraz na początku wojny w 1939 roku wstąpiłam do podziemia z kilkoma kolegami. Różną droga dostarczano nam paczki. Rzucano bibułę, granaty. Drogą wiślana odbierałam w Unżynowie, chodząc pieszo dostarczałam w umówione punkty. W stodole rodziców była skrzynka kontaktowa, gdzie przechowywano i spotykano się w sprawach podziemia. Prasa, broń i inne].
- Gdzie państwo wtedy mieszkali?
Mieszkaliśmy w Winnicy, gmina Brudzeń, powiat płocki. Jak napisałam podanie na studia, prosiłam o znaczek, bo chciałam wysłać pismo. A mama moja ścisnęła mnie i mówi: „Romciu, moja prawa ręko, znów odchodzisz, a ja zostanę”. I odłożyłam papiery i nie poszłam [na studia], pozostałam z rodzicami. Należałam do organizacji Koło Młodzieży „Siew” i Koło Gospodyń Wiejskich w Bądkowie, tak do wojny. U nas w miejscowości Winnica była Niemka, z którą żyliśmy bardzo dobrze, mieliśmy ją za Polkę, ale jak przyszła wojna, to ona wszystko o wszystkim wiedziała. I doniosła – ona niewątpliwie – że myśmy ufundowali sztandar Koła Gospodyń Wiejskich w Bądkowie. I mnie, ponieważ miałam troszkę szkoły – a starszą inteligencję wywieźli, mężczyzn do obozu do Mauthausen, do Dachau – więc mnie jako młodszą chcieli wziąć do pracy, do gminy, to [kazano iść] na posterunek. A ja nie chciałam pójść do Niemców do pracy. Ale jeśli chodzi o ten sztandar – przyszli po mnie żandarmi na posterunek. Myślałam, że mnie chcą gdzieś już ulokować w pracy jakiejś. A oni mnie pytają: „Gdzie jest sztandar?”. A ja mówię, że sztandar pozostał w szkole, bo tam zawsze przebywał. Męczyli mnie bardzo długo. Pies ogromny [warował] przy mnie. „Gdzie zakopałaś ten sztandar? Pod którym grobem?”. Ja jednak nie umiałam kłamać. A rzeczywiście przed tym ja go zakopywałam, ale u koleżeństwa, którzy należeli do naszej organizacji, pod torfem w szajerku. Ale do końca twierdziłam, że nie wiem, że sztandar pozostał w szkole, tak jak zawsze tam był. Po tych całodziennych męczarniach puścili mnie do domu. Rodzice już płakali, myśleli, że nie wrócę. Później wojna. [Urządzaliśmy w Kole Młodzieży przedstawienia i mieliśmy pewną sumę pieniędzy, z których ufundowaliśmy sztandar].
- W okresie przedwojennym była pani już dojrzałą osobą. Czy były jakieś symptomy, że będzie wojna? Czy w Płockim już wiedzieli?
Bardzo. [O wojnie dużo mówiono] Były przygotowania, mieliśmy ćwiczenia wojskowe, przeszkolenie, obchodzenie się z maską, [z bronią], przygotowania były bardzo [zaawansowane].
- Czyli było wiadomo, że wojna jednak wybuchnie?
Tak. Później wojna. Mój ojciec dostał wezwanie, [miał] stawić się z końmi do Brwilna na komisję. Pojechał. Konie zabrali, ojciec wrócił. 1 września wybuchła wojna. Przyjeżdżają koledzy żegnać się – mobilizacja. Z płaczem żegnają się, odchodzą. A myśmy pozostali w strasznym lęku. Ludzie zaczynają uciekać za Wisłę. U nas też rodzice zaczęli się przygotowywać, zakopywaliśmy niektóre rzeczy. Ale w końcu ojciec mówi: „Nie, ja nigdzie nie jadę, pozostaję tu, na miejscu”. Pozostaliśmy. Mnie do tej pracy koniecznie chcieli wziąć, nie chciałam. Później w 1942 roku…
- Jak pani pamięta wybuch wojny, wejście Niemców? Jak to się pani utrwaliło w pamięci, co pani myślała?
Przeżyliśmy [to] strasznie. Dowiedzieliśmy się, że Niemcy wkroczyli do Polski, i pierwszego dnia zaraz przelatywał samolot. Puścił bombę. W sąsiedniej wiosce zabił kobietę, i to Niemkę, która służyła u Polaka. To było straszne, okna się zatrzęsły, przeżywaliśmy strasznie tę wojnę.
- Pamięta pani pierwszy kontakt z wojskami niemieckimi?
Tak, urzędy wszystkie były obsadzone Niemcami. Ale nie do końca. Brakowało im pracownic, to chcieli mnie właśnie tam [zatrudnić]. A ponieważ ja nie chciałam pójść pracować do Niemców, pozostałam w domu. W 1942 roku… a należeliśmy do organizacji, a później do podziemia. [Mąż mój też był wojskowym, musiał się ukrywać].
- Do jakiej organizacji państwo należeli?
Koło Młodzieży „Siew” i Koło Gospodyń [Wiejskich w Bądkowie powiat płocki].
- To kontakty jeszcze sprzed wojny?
W 1942 roku banda hitlerowska zabrała czternastu naszych kolegów z podziemia i rozstrzelali ich w brudzeńskim lesie. Więc my już nie mieliśmy z mężem w ogóle życia. I żeśmy szybko nawiązali kontakt z Płockiem, z kierowcą z budowli. I on nas przewiózł do Generalnej Guberni, do Sochaczewa, bo tu była Rzesza. I stamtąd przemieściliśmy się pociągiem do Warszawy. Trafiliśmy do bardzo dobrych ludzi, państwa Lewickich. On nam zaraz zaproponował wstąpienie do podziemia, już wtedy oficjalnie. Przyjęłam pseudonim „Rola”.
- Jak państwo trafili do tych ludzi?
Sąsiadka z majątku, pani Łempicka, była wysiedlona. [Jej] mąż [był] zabrany do obozu, do Mauthausen, a ona została wysiedlona, [była] na tułactwie. Przyjęła jakąś pracę, jakoś się przedostała do Warszawy i pracowała w kuchni. I przez nią nawiązaliśmy kontakt. Pojechaliśmy do niej, żeby nam poszukała jakiejś pracy, a ona powiedziała, że ona żadnej pracy nie da rady [znaleźć], bo sama jest kucharką. Ale przedzwoniła do brata, do Lesznowoli koło Magdalenki i ten brat przyjechał i zabrał nas ze sobą. Zaprowadził nas do państwa Lewickich. Oni pochodzili z Drobina, niedaleko stąd. Serdecznie nas przyjęli. Wyserdeczniliśmy się im, w jakiej sprawie jesteśmy. Przyjęli nas, mając jedno mieszkanie. To był taki domek wypoczynkowy – jeden pokój, mała kuchenka, weranda. Ich było pięcioro… Ci państwo Lewiccy, troje dzieci, to pięcioro, i pana Lewickiego dwoje rodziców i nas dwoje, to dziewięcioro ludzi w jednym pokoju. Na drugi dzień przyszła do nich sąsiadka, pani Lewandowska, i też żeśmy porozmawiali szczerze, nie znając jej dobrze. Więc ona powiedziała, że ona nas do siebie przyjmie, bo ona wyjeżdża do Warszawy, to my się będziemy opiekować tym jej domkiem. A ona też miała taki mały domek o jednym pokoju i kuchni. I przyjęła nas do kuchni. [Tam] była taka krypka, na tej krypce z mężem spaliśmy. Ona była strasznie marudna, brudna. Co ja sprzątnęłam, to ona brudziła. Miałam stawić się do lekarza, a ona mi nakazuje – już później tak się spoufaliła – żeby posprzątać, bo jutro do niej przyjeżdża wojsko. A ona miała przyjaciela żołnierza, który służył w wojsku. Więc ja powiedziałam: „Proszę pani, ja wczoraj sprzątałam, a pani dziś pobrudziła, bo pani garnek z obierzynami tłukła na podłodze i ubrudziła. Ja jutro wyjeżdżam do lekarza, bo mam wyznaczony termin. A ona mówi: „Pani Romo, do mnie przyjeżdża jutro wojsko i pan Kurtu [?]” – bo ona tak mówiła. Strasznie się przejęłam, ale poszłam. Mąż już wtedy pracował na majątku w Lesznowoli, bo Lesznowola już wtedy była połączona z Magdalenką. Dochodzę, płaczę, a mąż z tym dziedzicem, u którego pracował, pytają się: „Czemu ty płaczesz?”. A ja mówię, że pani Lewandowska mnie nastraszyła, że jutro Kurtu przyjeżdża z wojskiem. „Pani Romo – a on jeszcze ją tak brzydko nazwał – pani się nie martwi” – a też należał do podziemia. On się nazywał Emil Różycki. Dużo pomagał akowcom, z majątku dawał…
- Pamięta pani, jakim określeniem nazwał panią Lewandowską?
Nie wiem, czy mogę się wyrazić. „Pani się nie martwi, ta k… międzynarodowa…”. Pojechałam do lekarza, to była sobota. [Różycki] dał mi pojazd, zawieźli mnie, wróciłam w niedzielę. A jeszcze przed tym nie mogliśmy z nią żyć w kuchni. Rano wstawała, przychodziła, przeszkadzała. Mąż pracował na noc, to w dzień chciał się przespać. Powiedziałam: „Proszę pani, wyprowadzamy się od pani, wynajmę gdzieś jakąś komórkę i pójdziemy mieszkać”. A ona mówi: „Oj, pani Romo, to ja pani dam swoją komórkę”. Ja mówię, że chętnie. I tę komórkę nam oddała i w tej komórce żeśmy mieszkali, dokąd spodziewałam się rozwiązania. Byłam w ciąży, więc jak już mąż zaczął pracować na majątku, to wynajęliśmy mieszkanie u pani Woźniewskiej. Ale jeszcze wracam. Jak wróciłam od tego lekarza, przyszła niedziela, przyjechało to wojsko. Ja tego wojska w ogóle nie widziałam, bo ta komórka była od północy. Słonko świeci, siedzę na schodce, a ona idzie z tym panem Kurtu, z tym Niemcem, niesie białe prześcieradło i mówi: „Pani Romo, to prześcieradło [jest] od pana Kurtu, on chce być ojcem chrzestnym”. Tak że skończyło się wszystko bardzo dobrze, ale przeżyłam [to] strasznie.
Później wynajęliśmy mieszkanie u pani Woźniewskiej i tam mieszkaliśmy, a jeszcze przed tym mieszkaliśmy w drugiej komórce, bo ta pani Lewandowska była ciężka do przeżycia.
Tam prowadziliśmy tajne [działania]… Najpierw zbudowaliśmy schron, przechodzący z naszego mieszkania do lasu, na inną ulicę. Ten schron [dwa miesiące] czasu żeśmy budowali, żeby wyrzucić tę ziemię, rozrzucić ją [tak], żeby nie było znaku; przynosiliśmy tremple, żeby w ogóle ten schron pobudować. Kosztowało nas to bardzo wiele wysiłku. Pomagał nam pan Igielski, on już też nie żyje. Tam mieściły się dokumenty naszej organizacji – AK, przechowywaliśmy tam broń i mundury wojskowe. Udzielaliśmy nawet noclegów spalonym i uciekinierom. Tak że pomagaliśmy mimo [tego], że nam było ciężko, ale dzieliliśmy się, czym było można, żeby ratować ludzkie istnienia od niechybnego… Zagrożenie straszne przecież, głód [to była] najgorsza rzecz. Więc pan – nerwy nie pozwalają mówić – pan Różycki dzierżawił majątek i w tym majątku mój mąż pracował. [Różycki] był też naszym kolegą w podziemiu. Dostarczał nam żywność. U niego przebywało dużo uciekinierów. Jak robił ubój, to zawsze dzielił się z nami, dawał szynkę, mięso i myśmy to przerabiali dla walczącej Warszawy. Przewoziliśmy z mężem w wózeczku krótką broń, rulony bibuł, granaty. Wózek miał podwójne dno. I to dziecko nasze [jechało] na tym wózku. Dziś to jest nieprawdopodobne, ale mówiliśmy: „Jak zginiemy, to wszyscy razem”.
[Woziliśmy to w różne wyznaczone punkty, do leśniczówki do Sękocina], na Mokotów. Woziliśmy to z Magdalenki – tam gdzie się toczył okrągły stół – myśmy tam w czasie okupacji mieszkali. [Chodziliśmy pieszo, czasem rikszą, bo kursowały szosą].
- Pociągiem? Jak to wyglądało?
Gdzie bliżej, to przewoziliśmy wózkiem z dzieckiem broń krótką, granaty, rulony bibuł, do leśniczówki, do pana Jankowskiego – on był naszym dowódcą, [do Sękocina].
Jednego razu poszłam do nich po mleko, to już było po męża chorobie, po Powstaniu. Mąż w Powstaniu strasznie zmókł. Byliśmy w Powstaniu, a byliśmy tylko w tym, w czym pojechaliśmy, to tylko mieliśmy, co na sobie. Ja wróciłam do domu i się osuszyłam, a mąż musiał iść do pracy. W pracy zmókł, od razu dostał ogólnego zapalenia stawów, a później [nastąpił] paraliż. Trzeciego dnia [został] sparaliżowany. Z początku przychodził do nas lekarz, dawał mężowi zastrzyki. Był dwa razy, [co się z nim stało] później – nie wiem, może go gdzieś przenieśli. Ja w nocy wstawałam, grzałam piasek. Przynosiłam z lasu kolki i tymi kolkami podgrzewałam gorący piasek. Ludzie użyczyli nam ściereczek, poszyłam woreczki i w te woreczki ten piasek [nasypywałam] i tym męża ogrzewałam. A on wył z bólu. Był strasznie ciężko chory. A wtedy i małe dziecko [miałam], i mąż chory, i ja jeszcze do lasu chodziłam.
- Czy zdarzyła się jakaś kontrola podczas przewożenia tych rzeczy?
Tak się szczęśliwie złożyło, że ja nie jeździłam ulicą, nie ciągnęłam tego wózka. Bo wózek trzeba było ciągnąć lasem. A to wyboje straszne i ciężko, tak że się nie pchało wózka, tylko się ciągnęło. Często pomagała mi pani Lewicka, żona porucznika. Oni nas do siebie w pierwszej chwili przyjęli. Ona często z mężem do leśniczówki czy do gajówki [chodziła?]. Nie mieliśmy żadnej [kontroli]. Cudownie to się układało. Kiedyś poszliśmy do Piaseczna, żeby zrobić zakupy. Ludzie uciekają. Oglądamy się, idą żandarmi, „czubki” – tak ich nazywali – łapać ludzi. A my twardo szliśmy na nich. I żeśmy [ich] ominęli, [tak] że nic nas nie dotknęło. Złapali [wtedy] ludzi, wieszali. A jeszcze przed tym często w Warszawie, jak jeździliśmy tramwajem, to patrzyło się na balkony. Wieszali ludzi na balkonach na widok publiczny. Często [ludzie] wpadali, jadąc tramwajem – łapanka. A nas zawsze jakoś ominęło szczęśliwie, i przeżyliśmy.
- Jak wyglądał przewóz żywności na Mokotów?
Żywność woziliśmy na Mokotów w torbach. Pamiętam przeprawy kanałami, brud, smród, huk bomb, dużo było zabitych, dużo rannych. To było w czasie Powstania.
- Proszę opowiedzieć o przewożeniu żywności przed Powstaniem.
Ja i koledzy przewoziliśmy, bo sama nie zawsze mogłam. [Koledzy to odbierali i dostarczali do wyznaczonego miejsca, konspiracyjnie].
- Czy to się odbywało konspiracyjnie?
Konspiracyjne, to było wszystko komisyjnie robione. U [kolegi] pana Różyckiego była zorganizowana taka mała rzeźnia i myśmy tam przerabiali przeważnie wędliny i to się dostarczało dla walczącej Warszawy.
Pieszo albo okazją, albo rykszą często żeśmy jeździli. Bo to było jednak osiemnaście kilometrów do Warszawy. I później po Warszawie [trzeba było] się poruszać.
- Jak to się stało, że pani z mężem dostaliście się do Powstania? Byli państwo oddaleni od Warszawy.
Jak żeśmy wkroczyli do Warszawy, to zaraz żeśmy pojechali do znajomej sąsiadki, pani Łempickiej, która powiadomiła swojego brata. On po nas przyjechał i nas zabrał z sobą, żeby się nami zaopiekować. Jak już byliśmy blisko, w Magdalence, on mówi „Ale do majątku [was] nie zaprowadzę. Ja was wprowadzę, ale się strasznie boję, bo już u nas jest tylu uciekinierów. Brat jest bardzo dobry, ale żona – mówi – nie bardzo. Gdzieś muszę państwa zostawić”. I zostawił nas właśnie u tych państwa Lewickich. To byli ludzie o dziesięć lat starsi, ale przyjęli nas. Ona nawet nie miała tyle pościeli, to poszła do sąsiadki i pożyczyła poduszkę. Ja się dopiero później dowiedziałam, po jakimś czasie, że poszła do pani [Rżyskowej] pożyczyć poduszkę, żeby nas w tym jednym pokoiku – gdzie ich już było siedmioro i nas dwoje, [to jest] dziewięcioro – przytulić do siebie. I tam byliśmy, oni nam pomagali. A jeszcze jedna rzecz się zdarzyła. To zaraz jak przyjechaliśmy do Warszawy. To było w 1942 roku. Były rozwieszane ogłoszenia po domach, że nie wolno się poruszać po lesie. Pewnego ranka – to była chyba godzina trzecia w nocy – słyszymy huk. Było ciepło, okno otwarte. Straszny huk. Odsłoniliśmy firankę, słuchamy, to trwało parę minut, przerwa, później na nowo. Pojedyncze strzały. A przed tym jechali samochodem żandarmi – chaotycznie to mówię, ale przepraszam, bo to się wszystko myli.
- Jechali samochodem żandarmi, i co się stało?
Najpierw zabronili nawet służbie leśnej poruszać się po lesie, bo będą jakieś ćwiczenia. Myśmy w to uwierzyli, bo tam była strzelnica – nie pamiętam już, jak ona się nazywała – że wystrzeliwali tam pociski. Ale następnego dnia o szóstej, [kiedy] mąż jechał skrajem lasu do pracy, jechał samochód, napełniony, pod plandeką. Ale [mąż] widział małą rękę w rękawiczce, tak jakby kobiecą. Parę godzin później dowiadujemy się, że o godzinie szóstej sąsiadka pieliła w ogródku i widziała samochód jadący pod plandeką, z obstawą, z motorami i też widziała tę machającą, małą rękę. To się powtórzyło za parę dni. Ta strzelanina była rano, a później, za parę godzin było słychać ponowne strzelanie. Więc liczyliśmy, że to właśnie te ćwiczenia. Ale po paru dniach syn naszego dowódcy, pana porucznika Lewickiego, pasł kozy w lesie. I pognał te kozy pod górkę, w tamtą stronę, gdzie odbywały się te strzały, i zapadła mu się noga. Polana była posadzona świeżymi gałązkami brzozy, te brzozy zwiędnięte, a on zaczął grzebać ręką i wygrzebał rękę człowieka. Wtedy szybko powiadomił nas, my dowódcę, no i zbadaliśmy [to]. Już nikogo [tam] nie było, ale częściej niż zwykle krążyły wtedy samoloty nad tym lasem. Później dopiero dzieci z Lesznowoli uczęszczające do Komunii Świętej – bo to był maj – przechodziły lasem właśnie tam, gdzie była ta straszna mogiła. I potwierdziło się właśnie, że to nie były ćwiczenia, tylko przywieźli z Pawiaka 150 więźniów, pomiędzy nimi był jeden ksiądz. I oni tam ich zastrzelili. I później powtórzyło się [to], bo ludzie chodzący do kościoła z Lesznowoli do Magdalenki, chodzili właśnie tamtędy, tak że to się potwierdziło. Były nieścisłe wiadomości, ale my jako naoczni świadkowie… Mąż spotkał samochód jadący w stronę tego miejsca, i ta pani, która na tej działce pracowała, widziała te samochody jadące…
Więc tam powstała mogiła, później to odkryliśmy, my, akowcy. Zaraz w pierwszą niedzielę ksiądz odprawił mszę świętą za zamordowanych. I powstał tam krzyż. Ktoś postawił tam krzyż, może nawet nasi koledzy, ale to była tajemnica. W ogóle jeden drugiego się bał. Jakiś czas później postawiono podobno piękny pomnik. Myśmy już tam nie byli, nie oglądali. Zbieraliśmy się z mężem, żeby zorganizować jakieś spotkanie i tak szczerze o wszystkim porozmawiać, jaka była kolej [kolejność]… Tak że podobno od roku odbywają się uroczystości w lesie w Magdalence, na tej strasznej mogile.
- Proszę opowiedzieć o samym Powstaniu Warszawskim.
Dzień przed 1 sierpnia mieliśmy próbny alarm.
- Czy było wiadomo wcześniej, że Powstanie wybuchnie?
Wiedzieliśmy już o tym, że Powstanie wybuchnie. Byliśmy przygotowani. 1 sierpnia o godzinie piątej po południu – godzina „W” – zaczęło się Powstanie. I zaraz w pierwszych godzinach kilkoro z nas stanęło z czerwonymi opaskami. Dostaliśmy parciane pasy, po granacie, to była nasza broń. Były potyczki. Myśmy mieli zalecenie, żeby opiekować się nad stacją telewizyjną w Łazach, koło Magdalenki, tą stacją mieliśmy się opiekować i zamknąć szosę Warszawa–Grójec.
Zrezygnowaliśmy ze stacji dlatego, że kilka dni przed tym doszła obstawa, Niemcy puścili prąd wysokiego napięcia. W ogóle strasznie wzmocnili siły, tak że to było niemożliwe. Zrezygnowaliśmy z tego, [były] jedynie potyczki. Zatrzymywaliśmy samochody, udało się, że zabieraliśmy żywność, niektóre rzeczy Niemcom, [które przekazywaliśmy władzom AK] …
- Czy trasa była zamknięta na stałe?
[Nie]. Braliśmy do niewoli kierowców [Niemców i samochody].
- Ta droga była zamknięta szlabanem, zaporą, barykadą?
Zatrzymywaliśmy [pojedyncze samochody], mąż… Przygotowanie powstańcze to było wielkie, tyle lat wojny, ludzie byli tak ciemiężeni, że Warszawa poszła w bój i poszli wszyscy, dzieci, dorośli, a było to ciężko. W Powstaniu Warszawskim ja jako łączniczka i sanitariuszka pomagałam żołnierzom, ściskając im ręce i mówiąc: „Nie martwcie się, niedługo wyzdrowiejesz, pojedziemy do ogrodu, na spacer”. A oni cierpieli, bo chcieli jak najszybciej wracać na pole walki. Ale życie zwyciężyło śmierć. Po wojnie… a jeszcze przed tym, Warszawa po wejściu rusków wyglądała strasznie, usłana grobami i krzyżami. Ale życie zwyciężyło, ludzie zaczęli wracać do Warszawy.
- Gdzie był szpital, w którym była pani sanitariuszką?
Szpital był u sióstr, nie pamiętam, jak one się nazywały…
To było blisko Magdalenki, w klasztorze. I tam rannych [opatrywano], a przeważnie w domach [opatrywano rannych] [...].
- Jak państwo się dowiedzieli, że Powstanie upadło?
Wszystko wiedzieliśmy, bo mieliśmy podsłuchy i czasami udało nam się usłyszeć, jak zagranica dawała znać o wszystkim. Nie o wszystkim, niektóre rzeczy [były nieprawdziwe]. U nas, jak już mieszkaliśmy u pani Woźniewskiej, mieliśmy przy pokoiku strych i [tam], na spadzie, leżało radio nadawcze dla męża. Ale myśmy tego nie zauważyli. Zauważył ojciec naszej właścicielki, który mieszkał obok naszego domu, w lesie, w takim małym prywatnym domku. On zauważył, przyszedł i zabrał to [radio]. Baliśmy się, bo oni nie należeli do organizacji, do podziemia.
- Państwo się nawet nie przyznawali, że to radio było dla państwa?
Myśmy się im nie przyznawali. W naszym domu mieszkały trzy rodziny z podziemia, pan Osica, pan Rżysko i my. A właścicielka nie należała i jej rodzice, którzy mieszkali w domku obok nas, też nie należeli. Tak że ciężkie było życie, bo trzeba było się ukrywać. Dużo byłoby do opowiedzenia, bo dużo przeszliśmy… [Jak mówiłam mieliśmy jeden pokój. Jak ewakuowali Jeziorną, przyjęliśmy do siebie pięcioosobową rodzinę właścicielki pani Woźniewskiej, która miała dwa pokoje a ich nie przyjęła, tylko u nas zamieszkali. W pokoju na całej długości zbili z brzóz łóżko. To było bardzo niebezpieczne, bo gdyby weszli żandarmi, wiedzieliby, że tu mieszka więcej ludzi. A i z Warszawy ludzie i rodzina i nas się zatrzymywali].
Ale tej pamięci nie mam. Kiedyś, [to było] jeszcze przed chorobą męża, mąż został po pracy z dzieckiem, a ja poszłam po zakupy do Lesznowoli. Gdy wracałam, to było już szaro. Nasza właścicielka często zamykała o ósmej bramę. Nikogo nie puszczała. Ci państwo Lewiccy często nas odwiedzali, to przechodzili przez bramę, bo była zamknięta. A wtedy – nie wiem, czy to było przed ósmą, że ta brama była otwarta – weszli do nas bandyci w mundurach niemieckich, [mieli] swastyki, broń. Mąż miał po mnie wyjść, nie wyszedł. Wracam, patrzę, okno otwarte – bo mieszkaliśmy na piętrze – męża nie widać. Wchodzę, a przed domem żandarm do mnie dochodzi i mówi: „Skąd wracasz?”. Mówię, że wracam do domu. „Tu mieszkasz?”. „Tak”. „To daj nam siekierę”. Wprowadzili mnie na korytarz, tam widzę jeszcze kilku tych bandytów, bo to byli bandyci. I „siekierę”, żeby im koniecznie dać. Ja mówię, że ja siekiery nie mam, bo jestem wysiedlona. „Skąd bierzesz siekierę, jak ci potrzeba?”. Mówię: „Pożyczam od sąsiadów”. Więc nie wiem, czy zdobyli tę siekierę. A oni ją chcieli, bo jak napadli na ten dom, [kiedy] mnie jeszcze nie było, wszystkich z całego domu – a mieszkało nas kilka rodzin – zwołali do pokoju pana Rżyskiego. I kto przechodził ulicą, każdego do tej piwnicy [brali]. I tę piwnicę zabili. A później, jak wróciłam, to chcieli, żebym weszła do tej piwnicy, żebym im nie przeszkadzała. Więc weszłam, patrzę – jacyś ludzie nieznajomi. A mąż mówi: „Romciu, nie martw się, tu jesteśmy wszyscy sami. Masz mleko? Daj, bo będziemy ratować pana…”. Zapomniałam nazwisko. [To był] porucznik, który do nas jechał. Jak oni zobaczyli, że on jedzie po drodze na ładnym rowerze, [to] ten rower zabrali, a jego też [wsadzili] do tej piwnicy. Mleko mąż chciał, żeby ratować tego [porucznika], bo go postrzelili, ale kula przeszła między skarpetą a ciałem. Tylko draśnięty był. To byli bandyci przebrani za Niemców. Napadali co jakiś czas, bo tam w Magdalence przed wojną mieszkała inteligencja, tak jak i dziś. Więc napadali na te domy. Później dowiedzieliśmy się po czasie, że to byli gospodarscy synowie z Łaz, sąsiedzi Magdalenki. Za kościołem jest taka miejscowość Łazy. Później, tego samego wieczoru stróż, który tam mieszkał, widział, jak oni lasem wracali od nas, górką, i później tam zjeżdżali na dół. Dwanaście obładowanych rowerów, bo obrabowali cały dom. U nas dziecko było [w otwartym pokoju]. Prosiłam ich: „Panowie, puśćcie mnie do dziecka, ja jestem wysiedlona, ja wam się pomyliłam”. Myślałam, że rozmawiam z Niemcami. Więc w tej piwnicy siedzimy. Zabili tę piwnicę, żeby nikt nie wyszedł. Siedzimy, słychać jakieś latanie i latanie. Ale nareszcie mówimy: „To jest za długo”. Ale jak się wydostać z tej piwnicy? To były sztaby takie, okienka maleńkie, ale nie wiem, bo było przecież trzech partyzantów, mąż, pan Lewicki i pan Osica. Jakoś to wyciągnęli i wydostali się. A po schodach już wtedy latała dziewczynka tej właścicielki, która spała u dziadków. Przyszła do mamy na górę i po tych schodach latała. Wchodzimy, puste okna, firanki pozdejmowane, dywany [zabrane]. Ja nie miałam nic, więc nam nie ukradli. Dziecko w wózeczku [leżało], było nakryte ładnym kocykiem. Ten kocyk nie [został] wzięty. Tego dnia mąż dostał wyprawkę dziecięcą od tych państwa dziedziców. Ta wyprawka na stole [leżała], też niezabrana. [Ukradli męża marynarkę, którą dostał od rodziców, przysłana z Rzeszy, bo wisiała w przedpokoiju i portfel w którym mieliśmy pieniądze i dokumenty. Najbardziej mi było szkoda amerykańskiej metryki urodzenia, bo tam się urodziłam]. A jeszcze przed tym, jak przyszłam do domu, przede mną przyjechał pan Osica. On był szewcem, pojechał na wieś zebrać pieniążki. Miał przy sobie dwadzieścia jeden tysięcy emisyjnych pieniędzy. Zabrali mu te pieniądze, zegarek i wszystko, co [było] w domu. Wszystkim pozabierali, dywany, firanki. Pani Woźniewska miała piękne rzeczy, bo miała męża oficera, to piękne garnitury, koszule, wszystko pozabierali. Po czasie dowiedzieliśmy się, że to nie było wojsko, tylko bandyci, polscy chłopacy. [Czy ukarano tych bandytów to nie wiem, bo myśmy po wyzwoleniu wyjechali do rodziców].
Nie, to była wojna. Myśmy nawet nie meldowali. Te napady na domy były częste. Nikt nie meldował, bo się baliśmy, żeby nie sprowadzić tych żandarmów, żeby się nie wydała nasza organizacja AK.
- Jak wyglądał koniec powstania? Informacje mieliście z radia, tak?
To się dostało wiadomości zaraz gdzie indziej. Było tak, że myśmy wszystko wiedzieli. Powstanie wybuchło, bo liczyło się na pomoc rosyjską, z Londynu, z Ameryki. A pomoc nie przyszła. Ruscy przyszli, stali za Wisłą, a Warszawa się wykrwawiała. Przecież [Powstanie] trwało sześćdziesiąt trzy dni, a później poddaliśmy się, już po wojnie.
- Czy u was demobilizacja nastąpiła w tym samym czasie co w Warszawie?
U nas na terenie dowiedzieliśmy się i nasz obwód… [Dowiedzieliśmy się od władz i chyba z radia podziemnego].
- Kto państwa poinformował o tym, że to już koniec?
Władze, mieliśmy trzech poruczników, którzy mieli większy dostęp do tych różnych [informacji]. No wszystko się wiedziało.
Zmuszeni byliśmy wyjechać. Po pierwsze tęsknota za rodziną, po drugie nie było możliwości pozostać. Warszawa była w gruzach. Ludzie wracali i z patyków, z jakichś ubrań tworzyli kąciki, żeby [w nich] zamieszkać, bo potracili domy. Warszawa [była] zrujnowana. A w Magdalence już nie było bytu. Mąż [był] po ciężkiej chorobie, już nie pracował. Wróciliśmy do rodziny, bo tylko na rodzinę można było liczyć. [Mąż był bardzo chory, sparaliżowany, a ja musiałam się nim opiekować i małym dzieckiem].
- Tam pod Płock państwo wrócili?
Tak, wyjechaliśmy do Winnicy, powiat Płock. Jakie to było wielkie szczęście zobaczyć – jak się ma te dwadzieścia, szesnaście lat – po latach ukochaną rodzinę, matkę, rodzeństwo i tak się do nich przytulić, ucałować, wypłakać swój ból. Nie od końca. Myśmy się uśmiechali, ale oczy nie znają kłamstwa i ta prawdziwa pogadanka kończyła się różnie.
A my wracając, pozostaliśmy, baliśmy się jeszcze, bo w tym czasie po wojnie ja miałam koleżankę, Niemkę, która pracowała w sklepie. Z początku była miłą koleżanką, bo chodziła ze mną do szkoły, a później obrosła w piórka i już było służbowo. Jak poszłam do sklepu, to mnie tam służbowo przyjmowała. Nie wiem, jak ona się zachowywała z Polakami później, bo mnie już tam nie było. W każdym razie po wojnie – nie wiadomo kto – zastrzelili ją. Ona została, na ich majątek przyszli Polacy, którzy kiedyś to gospodarstwo mieli, a później sprzedali tym Niemcom. Tych Niemców chyba zastrzelili, a Niemka i ta Frida, moja koleżanka, pozostały na ojcowiźnie. Ale przyszli tam państwo Durnaci – ci przedwojenni spadkobiercy – i to objęli. W nocy przyszli, tę Fridę wzięli, wyciągnęli na podrożek i zastrzelili. Kto zastrzelił – nie wiadomo. Mówili, że to była jakaś banda. Następnej nocy był 3 czy 4 maja. Przyszli i zastrzelili takiego pana, też nie pamiętam nazwiska .On był na majątku w Winnicy – ja jeszcze wracam wstecz. Było nas cztery siostry, dostaliśmy nakaz z majątku – już majątek zajęli Niemcy – żeby zbierać ziemniaki. I myśmy te ziemniaki zbierali. Wydłubywaliśmy z ziemi każdy maleńki ziemniaczek. Ten pan, który nad nami stał, to był Polak. Spotkał się z moim tatą i mówi: „Panie Jankowski, pana dzieci nie umieją pracować. Tam łapie się większe, z różnych stron ziemniaki, aby dalej, aby dalej, a oni wygrzebują maleńkie”. Pouczał jeszcze tatę, jak my mamy pracować. Pomagał nam wyrzucać kosze do wysokich wozów. Był bardzo dobrym człowiekiem. I później po wojnie – nie wiem, w jakich okolicznościach – już nie mieszkał w Winnicy, tylko w majątku w Rochnach, jego też zastrzelili, była to straszna rozpacz, bo to był bardzo dobry człowiek. [Nazywał się Dłużniewski. Podobno rozstrzelali go za to, że nie zdjął 3 maja flagi, którą wywiesił na 1 maja].
- Proszę opowiedzieć o zaprzysiężeniu.
Poszliśmy na gajówkę, do gajowego, już nie pamiętam [nazwiska]. U niego ukrywał się nasz dowódca – Małachowski, pseudonim „Gajdajenko” chyba, jedno z tych to był pseudonim, a jedno imię. U niego żeśmy się zaprzysiężyli i po zaprzysiężeniu dostałam pseudonim „Rola”.
- Czy sama pani wybrała ten pseudonim?
To organizacja działała, dostałam odgórnie. Myśmy byli tak złączeni razem, jak jedna rodzina.
- Pamięta pani, kto tego dnia składał z panią przysięgę?
Mąż mój. W tym dniu [tylko] ja i mąż [składaliśmy przysięgę].
- Jak się pani znalazła w Warszawie w kanałach.
No mówię panu, że dostarczaliśmy żywność, krótką broń, bo przecież wiadomo, że nie było broni, to jak rozbrajali Niemców, zdobywaliśmy jakąś broń krótką, granaty, rulony bibuł, to się dostarczało do kanałów [czy do miejsc wyznaczonych].
- Gdzie wchodziliście, dokąd szliście?
Czy ja wiem? To była wojna. Wchodziło się do kanałów…
- W jakiej to było dzielnicy?
[Na Mokotowie], nie pamiętam dokładnie.
Szło się kanałami do wyjścia, też w Śródmieściu.
To długo trwało, bo człowiek się czołgał, gdzie leżało, brud, smród, huk bomb, granatów, trupy, ranni, jęczący. Wychodziło się pokaleczonym, ja mam nogi porwane, blizny na nogach, bolała głowa i ręce [miało się] zranione.
- Mieliście przewodnika po tych kanałach?
[Tak, ale w ciemności żeśmy się pogubili]. Mieliśmy pewne wskazania [od] kolegów.
- Jak się pani dostawała do Śródmieścia [w czasie Powstania]?
To było straszne. [Chodziliśmy pieszo, w lęku. Z Magdalenki do Warszawy było osiemnaście kilometrów i pieszo przez Warszawę]. Często jeździliśmy tramwajem, wspominałam już, że były łapanki, ale cudownie żeśmy przechodzili, nie byliśmy z mężem złapani. A teraz chciałam powiedzieć, gdzie my należeliśmy. To był Obwód „Obroża”, Rejon IV Helenów-Pruszków, 4. kompania, Polesie las, kwatermistrzostwo, kompania, powiat Warszawa, Romualda i Henryk Zarzyccy.
Wróciliśmy w rodzinne strony, ale baliśmy się, i zamieszkaliśmy u sąsiadów, którzy wyjechali na Mazury, na takim gospodarstwie opuszczonym. Gdybyśmy byli z nimi pojechali, to byśmy byli dobrze zrobili, bo to było wszystko w domu, ale ojciec nie pozwalał nam, mówił: „Przeszliście tyle i teraz znów jedziecie, tam w lasach niewątpliwie są jeszcze Niemcy i was zamordują”. Zostaliśmy do jesieni.
Było ciężko o pracę. Ja po powrocie dostałam pismo ze szkoły z Trzepowa, że chcieli mnie i męża zatrudnić jako wychowawcę do szkoły. Była przerwa, ale później zaczynała się szkoła. Dali nam odpowiedź, że mieszkanie musimy sami wynajmować, bo internat będzie się dopiero budować. Później moja koleżanka z mężem objęli nauczycielstwo w szkole. Też zaproponowali nam, żeby do nich przyjechać. To było koło Płocka, Powsinów chyba. Ale w tym czasie dostaliśmy list od szwagra z Bisztynka, województwo olsztyńskie: „Przyjeżdżajcie, to dostaniecie tu pracę i mieszkanie”. I myśmy pojechali jesienią.
Domy były już ograbione, okna powybijane, gdzie kto mieszkał, to mieszkał, tam gdzie [było] wolne. Ale żeśmy [tam] zamieszkali. Mąż zaraz dostał pracę jako rachmistrz w młynie. Ale krótko [tam pracował], bo nocą właściciel tego młyna obrabował młyn i wyjechał. Mąż [idzie?] do pracy, wraca rano, a woźny mówi, że nic nie ma, wszystko puste, wywiezione zboże, mąka. Ale w tym czasie był wybór przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej i mąż został wybrany na przewodniczącego – bo dziś to są burmistrzowie, a wtedy… Mąż poszedł do pracy do Miejskiej Rady Narodowej. [W tym czasie] tworzyły się takie kółka rolnicze – tak się chyba nazywały – i tam zostałam wybrana na prezesa. Ale kolega mojego męża, który pracował w Miejskiej Radzie, mówi: „Pani Romo, dlaczego pani się zgodziła [zostać prezesem]? Przecież to są ludzie nieświadomi, będą robić błędy i pani pójdzie do więzienia”. Było tam ciężkie więzienie w Olsztyńskim. Tak mnie nastraszył, że zrezygnowałam i poszłam na wiceprzewodniczącego. Gdybym była przewodniczącym, to bym tylko zarządzała. A jak poszłam na wice, to mi dali referat i prowadziłam meldunki, kwatermistrzostwo, nie, inaczej to się nazywa, księgowość prowadziłam, meldowałam rodziny, dzieci.
- Miała pani jakieś nieprzyjemności z powodu przynależności do AK?
To wtedy w ogóle nie było ujawnione. Tylko mieliśmy straszne przykrości. My nie należeliśmy do partii. Ale mąż cieszył się dobrą opinią, był bardzo dobrym człowiekiem, organizatorem, więc mimo wszystko był tym przewodniczącym. Po dwóch czy trzech latach dostał awans do Reszla na powiatowego przewodniczącego Miejskiej Rady. I był w Reszlu, ale tam – ponieważ tam są jeziora, wilgoć, a my zreumatyzowani – ciągle żeśmy chorowali, ciągle w szpitalu i mieliśmy od lekarza zlecenie, [żeby] zmienić klimat na suchszy. I wróciliśmy tu do centralnej Polski.
- Kiedy państwo się ujawnili?
Musiałabym zajrzeć do notatek, który to był rok. Powstańcy i władze wiedzą, kiedy byliśmy ujawnieni, wtedy kiedy wszyscy byli ujawnieni, to i my wtedy.
- To ujawnienie nastąpiło dopiero w momencie dużej odwilży?
W czasie odwilży, kiedy można było się ujawnić, wtedy się ujawniliśmy. Bardzo długo po wojnie. Ale jeszcze przed tym, jak pracowaliśmy, zmuszano nas [do wstąpienia] do partii komunistycznej. Mnie to jeszcze mniej, bo ja pełniłam niższe stanowisko w urzędzie, a mąż pełnił kierownicze stanowisko. Później zaczął pracować jako agronom, kierownik służby rolnej. Ale nadal nas zmuszali do [wstąpienia do] partii. Był kierownikiem, ale pełniącym obowiązki. I tak do końca, do emerytury pracował. Ale jeszcze przed tym nas zwalniano, utrącano. I dopiero jak napisaliśmy pismo do wyższych władz i Warszawa przysłała pismo, że wolno mężowi wykonywać kierownicze stanowiska.
- Wtedy skończyły się prześladowania?
Już się wtedy skończyło. Ale to jeszcze nie był koniec, bo do końca długo. Ciężko było udać dzieci do szkoły. Jak przyjeżdżał z dzieckiem do szkoły tata w mundurze, czy wojskowym, czy milicyjnym, to dziecko przyjęte. A moje dzieci dobrze się uczyły. Średnia córka, która się bardzo dobrze uczyła, na piątkach, była utrącana. Do trzech szkół zdawała do szkoły średniej. Ciężko było, ale przetrwaliśmy i mąż dożył wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Ciężko cierpiał, przewracał się. Mąż stracił zdrowie w Mławie na froncie, upadł z konia.
Tak. [Dostarczał meldunek do Andersa]. Upadł z konia, rodziny powiadomili, [że został] zabity, a za parę dni – bo zaraz się wycofywali z Mławy, na front, na obstawę Płocka – mąż – nie wiadomo, w jakich okolicznościach – ożył i dostarczono go do dowództwa. Razem z batalionem, z wojskiem, na koniu leżąc, leżąc na koniu wymiotował, [miał] ból głowy. Tak dotarli o czwartej rano do Płocka. W Płocku 9 września dostali rozkaz – wymarsz na front lwowski. I też [pojechał] chory na koniu do Lwowa. Po drodze były potyczki, później także. Ruscy ich rozbroili, zabrali konie, broń – bo mąż służył w kawalerii – i zebrało się ich stu żołnierzy, tu z Płocka, i wybierali się za granicę. Ale mąż postanowił, że on zostaje w kraju. Szli nocami, miesiąc czasu, spod Lwowa do domu. Był trzy kilometry od domu – byli zmęczeni, nie szli polami, tylko szosą – [kiedy] jechał samochód. Zatrzymali ich Niemcy, chcieli ich zabrać na posterunek. Ale ich uprosili, jeden Niemiec był dobry, machnął ręką i puścili ich. Mąż dotarł do domu, ale musiał się ukrywać. To były takie czasy, że ciężko było żyć. Ale żyliśmy i cieszyliśmy się z tego. Miałam troje kochanych dzieci. Dzieci moje są już stare. Syn ma sześćdziesiąt sześć lat, [mam wnuka] w Ameryce, wczoraj odleciał na Święta i na chrzest. Córka najmłodsza [ma] pięćdziesiąt sześć lat. Wszyscy troje [są] już na emeryturze, nie przy zdrowiu. Ja może jeszcze najzdrowsza z nich jestem, chociaż mam te dziewięćdziesiąt jeden lat. Ale [dzieci] są kochane, dziś dzwonią: „Mamusiu, nie dostałaś zawału?”. Bo wiedzą, że przeżywam, że dla mnie wszystko jest wielkim przeżyciem.
Ciechanów, 14 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła