Cecylia Kulig

Archiwum Historii Mówionej
  • Urodziła się pani w miejscowości Gruszkowizna. Co to za miejscowość?

To była wioska. A ja należałam do kolonii Orłów. Było w niej dużo gruszek, to nazwali Gruszkowizna. Tak napisali, to już tak muszę mówić. Ale kolonia [nazywała się kolonia] Orłów.

  • Czy była to duża wioska?

Kolonia Orłów to była duża wioska, a Gruszkowizna taka „przylepiona” do Orłowa, taka parcela.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Gospodarstwem. Urodziłam się w gospodarstwie.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam, ale wszyscy poumierali. Miałam siostry, braci... Brat dwadzieścia cztery lata miał, jak umarł, siostra miała już czterdzieści, przy dziecku umarła. Moja mama umarła, jak miałam półtora roku. Macochy mnie chowały. Pierwsza macocha była możliwa, ale druga to była niemożliwa. Tata żenił się cztery razy. Czwartą to wziął taką, że aż wstydzę się powiedzieć – brała siekierę i rąbała sieroty. Swoich miała sześć, to były jej dzieci. A my to przybłędy byliśmy.

  • Czyli pani tata był bogatym gospodarzem?

Można powiedzieć, że tak, był na tej wsi najbogatszy.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?

Byłam wtedy na Wroniej.

  • Czyli kiedy przyjechała pani do Warszawy?

Do Warszawy przyjechałam w 1934 roku.

  • A dlaczego pani przyjechała do Warszawy?

Po prostu uciekłam od macochy, bo by nas zabiła. Ona siostrę grachą uderzyła, taką od kopania ziemniaków. I rozbiła jej dziurę w głowie. Krew zatrzymała się i ona padła. A ja obok niej uklękłam, płakałam, bo przecież siostrę zabiła macocha. Bo się ścigały obie. Jedna drugiej nie mogła przeprzeć, grachą jebła, przepraszam za wyrażenie, i ta fiknęła. Jak ona fiknęła, to ja klękłam obok niej, zaczęłam płakać, szarpać. Sabina jej było [na imię]: „Sabka, wstań! Sabka, wstań!” – ale ona już nie żyła. Zaczęłam płakać. Jak ją ruszyłam mocno, to od razu bryła krwi wyleciała. I zaraz potem zaczęła krew sikać z głowy. Miałam fartuszek przepasany – odpasałam, zwierałam w „trąbkę”, dałam jej i mówię: „Masz, trzymaj, bo jak krew odejdzie, to niestety umrzesz”. I ona trzymała. Ale już przecież kartofli kopać nie będę. „To idź – mówię – tu Ciszki [nazwisko sąsiada] takie są. Niech ona ci tą głowę opatrzy, zasupła. Może ma jakieś prześcieradło bodaj, jak podrze, to się jej zapłaci”. Ona rzeczywiście tak zrobiła, ja ziemniaki pozbierałam. Siostra poszła tam i ona jej zasupłała głowę jak mogła. Przyszła i mówię do niej: „Już kopać nie będziesz”. Wiadomo, że jak się przechyli, to krew będzie upływać. I poszliśmy do domu. Siostra poszła spać, a ja wzięłam się trochę za oprzątanie, jak to w gospodarstwie rolnym. Moja macocha powiedziała ojcu, że myśmy ją dusiły. Ojciec powiada: „Szkoda, że ta matka was nie zabiła! Toście ją dusiły?”. Ja mówię: „Kto ją dusił?”. „[niezrozumiałe] Ty kurwo, bo… Taka jesteś jak i ona! Powinna was zabić” – to był taki ojciec. I wtedy właśnie nie było sensu [mieszkając, czekać na śmierć]. Jak ma nas zabić, jakie mam wyjście? Iść na służbę, nie?
Miałam koleżankę w Babicach. „Babice” wołali, a potem [Boernerowo] zrobili czy coś. Tam w Babicach, u Filewskiej [nazwisko pracodawcy] pracowała koleżanka. Napisałam do niej list: „Zrób coś, zabierz mnie! Bo nas w domu ojciec kazał macosze zabić. Ta na to jak na lato! Już siostrę potłukła grachą, a mnie łatwiej zabije, bo jestem młodsza”. W ten sposób koleżanka mnie wzięła najpierw do Boernerowa, a potem z Boernerowa poszłam do dziecka, miało pewno dwa miesiące, to chłopiec był. Filewski się nazywał. Dwa tygodnie miał ten dzieciak – już nie pamiętam dokładnie. Byłam tam dwa lata. Mało mi płacili, a ja troszkę przetarłam oczy, chciałam sobie więcej zarobić, więc poszłam do Warszawy, do pośrednictwa pracy. Wzięła mnie jedna pani, dobrzy państwo, muszę powiedzieć, że bardzo dobrze trafiłam. [Nazywali się Zofia i Stanisław Czerny, mięli córkę Teresę. Mieszkali przy ulicy Wroniej 45]. Byłam u nich pięć lat. Miałam tam bardzo dobrze. Miałam narzeczonego, miałam się żenić. Właśnie w październiku mieliśmy się ślubować. [Mój pracodawca – Czerny] to był inżynier architekt. Obiecał mi, że jak mieszkanie postawi, to mi da, a inżynierowa powiedziała, że mi da wyprawkę do mieszkania. Żeby się żenić z tym chłopakiem. Zgodziłam się, w październiku mieliśmy ślubować, ale w tym czasie wybuchła wojna. I pokrzyżowała wszystko.

  • Pamięta pani, jak się ten pierwszy pani narzeczony nazywał?

Tadeusz Woźniak. Pochodził z Głowna, pracował w sklepie piśmienniczym. Uczył się jeszcze, był studentem handlu. Mieliśmy ślubować w sierpniu, ale wszystko wybuchło i wesele się rozleciało.

  • Jak Niemcy weszli do Warszawy, to Pani cały czas pracowała u tego państwa?

Jak wojna wybuchła, to pracowałam u [Czernych], a potem zmieniłam [pracę] i jak Powstanie wybuchło, to już pracowałam u Haberbuscha, [pomagając w dalszym ciągu po pracy w wychowywaniu Tereski].

  • Jaką pracę tam Pani wykonywała?

Robiłam tam różne prace: i lemoniadę nalewałam, i naklejałam etykietki na lemoniadę, i oranżadę, i wino, piwo także. Raz to się robiło, raz tamto. W lemoniadziarni pracowałam. Tam i kwasy, trzeba było przeglądać, czy szkło jest, i takie tam. A to na myjkę dali. Wszystko tam robiłam. Trzeba mi na pas było nakładać butelki, trzeba było umieć przeglądać pod światło cały dzień, czy tam szkła nie ma. Wyszło się na dwór, to niestety nic nie widziałam, ślepa byłam. Może oczy przez to popsułam sobie, bo tak się pod światło patrzyłam.

  • Gdzie Pani mieszkała, jak była wojna? Na jakiej ulicy w Warszawie?

Na Wroniej. Najpierw mieszkałam, zaraz, z Filewskim mieszkałam w Boernerowie, ja tu pomyliłam, z Boernerowa ta pani wyprowadziła się na ulicę Pańską. Ale tam krótko byłam, więc można jej nie wsadzać. Potem z ulicy Pańskiej byłam właśnie na ulicy Wroniej przez pięć lat. Na Wroniej był inżynier, który pracował właśnie u Haberbuscha. I jak wojna się zaczęła, to poszłam do Haberbuscha. Ten pan się bał, bo ja nie miałam kenkarty żadnej, pracowałam „na czarno”, więc bał się, czym się Niemcom okażę. Dlatego dał mnie do Haberbuscha, pod warunkiem, żebym do tego dziecka przychodziła. Dziewczynka miała miesiąc, jak poszłam, a jak odchodziłam od nich i poszłam do pracy, to pięć lat miała. Ona mnie tak pokochała, że na mamę wołała „pani”, a ja byłam jej mamą. Pani się trochę na mnie złościła, że ją nauczyłam, a ja broń Boże nie, ona sama. Ja ją chowałam, pieściłam, ona mnie kochała, i to bardzo mnie kochała. Jak mama chciała ją wziąć, to ona: „Pani, ja nie! Do niani chcę”. A potem „Mama!”, i byłam mamą, zrobiła mnie mamą i byłam nią do końca. Właśnie oni mnie dali do Haberbuscha, żebym miała kenkartę. Ja tu mam tę kenkartę, bo mi ją w czasie wojny wydrukowali – po niemiecku. Haberbuscha zrobili na Niemca. A tam była spółka akcyjna Oppenheim, Jung i Jaworzyński czy jakoś tak, nie pamiętam. Byli wspólnikami. Akcja wspólna była, trzech ich należało. Oni byli zarządzającymi i tam mój inżynier był takim „rządcą”, on tą fabryką zarządzał. Ja byłam pod jego ręką, tak że miałam w tej fabryce dobrze. Deputat mi raz przepadł. [Inżynier] wołał na mnie „Perełka”. „Perełka, jak ci tam w fabryce idzie?”. – „Ano dobrze. Ale deputat mi zatrzymali”. – „O, to niedobrze, musiałaś pewno coś opuścić”. Mówię: „Może jeden dzień opuściłam za dużo” – bo tam wolno było opuścić pięć dni, a ja sześć opuściłam. „O, to chodź ze mną”. Był gruby i człapał, nóg nie podnosił, bo nie mógł sobie poradzić. „Chodź ze mną do kantyny, zobaczymy, co oni powiedzą”. Poszliśmy oboje: „Dlaczegoście Perełce nie dali deputatu?”. – „A! Panie Rządco! Ona opuściła sześć dni, a pięć tylko można opuścić”. „O, widzisz, Perełko, opuściłaś. Ale dajcie jej, dajcie, ona taka kochana dziewczynka, taka sierotka, dajcie jej” – dostałam deputat.

  • A co pani pamięta z wybuchu Powstania Warszawskiego?

Z Powstania Warszawskiego pamiętam, jak „Haberbusch” się zaczął palić, bo u niegośmy nocowali, tam pracowałam już wtedy. Jak Powstanie się zaczęło, to myśmy byli zamknięci na podwórku. Schowaliśmy się do lodowni, było tam ładnie, dużo ludzi. Potem mężczyźni polecieli, a my we dwie zostałyśmy, Weissowa taka była, zostałyśmy obie. Z Krochmalnej walił czołg. Już widnawo się robiło, wiec wyjrzymy, co się dzieje na podwórku. Paliło się tu, wkoło się „Haberbusch” palił, a tylko podwórko jeszcze ocalało, bo tam nie było nic. Wyszłyśmy z Weissową pod ogniem, [na górze] paliło się. Jak wyleciałam do siebie, do furtki, ona była pierwsza, ja druga. Seria poszła – tak w tą furtkę, to całe szczęście, bo by mi plecy poharatał. Mowy nie ma, bym tam wysiadła.
Poleciałyśmy do swojego podwórka. A narodu było, aż się bujało, wszystko płakało. Rannych paru widziałam. Zaczęli się pytać: „Co tam słychać, co tam?”. Tośmy opowiadały tak, jak tam było. Bo myśmy były w tej lodowni, aleśmy słyszały, co się działo na Krochmalnej. Tak im opowiadałyśmy. Weissowa [mówi]: „Na Krochmalnej co się działo! To wy nawet nie wiecie, co się tam działo!”. „Ukraińcy” już buszowali. Ci „ukraińcy” mieli takie piki, na pikach były jakby widełki, dzieciaka wsadzili i… aż nie mogę mówić. Tam krew się lała! Krochmalną skasowali, nie ma Krochmalnej. Rynsztokami krew, nie woda! Krew płynęła. Matki leciały, dzieci, no jak to matka. Dzieciak się pali – leciała ratować. Dziecko krzyczało: „Mama, mama!”. Dokąd mogło. A jak się spaliło, to się skończyło. Żandarmi siedzieli obok, jak która matka leciała, cycek jej ucięli. Urżnęli i rzucili dzieciakowi, żeby się nassał. Taka była zbrodnia na tej Krochmalnej! Tam krzyk, hałas, mój Jezu, krzyczeli wszyscy, a my tylko przez bramę przecież patrzyli. Przez tę bramę, co walił czołg. Tam była rzeź. Trzeba przyznać, że była rzeź. Tą Krochmalną, słyszałam potem, że ją skasowali, nie ma Krochmalnej.

  • Niemiec odciął kobiecie pierś i…

Pierś ocinali i dzieciakowi ciskali, żeby possał. A matka dostała kolbą po głowie. I została już tam. Zabili. Dzieciak, to wiadomo, że jak palił się, to spalił się, żywcem. Tam była wielka rzeź. Mnie się aż serce kraje, bo przecież ja też za dziećmi byłam, z dziećmi się bawiłam, chowałam. Też byłam przywiązana do tych dzieci. A co tam matek zabili, o mój Boże! Dużo matek zabili. Tam była rozpacz. To takie coś, o czym nie mogę mówić. I w Ursusie to samo było.

  • Jak pani to widziała? Przez okno?

Słyszeliśmy, jak krzyczeli. Krzyk, hałas, płacz. Wołanie. Było tylko przejść przez drzwi, to nie słychać było? To przecież słyszeliśmy, jak tam było.

  • Nie bała się pani, że do pani też przyjdą Niemcy?

Mówię przecież, żeśmy z tej lodowni uciekli. Tam nie poszłam, tylko poszłam w odwrotną stronę. Poszłam na Grzybowską, a nie na Krochmalną. A to na Krochmalnej się tak działo. Rozpacz. Tam była rozpacz. Tam była rzeź. Krew rynsztokami leciała, taka była rzeź. Niemożliwie.
  • Jak przeszła pani na ulicę Grzybowską, to co dalej się działo?

Tam już nie było co jeść. Byłam tam dwa dni, u siebie. Uciekaliśmy razem do schronu i „Berta” jak uderzyła w szczyt [domu], tak moja kamienica runęła. Nie było wejścia do kamienicy. Z Grzybowskiej, jak dom się zawalił, tośmy poszli na Złotą. Tam miałam koleżankę, niejaka Danuta Lewandowska. Poszłam i prosiłam, żeby mi dała jeść. Mówię: „Taka jestem głodna, że wilka bym się nie bała. Latałam, chciałam świniaka przynieść, to by my pojedli, ale – mówię – tam były trupy, to samo, co było”. Moja koleżanka mówi: „Mama, Celinka chce, żeby jej herbaty zrobić”. Ona odpowiada: „Tak, daj jej teraz herbaty, i trzeba cukier. A jutro co tobie dam?”. Nie dała mi. Przykro mi było. Chciałam chociaż usta sobie [zwilżyć], żeby ulżyć. Trwało tak parę dni.
Potem była Złota 34 chyba. Też się dom zawalił. Polecieliśmy tam. Ludzie krzyczeli w piwnicy: „Ratunku! Ratunku! Dusimy się!”. Polecieliśmy tam, ile nas było. Ja poleciałam, moja koleżanka, chłopów naleciało się i pazurami odwalaliśmy cegły! Żeby się do piwnicy dostać, przynajmniej dziurę zrobić do okienka, żeby powietrze tam wpadło, bo zakurzyło się. Jak taki dom runął, to przecież wiadomo, że się zakurzyło. „Dusimy się – krzyczeli – Dusimy się!”. Tośmy odwalali chyba ze dwa dni, zanim do tej dziury się dostaliśmy. Jak się już dostaliśmy, żebym nie skłamała, chyba tylko trzy osoby wyjęliśmy żywe. Tak to już wszystko się podusiło. A tam była pełna piwnica, to już wszystko poduszone było. Trzy osoby uratowaliśmy. Byli tam mężczyźni, my – kobiety, dziewuchy. Rękami wszystko robiłam! Cegły takie odwalaliśmy, takie bryły ze ścian. Tak sobie podarłam ręce, że nie mogłam potem... Paliły mnie te ręce. Jedna dała mi maści, żebym sobie je posmarowała. To Złota 34, tam się zawalił ten dom.
Potem krylim się. A to do piwnicy, a to strach było do piwnicy. Potem jak wróciliśmy, na ulicę Twardą poszliśmy. Tam była kuchnia w bramie. Poszliśmy tam, ja przeważnie, bo tamta to jeszcze miała, żeby mi tam obiad dali jakiś, przecież głodna jestem. Do siebie już mur zawalony, to się nie dostanę. No to żeby wiadro wody przynieść [mówią]. „Dobrze. Polecę, przyniosę tej wody”. Ale trzeba było znów kawałek lecieć i kulka była. Taka była studnia [okrągła], trzeba było ją okraczyć, żeby tą kulką wiadro wody sięgnąć. Strach było, żeby się noga nie omkła [poślizgnęła], wpaść do tej studni. Ale jakoś wyciągnęło się tą wodę. Akurat jak nas stanął taki rząd, nadleciała eskadra samolotów, jak zaczęli tłuc… Natłukli… Jak muchy leżeliśmy. A mnie się jakoś udało i pod bok podleciałam. Taka była ścianka, nie wiem, chyba też dom był zawalony i ja tam za tą ściankę kucnęłam i przesiedziałam. Ale to tam masakra też była. Wszyscy, co tam byli, to może ze trzy osoby zdążyły uciec. [Reszta został zabita] „Wody!”. To ja wiadro wzięłam z tą wodą, zaniosłam na Twardą, do [tej bramy]… Tam w bramie gotowali tą zupę. Tą soczewicę, co mówiłam. Za wiadro wody łyżkę półlitrową dali na talerz. A talerz jaki to garnek, jak kto miał. To co to było? Ja bym z pięć wtedy zjadła, byłam taka głodna. Ale dobre i tyle. To znów powiedzieli: „Jak przyniesiesz jutro wody, to dostaniesz drugą porcję”. Bałam się tak potem iść po tą wodę, ale mówię: „Trudno. Jeść się chce, trzeba pracować”. I na drugi dzień znowu poszliśmy. Znów taki rząd się ustawił, ale udało nam się przynieść wody. Bo oni na razie nie widzieli. Nie było nikogo. Udało się, to nanieśliśmy tej wody dużo, to więcej soczewicy ugotowali i więcej [osób można było nakarmić].
Ale to krótko trwało. Co tam trwało… Prawie dwa miesiące było tego Powstania. Ale to się człowiek tak mordował tylko, tak się męczył. Z piwnicy do piwnicy, a to gdzieś się schował, a to… Tak że to już była taka bieda. Całkowicie. Już puchłam z głodu, bo nie miałam co jeść. Pieniędzy nie było, bo przecież wszystko zawalone… I co? Jak było żyć?

  • A nie chciała pani wstąpić w szeregi Powstańców? Walczyć?

Walczylim we dwie. Kowalska Anka i ja, miałyśmy nosić nosze. Miałyśmy chorych nosić. Jak miałyśmy chodzić? Jak leciałyśmy z noszami, to ją zabili, a ja wycofałam się. I od tej pory już nie poszłam walczyć. A jak? Z kim miałam walczyć? Z kim? Kogo znalazłam? Jak to się wszystko rozprysło.

  • Nie widziała pani żadnych powstańców? Żołnierzy?

Nie widziałam. Żadnych powstańców nie widziałam! Żadnego tego, co byliśmy na Czapskiego pod siedemnastą, to nie widziałam żadnej dziewczyny.

  • A chłopców, żołnierzy? Z bronią, z opaskami…

Żołnierze to mieli broń w spodniach! Byłam na ulicy Wroniej: stoi żołnierz, trzyma ręce w kieszeniach, a ja biegłam wtedy z Wroniej, co po te świnie byłam, idę z powrotem, a on pyta się: „Pani! Daleko Niemcy?”. Ja mówię: „No, idą Chłodną. To ty – mówię – żołnierz jesteś i masz ręce w kieszeni? A broń gdzie?”. A on odpowiada: „Broń? A jak mi nikt nie dał, to skąd mam broń? Nawet kija nie ma, jakbym kij chciał wziąć, ale kto mi da ten kij? Gdzie pójdę po kij?”. To byli tacy żołnierze. Tacy akowcy wasi. Ja byłam lepszy żołnierz niż on! Na Wroniej w bramie stał i ręce w kieszeni. Pyta się: „Pani, daleko Niemcy?”. To ja miałam pilnować Niemca? A on schował się dalej jeszcze. A zresztą, czym ci żołnierze mieli walczyć czy ci powstańcy, jak on nie miał nawet patyka w ręku.

  • Innych żołnierzy pani nie widziała?

Tam nie było żołnierzy, gdzie ja byłam. Może gdzieś tam poszli na front? I nic więcej. Ja nie widziałam żołnierzy, żeby tam się kręcili. Tam ludzi było pełno i jedni drugich ratowali. Żołnierze może gdzieś tam na przedzie byli. Nie wiem. Tak mówię, jak widziałam.

  • Mówiła pani, że na Wronią szła po świnie. Co to za historia?

Tam Oppenheim miał świnie, Jung… Jung to nie, był samym kierownikiem. Oppenheim, Jaworski czy jakoś, drugi był. Oni mieli, jak piwo się robi, to są takie zmiotki z jęczmienia browarnego [browarniczego], tym paśli świnie. Kóz było dwanaście. Paśli odpadkami od piwa, wina, przecież na jęczmieniu to się robiło. Śrutę dawali krowom i świniom. Ja chciałam przynieść ludziom świniaka, przecież sama bym nie zjadła. Pracowałam dla ludzi, a nie dla siebie. To właśnie na Wroniej 45 było.

  • Udało się pani tego świniaka przynieść?

A skąd! Mówiłam, tam dwoje ludzi, dwóch chłopów leżało już zabitych. Taki piesek gryzł nas po piętach i ujadał. A seria zaraz: „Fiu!”. Już mnie zauważyli. Całe szczęście, że była barykada od Chłodnej do tej bramy. I on nie mógł strzelać tak [ukośnie w dół], tylko musiał strzelać tak [ukośnie do góry] albo prosto. A jak ja na kolanach, przecież całe kolana podarłam, czołgałam się, to on mnie nie mógł zabić. Doleciałam do Grzybowskiej i tam dopiero poczekałam, żeby on przestał strzelać. Tak widział mnie dokładnie, że gdzie ja się posunęłam, to tam strzelał. Całe włosy miałam zasypane cegłą. Jak puknęli, to kawałek cegły się łupało, to mi na głowę, byłam z gołą głową, a miałam włosy wtedy duże, do pasa. Tak mi zasypali głowę cegłą, że musiałam dwa dni myć, bo mi te kawałki tam powłaziły. Wtedy poleciałam właśnie, powiedziałam, że świniaka nie ma. Brama zamknięta, chłopów dwóch, leżą. Twarzami leżeli do ziemi. Gdyby leżeli do góry, to bym widziała, kto to był… Bo przecież znałam tam dużo ludzi. Ja tam prawie całą wojnę byłam. Wojnę, potem Powstanie, tam się kręciłam – Wronia, Grzybowska, Żelazna. Cały czas się tam kręciłam. Wojna mnie zastała tam i Powstanie, stamtąd musiałam wyjść.

  • Jak pani wychodziła z Powstania?

Niemcy rozkaz dali: „Wychodzić z miasta” – bo będą całe miasto palić. Ogłosili, żeby nie chować się po piwnicach, bo będą gazy puszczać do piwnic, to na co było się oglądać. Trzeba było samemu się brać i iść. Jak ludzie szli, to się każdy dołączył, dołączył, dołączył i szedł. Jak krowy nas gnali. Jak krowy żeśmy szli. Kto miał jakąś paczuszkę, to wziął sobie na plecy i niósł. A kto nie miał paczuszki, to szedł tak…

  • Jak pani szła? Miała pani jakieś rzeczy ze sobą?

Miałam taki woreczek z ubraniem, trochę musiałam wziąć ubrania. Przecież potem, czy położyć się, czy jak nas do Niemiec zawieźli, to człowiek chociaż podścielił sobie te gałgany pod siebie, bo tam [były gołe dechy]…

  • Kiedy pani wychodziła z miasta? W październiku czy we wrześniu? Jak miasto upadło?

Już po Powstaniu żeśmy wychodzili. Powstanie się skończyło, kazali wyjść, to już Powstanie się kończyło. [Wychodziliśmy w pierwszych dniach października, by od 27 października 1944 roku pracować w fabryce metali „Wisser” A.G. w Zella-Mehlis].

  • Mówiła pani, że was jak krowy gnali do obozu.

No, tak, jak krowy nas gnali. Po jednej stronie trzech żołnierzy niemieckich, po drugiej też, a my środkiem ulicy. Jak szeroka ulica, tak nas była pełna. Bo tam wszyscy szli: chłopy i kobity, i dzieciaki, i matki z dzieciakami, i mężczyźni… Tak że tam wszyscy szli. Opuścili Warszawę całkowicie. A nie wiem, może komuś się tam udało zostać. Ja wyszłam do Ursusa. A gdzie kto tam szedł, to przecież nie pilnowałam wszystkich.

  • I co było w Ursusie?

Ta sama zgryzota co na Krochmalnej. To samo było. Jak żeśmy poszli do tego Ursusa, to mokro było, deszcz padał – jakby dziś, o, identico. Taki był lekki. Myśmy byli mokrzy. Poszlim, tam taki był kojec wielki i tam, może to była jakaś wozownia, może coś takiego. Ale to było puste wtedy. Poszliśmy, to każdy był zmęczony, niedojedzony, każdy głodny, chłodny. Tośmy tak pokucali sobie przy deskach, w kucki, i czekalim, co to będzie. Ano, komu się tam chciało spać, zmęczony, to się tam zdrzemnął, w kucki. Ale rano, z wieczora deszcz padał, a rano był szron, to myśmy pomarzli tak, że jeden drugiego bujał tak. Kto był mocniejszy, to wstał, a kto był słabszy, to wstać nie mógł, skostniał po prostu, to tak bujali. Podnieśli, pomogli jeden drugiemu… A potem wyszliśmy trochę na powietrze, żeby się trochę otrząsnąć. Tam był taki ogródek nieduży, tak jak mój. Jak to wszystko wpadło do tego ogródka! Tośmy marchew, buraki, co było, tośmy powyrywali i jedlim jak krowy. Tak szlim jak krowy i jedlim potem jak krowy! Trochę tam pogryźliśmy, jak nas złapał ten żandarm! Taką pałą – jak zaczął lać, to głowa, nie głowa, gdzie sięgnął. Pewno dwóch to zabił ludzi. Bo jakoś sięgnął widocznie, może w skroń, może jak… Fiknęli, i zabił. I myśmy trochę tam warzyw, marchwi pojedli. I nagnali nas do tego kojca z powrotem, ale tak gdzieś koło ósmej, może dziewiątej, nie pamiętam, która tam godzina… rano. Może ósma była. Zrobili nam śniadanie. Dali nam po kawałku chlebka, po kawałku serdelka i do tego była szara kawa. Taka zbożowa kawa. Po filiżance. O… To już ja to się najadłam. Najadłam się, bo już żołądek mi się skurczył, to już dużo nie musiałam jeść, bo jakbym więcej jadła, to bym pękła. Ja już tak miałam skurczony, że filiżankę wody się napiłam to już: „Bul, bul, bul”. Tam bulgotało, tam już nic nie było. Żołądek był wyczyszczony. Tak że jak zjadłam, tak się otrzeźwiłam, że wtedy dopiero poczułam, że się najadłam. I potem kto dostał, najadł się, to z powrotem do tego kojca. A jak do tego kojca weszliśmy, siedzielim, czekalim obiadu. Ale tak każdy mówi: „No, jeść dali”. Bo tam nikt nie myślał, że będziemy żyli. Każdy myślał o tym, że będą dziesiątkować czy setkować, tak jak na poligonie w Warszawie dziesiątkowali i strzelali. Na poligonie w Warszawie po sto ludzi kazali stanąć i: „Tututututu”. I poszło! Pojechali drugi raz i znów: „Tututututututu”. I poszło! Tak mówię: „Nas wywiozą gdzieś do lasu i nas wystrzelają”. Ale jak nam dali jeść, to mówimy tak: „Nie. Gdzieś nas wywiozą na roboty. Jak na roboty, to my przecież pracy się nie boimy. Będziemy pracować”. Tak się pocieszaliśmy wtedy, że jedziemy na roboty. No i tak było. Posiedzielim tam, zanim ludzie pojedli, to prawie było śniadanie. Jedni kończyli, a inni już na obiad czekali. Bo to było ludzi mnóstwo!

  • Gdzie panią wywieźli na roboty?

Do [Szczakowej, a potem], do Niemiec. Tam żeśmy byli, w tym Ursusie, chyba trzy dni, może cztery, nie pamiętam dokładnie. Potem nam przywieźli takie przyczepy, jak to świnie, krowy wożą. Przystawili i sortowali. Tak, jak kto był dorosły, to żeby wsiadać na te przyczepy. Ale były matki, byli ojcowie, były dzieci. Matki trzymały dzieci na ręku. Niech pani teraz powie, co z tymi dziećmi zrobili?

  • Nie wiem, co zrobili?

Tu była też rzeź. Tu była rzeź. Przecież ja to patrzałam, aż się mówić nie chce. Matka miała dziecko na ręku, to złapał tego dzieciaka za rękę i: „Fiuuu!”. A taki tam był kojec zrobiony, no trochę może przesadzam, jakby teraz tak, o… [pokazuje część pokoju], taki był kojec okrągły, jak kręgi się daje do studni. Tylko do studni to są małe kręgi, a tam był taki duży krąg, zrobiony z cementu. A do czego ten krąg był, to ja nie wiem. Jak matka miała która dzieciaka, no to co? Miała go udusić czy uciekać? To by go zabili! Tak by zabili i tak by zabili. Złapał Niemiec tego dzieciaka i: „Fiu!”. Do tego kojca. Ten dzieciak krzyczy: „Mama! Mama!”. A mama leci i ratuje. Puk – mamę w łeb: „Leży?”. „Leży”. A dzieciak krzyczy, aż tam… Cały ten kojec to było tych dzieci nawrzucane. Cały ten kojec. Nie wiem, co oni zrobili. Te dzieci chyba się zamordowały. Albo może gaz puścili potem, zatruli. Co zrobili z dziećmi, to już nie wiem. Tylko widziałam jak… Tam wszyscy płakali! Ja sama to myślałam, że pęknę z płaczu. Chociaż to nie były moje dzieci, bo wtedy byłam panną jeszcze. Ale litość brała na te dzieci. Albo matkę wzięli i trach: „Masz dzieciaka? Masz”. Dali jej dzieciaka jak już trup jest. Taka była rzeź tam. Druga. Na Krochmalnej jedna, a tam właśnie, w Ursusie, druga. Tylko tam, to słyszałam. A tutaj to widziałam na swoje własne oczy. Jakby ktoś powiedział, że nieprawda, to nie zgodziłabym się. Bo widziałam. I to, to jeszcze mi się śni nieraz, jak w łóżku, teraz widzę. Jeszcze mi się śni. Ja widziałam, jak te dzieciny, mój Boże, jak one płakały. Mój Jezu kochany… Potem co się działo, to już nie wiem, bo nas wpakowali na te bydlęce przyczepy, zakręblowali [zamknęli]… Nie mogę mówić [z żalu]. Tak mi tych dzieci [szkoda]. Nie mogę wytrzymać jak o dzieciach mówię, bo mi serce [mocno] kołacze. Jak one płakały, te dzieciny, mój Jezu, mój Jezu… „Mama, Mama”. Jaką oni mieli litość?! Przecież oni też byli ludźmi, dziećmi… To tak dzieciaka wziąć, cisnąć. Przecież jak on nawet cisnął za rękę, to wyrwał tą rękę! I dzieciak płakał z bólu. A może uderzył o ten kant głową? Co tam się potem działo, to już dobrze, że dalej nie widziałam, bo nie wytrzymałabym nerwowo. A nas zakręblowali, żeby nie wyjść, zamknęli ta przyczepę.
I pojechalim do Niemiec. Nie… pojechaliśmy do Szczakowej. Byliśmy w Szczakowej, zapamiętałam. Nie wiem, gdzie to jest, ale to jest tam pewno pod Niemcami. Ta Szczakowa. Można by zobaczyć na mapie, gdzie ta Szczakowa jest. Do Szczakowej. I tam: „Wyjść!”. Tam nam dopiero się kazali wypatrosić. Żołądki nam chciały popękać, niejedna to już narobiła w majtki. Przecież nie wysadzali nigdzie, a to sikać się chciało i to nerwowy człowiek to i [popuścić]. Pojechaliśmy właśnie, tam wysadzili nas, to każda się tam tuliła, żeby gdzieś tyłek po prostu schować. A Niemiec stał z karabinem: „Tu!”. Scheiβen! – przy nim. Na tyle my stali. Ja tam się kręcę, kręcę. Scheiβen!! To wzięłam, majtki spuściłam, gruchnęłam tak jak… jak on strzelał, tak ja strzeliłam sobą, własnym ciałem strzeliłam. O, gut, gut, gut. Poklepał mnie kolbą po tyłku: Gut Scheiβe, gut, gut. To ja mówię: Jawohl! Jawohl! Tak sobie pomyślałam, żebym umiała dobrze mówić, to bym mu powiedziała: „Zeżryj to”. Człowieka nerwy brały, ale by mnie palnął w łeb i by mnie zabił. Już dałam spokój. Potem był, nie wiem, co to było, taka jakby stajnia, coś takiego. Kazali tam iść i odpocząć. A za jakieś piętnaście minut był taki kocioł wystawiony i stół, na podwórku, tam dawali, jak ktoś miał jakąś menażkę czy misuchnę czy jaki garnuszek, to lali w swoje. A jak nie, to mieli tam takie zapasowe garnuszki czy miseczki. I nalewali nam zupę. Jakaś była zupa, nie wiem, czy grochówka, czy krupnik. Dobra nawet była zupa. Ale już nie soczewica, tylko zupa była taka wiejska. I dopiero tam żeśmy się najedli poczciwie. Bo i zupy dali nam tyle, że każdy się dobrze pożywił. No, może nie każdy. Jak kto dużo jadł… Ja się najadłam dosyć.
  • Gdzie pani pracowała w Niemczech?

W fabryce amunicji i wyrobów mwtalowych „Wissner” A. G. w Zella-Mehlis.

  • Ile godzin tam pani pracowała?

Od rana do nocy się pracowało. Dokąd było widno. Tam nie było godzin – od rana do nocy trzeba było pracować.

  • Czy Niemcy płacili za pracę?

Nie. Ja jako niewolnik musiałam pracować, a nie zarabiałam. Nic nie zarabiałam, tylko jako niewolnik pracowałam. Tylko tyle, że tam dali na obiad trzy kartofle i buliony do popicia. I to był obiad. Na kolację to dali czy serek, czy kawałek chleba. I ten bulion na nowo. My jedliśmy z Niemcami. A Ukraińcy mieli swój barak, taki długi. Ukraińców było sto pięćdziesiąt, a nas było trzynaście Polek. Fabryka była nisko, a myśmy mieszkali na górze, nad tą fabryką. Trzynaście Polek nas było. Jak ja pojechałam, nas było sześć. Bo nas potem wywieźli do Zella-Mehlis, ale najpierw nas wywieźli do Eisenach. I w Eisenach rzucili nas na takie targowisko, jak to u nas te targowiska są. Wyrzucili nas na to targowisko. Tam siedzieliśmy, jak krowy się przegania na targowisko, to my i tam bylim na targowisku. I z tego targowiska, przyjeżdżali Niemcy czy przychodzili, przyjeżdżali przyczepami i wybierali sobie, kogo chcieli pośród nas. Nas tam była gromada, to sobie tam obejrzeli na lewo, na prawo… Jak pasowało, która pasowała, to nas zabierali. Nas to wybrali sześć. Pośród nich byłam ja. Wzięli nas na przyczepę i zawieźli właśnie do Zella-Mehlis! Tam, gdzie właśnie pracowałam w fabryce. Tam nas zaraz zaprowadzili na górę i tam siedem było Polek naszych, z Warszawy. Też z Powstania, tylko że wcześniej zabrane. U… Jak zobaczyły nas: „A co? A co słychać? A jak tam? A co tam?”. No i my zaczęłyśmy opowiadać. To nas trzynaście było wtedy. A jedna dochodziła, bo była u bauera, pracowała. Cztery razy. Ale to do nas nie należała, bo ona u bauera była. Miała lepiej jak my, bo miała tam wszystko, a nam to tak było trochę skąpo z jedzeniem. Człowiek słaby był. Dali tam kawałek chleba i do chleba albo żab nakładli, żaby musieliśmy jeść.

  • Tam panią zastał koniec wojny?

Tak.

  • Kto tam przyszedł? Amerykanie, Rosjanie?

Tam przyszli Amerykanie. Ale tam cały czas jak byliśmy, przychodzili Amerykanie, byli Serbowie, byli Francuzi… Francuzów było chyba dziewięciu i Włochów było dziewięciu. Nas było trzynaście, a Rosjanek było sto pięćdziesiąt. Ale oni mieli barak. To tyle ludzi robiło w tej fabryce [za skromną strawę].

  • Ale jak skończyła się wojna?

Jak wojna się skończyła, to nas zamknęli na górze, zresztą fabrykę zamknęli. I my zostalim odcięci od świata.

  • Kto zamknął fabrykę?

No kto? Niemcy! Wojna się skończyła, oni poszli do domu, ale zamknęli nas. No zamknęli, a co im to szkodziło? Że się skończyło, ale nie miał kto powiadomić! To my w strachu, no co? Oni zamknęli, a my teraz głodne i chłodne. Nic nie było, nawet chlebka kawałka nie było. Mówię: „Przyjdzie nam teraz z głodu umierać”. I tak nie wiedzielim, co zrobić, czy oknem wyskoczyć, ale to przecież na piętrze było, to by my nogi połamali. A nie było komu powiedzieć, żeby krzyknąć, no bo gdzie? Na piętrze bylim. A tu było zamknięte przecież. A ta fabryka tak jakoś była w środku, że pani chodziła wkoło i nie widziała, gdzie drzwi są. Trzeba było wkoło obejść ze trzy razy, dopiero tam drzwi były. Tak że jak kto nie widział, to nie trafił. Dopiero tam jedna dziewczyna, trochę uczyła się po francusku, nawet potem ona kumą moją została, ona powiada: „Co tu robić? Musimy jakiś gałganek [zrobić], która ma czerwone coś?”. Jedna miała majtki czerwone – zdjęła, druga znów miała białe, to białe podarłyśmy i zrobilim chorągiewkę. Biało-czerwoną. Że to Polacy. Taką malutką chorągiewkę zrobiliśmy. I wsadzilim w okno. I tak sobie myślimy: „Jak jaki będzie, żołnierze są chyba z Polski jakieś. Jak który Polak zobaczy, że tu Polki, to może ktoś się zainteresuje nami? Bo jak się nikt nie zainteresuje, to niestety, wojnę przeżyli, a po wojnie musimy z głodu konać”. Bo jak mielim zrobić? No i oczywiście na drugi dzień, na wieczór, to jeszcze dzień był, na wieczór dopiero podjechał jakiś samochód pod okno. I zatrąbił: „Trut, trut”. To my do okna wszyscy, a jak dolecieliśmy do okna i ta właśnie po francusku zaczęła świergotać. A on się odzywa po polsku i powiada tak: „ Wy France czy Polacy?”. A ona mówi: „No, nie. Polacy jesteśmy”. „To czemu mówicie do mnie po francusku? Ja jestem Polak. Mówcie po polsku”. No i dopiero mówimy: „To jakżeś Polak, to otwórz nam drzwi, bo my z głodu konamy”. „A gdzie te drzwi są?”. Wszyscyśmy do tych drzwi polecieli i on szukał tych drzwi, bo on szedł, szedł: „Idź prosto! Idź prosto, w środku są drzwi”. W środku były te drzwi, że tam sam diabeł nie mógł trafić. Dopiero otworzył. „Ano zamknięte, zamknięte. A gdzie tu dzwonić?”. „Ano, my nie wiemy, gdzie to się… nie znamy tych ludzi. To Niemcy są”. Dopiero nie wiem co, jak, on tam zrobił, poszedł gdzieś tam, do woźnego czy gdzieś… Żołnierz, musiał wiedzieć, gdzie szukać. Tak że tam przyszedł Niemiec jakiś i otworzył tą fabrykę. Dopiero zostalim otwarte i dopiero mogli wyjść, powietrza złapać.

  • Do Polski wróciła pani w 1947 roku, tak? Wyszła pani za mąż wtedy?

[Za mąż wyszłam w Niemczech w 1945 roku. W lutym 1946 roku urodził się syn Stanisław, a mąż który wrócił ze mna do Polski wiosną 1947 roku zginął z niewiadomych przyczyn. A ja z synem żyjemy do dziś].

  • Czy pani mąż był żołnierzem?

Nie, on był też w niewoli jak ja. Ale on był ze Lwowa aż chłop, ze Lwowa był.

  • I tam pani urodziła syna i razem wróciliście państwo w 1947 roku do Polski?

W 1947 roku, właśnie o tej porze, w październiku wróciliśmy. Na zimę. I ta zima też taka była krwawa, bo tu wszystko poniszczone… Nie miałam gdzie się podziać. Ta zima też mi tak dołożyła jak i ta wojna.



Gostynin, 21 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Cecylia Kulig Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter