Jerzy Antoni Nawrotek „Medyk”
Nazywam się Jerzy Antoni Nawrotek. Urodziłem się 12 sierpnia 1922 roku w Kaliszu. Mój stopień wojskowy w Armii Krajowej to podporucznik. Nasz oddział należał do „Brody 53”, mój pseudonim „Medyk”, nazwisko okupacyjne w fałszywej kenkarcie – Jerzy Bukowski.
- Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych.
Urodziłem się w Kaliszu. Do Kalisza rodzice sprowadzili się z Warszawy, gdzie ojciec pracował w Ministerstwie Robót Publicznych. W 1920 roku był na wojnie polsko-bolszewickiej, służył w sztabie 4 Armii Wojska Polskiego, w dowództwie artylerii. Po zawieszeniu broni był członkiem polskiej Komisji Rozjemczej, która działała w Mohylowie. Widocznie Kalisz nie spełniał oczekiwań ojca, bo jeszcze w 1922 roku rodzice przenieśli się do Konina. Tutaj ojciec założył biuro geodezyjne. Ja rosłem, chodziłem do szkoły – początkowo powszechnej, później zacząłem gimnazjum ośmioklasowe. Miałem starszą o rok siostrę Stefanię i młodszego o dwa lata brata. Od 1933 roku należałem do gimnazjalnej drużyny harcerskiej. Lubiłem wycieczki, obozy harcerskie.
- Jak wyglądało harcerstwo przed wojną?
Był drużynowy, przyboczny, były zastępy harcerskie. Jeździliśmy na obozy – przeważnie pod Koninem, ale jeden był zorganizowany w Pieninach (na nim nie byłem). Byłem w 1938 roku na miesięcznym obozie w Siedzinie koło Jordanowa. Tak więc chodziłem do gimnazjum, w późniejszym okresie nabierałem sprawności fizycznej na stadionie, na rowerze, na gimnazjalnej przystani wioślarskiej.
- Gdzie państwo mieszkali przed wojną w Koninie?
Na ulicy Zielonej 1. Później ojciec kupił dom i mieszkaliśmy na ulicy 3 Maja, w centrum Konina, blisko Ratusza. Wychowywany byłem w duchu patriotycznym, tak jak cała ówczesna młodzież. W tym duchu uczyły: dom, szkoła, harcerstwo i Kościół.
- Dla dzisiejszej młodzieży patriotyczne wychowanie często wydaje się nudne. A jak było to odbierane przez młodych przed wojną?
Byliśmy wychowani w tym duchu patriotycznym i przykładem patriotyzmu były dla nas powstania: listopadowe i styczniowe, Legiony Piłsudskiego, obrona Lwowa, wojna polsko-bolszewicka. Byliśmy szczęśliwi, że żyjemy już w Polsce niepodległej, ale byliśmy młodzi, silni, prężni i zazdrościliśmy zwłaszcza powstańcom, że swój patriotyzm mogli przekuwać na czyn zbrojny. Nie wiedzieliśmy, że niezadługo i my będziemy powstańcami. Zbliżała się wojna. Jeszcze w sierpniu 1939 roku byłem z moim bratem na obozie żeglarskim nad jeziorem Gosławskim. Zanim obóz się skończył, musiałem wracać do Konina, ponieważ zostałem wyznaczony przez Powiatową Komendę Uzupełnień do pełnienia służby pomocniczej. Pełniłem ją razem z najbliższym kolegą Ludwikiem Owsianym w komisji poboru koni i sprzętu na rzecz wojska. Było nas dwóch, dziesięciu żołnierzy, dowódca, biały ułan, porucznik Poniński. Działaliśmy w miejscowościach gminnych w południowej części powiatu. Było to na parę dni przed wojną, kiedy zaczynaliśmy pracę.
- Czy ludzie czuli, że wkrótce wybuchnie wojna? Czy wierzyli w to, że wojna będzie?
Tak. Od dawna mówiło się o tym i wszystko wskazywało na to, że Niemcy tę wojnę wywołają. Oczywiście sprawa korytarza to był pretekst, a główną przyczyną wojny był
Drang nach Osten, tak jak od tysiąca lat.
- Jaka była społeczność przed wojną w Koninie? Czy byli tam sami Polacy, czy może więcej narodowości?
Na dwanaście tysięcy mieszkańców było około trzech tysięcy Żydów. Niemców było nie tak dużo – przeważnie byli to ewangelicy.
- Jak układały się stosunki między Polakami, Żydami i Niemcami? Czy dochodziło do zatargów?
Nie dochodziło do zatargów, absolutnie nie. Przed wojną były oznaczenia na sklepach – na przykład „sklep polski”. Ponieważ Żydostwo miało handel w swoich rękach, więc w Polsce zaczynał się rozwijać handel polski i całe centrum Konina to prawie wszystko były sklepy polskie. Natomiast na placu Zamkowym – przed wojną nazywanym Rynkiem Garncarskim – mieli Żydzi swoją dzielnicę i tam handlowali, na straganach przeważnie, rzemiosło. Poza tym sklepy żydowskie były rozrzucone po całym mieście.
- Opowiadał pan taką historię sprzed wojny, jak miał pan sześć lat i bawił się na podwórku razem z „Giewontem”. Mógłby ją pan jeszcze raz opowiedzieć?
W czasie Powstania znaliśmy się z „Giewontem” – porucznikiem Władysławem Cieplakiem. Ja wiedziałem, że on jest „Giewont”, on wiedział, że ja jestem „Medyk”, i to wszystko. Nie przypuszczaliśmy, że jesteśmy starymi znajomymi. On się o tym nigdy nie dowiedział, ja dowiedziałem się po wojnie. Myśmy mieszkali na Wiosny Ludów 1, a państwo Cieplakowie mieszkali na ulicy Wodnej. Spotykaliśmy się na podwórzu i bawiliśmy się. Ja miałem sześć lat, on, starszy o pięć lat – jedenaście. Służyliśmy do nabożeństw majowych. My, młodsi, byliśmy oczywiście dyrygowani przez Miłka. O tym wszystkim nie wiedzieliśmy. Miłek, ponieważ mnie lubił i byliśmy bliskimi kolegami, dawał zawsze najlepszy dzwonek. Później państwo Cieplakowie wyjechali z Konina i kontakt się urwał. A w czasie Powstania był taki, jak mówię... [...]
1 września, gdy wybuchła wojna, jedne z pierwszych bomb spadły na dworzec koniński, częściowo go rujnując. Ludność cywilna uciekała na wschód. Kiedy wróciliśmy parę dni po rozpoczęciu wojny, wróciliśmy z komisją do Konina, okazało się, że Rejonowa Komisja Uzupełnień została pchnięta na wschód i tam uciekała masowo ludność. Trakt na Warszawę był zapchany. I nasza rodzina ruszyła na wschód. Ale ojciec wybrał boczną drogę, spodziewając się, że tam będzie mniejszy tłok. A więc: droga na Sąpolno, Przedecz, Chodecz. Okazało się, że i tam było tłoczno, tym bardziej że w dalszych etapach drogi dołączały cofające się oddziały Armii „Pomorze”. Były momenty, że oddziały wojskowe z trudnością przeciskały się przez ludność cywilną. Żaden z oddziałów nie chciał brać ochotników, a więc moje usiłowania spełzły na niczym. Podczas naszej ucieczki byliśmy ostrzeliwani przez niemieckie samoloty, stąd trafiali się zabici, rozbite pojazdy konne, samochody, trupy końskie na obrzeżach. Tak dojechaliśmy do majątku Łanięta w pobliżu Kutna. Było słychać odgłosy toczącej się bitwy, nie było już sensu uciekać dalej. Nastąpił czarny dzień, kiedy barbarzyńskie wojska hitlerowskie wkraczały do Polski i do miejscowości, w której byliśmy. Swego barbarzyństwa dowiedli od pierwszego dnia wojny, bombardując otwarte miasta, osiedla ludzkie, szkoły, kościoły, a nawet szpitale oznakowane czerwonym krzyżem.
Wróciliśmy do Konina. Konin zastaliśmy ubrany na czerwono flagami hitlerowskimi. W środku miasta ruch, zgiełk, pełno żołnierzy i innych służb niemieckich. Ludność zupełnie sterroryzowana. W więzieniu konińskim siedzieli zakładnicy – dwóch z nich rozstrzelano następnego dnia po przyjeździe. W domu burmistrza gestapo urządziło swoją siedzibę. Ciągłe aresztowania, bicia, maltretowania. Na ulicy Polacy musieli zdejmować czapki przed Niemcami. Żydzi oznaczeni żółtą Gwiazdą Dawida mogli chodzić tylko obrzeżami jezdni, nie wolno im było chodzić po chodnikach. W późniejszym czasie rozstrzelano za parkiem kilkadziesiąt osób cywilnych. 17 września w taki sam sposób napadł na nas od wschodu Związek Radziecki. Oczywiście zagarniętych ziem nigdy nie oddał, trzymając je prawem silniejszego. Jak Niemcy wkroczyli, zaczęli wyrzucać Polaków z mieszkań, domów i zajmowali kwatery. Myśmy zostali wyrzuceni z naszego domu w styczniu.
- A jak to wyglądało? Niemcy przychodzili czy wysyłali jakieś pismo?
Przychodzili, dawali piętnaście minut, żeby zabrać to, co można wziąć w ręce, i koniec. Tak że wysiedlili nas poza nasz dom, a później, w lecie, wysiedlili nas z miasta. Odbywały się gromadne wysiedlenia partii mieszkańców, zresztą i ze wsi, do Generalnej Guberni. W miejsca wysiedlonych Polaków sprowadzali
Baltendeutschen i
Wolhyniendeutschen, czyli Niemców z państw bałtyckich i z Wołynia. W lecie moja rodzina została wysiedlona do Generalnej Guberni. Kiedy weszli żandarmi wysiedlać, wymknąłem się za ich plecami. Nie szukano mnie, ponieważ nie byłem nigdzie meldowany – groziło to srogimi karami, ale chroniło przed wyjazdem na roboty do Niemiec. W kilka dni po wysiedleniu rodziców dostałem przepustkę do Warszawy. Wystarał się o nią dla mnie pan Jerzy Ciurzyński, Polak, który był tłumaczem przy landracie. Dziwna rzecz, że przepustkę dostał ktoś, kogo nie było – skoro nie był zameldowany.
- To znaczy, że ten tłumacz bardzo pomagał innym Polakom?
No tak, jasne. Wszyscy Polacy sobie pomagali jak mogli i jak umieli. A więc zabrałem rzeczy, których trochę było schowanych przed wysiedleniem, wsiadłem do pociągu i wylądowałem na Dworcu Głównym w Warszawie. Wszedłem w Aleje Jerozolimskie i wydało mi się, że jestem w raju w porównaniu z Koninem, gdzie było pełno Niemców. Zamieszkałem u rodziny na ulicy Hożej, tam dołączyli później rodzice, którzy byli wysiedleni gdzieś w Siedleckie, do jakiejś Wilkowyi, siostrę zatrzymali w obozie przejściowym w Łodzi jako maszynistkę.
1 września 1940 roku zacząłem pracować w fabryce silników elektrycznych, która mieściła się na Pradze, na końcu ulicy Terespolskiej – było to na tyłach Dworca Wschodniego. Całe dnie piłowałem stojany i inne części silników. Na środku fabryki stała tak zwana karuzela, czyli pionowa tokarnia, którą obsługiwał Józef Rustecki. Wspominam o tym dlatego, bo Józef Rustecki był we wczesnym PRL-u długoletnim ministrem transportu i lotnictwa; a inny z robotników – nie pamiętam już jego nazwiska – był dyrektorem departamentu któregoś z ministerstw. W czasie mojej pracy zdarzyła się rzecz niesłychana jak na okupację – mianowicie strajk. Płace były głodowe i zarządzono strajk włoski – ludzie stali przy maszynach i nie pracowali. Strajk dał niewielkie efekty, ale najważniejsze, że się Niemcy nie dowiedzieli, bo przyjechaliby i zdziesiątkowali załogę fabryki.
W sierpniu 1941 roku, kiedy pracowałem już prawie rok w fabryce, dowiedziałem się o szkole, która mnie zainteresowała. W czasie okupacji wszystkie szkoły średnie i wyższe były zamknięte, czynne były szkoły zawodowe. Ale w podziemiu działały szkoły średnie i Uniwersytet Warszawski oraz Uniwersytet Poznański, przynajmniej część wydziałów. Szkoła mnie zainteresowała, bo nazywała się Szkoła Zawodowa dla Kształcenia Pomocniczego Personelu Lekarskiego Doktora Zaorskiego. Długa nazwa. Od zawsze chciałem być lekarzem, a to były zakamuflowane studia lekarskie. Złożyłem podanie, przyjęty nie zostałem. Czemu? Oficjalnie warunkiem przyjęcia była „mała” matura, a nieoficjalnie „duża” matura – tak, jak na studiach. A ja miałem zdany tylko egzamin do drugiej klasy licealnej. Poszedłem do dyrektora naukowego szkoły, którym był profesor doktor Franciszek Czubalski, fizjolog, i prosiłem o warunkowe przyjęcie, mówiąc, że w maju następnego roku przyniosę świadectwo dojrzałości. Musiałem być przekonywający, skoro profesor zgodził się. W maju zaczęła się ciężka harówka. Cały dzień, od sześciu do ośmiu godzin zajęć w szkole Zaorskiego, trzy godziny na kompletach. Żadnej taryfy ulgowej nie było, na co zresztą wskazują same nazwiska. Na przykład z Liceum imienia Adama Mickiewicza niemieckiego uczyła pani Dywicowa, która była autorką wszystkich przedwojennych podręczników do języka niemieckiego w szkołach średnich. Historii uczył profesor Janusz Pajewski, który był wieloletnim profesorem Uniwersytetu Poznańskiego. Grupy były nieduże, nas było dziewięciu – jeden później trafił do Oświęcimia, dwóch aresztowanych zginęło. W maju zaniosłem zaświadczenie o zdanej maturze profesorowi Czubalskiemu, który skreślił warunek przyjęcia. Od maja czy czerwca pracowałem w Szpitalu Świętego Ducha, który mieścił się wówczas na terenie Szpitala Ujazdowskiego. Pracowałem u profesora Włodzimierza Filińskiego na oddziale wewnętrznym. Pawilon, w którym był oddział, mieścił się tuż przy Zamku Ujazdowskim. Oczywiście kontynuowałem dalej studia.
Pod koniec 1942 roku powstał „Kedyw” warszawski, czyli Kierownictwo Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej. Początkowo największym oddziałem „Kedywu” był „Motor 30”, który później zmieniał kryptonimy. Z chwilą powstania „Kedywu” pojawiły się jakieś możliwości walki z Niemcami [...].
- Proszę opowiedzieć, jak pan wstąpił do konspiracji. Jak to się odbyło?
Poprzez kontakty towarzyskie poznałem Tadeusza Leszczyńskiego, a właściwie Hamankiewicza – Leszczyński to było nazwisko okupacyjne. Był to chłopak z Sosnowca, mimo że nie Kiepura, lubił śpiewać, kształcił swój głos. Bardzo lubił śpiewać arie z „Traviaty”. Gdy się poznaliśmy bliżej, nabraliśmy do siebie zaufania i Tadeusz zaproponował mi wstąpienie do swojego oddziału. Na początku mógł tyle powiedzieć, że to dywersja, więc to, o co mi chodziło. Oczywiście przystałem na to. Później dopiero, po złożeniu przysięgi, dowiadywało się...
- Jak wyglądało złożenie przysięgi?
Odbywało się to oczywiście w mieszkaniu prywatnym. Przysięgę odbierał jeden z oficerów z „Motoru 30”. To było ważne przede wszystkim dla człowieka, który składał przysięgę.
- Pan był sam, czy z jakimiś kolegami?
Nas paru było. Kiedy wstępowałem na początku maja do oddziału bojowego „Konrada” – „Konrad” to Tadeusz Hamankiewicz – oddział był już zorganizowany, powstał wczesną wiosną 1943 roku i posiadał już lokal konspiracyjny, który mieścił się przy ulicy Kieleckiej. Była tam willa, w której był garaż, obok pokoik ze skrytką, a w skrytce oczywiście broń. Drugi lokal konspiracyjny był na placu Grzybowskim. Był to mały sklepik z wodą sodową i cukierkami, prowadziły go łączniczka „Stenia” – Stefania Syta i „Bronka”, czyli Olga Wieliczko-Wielicka. Tam również była skrytka na broń. Jak wstąpiłem do oddziału „Konrada”, to dowódca chciał od razu, żebym stworzył w jego oddziale swoją drużynę. Miałem trzech kolegów z Konina, których wziąłem do drużyny. Każdy na początku obierał sobie pseudonim. Mnie od razu nazwali „Medykiem”, ponieważ wiedzieli, że jestem studentem medycyny. A więc wziąłem Ludwika Owsianego, z którym byliśmy w komisji poboru, „Kmitę”, Zygmunta Laubego „Zeta” i Witolda Sulkowskiego „Karpa”, a oprócz tego z Warszawy dwóch braci Płońskich – Juliusz Płoński „Prus” i Witold Płoński „Grom”. Najpierw rozpoczęła się podchorążówka – oczywiście zajęcia odbywały się w domach prywatnych – a z moją drużyną prowadziłem szkolenia z broni. Spotykaliśmy się zwykle na ulicy Wiśniowej na Mokotowie. Przywoziłem na zajęcia kolejne pistolety, które odbierałem zazwyczaj od „Steni” na placu Grzybowskim, w Kościele Wszystkich Świętych. Któregoś razu odebrałem pistolet, nie mogłem sprawdzić, ponieważ ktoś się kręcił po kościele. Wsiadłem do tramwaju, po drodze trafiła się łapanka – ucieczka, kluczenie i wreszcie trafiłem na ulicę Wiśniową. Kiedy wyciągnąłem pistolet i wysunąłem magazynek, okazało się, że pusty. Ładnie bym wyglądał, gdyby tak była konieczność użycia tej broni. Ale zawsze, ludzie, jesteśmy omylni.
- Czy pamięta pan dokładne adresy, na przykład tej willi na ulicy Kieleckiej?
Nie pamiętam adresu, tak samo na Wiśniowej. Zajęcia wcześniejsze w liceum to wiem, że były na Natolińskiej i na Tamce, ale dokładne numery nie zachowały mi się w pamięci. Zachował się natomiast w pamięci dotychczas, całe życie, numer telefonu, który mieliśmy na ulicy Wspólnej: dziewięć, piętnaście, trzydzieści siedem. I to zawsze pamiętam.
U rodziny nie mogliśmy stale mieszkać. Z kwaterunku dostał ojciec w czteropokojowym mieszkaniu dwa pokoje z używalnością kuchni. Nasze wejście do mieszkania było z głównej klatki schodowej. Drugie dwa pokoje dostała inna rodzina; miała wejście od kuchni. Kuchnia była wspólna. Później tych ludzi aresztowano, wywieziono do Oświęcimia i gestapo miało klucze od mieszkania. Raz po raz gestapo zastawaliśmy w naszym mieszkaniu.
- Oni po prostu wpadli, zabrali całą rodzinę i wywieźli?
Wywieźli, tak. Były po drodze... nie wiadomo co było, ale ostateczny los był w Oświęcimiu, nawet jedno z nich zginęło, drugie przeżyło. Tak że gestapo mieliśmy ciągle na karku, nigdy nie było wiadomo, bo bywało, że i w nocy potrafili przychodzić.
- Zaczęła się podchorążówka i jakieś ćwiczenia, z broni?
Zajęcia teoretyczne, jeśli chodzi... tak, z broni również, ale myśmy wszyscy przecież byli przed wojną w PW, to znaczy to była obowiązkowa lekcja PW w przedwojennej szkole. Przysposobienie wojskowe, a więc były ćwiczenia, karabiny i tak dalej. Zresztą harcerstwo też przygotowywało poprzez czytanie map, poprzez różne ćwiczenia, właściwie przygotowywało do ewentualnej działalności, która później okazała się konspiracyjną. W maju 1943 roku była duża akcja „Celestynów”. To było uwolnienie czterdziestu dziewięciu więźniów, których wieźli Niemcy z więzienia w Lublinie do obozu koncentracyjnego. W Celestynowie odbito wszystkich czterdziestu dziewięciu więzionych. Udział brali w tym z naszego oddziału „Konrad”, „Korsak”, „Szary”. Na akcje chodziła liczba, która była potrzeba: na jedną chodziło paru, na inną kilku, a na jeszcze inną kilkunastu. Nas wszystkich było w tym dobrym okresie dwudziestu ośmiu.
- A pan w jakich akcjach brał udział?
Najpierw były małe dywersje, mała działalność: zdobywanie broni na Niemcach, samochodów na Niemcach, kupowanie broni, opróżnianie mieszkań. Odbywało się to prosto: trzeba było upolować Niemca w jakiejś bocznej uliczce, jeden zastawiał go i: „Ręce do góry!”, inny z tyłu wyciągał z kabury pistolet, jeszcze inny ubezpieczał całą akcję. Podobnie odbywało się zdobywanie samochodów: trzeba było upolować samochód niemiecki, przy wysiadaniu lub wsiadaniu Niemca jeden podchodził i prosił o kluczyki, drugi pokazywał lufę pistoletu, a inny czy inni ubezpieczali. Najczęstszą z małych akcji było opróżnianie mieszkań osób aresztowanych. Aresztowania były bardzo częste, pospolite. Najczęściej po ulicach jeździły budy policyjne, charakterystyczny miały sygnał. Obstawiali odcinek ulicy, wygarniali wszystkich z tramwaju i wszystkich, którzy byli na ulicy, ładowali do samochodów, do tych bud. Zawozili na Pawiak i każdy aresztowany miał różne możliwości: przesłuchania w gestapo, wysłanie do obozu koncentracyjnego, rozstrzelanie – na Pawiaku lub tak jak było pod koniec okupacji, w egzekucji publicznej.
- Na czym polegało opróżnianie mieszkań?
Polegało to na tym, że dwóch wchodziło do mieszkania, opróżniało z tego, co trzymać nie wolno było. A więc można było mieć prasę, jakieś radio – przecież to też było zakazane – jakąś broń. I to trzeba było zrobić szybko. Dlaczego? Bo Niemcy robili tam czasami „kocioł”. […] Polegało to na tym, że Niemcy siedzieli w mieszkaniu aresztowanego, wpuszczali każdego, kto dzwonił czy pukał, a nikogo nie wypuszczali. Po zakończeniu „kotła” ładowali wszystkich do budy i zawozili na Pawiak, gdzie znowu człowiek miał różne możliwości. Trzeba było to robić szybko, zanim Niemcy znaleźli adres. Dwóch musiało iść i paru musiało ubezpieczać na wypadek spotkania z Niemcami. Na akcje chodziło się bez kenkarty lub z fałszywą kenkartą, które były podrabiane w sposób doskonały, nie były możliwe do rozpoznania przez Niemców. Ja miałem kenkartę na nazwisko Jerzy Bukowski. Nazwiska się nie wybierało, tylko podawało się imię, a produkujący wymyślał nazwiska. Tak więc odbywały się te małe akcje.
W nocy z 23 na 24 października mieliśmy wysadzić pociąg na linii Warszawa–Małkinia, pociąg z uzbrojeniem niemieckim, idący na wschód. Godzina policyjna wówczas była od października dwudziesta, w letnim okresie dwudziesta druga. Cały czas godzina policyjna była obowiązkowa. 23 października wsiedliśmy na Dworcu Głównym, było nas kilkunastu, oczywiście każdy osobno, i pojechaliśmy pociągiem do miejscowości Klębów. Tam wysiedliśmy i początkowo pojedynczo, a później całą gromadą szliśmy na przełaj przez wertepy, błoto, bo to jesień, do miejsca, w którym miało nastąpić wysadzenie pociągu. Doszliśmy do skraju lasu, gdzie stał nasz samochód, który przywiózł broń. Pobraliśmy broń, plastik do wysadzenia pociągu z ręczną zapalarką. Przeszliśmy przez las, doszliśmy do torów kolejowych. „Konrad” z „Korsakiem” zaminował tory kolejowe, połączył w bezpiecznej odległości z zapalarką ręczną, a myśmy się ustawili wzdłuż torów kolejowych. Czekaliśmy na przyjście pociągu, niedługo miał nadjechać o oznaczonej godzinie. Daleki świst lokomotywy, zbliżanie się latarni lokomotywy coraz bliższe. Położyliśmy się wzdłuż torów w bezpiecznej odległości. Pociąg nadjechał, nagły błysk, ogromny huk, zwaliła się na prawo lokomotywa (niezupełnie się przewróciła, po prostu się przechyliła), zaczęły się piętrzyć wagony. Obrzuciliśmy granatami wagony, strzelaliśmy w miejsca spodziewanej załogi niemieckiej. Gdy skończyliśmy, usłyszeliśmy syrenę na stacji w Tłuszczu, a więc Niemcy już wiedzieli. A myśmy już byli po wszystkim. Zdaliśmy broń do samochodu, sprawdzenie stanu osobowego, wszyscy byli, nikomu się nic nie stało. Przeszliśmy na drugą stronę toru kolejowego. Musiał być dokonany daleki odskok, ponieważ Niemcy, z tej strony spodziewając się powrotu dywersantów, obstawiali mocno i pociągi, i drogi wyjściowe na Warszawę. Myśmy podążyli na kolejkę radzymińską. Doszliśmy do małego dworca, obmyliśmy buty z błota i wsiedliśmy do nadjeżdżającego pociągu.
Wysiedliśmy na ulicy Grochowskiej. „Konrad” zaproponował, żebym z „Szaleńcem”, „Korsakiem” i nim pojechać razem do Śródmieścia. Powiedziałem, że nie pojadę, bo mi gdzieś zginął „Karp”, a czuję się za niego odpowiedzialny, bo to przecież mój żołnierz. Oni wsiedli, pojechali. Niedaleko zajechali, zostali zatrzymani przez patrol żandarmerii. „Szaleniec” wyciągnął pistolet, zaczął do Niemców strzelać, w zamieszaniu „Konrad” i „Korsak” prysnęli z dorożki, a „Szaleniec” zginął od serii z pistoletu maszynowego. Po Targowej kręciło się pełno patroli i Niemców. Okazało się później, że to był dzień polowania „Kedywu” na budy policyjne na ulicy Ząbkowskiej, Targowskiej, stąd Niemcy wysłali wiele patroli. Znaleźliśmy się z „Karpem”, ale ludzie mówili, że mosty są obstawione, Niemcy wygarniają z tramwajów, tak że musieliśmy do popołudnia się kręcić i po południu wróciliśmy do domów. Ulice i drogi były zawsze niebezpieczne w Warszawie, a szczególnie, jeżeli się chodziło z bronią.
Kiedyś, to był grudzień, śnieżna zima, ostra, mróz, pojechaliśmy w dwa samochody ewakuować jakieś dobra z pomieszczenia w Zamku Królewskim. Pojechał z nami samochód z jakiegoś innego oddziału specjalnego. Stanęliśmy na Placu Zamkowym naprzeciw Zamku, „Konrad” z „Korsakiem” i „Markiem” wskoczyli do Zamku, a ja, uzbrojony w dwa kolty czternastki zostałem w samochodzie, czekając na nich. Po jakimś czasie usłyszałem daleki odgłos sygnału budy policyjnej, ale zaczął się on zbliżać, a później usłyszałem, że z innych stron takie odgłosy nadchodzą – a więc Niemcy obstawiali Plac Zamkowy. W ostatniej chwili do samochodu wskoczyli koledzy, „Korsak” włączył silnik, ruszył z kopyta i wpadł w Mariensztat. Mariensztat to była wówczas obustronnie zabudowana wysokimi domami uliczka. Jezdnia była tak wąska, że chyba dwa samochody by się nie minęły; wąskie chodniki. Gdy wpadliśmy na Mariensztat, to przed nami uciekał już ten samochód, który przyjechał razem z nami. Ponieważ było ślisko, hamulce nie działały, więc „Korsak”, obawiając się zderzenia z nimi, włączył syrenę w naszym samochodzie – taką, jaką mieli i Niemcy w budach (bo myśmy taką mieli w samochodzie). Jak usłyszeli to, na złamanie karku polecieli na dół, skręcili w prawo, ledwo ich dogoniliśmy. Wreszcie sytuacja się wyjaśniła, gdy zobaczyli, że to nie Niemcy. Ale i drogi były niebezpieczne.
W styczniu pojechaliśmy z kolei do Zielonki przywieźć leki, karabin maszynowy i plastik. Pojechaliśmy jak zwykle w czterech, samochodem Fiatem 1001. Pojechał „Kruk”, „Halinka”, ja i „Marek”. Zajechaliśmy do Zielonki, tam mieszkał Garbiec, czyli chorąży „Rafał”, i tam był magazyn broni. Przenocowaliśmy, zabraliśmy do bagażnika leki, karabin maszynowy i plastik, i ruszyliśmy do Warszawy. Gdy skręcaliśmy w lewo na główny trakt, samochód zarzuciło i znaleźliśmy się w rowie. Przednie koła na jezdni, reszta w rowie. W oddali zobaczyliśmy dwóch żandarmów niemieckich, którzy zauważyli wypadek. Sądząc, że wypadek mają Niemcy, zaczęli do nas z daleka machać i wolnym truchtem zaczęli się zbliżać w naszą stronę. Jak to zobaczyliśmy, wyskoczyliśmy z samochodu, zaparliśmy się i na hasło: „Hop!” prawie go wyrzuciliśmy – ten ciężki samochód, który ważył kilkaset kilo. Tak bywa w sytuacjach niebezpiecznych. Wsiedliśmy do samochodu, „Kruk” zapalił, ruszył i wtedy dolecieli do nas Niemcy. Wtedy my im pomachaliśmy, nawet z uśmiechem, że ich zrobiliśmy w konia. W razie spotkania, oni nie mieli szans, ale w dalszej drodze moglibyśmy my nie mieć szans. A przecież nie pojechaliśmy na wojnę, tylko przywieźć to, co mówiłem.
6 marca 1944 – bo jesteśmy już w roku 1944 – wpadł do mnie „Karp” Witek Sulkowski. Zaaferowany wpadł i mówi, że jest samochód pancerny „do zrobienia”. „Co? Jak? Gdzie?” – pytam. Mówi, że na ulicy Waliców jest warsztat Kozikowskiego i Niemcy oddali tam wóz pancerny do naprawy. Pilnuje go tylko jeden żołnierz uzbrojony. Mówi, że koniecznie musimy zrobić, siada, rysuje warsztat, w którym miejscu stoi samochód. Zapaliłem się do tego, ale mówię: „A kiedy odbierać mają?”. „We wtorek, między ósmą a dwunastą”. My możemy najwcześniej zrobić akcję we wtorek, a więc możemy się z Niemcami spotkać. Oprócz tego, gdyby wynikła jakaś strzelanina, to na rogu ulicy Waliców i Chłodnej są koszary niemieckie, a na rogu Żelaznej i Chłodnej posterunek niemiecki; a więc musi nas być więcej, bo możemy się nadziać na Niemców. Więc szybki kontakt z „Konradem”, uzyskał pozwolenie na akcję, trzeba było skrzyknąć chłopaków, zrobić plan akcji. 8 marca, a więc w ten wtorek, rano wsiedli do samochodu na Kieleckiej „Konrad”, „Korsak”, „Halinka” i chyba „Mietek”, zabrali broń i ruszyli na miasto. Zatrzymali się na rogu ulicy Waliców i ulicy Grzybowskiej. Wysiedli, ja czekałem z resztą na nich, pobraliśmy broń, było nas wszystkich dwunastu. „Konrad” z „Korsakiem” weszli do warsztatu. „Korsak” krzyknął:
Hände hoch! Kriminalpolizei! Robotnicy podnieśli do góry ręce wystraszeni. Kazał „Konrad” „Małemu” i „Piotrowi” postawić robotników pod ścianami, „Karpowi” zlikwidować telefon. Po pewnym czasie krzyknął „Korsak”: „Kto naprawiał ten wóz?”. Cisza, nikt nie przyznał się. Dla złagodzenia sytuacji „Konrad” powiedział, że chcieliśmy ten wóz zabrać, bo nam jest potrzebny. Robotnicy zrozumieli, o co chodzi, skoczyli uruchomić samochód. „Marek” kazał nalać benzyny do baku, wody do chłodnicy. „Korsak” siadł za kierownicą, zapalił, motor działał. W międzyczasie „Halinka” pobiegł jeszcze sprawdzić, czy telefony są zlikwidowane. Okazało się, że jeden nie, wyrwał przewód ze ściany, a przypadkowo wystrzelił mu pistolet. Jeden strzał, ale zaniepokoiło nas na chwilę. Okazało się, że to nic takiego. „Konrad” z „Markiem” krzyknęli do załogi: „Niech żyje Polska!” – oni podchwycili – i wsiedli do samochodu. Wytoczył się samochód pancerny na ulicę i skręcił w ulicę Grzybowską. My, reszta, zdaliśmy broń do samochodu i rozeszliśmy się, a samochód, w którym był cały czas „Zaręba”, pojechał na ulicę Daniłowskiego na Bielany. Natomiast samochód pancerny... „Korsak” nie mógł uruchomić trzeciego biegu, nie udało mu się, a na domiar złego, zamiast w ulicę Graniczną, skręcił w ulicę Ciepłą. A na domiar złego jeszcze silnik stanął przed posterunkiem policji granatowej. „Konrad” z „Korsakiem” wyskoczyli z pistoletami maszynowymi, jak zobaczył to policjant, zdezorientowany niecodzienną załogą samochodu pancernego, na wszelki wypadek stanął i zaczął salutować. W międzyczasie „Marek” zobaczył, że spadł kabel z akumulatora, podłączył kabel, włączył silnik i krzyknął, po polsku oczywiście: „Można jechać dalej!”. Policjant, jak usłyszał, to uciekł do komisariatu ze strachu, a oni wskoczyli do samochodu i ruszyli. Dotarli bez przeszkód na Bielany, na ulicę Daniłowskiego. Tam stał taki ni to garaż, ni szopa, który kiedyś „Konrad”, będąc u Zbyszka Zawadzkiego „Padlewskiego”... spodobał mu się ten garaż i wynajął go, tak na wszelki wypadek. Wprowadzono wóz do tego garażu, zamknięto na kłódkę i wrócono samochodem, który podjechał po nich. Później ten samochód został zaminowany przez oddział specjalny – inny, bo tak zawsze się robiło, że inny oddział współpracował. Cała akcja trwała piętnaście minut, Niemcy dowiedzieli się o porwaniu samochodu w godzinę. Zarządzili alarm dla niemieckiej policji w całym mieście, a jednostkę pancerną w Rembertowie postawili w stan pogotowia. Przeczesywali ulice, legitymowali, obstawili drogi. Warszawa miała uciechę przez dłuższy czas z porażki Niemców, a myśmy się cieszyli, a raczej byliśmy dumni, że jesteśmy jedynym oddziałem, który ma samochód pancerny – no bo tak było. […]
W dziesięć dni po porwaniu samochodu pancernego „Konrad”, „Korsak”, „Irys” i „Riksiarz” zostali aresztowani, przypadkowo, nie było to związane z porwaniem samochodów. Wracali z rozpoznania przed następną akcją i na ulicy Rakowieckiej zostali aresztowani. Chcieliśmy ich odbić, ale nie było żadnych możliwości. Niestety, 16 kwietnia zostali rozstrzelani. Jak ich aresztowali, to oczywiście trzeba było zaprzestać trochę działalności i zmienić miejsce zamieszkania – ci, których adresy znali aresztowani. Byliśmy pewni, że niczego nie wydadzą, ale nigdy nie było tego ułamka procentu pewności, że Niemcy nie użyją jakiegoś środka chemicznego, który by mógł wydobyć z nich jakieś wiadomości. Ja zamieszkałem również w innym lokalu, ale w tym samym domu, Mietek [niezrozumiałe] czyli „Marek” gdzieś pod Warszawą. W końcu marca zostałem dowódcą transportów broni. Miałem trzech swoich żołnierzy, to znaczy Witolda Sulkowskiego „Karpa” oraz dwóch braci Płońskich. Miałem do dyspozycji cały arsenał broni, były dwa pistolety maszynowe steny, jeden pistolet maszynowy polskiego pomysłu „Błyskawica”, było kilka krótkich pistoletów i granaty plastikowe, zrzutowe. Powiadamiał mnie o transportach „Ferdynand”. Magazyn broni, o którym wspomniałem, był dostępny o każdej godzinie, ponieważ mieścił się w nieczynnym sklepie, było to po prawej stronie idąc od Marszałkowskiej, na ulicy Siennej, za ulicą Zielną. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy mieszkał „Grisza”, który współpracował z „Ferdynandem”. „Ferdynand” to dość wysoki, szczupły, poważny, o skąpej mimice człowiek, natomiast „Grisza” to był Rosjanin z paszportem nansenowskim, oczywiście świetnie mówiący po polsku. Niewysoki, grubawy, łysawy, zawsze uśmiechnięty, radosny. On współpracował z „Ferdynandem”.
- Ten Rosjanin mieszkał już przed wojną w Polsce?
Nie, to byli Rosjanie, którzy po wojnie, po rewolucji tutaj w Polsce osiedli i mieli nansenowskie paszporty – to były międzynarodowe paszporty, już nie pamiętam, na czym to dokładnie polegało. On z żoną mieszkał na ulicy Siennej. Sam transport, przewożenie broni mnie nie obchodziło, to była sprawa „Ferdynanda”, natomiast mnie tylko obchodziło, żeby ten transport dotarł na miejsce. Działaliśmy w Śródmieściu, właściwie nigdy nie spotykaliśmy się poza magazynem broni w jakimś innym pomieszczeniu. Nasze spotkania odbywały się zawsze na rogu Siennej i Marszałkowskiej. Gdyby ktoś obserwował, to by nas wypatrzył. Transporty odbywały się najczęściej na Wolę i na Ochotę, półciężarówkami albo takim pojazdem, który był połączeniem rikszy z motocyklem. Z przodu na dwóch kołach był zamykany pojemnik, z tyłu były dwa siodełka, pierwsze dla kierującego pojazdem, drugie dla osoby towarzyszącej. Na każdą akcję ochrony transportów broni trzeba było iść dobrze uzbrojonym, zazwyczaj pod prochowcem pistolet maszynowy, prócz tego zawsze braliśmy po pistolecie do kieszeni, bo nigdy nie wiadomo, czy broń nie zawiedzie. Zazwyczaj się zapinało prochowiec na jeden guzik, żeby szybko można było wyszarpnąć pistolet maszynowy. Działaliśmy wśród tłumu Niemców, to było Śródmieście, a więc pełno było mundurowych, a nawet wszyscy cywile byli uzbrojeni w pistolety, tak że nie tylko trzeba było pilnować transportu, ale również i siebie ciągle trzeba było pilnować. A przecież jakiś lekki powiew wiatru czy otarcie się kogoś na ulicy groziło obnażeniem tego pistoletu. I nieraz się zdarzało, że ludzie widzieli to. Oczywiście to były sporadyczne wypadki. Jak się chroniło transporty? Jadąc z transportem lub obstawiając trasę transportu, albo jedno i drugie naraz. W razie zatrzymania transportów trzeba było oczywiście podjąć walkę z Niemcami, bo na to byliśmy tą ochroną transportów broni. Trasy były długie i nie dało się obstawić nami czterema, ale ja znałem wszystkie miejsca posterunków policji niemieckiej, policji granatowej i wszystkich posterunków przed instytucjami niemieckimi. Stawiałem tam pojedynczego żołnierza, gdzie było największe niebezpieczeństwo. W razie zatrzymania transportu miał za zadanie strzelać do Niemców, żeby transport mógł w tym czasie odjechać, uciec. Natomiast w czasie próby zatrzymania transportu należało udawać sygnalizowaną ucieczkę, żeby odwrócić uwagę Niemców i żeby transport mógł odjechać. Najtrudniej było na motocyklu, o którym mówiłem, ponieważ ze stenem nie dało się usiąść z tyłu na tym siodełku, więc brało się dwa pistolety, a powożący pojazdem również miał. Kierowcą był „Sacharynka” – taki miał pseudonim, jak się nazywał, to nigdy się nie dowiedziałem. Biedak zginął później na Starym Mieście. „Sacharynka” to był nieduży, czarny, któremu Pan Bóg poskąpił urody, a wypchana pistoletem kieszeń dodawała uroku krzywych nóg. Wszystko się odbywało sprawnie.
Kiedyś „Ferdynand” miał trudności ze środkiem lokomocji, a miał pilne przesyłki, dwie paki granatów, a więc był w sytuacji ciężkiej. Powiedziałem „Ferdynandowi”, że zawieziemy dorożką konną. Władowaliśmy na kozioł dorożkarzowi te paki, żeby mieć swobodę ruchów z tyłu w razie czego. Wsiedliśmy razem z „Kmitą”, rozparliśmy się z tyłu, położyliśmy za nami pistolety maszynowe i ruszyliśmy. Te paki jeszcze w papier opakowane czy jakiś jasny [materiał] zwracały uwagę wszystkich ludzi, a więc było niebezpieczeństwo, że Niemcy nas zatrzymają. Co robiliśmy? Trzymaliśmy się za ramiona, chwialiśmy się w dorożce, udając pijanych, bełkotaliśmy, odwracając na lewo i prawo głowy, żeby widzieć, co się dzieje dookoła. I rzeczywiście, jeżeli ktoś zwrócił uwagę na paki, które były na koźle, to jak zobaczył dwóch pijaków, to któż by mógł przypuszczać, że dwóch pijanych ludzi wiezie jakiś towar niebezpieczny? Przed jakimś posterunkiem stało dwóch żandarmów i jeden drugiemu pokazywał „o, tych pijaków, co tam jadą dorożką”. Oczywiście nie wiedzieli durnie, że jesteśmy najbardziej trzeźwymi ludźmi na ulicy, którzy pilnie obserwują, co się dzieje dookoła. I tak dotarliśmy do miejsca przeznaczenia.
Przez moje działania w ochronach transportów do końca lipca nie wpadł w ręce niemieckie żaden transport, pomimo że było bardzo dużo niebezpiecznych i denerwujących momentów, kiedy człowiek myślał, że już trzeba zaczynać strzelać do Niemców, a za moment sytuacja się zmieniała.
Na początku czerwca siedziałem w domu po obiedzie, telefon. Podnoszę słuchawkę: „Słucham”. – „Dziewięć, piętnaście, trzydzieści siedem?”. – „Tak”. – „Pan »Jeżyk«?”. – „Tak”. – „Mówi »Grisza«. Niech pan przyleci zaraz na róg Siennej”. W transportach broni nie używano pseudonimu „Medyk”, ochrzczono mnie tam „Jeżykiem” i tak leciało, nie miałem nic przeciwko temu, bo tak chcieli, to tak nazywali. Myślę sobie: „Co ten »Grisza« chce?”. Szybkim krokiem przybiegłem na róg Siennej. „Grisza” zaaferowany, podniecony, mówi, że ma do kupienia ręczny karabin maszynowy i pistolet maszynowy. Mówi, że dogadał się z żołnierzem niemieckim, który mu to sprzeda. Mówi, że był po pieniądze w domu, przyniósł czterdzieści tysięcy. Czterdzieści tysięcy to była cholerna suma na te czasy, jak ja dostawałem siedemset pięćdziesiąt miesięcznie. A więc wręcza mi dwadzieścia i mówi: „Pan weźmie dwadzieścia, ja dwadzieścia, mam klucz od pokoju w hoteliku, który tu jest niedaleko, koło rogu na Marszałkowskiej. Pan zostanie na dole, my pójdziemy z tym żołnierzem na górę, załatwimy transakcję, jeśli mi pieniędzy zanie, to przyjdę do pana”. A ja mu na to, że nie pójdę, najpierw pistolety, a dopiero możemy iść z Niemcem handlować bronią. Nic nie pomogło. Prosiłem, prosiłem, tłumaczyłem, nic nie pomogło. Ten Rosjanin spotkał żołnierza rosyjskojęzycznego i zupełnie zgłupiał. Zaprowadził mnie do bramy na ulicy Siennej, pierwsza brama po lewej stronie. W głębi stał żołnierz w mundurze niemieckim. Wysoki, czarny, miał na prawym ramieniu pistolet maszynowy i ręczny karabin maszynowy. Zakurzony, wyglądał jakby wrócił dopiero z pola walki. Czarne oczy, bardzo nieprzyjemny wzrok. Przypatrywał mi się bacznie, a ja jemu. Na lewym ramieniu miał półkolisty napis „Armenia”. […] W pewnej chwili „Grisza” powiedział do niego:
Pajdiom i wyszliśmy na ulicę. Jeszcze raz prosiłem „Griszę”, żeby jednak wziąć pistolety, że to jest niebezpieczne. Nic nie pomogło. Dalej w tej sytuacji wolałem już być razem z nim, niż żeby miał iść osobno, może się na coś przydam. Weszliśmy do hotelu, wewnątrz parę stopni, mały hol, po lewej stronie recepcja, schody naprzeciwko wejścia prowadzące na górę. „Grisza” poszedł na górę, za nim niemiecki żołnierz. Zapaliłem papierosa i nerwowo chodziłem po tym holu, bo mi się to wszystko nie podobało. Po dłuższej chwili usłyszałem strzały na górze i zobaczyłem „Griszę” pędzącego ze schodów. Na podeście na półpiętrze upadł. Za nim pędził rozjuszony żołnierz niemiecki z dymiącym pistoletem maszynowym, chciał do mnie strzelić, ale się potknął, a ja już byłem w odwrocie. Wyskoczyłem na ulicę i zobaczyłem w pół jezdni trzech czy czterech Niemców z wyciągniętymi pistoletami pędzących w stronę hotelu na odgłos strzałów. Skręciłem w lewo, szybkim sprintem w Sienną wpadłem, później biegłem ulicą Zielną, aż pogoń zostawiłem za sobą. Po jakiejś półtorej godzinie wróciłem na Marszałkowską, spotkałem „Ferdynanda”, powiedziałem co i jak było, oddałem mu dwadzieścia tysięcy, a on mi powiedział, że „Griszę” zabrali Niemcy. Na drugi dzień powiedział mi, że „Grisza” zmarł w szpitalu więziennym, nie odzyskując przytomności. A po trzech czy czterech dniach [przekazał] „miłą” wiadomość, że na posterunkach policji niemieckiej – wiadomość sprawdzona – wisi dokładny mój rysopis. Ja się bardzo ucieszyłem.
No kpię sobie, żartuję, przecież to bardzo niebezpieczna sprawa, żeby wisiał rysopis na posterunkach niemieckich.
- A była wyznaczona jakaś nagroda za pana?
Nie, tego chyba nie. Nic o tym „Ferdynand” nie mówił. No cóż, nikt mnie nie odwołał z funkcji, a ja strachliwy nie byłem. Była to brawura właściwie granicząca z tym i z tamtym, bo przecież gdyby postawili jakiegoś chociażby granatowego policjanta na dzień czy dwa, to by mnie rozpoznano. Zmieniłem trochę wygląd i działałem dalej w transportach. Ciągle były te niebezpieczne sytuacje, a nie wiedziałem, jak nasze pistolety maszynowe i krótkie pistolety działają, czy są sprawne. Postanowiłem przestrzelać broń – tylko gdzie? „Kmita”, czyli Ludwik Owsiany, powiedział mi, że ma jakiegoś znajomego, który mieszka gdzieś pod Milanówkiem, tak na uboczu – dowie się, czy tam nie można by przestrzelać broni. Po jakimś czasie powiedział, że tak, że się spotkał, że potwierdził i na jakiś dzień tam się z nim umówił.
To było lato, przed godziną dwudziestą drugą wsiedliśmy z bronią do kolejki EKD na Nowogrodzkiej i pojechaliśmy do Milanówka. Wysiedliśmy i poszliśmy do pobliskiego niedużego lasu, na skraj lasu, bo tam się umówił „Kmita” z tym panem, do którego mieliśmy iść. Na razie go nie było, las był zarośnięty jakimiś krzewami, chciałem zobaczyć, jak on wygląda. Weszliśmy do lasu. „Kmita” wziął ze sobą jakiegoś miejscowego akowca, który nie był z naszego oddziału, ponieważ znał teren. Praktykowało się to – na przykład przy porwaniu samochodu pancernego był z nami „Ponury”, który był w innym oddziale, to był Ryszard Pal. Praktykowało się takie rzeczy nieraz. Przeszliśmy przez las na drugi skraj lasu. Przed nami rozległe pole, chyba to kartoflisko było, rów prostopadle usytuowany do skraju lasu, dalej droga równoległa do skraju lasu i po lewej stronie pola, łany, żyta. Powiedziałem chłopakom: „Na wszelki wypadek, tędy odwrót”. Czekaliśmy w lesie na nadejście tego znajomego, który ciągle nie nadchodził. Siedliśmy w lesie, czekaliśmy, usiadłem na jakimś pieńku, zastanawiam się, co robić dalej. Żałowałem, że zgodziłem się na tę wyprawę. Z oddali słychać było hałas miasteczka, ale w pewnej chwili, siedząc na tym pieńku, usłyszałem jakieś podejrzane szmery za tymi krzewami. Wstałem, pistolet miałem gotowy do strzału. Wstałem i zobaczyłem w blasku księżyca – ponieważ pełnia była – półkole od blasku hełmów i usłyszałem chrapliwe, po polsku wymawiane: „Ręce do góry!”. Nacisnąłem na spust pistoletu, oddałem serię, zrobiłem w tył zwrot i skoczyłem do rowu, który wyznaczyłem na odskok w razie czego. Deptałem już po piętach dwóm kolegom. Niemcy się rozstrzelali, bili z karabinu maszynowego, bili z pistoletów maszynowych, kule świstały, a myśmy ciągle biegli naprzód. Dobiegliśmy wreszcie do tej drogi, która była równoległa do skraju lasu, skręciliśmy w lewo za łany żyta i tam byliśmy bezpieczni już, ale nie wiedziałem, czy nie będą nas jakimś środkiem lokomocji gonić po tej drodze. Biegliśmy paręnaście minut, wreszcie zatrzymaliśmy się naradzić, co dalej robić. Ten kolega Ludwika, który znał teren, zaproponował, żeby zrobić odskok do Zalesia Górnego. To była bardzo długa droga, nie było innego wyjścia, powoli poszliśmy tam.
Wylądowaliśmy w lesie, to było podobno Zalesie Górne, nie sprawdzałem tego, ale chyba tak. Tam się troszkę przespaliśmy. Rano ruszyliśmy w stronę stacji, która miała być niedaleko. Szliśmy drogą leśną, ja pierwszy, za mną „Kmita”, tamten kolega trzeci. Oczywiście, jak zwykle, prochowiec zapięty na jeden guzik, za mną „Kmita”. Pytałem tego znającego teren, czy po drodze nie spotkamy Niemców. Powiedział, że dawno tutaj nie był, ale tu nie powinniśmy napotkać Niemców. Szliśmy dalej, ale w pewnym momencie zobaczyłem, że las po lewej stronie urywa się, a po prawej ciągnie się dalej. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zobaczyłem długi budynek, a przed nim wartownika niemieckiego z pistoletem maszynowym wystawionym przed siebie. Szarpnąłem za prochowiec, odciągnąłem na jego oczach zamek pistoletu maszynowego, pilnie patrząc, jaka będzie reakcja. Stał jak słup soli, wydawało się, że nawet nie mrugał powiekami. Długi czas, przechodząc za nim jeszcze, oglądałem się patrząc, co on zrobi. No ale stał dalej. Doszliśmy do małej stacyjki, zawalonej po obu stronach wielkimi stertami okorowanych, ściętych drzew – w razie czego ucieczka była niemożliwa, ale ja miałem pewność, że on nie podniesie alarmu, bo gdyby podniósł alarm, to przede wszystkim by go spytali, czemu nie strzelał. No i tak było. Nadjechał pociąg. Wsiedliśmy do pociągu, a raczej na pociąg. Wszystkie pociągi wracające do Warszawy były zapchane, a więc stanęliśmy na stopniach pociągu i tak dojechaliśmy szczęśliwie do Warszawy.
- Czy z tego wynika, że tamten Polak z Milanówka zdradził?
Z tego, co się później dowiedziałem, zajechało pięć bud, około osiemdziesięciu żandarmów. Gdyby ktoś zdradził, to przecież by nie przyjechało pięć bud. Ten las był obstawiony żandarmami! Że nam się udało stamtąd wyklamkować, szczególnie kiedy bili ze wszystkiego, co mogli, to była rzecz wyjątkowa. Więc musiała być jakaś inna przyczyna, być może to był przypadek. Gdyby ktoś zdradził, to by przyjechała jedna buda, wystarczyłoby kilkunastu żandarmów i koniec.
Na początku lipca dostałem rozkaz zlikwidowania komendanta obozu koncentracyjnego w Treblince. Powiedzieli mi, że nazywa się Teofon Eupen, że jest komendantem obozu, że w Czechosłowacji podobno Czesi go próbowali „robić”, ale im nie wyszło, że zrabowane Żydom złoto zwozi do swojego kolegi czy znajomego, który jest kierownikiem „Adrii”. Spodziewano się, że wobec zbliżających się wojsk radzieckich przyjedzie do Warszawy, żeby to złoto zawieźć do Berlina. Tyle wiedziałem o tym Niemcu, miałem przygotować ten zamach, a miałem być powiadomiony, kiedy nadjedzie. Zostałem zapoznany z elektrykiem Polakiem, który obsługiwał „Adrię”. „Adria” to przedwojenny, najlepszy lokal Warszawy, mieszczący się na Moniuszki, po lewej stronie, idąc od Marszałkowskiej i blisko Marszałkowskiej. W tym czasie był oczywiście
nur für Deutsche. Kierownik „Adrii” mieszkał tuż przy lokalu. Poznano mnie z tym elektrykiem i poszedłem z nim jako pomocnik, pokazał mi całą „Adrię”, wszystkie urządzenia, parkiet do tańca był tam ruchomy. […] Zrobiłem plan akcji na ulicy i w lokalu. Oczywiście najłatwiej było na ulicy, najtrudniej w lokalu, ponieważ wszyscy Niemcy, nawet przesiadujący tam cywile, byli uzbrojeni. Ponieważ miał lada dzień nadjechać, postawiłem swoich żołnierzy w lokalu znajomych, gdzie od rana do wieczora grali w karty i czekali na sygnał. Niestety nie doczekaliśmy się na jego przyjazd. Nie powiadomiono mnie lub przyjechał w nocy.
Na Pawiaku w lipcu na trzecim oddziale powstał pomysł uwolnienia się więźniów przy pomocy Armii Krajowej. Grypsami porozumieli się z rodzinami, a rodziny z Komendą Główną Armii Krajowej, jakoś dotarli i uzyskali zgodę. Chcieli, żeby Armia Krajowa zaatakowała więzienie z zewnątrz, a oni od wewnątrz, napadając na strażników. Decyzja zapadła, ale w południe 19 lipca – akcja miała być w nocy – dowódca „Kedywu”, którym był podpułkownik „Radosław” Jan Mazurkiewicz, dostał ostrzeżenie, że to może być prowokacja i w tej sytuacji odwołał akcję. Powiadomione zostały oddziały, które miały nacierać, natomiast nie zostały powiadomione oddziały specjalne, nasz i „Sawicza”. Myśmy mieli zaprowadzić do Kampinosu tych uwolnionych więźniów. Czemu nie został zawiadomiony, to nie wiadomo, bo kapitan major „Jan” zginął na Starym Mieście; tak że nie wiadomo, ale to był oficer bardzo wartościowy i musiał mieć jakieś obiektywne trudności. Oddział „Sawicza” zebrał się w rejonie cmentarza, nasz na pętli tramwajowej blisko cmentarza. Był „Marek”, ja, „Kadet” i „Mały”. I tam wtedy „Sawicz” powiedział, że jest akcja odwołana, ale skąd on to wiedział wtedy, to już nie wiem. W każdym razie myśmy ruszyli, a kordony lotników napadły na nich na cmentarzu, tak że zginęło sześciu oficerów i żołnierzy od „Sawicza”, a czterech dostało się rannych do niewoli. Oczywiście Niemcy ich zamordowali. My, chcąc iść, ponieważ to była już godzina policyjna, chcąc się dostać na ulicę Pogonowskiego na Bielanach, gdzie mieszkał „Halinka”, przeszliśmy przez tory kolejowe i tam zostaliśmy ostrzelani przez
Bahnschutzów, czyli straż kolejową. Odpowiedzieliśmy ogniem, ale niestety jeden padł zabity, a był nim „Mały”, czyli najmłodszy żołnierz plutonu, Hieronim Lubomirski. Dotarliśmy już bezpiecznie później na ulicę Pogonowskiego. Warszawa słyszała strzały, nie wiedzieli, co to było. Zanim rozeszła się wiadomość o nieudanym natarciu na Pawiak, a raczej nieudanej akcji... a nie było jak powiadomić więźniów, nie było kontaktu z więźniami, a więc nie dowiedzieli się o odwołaniu akcji, podjęli ze swojej strony akcję i zostali prawie wszyscy wymordowani przez Niemców.
W tym czasie, po 20 lipca, tłumy folksdojczów uciekających przed nacierającymi wojskami zapełniły mosty i główne ulice Warszawy. Uciekało to wszystko, czym mogło – z tobołami, z dobytkiem, na wozach, samochodach, ciężarówkach, pieszo, z wózkami. Pomiędzy nimi żołnierze, pędzący nawet stada owiec lub bydło. Wszystko brudne, niechlujne, niemyte, śmierdzące, tchórzliwe, ale zawsze jeszcze gotowe kogoś okraść albo zamordować. W tym czasie były również naloty sowieckie na Warszawę, było parę nalotów nocnych, jeden dzienny, na Zygmuntowskiej bomba uderzyła w tramwaj – podobno, bo nie sprawdzałem tego, tak mówiło się wtedy. 25 lipca tłumy folksdojczów pędziły na Dworzec Główny, dorożkami, rikszami, samochodami, pieszo, czym kto mógł, z tobołami, bagażami, wszystko waliło na Dworzec Główny. Na Dworcu Głównym czekali na pociągi ewakuacyjne. Ponieważ pociągi nie nadjeżdżały, więc zaczęli interweniować u władz niemieckich, a władze niemieckie, jak się dowiedziały, to dopiero wtedy się zorientowały, że plakat o ewakuacji był rozlepiony przez podziemie. Więc posłali policję na Dworzec i rozpędzili folksdojczów. To było 25 lipca, a 27 lipca przez szczekaczki, czyli megafony uliczne, Niemcy podawali zarządzenie, że następnego dnia, czyli 28 lipca ma stawić się sto tysięcy mężczyzn w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat w oznaczonych punktach Warszawy – będą na nich tam czekały samochody i pojadą kopać okopy. Ludzie, słuchając, zastanawiali się, co tam Niemcy szykują. Następnego dnia w punktach oznaczonych zjawiło się kilkaset samochodów i kilkuset starszych ludzi, nieraz o laskach i ułomnych. I to wszystko. Warszawa rzuciła Niemcom wezwanie. W tym czasie na rozkaz generała „Montera” odbywały się zgrupowania przed Powstaniem i na ulicach młodzi ludzie, pojedynczo, grupami, obładowani czasami, czasami z małym bagażem, udawali się w różne strony miasta. Mijały się takie grupy z żandarmami, z patrolami żandarmerii niemieckiej. Jedni i drudzy udawali, że nic się nie dzieje. Zupełnie jak w westernie w przeddzień rozprawy.
No i pierwszego wybuchło Powstanie. […] Zanim zacznę mówić o Powstaniu, muszę wyjaśnić, jak powstał oddział bojowy „Konrada”. Mówiłem o tym, że na początku największy oddział Komendy Głównej Armii Krajowej to był „Motor 30”. Było parę reorganizacji tej jednostki, nazywanej raz pułkiem, raz brygadą. Za każdym razem, kiedy była reorganizacja, powstawał nowy kryptonim. I tak pierwsza reorganizacja była jesienią 1943 roku, we wrześniu, i „Motor 30” zmienił nazwę na „Sztuka 90”. W styczniu 1944 roku nowa reorganizacja i kryptonim „Deska 81”, a w kwietniu ostatnia reorganizacja przed Powstaniem – „Broda 53”. W „Motorze 30” był mały oddział kwatermistrzowski, którym dowodził podchorąży „Szary”, czyli Tadeusz Deryngowski. W 1939 roku był pilotem dowództwa Warszawy. Widocznie nie satysfakcjonowała go w całości ta funkcja, ponieważ chciał stworzyć jakiś oddział bojowy i razem z Tadeuszem Hamankiewiczem taki oddział stworzono.
- To są sprawy organizacyjne ogólnie znane z różnych książek. A ja bym wolała przejść do pana wspomnień osobistych.
Dobrze, ale muszę jedną rzecz wobec tego opowiedzieć. Wszędzie w piśmiennictwie na temat Powstania i na temat dywersji, jeżeli mowa o kompanii „Topolnicki”, w której my później, po reorganizacji byliśmy – bo „Szary” przeszedł do „Wachlarza” i zginął, a tutaj zostaliśmy włączeni do kompanii „Topolnicki”, która powstała w styczniu... Wszędzie w tym piśmiennictwie, gdzie mowa o kompanii „Topolnicki”, to istnienie naszego oddziału krótko się kwituje nazwą „plutonu osłonowego”. Osłanialiśmy i z tego – ciekawe co i jak, bo ja nic nie pamiętam z osłaniania. Wykonywaliśmy zadania, akcje, o których mówiłem. Nawet wtedy, kiedy byłem dowódcą ochrony transportów broni, to każdy transport był niebezpieczną akcją, często niebezpieczniejszą od wielu innych, gdzie się strzelało. Niestety, sława – że tak powiem – tego plutonu osłonowego przeszła na okres Powstania. I muszę o tym powiedzieć przed tym, zanim zacznę o Powstaniu. Tomasz Strzębosz, pisząc o stratach oddziałów specjalnych, pisze, że kompania „Topolnicki” nie poniosła żadnych strat. Tak, kompania nie poniosła, ale pluton, który z czasem zaczęliśmy nazywać nie oddziałem bojowym „Konrada”, tylko plutonem „Topolnicki”, miał straty bardzo duże. Dwudziestu ośmiu nas było, a zginęło dziewięciu, czyli trzydzieści procent zginęło. Żaden oddział nie miał takich strat. Sława – jak ja żartuję sobie – plutonu osłonowego przeszła również na Powstanie. Do Powstania stanęła nas reszta – dwudziestu ośmiu minus dziewięciu, to jest osiemnastu. Byliśmy uzbrojeni wyjątkowo i śmiem twierdzić, że mało który albo żaden oddział nie był tak uzbrojony jak my. Na osiemnastu ludzi mieliśmy lekki karabin maszynowy i ręczny karabin maszynowy, cztery steny, jedną „Błyskawicę”, trochę karabinów i krótkiej broni. A więc – oddział osłonowy. Czego myśmy pilnować mieli – kociołka z zupą? To był za mały oddział, żeby były powierzone nam osobne zadania, natomiast siła ogniowa była tak duża, że musiał być wykorzystywany. Więc w sytuacji, kiedy nie mogliśmy osobnych działań sami podejmować, byliśmy dołączani do oddziałów Batalionu „Zośka”, które walczyły. Najczęściej byliśmy dołączani do oddziałów kompanii „Giewonta”. A jeżeli o nas nikt nic nie napisał z naszych kolegów z Batalionu „Zośka”, to już niech oni się wstydzą. Nawet dowódca batalionu, porucznik kapitan „Jerzy”, pisząc o zdobyciu Gęsiówki w czasie Powstania, nie wspomniał o udziale plutonu „Topolnicki”. Dotychczas żołnierze z batalionu „Zośki” myślą, że oni sami zdobyli „Gęsiówkę”, a to nieprawda, bo zadanie dostała „Broda 53” i chociaż dowodził porucznik „Jerzy”, to my zdobywaliśmy „Gęsiówkę” razem z Batalionem „Zośka”, a skutki zdobywania „Gęsiówki” to czuję do dzisiaj (ale to potem).
1 sierpnia około godziny piętnastej zostałem powiadomiony o koncentracji na Woli, na ulicy Mireckiego, w fabryce „Telefunken”. Wiedziałem, co to znaczy, powiedziałem rodzicom, że zaczyna się Powstanie. Pożegnałem się z rodziną i wyruszyłem na miasto szybkim krokiem, mijając wielu innych młodych ludzi podążających do swoich oddziałów. Doszedłem do Okopowej, skręciłem w Mireckiego, przed fabryką stały nasze posterunki. Podałem hasło do „Brody”, wszedłem. Na dziedzińcu pełno młodych ludzi, większość mężczyzn, ale również sporo dziewcząt. Gwar, rozmowy, nawoływanie, szukanie oddziałów. Znalazłem wreszcie „Marka”, „Halinkę” i resztę naszych kolegów. Uzbroiliśmy się, pobraliśmy broń, założyliśmy biało-czerwone opaski na prawe ramię. Pokazano mi porucznika „Jerzego”, porucznika „Topolnickiego”, który był dowódcą kompanii „Topolnicki”, wreszcie kapitana „Jana”, dowódcę „Brody”. Od około godziny wpół do piątej, czyli szesnastej trzydzieści, od strony Karolkowej wpadły na Mireckiego dwa ciągniki załatwione granatami, później na Okopowej „zośkowcy” załatwili niemiecką budę policyjną. Przed godziną siedemnastą nastąpiła zbiórka 1. kompanii Batalionu „Zośka”. Zostałem dołączony do niej, na czele sekcji lkm-u. Mieliśmy zdobywać koszary niemieckie. Owe koszary niemieckie mieściły się na rogu ulicy Okopowej i Świętej Kingi. To była po prostu szkoła zamieniona na koszary. Wysoki płot, zasieki, bunkry, stanowisko ogniowe na dachu. Przeszliśmy przez boisko Skry na Okopową, później na cmentarz żydowski. Paru chłopców „Zośki” zostało przerzuconych poza mur, do wewnątrz, i napotkali na ogień ze strony Niemców. Ale za chwilę odezwał się głos: „Tu Polacy, nie strzelajcie”. Okazało się, że esesmani uciekli, dwóch zostało gdzieś w ukryciu i oni zaczęli strzelać. Poszli do niewoli, zdobyliśmy trochę broni i 1. kompania obsadziła koszary.
Myśmy się ulokowali na pierwszym piętrze, w środkowej części budynku. Moim zadaniem było zabezpieczenie budynku od strony północnej. Umocowaliśmy lekki karabin maszynowy na parapecie okna, wyznaczyłem kolejne dyżury, żeby każdy mógł się przespać. Wieczorem słyszeliśmy odgłosy strzałów od strony Leszna. Padał lekki deszczyk, o ile sobie przypominam. Następnego dnia dołączyła do nas reszta plutonu z „Markiem” na czele. Okazało się, że oni brali udział w uwolnieniu Komendy Głównej Armii Krajowej z delegatem rządu na kraj. Oni mieli swoje MP na ulicy Dzielnej w fabryce Kamlera. Nie byli w bezpośrednim niebezpieczeństwie, ale w sytuacji niewygodnej, skąd zostali uwolnieni. Tak jak spodziewaliśmy się, następnego dnia miały być zdobyte koszary – czyli następna szkoła – na ulicy Spokojnej. Zadanie dostał pluton „Alek” chyba „Zośki”, dowodził „Kuba”. Kilku z nas poszło razem z nimi. Nawet oni nie wiedzieli pewnie, że to jest ktoś obcy, oni też nie wszyscy się znali. Poszliśmy razem z nimi, my atakowaliśmy od strony Spokojnej. Wywalenie drzwi koszar, wpadliśmy do środka i walka wewnątrz trwała dziesięć minut czy nieco dłużej. Później kapitan „Jan”, który zawsze dołączał i obejmował dowództwo, krzyknął, żeby Niemcy się poddali. Poddali się, zaczęli schodzić z podniesionymi rękami. W czasie tej walki byliśmy w gorszej sytuacji, ponieważ Niemcy zaciemnili wszystkie okna i byli zaadoptowani do ciemności, a myśmy wpadli ze słonecznego dworu, nieprzygotowani do tego. Zdobyliśmy park samochodowy, trochę broni, ja zdobyłem dla siebie hełm i szmajsera (błędnie nazywanego szmajserem, ponieważ to było właściwie empi, a popularnie nazywano ten pistolet maszynowy szmajserem).
Wróciliśmy do koszar, które nazwaliśmy „Twierdzą”. Po południu pojechaliśmy zdobycznym samochodem otwartym na Stawki. Stawki to były olbrzymie magazyny niemieckie, magazyny mundurowe i żywnościowe. Stawki w nocy zdobył Kolegium „A”. Zajechaliśmy samochodem, zobaczyliśmy otwarte wrota magazynów, uwijających się żołnierzy, wynoszących naręcza mundurów i panterki, a służby kwatermistrzowskie uwijały się przy wynoszeniu konserw na wyżywienie żołnierzy. Wzięliśmy i my naręcze panterek i mundurów niemieckich, i wróciliśmy do koszar. Wszyscy żołnierze naszego plutonu umundurowali się, a nawet i jedna dziewczyna też – „Bronka”, o której wspominałem, uparła się, że będzie żołnierzem, nie dało się odwieść jej od tego zamiaru. Ubrała męski mundur i była cały czas w sekcji lkm.
- Słyszałam takie wspomnienie i czy pan, jako jeden z ostatnich świadków, mógłby potwierdzić albo zaprzeczyć, że na początku Powstania, w „Twierdzy” coś się stało z tymi jeńcami niemieckimi.
Nie wiem.
- Bo słyszałam, że zostali rozstrzelani.
Proszę pani, ja słyszałem taką wersję – jeden z ludzi, który był w moim plutonie (przeszedł później gdzieś indziej), to był Zygmunt Laube „Zet”, ale chyba nie od niego słyszałem – że podobno ochrona dowództwa zgrupowania rozstrzeliwała esesmanów. Tak słyszałem. Czy to była prawda, czy nie, tego nie wiem. W każdym razie nie jest to wykluczone. Zygmunt Laube był Niemcem z pochodzenia. Jego ojciec jako oficer polski został w jednym z obozów radzieckich zamordowany. Drugi brat brał też udział w Powstaniu. Tak że ja nie umiem nic na ten temat powiedzieć poza tym, że słyszałem, że ich rozstrzeliwano – esesmanów.
- Rozstrzeliwano esesmanów, nie wermachtowców?
Nie, wermachtowców nie. Któregoś, chyba trzeciego czy czwartego dnia jakiś cywil doniósł, że niedaleko w domku Polacy przetrzymują rannego niemieckiego żołnierza. W porozumieniu z „Markiem” wziąłem jednego naszego żołnierza i poszedłem pod wskazany adres. Jak zobaczyli uzbrojonych powstańców, przyparli – młodzi ludzie, może w średnim wieku – do mnie, zaczęli prosić, błagać, żeby Niemca nie zabijać. Powiedzieli, że to żołnierz niemiecki, pokazali bluzę zwykłego żołnierza, powiedzieli, że broń i dokumenty zostały w samochodzie, który został ostrzelany. Podszedłem pod ścianę, przy której stało łóżko, odrzuciłem prześcieradło, zobaczyłem przekrwawiony opatrunek na prawym udzie. Stwierdziłem, że ewidentne złamanie uda było, postrzałowe. Oczywiście go zostawiłem. Cały czas prosił, żeby go nie zastrzelić. Nie mieliśmy przecież takiego zamiaru. Sprawdzać, czy nie ma gdzieś broni nie było już sensu, bo przecież on nikomu już krzywdy nie mógł zrobić. Później, wiedząc, co się działo na Woli Południowej, ciekaw zadawałem sobie pytania, czy on [mieszkaniec] sobie zasłużył chociaż u Niemców na to, że przeżyli oni, chroniąc go i opiekując się nim.
5 sierpnia „Broda” dostała, tak jak wspominałem, zadanie zdobycia „Gęsiówki”. To był obóz koncentracyjny, blisko Pawiaka, w którym trzymano Żydów. Ogrodzony wysokim płotem, zasiekami, wewnątrz strażnicze posterunki, bunkry. Mieliśmy atakować za „Panterą”. „Pantera” była jednym z dwóch czołgów zdobytych na ulicy Okopowej, gdy nacierały na nas od północy. Dowodził wówczas jeszcze porucznik „Jerzy”, a brał udział nasz cały pluton i jakieś oddziały „Zośki”, między innymi kompania „Giewonta”, pełna czy niepełna. Ruszyliśmy w stronę „Gęsiówki”. […] Wyszliśmy z „Twierdzy”, poszliśmy zająć stanowiska wyjściowe pod murem tego obozu koncentracyjnego. Nadjechała „Pantera”, sforsowała jedną i drugą barykadę, stanęła i rozpoczęła ostrzeliwanie kolejnych wieżyczek strażniczych i kolejnych bunkrów. Oczywiście Niemcy cały czas strzelali, ale „Panterze” nic z tych karabinów maszynowych zrobić nie mogli. Gdy „Pantera” zakończyła strzelanie do bunkrów, wieżyczek, wpadliśmy za nią przez bramę na teren obozu. Poczułem, że dostałem. Zanim to zasygnalizowałem, „Halinka” zobaczył i mówi: „»Medyk«, tobie leci na twarz krew”. Ja mówię: „Wiem o tym, muszę iść na punkt opatrunkowy”.
Poszedł ze mną jeden z naszych żołnierzy, „Nowak”, i poszliśmy do doktora „Broma”. Zdjąłem hełm z głowy i zobaczyłem w okolicy czołowej hełmu dziurę średnicy trzech, czterech centymetrów. Później przez całe Powstanie nie widziałem takiej dziury – od jednego pocisku była okrągła, mała dziurka, a więc musiałem dostać całą serię z karabinu maszynowego. I to, co zastał „Brom”, to potwierdzało. Jeden pocisk zjechał po czaszce, a powstała jeszcze prócz tego głęboka rana karku. Widocznie... Aha, doktor „Brom” zaczął grzebać w ranie, wsadził kocher i szukał pocisków. Rzeczywiście znalazł dwa pociski głęboko przy kręgosłupie i odłamki hełmu. Z tego wynikało, że pociski o osłabionej sile zjechały wewnątrz hełmu i wbiły się do karku. Zabandażowali mnie od czubka głowy po pachy, podali surowicę przeciwtężcową, doktor „Brom” chciał dać mi morfinę, ale ja się broniłem przed tym, więc dostałem trochę tabletek i sprawa załatwiona.
- To siła uderzeniowa była tak silna, że te pociski przeleciały przez hełm?
Tak. Przecież ja widziałem przez całe Powstanie niejeden... Mój jeden znajomek z Powstania dostał przestrzał tutaj [z boku głowy, kilka centymetrów powyżej skroni] i pocisk przeleciał mu przez mózg, krótko mówiąc, i nic się nie działo.
Tak, przeżył. Mało kto przeżył, kto dostał przez hełm, jeżeli pocisk przeleciał – a tu musiała być cała seria. Gdybym miał bardziej głowę... Musiałem tak mieć głowę [przechyloną do tyłu], że pociski z okolicy czołowej tak poleciały. Gdybym miał schyloną bardziej głowę, to wlazłoby to wszystko do wewnątrz czaszki. Wyszedłem z punktu opatrunkowego. Mogłem sobie wreszcie zakląć, zapalić papierosa. Kilkuminutowe grzebanie w ranie było bardzo bolesne, ale jak człowiek idzie na wojnę, to męstwo obowiązuje. Męstwo nie polega na tym, że nie boli, męstwo polega na opanowaniu bólu. A teraz mogłem sobie już ulżyć. Po papierosie czułem się zaraz nieco lepiej. Przyszliśmy do „Twierdzy”, Nowak posłanie mi przygotował. Prawa ręka drętwiała, głową w ogóle nie mogłem ruszać. Położyłem się, po jakiejś chwili przyleciała z „Dysku” „Wanda” – miała taki pseudonim, to była Wanda Suleżycka, którą znałem sprzed Powstania, a spotkaliśmy się na Mireckiego. Dowiedziała się, przyleciała. Później przyszła z drugą koleżanką o pseudonimie „Rysiek”, to była Irena Oleszczuch, studentka medycyny. Przyniosły obiad, nakarmiły, obiegały przez dwa dni, ponieważ nie byłem w szpitalu, tylko na kwaterze; dobre dziewczyny, obiegały. Potem musiały iść do swoich zajęć, a ja po dwóch dniach zacząłem wstawać.
- A czy Wanda Suleżycka przeżyła Powstanie?
Ani jedna, ani druga. Wanda Suleżycka zginęła w czasie przebicia do Śródmieścia, a „Rysiek”, czyli Irena Oleszczuk, zginęła 15 sierpnia na Starym Mieście. Po dwóch dniach wstałem, zacząłem chodzić. W tym czasie, kiedy leżałem, nadchodziły same złe wiadomości. A mianowicie: Sowieci odstąpili od Warszawy, dając Niemcom wolną rękę w Warszawie. I Niemcy zaczęli montować oddziały do zwalczania Powstania, korpus Bacha. Do walki wyszły już niektóre oddziały. Wolę pacyfikowała brygada Kamińskiego RONA – mord, gwałt, pożoga. Myśmy nie mieli wglądu w Wolę Południową i nic temu nie mogliśmy zaradzić.
- W pierwszych dniach zgłaszało się do was dużo ochotników. Czy przyjęliście na przykład kogoś do „Brody 53”?
Tak, to znaczy ja powiem o naszym oddziale. Mianowicie było nas osiemnastu, a dołączyło szesnastu ochotników. Oczywiście ci ochotnicy nie nadawali się do walki, przynajmniej na razie; nie byli przeszkoleni wojskowo i byli używani jako wartownicy; i to można zaliczyć na rzecz kwatermistrzostwa, bo to wszystko było...
- Ale oni później walczyli razem z wami?
Część z nich później walczyła, część odeszła. I wielu z nich zginęło oczywiście, pomimo że to nie byli żołnierze przeszkoleni.
- Przyjmowaliście każdego, kto się zgłosił, czy była jakaś selekcja?
Po latach trudno mi odpowiedzieć na to pytanie.
- A czy może pan wie – jedna z „Panter”, która zdobywała „Gęsiówkę”, nazywała się „Magda”.
Tego nie pamiętam, jak się nazywała.
- Tam, gdzie dowódcą był Wacław Micuta.
Wacek Micuta, tak.
- I ta „Pantera” nazywała się „Magda”.
A być może, niewykluczone.
- Właśnie nikt nie pamięta, dlaczego nazywała się „Magda”.
Tego nie wiem.
- Nawet sam Wacław nie pamięta.
A więc do walk weszły wojska generała Dirlewangera, które przebijały trasę przelotową przez ulice Wolską, Chłodną do parku Saskiego i przez plac Piłsudskiego do mostu Kierbedzia. Natomiast siły policyjne Reinefartha i pułk Schmidta weszły do walk z nami. Bardzo ciężkie walki trwały na ulicy Żytniej i na cmentarzu kalwińskim i ewangelickim – tam nasz pluton nie walczył.
9 sierpnia wpadł do mnie zaaferowany „Karp” Witek Sulkowski – on tak lubił się angażować we wszystko – i mówi, że Niemcy wtargnęli na cmentarz żydowski w pobliżu „Twierdzy”. Ma iść kontrnatarcie i z oddziałami „Giewonta” ma iść nasz pluton. Dalej ręka drętwiała, głową nie mogłem ruszać, ale wziąłem niedawno tabletkę przeciwbólową, więc wydawało mi się, że dam radę, no i poszliśmy. Wziąłem szmajsera, hełm na bandaże nałożyłem i kurtkę na bandaże, i poszliśmy. Póki szedłem, to było nieźle, ale „Giewont” chciał, żeby się czołgać pod pozycję niemiecką i nagłym atakiem zdobyć ich pozycję. Jak przyszło do czołgania, to była tragedia. Jedną ręką podtrzymywałem głowę, drugą pomagałem sobie w czołganiu się, obok mnie czołgał się „Karp”. Wyrywał się ciągle do przodu, mówię do niego: „Trzymaj się mnie”, on mówi: „Dobrze, dobrze” i rwał dalej do przodu. W pewnym momencie już na tyle mi wysiadł kark, że dalej się nie dałem rady czołgać. Usiadłem na jakiejś przewalonej macewie i jakiś zapóźniony Niemiec zaczął do mnie strzelać. Schowałem się za stojącą macewę, wygarniałem do niego z pistoletu maszynowego i ogień ustał. Walka trwała kilkanaście minut i wreszcie zaczęli napływać zdobywcy. Z minami... rzeczywiście zdobywcy, zadowoleni – zdobyli karabin maszynowy i amunicję, Niemców odrzucili. Ale dowódca plutonu „Marek”, szedł o jakimś kiju – miał przestrzelone podudzie – natomiast „Karpa” w ogóle nie było. Przeszukali chłopcy teren, w którym działaliśmy, i nigdzie nie znaleźli „Karpa”, ani żywego, ani martwego. W swoim ferworze chyba zapuścił się za daleko w pozycje niemieckie i tam zginął. Nie dziwię się jemu. Jego ojciec, długoletni wicestarosta koniński, a przed wojną starosta w Turku, ukrywał się przed Niemcami. Niestety złapali go, wysłali do Oświęcimia i zamordowali. A więc wcale mu się nie dziwię. Szkoda mi było jego, ponieważ przyjaźniłem się z nim od lat chłopięcych, tak jak i moi rodzice z jego rodzicami.
Wróciliśmy do bazy. 10 sierpnia zaczął się generalny szturm na „Twierdzę” – bombardowanie, ostrzał z dział pociągu pancernego, który cały czas stał na Dworcu Gdańskim i poruszał się po torach. A więc natarcie bezpośrednie, później ogień. Działa szturmowe biły w gmach, przebijały go na wylot, trząsł się, groził zawaleniem, a więc trzeba było ewakuować rannych. Z 10 na 11 sierpnia Niemcy odbili Stawki. Stawki obsadzała „Czata 49” – jeden z pięciu batalionów, które wchodziły do zgrupowania „Radosława”. W tej sytuacji „Radosław” wziął Batalion „Miotła”, „Panterę” i ruszył odbić Stawki. I rzeczywiście odbił Stawki, bo w rękach Niemców zagradzały nam wejście na Stare Miasto. Niestety, zginął dowódca „Miotły”, kapitan „Niebora”, brat „Radosława”, a „Radosław” został poważnie ranny. „Miotła” została zdziesiątkowana, ale droga na Stare Miasto była otwarta.
11 sierpnia zaczęto rannych ewakuować. Po zranieniu „Marek” nie mógł być dowódcą plutonu, więc był nim „Halinka”. Ja byłem zastępcą dowódcy 9. plutonu. Mnie przewieziono, razem z innymi rannymi wsadzono do sanitarki i ruszyliśmy na Stare Miasto. Podskakiwała, chwiała się na wszystkie strony, Niemcy ostrzeliwali, a myśmy jechali dalej. No i tak szczęśliwie zajechaliśmy. Ja wylądowałem na ulicy Nalewki. Gdzieś nocowałem tam z innymi na jakichś płytach sklejki, pod głowę podłożyłem sobie chlebak ze cywilnymi spodniami, które miałem tam. Ale spać nie dało rady, bo w oknie piwnicy stało działko przeciwpancerne, które od czasu do czasu strzelało, wydając nieprzyjemny, szczekliwy odgłos.
Rano powędrowaliśmy na ulicę Franciszkańską 12 – ten dom był obrany jako kwatera dla „Brody 53”. Tam się urządziliśmy, nasi żołnierze byli w piwnicy, mieli posłania, stół, krzesła, jakąś umywalkę z wodą. Ja zająłem sobie kwaterę w drugim wejściu na parterze, mały pokoik, ze mną był porucznik „Topolnicki”. Jeszcze byłem niezdolny do walki. W czasie po ataku 9 sierpnia na Niemców na cmentarzu żydowskim poszedłem do szpitala do „Broma”, żeby mi zmienili opatrunki, ponieważ mi się wszystkie porozsypywały. Rana karku była rozwarta, wznowiona, założono plastry, opatrunki i, jednym słowem, nie byłem nadal zdolny do walki. Zresztą przecież to było kilka dni dopiero po zranieniu. Walki trwały na Muranowie i nasz pluton brał udział w tych walkach.
14 sierpnia, kiedy jeszcze nie walczyłem, zobaczyłem w oddali wśród gruzów stojących kilka czołgów niemieckich z lufami skierowanymi na Stare Miasto. Wydawało się, że słychać odgłosy zgrzytu motorów. Posłałem „Nesa” z „Józkiem” („Józek” był z tych przybranych, ochotników) do getta, żeby zbadali sytuację, bo przecież sytuacja była taka: getto, po lewej stronie był ogród i pałac Krasińskich, w których stał „Parasol”, po prawej stronie był Muranów, na którym walczono, a środek – tutaj, gdzie stały te „Pantery” w gruzach – był właściwie wolny i gdyby te czołgi ruszyły, to by dotarły na Stare Miasto. A więc posłałem ich. Po jakimś czasie przyleciał „Józek”, powiedział, że „Nes” jest ranny. Nie miałem kogo [wysłać], sam skoczyłem. W wyrwie muru getta przeskoczyłem przez tory kolejki, która była używana do odgruzowywania. Duży plac odgruzowany, a dalej już gruzy. Skokami dotarłem za załom zwalonego domu, gdzie leżał „Nes”. Miał złamanie postrzałowe prawego uda, nie chciał słyszeć o ruszaniu go, chciał czekać wieczoru czy nocy, żeby go wynieść w warunkach normalnych, i miał rację. Chciałem skoczyć bliżej do tych czołgów, więc tam się podkradłem w pobliże, ale jakiś Niemiec zobaczył mnie, ja jego, wystrzeliłem do niego dwa naboje, a z lewej strony zaczął inny do mnie strzelać – podszedłem za blisko. Przywarłem do gruzów. Myślał, że zabił mnie, to ja wtedy podniosłem się, wygarnąłem do niego resztę naboi z pistoletu, zrobiłem w tył zwrot i skokami biegłem w stronę wyłomu muru, przez który wszedłem do getta. Niemcy strzelali. Wreszcie tam, w okolicy szyn tej kolejki poczułem, że dostałem w lewe biodro, ale mogłem biec dalej. Wybiegłem za mur getta i nadziałem się na patrol noszowych cywili. Chcieli mnie gwałtem położyć, ale opierałem się, to powiedzieli mi wtedy, żebym spojrzał na swoją nogawkę. Rzeczywiście była cała skrwawiona mocno, a więc już się nie opierałem.
Zanieśli mnie do małego szpitala, który był obok kościoła garnizonowego (tam wisi tablica). Był tam doktor „Piotr” – to był doktor Stanisław Chojecki, był tam jedynym lekarzem. Obejrzał, zobaczył, powiedział że jest wlot, wylot, a więc wszystko w porządku. Rana przestała już krwawić, zaopatrzył, surowicę dali, a ponieważ musieli spodnie wyrzucić, bo się nie nadawały do założenia, więc musiałem chwilowo zostać w szpitalu. Czekałem na okazję, żeby dać znać do oddziału, żeby przynieśli mi spodnie. Dali mi siennik, pistolet wsadziłem pod siennik, położyłem się i po jakimś czasie przyszedł doktor „Piotr” i powiedział, że musiał zostać, zmuszony był do przyjęcia rodzącej. Mówi: „A ponieważ jestem pediatrą, a mówił pan, jak pana pytałem, że jest pan po trzecim roku, więc mam nadzieję, że pan sobie da szczęśliwie radę z odebraniem noworodka”. Ja mu na to, że ja też nie mam zielonego pojęcia o porodzie, bo po trzecim roku to jeszcze nie. On powiedział, że posłał położną, na razie nic, nikogo nie znaleźli, więc na razie żebym się nią zaopiekował. Położyli kobietę koło mnie, ona postękiwała, bałem się, że zacznie rodzić. Nastała noc i znowu nie mogłem spać. Ona pojękiwała, a ja sobie wyobrażałem siebie bez spodni, kręcącego się bezradnie w razie porodu. Szczęśliwie doczekaliśmy rana, przynieśli mi spodnie, laskę. Doktora „Piotra” nie było w pobliżu, napisałem krótko: „Dziękuję, przepraszam, muszę pilnie iść do oddziału”. Wyszedłem.
- A ta kobieta rodząca została?
Została.
- Ale jeszcze nie urodziła?
Jeszcze nie urodziła. Przetrzymaliśmy tę noc i po drodze miałem pewne wyrzuty sumienia, że doktora „Piotra” samego zostawiłem z rodzącą, ale pomyślałem sobie wreszcie: „Jestem żołnierzem, a nie łapiduchem. Jak będę chciał być łapiduchem, to wtedy będę”. Poszedłem do oddziału, przygotowali mi jakiś syfon z wodą sodową, znaleźli chłopcy wino z winiarni i mogłem się chłodzić w gorące dni, ale znowu nie mogłem walczyć. 15 sierpnia zginęła Irena Oleszczuk „Rysiek”, o której wspominałem. Ona dołączyła do nas z „Dysku”, ale była te dwa dni i zginęła. Posłał ją ktoś z jakimś meldunkiem i nawet jej ciała nie znaleziono. Prawdopodobnie zginęła w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Między 17 a 28 sierpnia, z czasów, kiedy nie mam notatek, toczyły się walki. Muranów był zdobyty już przez Niemców. W Janie Bożym, w Szpitalu Jana Bożego na Zakroczymskiej i Sapieżyńskiej... I były również, chyba 20 sierpnia, dwa ataki na Dworzec Gdański.
- A pan co wtedy robił w tym okresie?
Ja już wtedy walczyłem później, ale nie mam notatek, nie umiem sobie przypomnieć jak, co było. Między innymi byliśmy w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, ale nic z tego okresu nie zanotowałem.
28 sierpnia, po powrocie gdzieś z pozycji leżałem tam, na tej swojej kwaterze na pryczy, usłyszałem jakiś warkot samolotów w pobliżu (bombardowania Starego Miasta były po kilka, kilkanaście razy dziennie) i odczułem jakąś nieprzepartą chęć zejścia do schronu – po raz pierwszy, bo nigdy w schronie nie byłem. Zszedłem. Była to piwnica zatłoczona koczującą ludnością oraz tymi, którzy się chwilowo schronili. Po krótkiej chwili usłyszeliśmy gwizd nurkujących samolotów, posypały się bomby kolejne, kolejne potężne wybuchy, które wstrząsały budynkiem. Pył, kurz, sadza wdzierały się do nosa, gardła, krztuszenie się ludzi, niemożność oddychania, kaszel, płacz dzieci, jęki kobiet, które bały się zasypania – to obraz tego, co się tam działo. Gdy wyszedłem z tego schronu, zobaczyłem tragiczny obraz. Lewa oficyna w większości zwalona, tylna to samo. Cały park samochodowy i skwerek w podwórzu legły w gruzach. Krzyki, nawoływania, próby odwalania... ratowania ludzi.
Poszedłem na swoją kwaterę. Tam, gdzie leżałem, leżał gruz, a więc miałem dobre przeczucie, żeby stamtąd wyjść. Część odkopano, ale zginęło chyba koło dwudziestu żołnierzy z Batalionu „Zośka” czy z jakiegoś innego oddziału, tego nie wiem. Jak wyszedłem, zobaczyłem leżącego cywila, który miał zakrwawioną koszulę w okolicy nadbrzusza. Chciałem zwolnić mu pasek, żeby mu ulżyć. Jak podłożyłem rękę pod pasek, to znalazła się ręka w krwawej miazdze – krew i jelita poszarpane. Zanim zdążyłem mu podać morfinę (bo nosiłem zawsze ze sobą paratus i morfinę), skonał.
„Broda 53” została przeniesiona na ulicę Koźlą, a więc niedaleko. 20 sierpnia, wcześniej, jeden z nalotów bombowych zbombardował i zburzył dom, w którym był szpital, w którym ja leżałem. Zginął doktor „Piotr”, zginął cały personel lekarski, w ogóle sanitarny, bo on był jedynym lekarzem, i zginęli ranni. Zginął tam między innymi od nas „Leszek”, zginął drugi żołnierz – w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć jego pseudonimu – a „Marek”, czyli Mietek Madejski, został zasypany, ale go tam odkopali.
30 sierpnia dostałem rozkaz obrony winiarni. Dostałem kilku żołnierzy, trochę amunicji, granatów i poszedłem z moimi żołnierzami ulicą Franciszkańską. Na Zakroczymskiej, na rogu Franciszkańskiej i Zakroczymskiej jakiś cywil krzyknął, że w kościele cywile szykują płachty, chcą się poddać. Od kilku dni Niemcy zrzucali ulotki, nawołując ludzi do wychodzenia z białymi płachtami. Wszedłem z moimi ludźmi do środka. Kościół zastałem częściowo zrujnowany, pod ścianami koczowali ludzie, na środku tłumek ludzi, rozprawiających, gestykulujących, który rzeczywiście miał jakieś płachty z żerdziami. Odbezpieczyłem pistolet, skierowałem do tłumu, powiedziałem: „Ręce do góry!”. Nie wszyscy podnieśli. Kazałem mężczyznom iść pod ścianę, żołnierzy postawiłem z bronią skierowaną do nich. Nie było innego wyjścia. Powiedziałem temu tłumowi, który został na środku (kobiety, dzieci), że jeżeli wyjdą ze Starego Miasta do Niemców, to tą drogą Niemcy wejdą i zdobędą za jednym zamachem Stare Miasto. Powiedziałem, że rozstrzelam mężczyzn, jeżeli nie przyrzekną, że nie pójdą. Przyrzekły i zaczęły płakać, prosić, przyrzekać. Kazałem wrócić mężczyznom na miejsce. Ludzie byli w ciężkiej sytuacji. Powiedziałem temu biednemu ludowi, tłumowi na do widzenia „dziękuję” i wyszliśmy w stronę winiarni. Gruzy, jakiś dom się palił, jakaś kładka. Doszliśmy do winiarni, też zasypanej gruzem, weszliśmy do środka, spenetrowaliśmy. Winiarnia częściowo spalona, zburzona, Niemców tam nie było. W tym okresie sytuacja się bardzo zmieniała, tak że nawet dowództwo mogło nie wiedzieć na przykład, czy w winiarni są Niemcy, czy jeszcze ich nie ma.
- A nie bał się pan, że ci ludzie pana nie posłuchają? Że jak pan wyjdzie, to oni się poddadzą?
Ani mi to nigdy przez myśl nie przeszło, nie. Zajęliśmy pozycje, oczekując na ewentualny atak Niemców. Około godziny piętnastej nadleciały samoloty. Stałem wtedy przed winiarnią, wydawało mi się, że bomby chyba lecą na nas. Wskoczyłem do winiarni i zaczęły spadać kolejno bomby, tuż obok. Gdy nalot się skończył, wyszedłem, zobaczyłem w tym miejscu, gdzie stałem, lej po bombie. Cały czas trwał od strony Jana Bożego ostrzał artylerii i broni maszynowej. W „Fiacie”, czyli obok, były oddziały „Zośki”. Najpierw był szpital Jana Bożego, później winiarnia, zakłady „Fiata”, później Zakroczymska 7. Nie wiedziałem, jaka sytuacja jest po tym bombardowaniu, nie miałem kontaktu z sąsiadami, a za moimi plecami byli Niemcy. Po nalocie zaatakowali Niemcy od strony Jana Bożego. Widocznie się nie spodziewali, że my jesteśmy w winiarni, bo biegli ulicą Sapieżyńską. Myśmy ich zaatakowali z boku, z głębi Sapieżyńskiej też się odezwały jakieś strzały ze strony naszych, tak że Niemców, że tak powiem, przepędziliśmy, zostało paru zabitych i wycofali się.
Następnej nocy miało być przebicie do Śródmieścia i wszyscy o tym wiedzieliśmy. Nastał wieczór, prawie noc, przebicie miało być w godzinach nocnych, a tu po nas nikt nie przychodził. Już tak myślałem sobie, czy nas czasami nie zostawili na odstrzał, ale okazało się, że nie. Gdzieś koło jedenastej ściągnięto nas na Koźlą 7. Wszyscy szykowali się do wyjścia do przebicia. Coś tam dali nam zjeść, koledzy zaczęli opowiadać, jak to mieli przygotowaną broń, lkm. „Kruk” mówił, że ma świetnie przygotowany [lkm]. W sekcji lkm-u był stary żołnierz, to był chorąży „Rafał”, lat około pięćdziesięciu, który był w Legionach Piłsudskiego. Podszedłem do „Rafała” i pytam się, co stary żołnierz myśli o tym przebiciu. Powiedział: „Może da Bóg, że nie będzie tak źle, jak myślę”.
A wracając do „Rafała”, to w okresie, kiedy ja byłem jeszcze niezdolny do walki, to „Rafał” chodził za mną – koniecznie chciał, żebyśmy zrobili seans wywoływania duchów. Ta rzecz była modna w czasie okupacji, ludzie pytali, kiedy koniec wojny, co z bliskimi i tak dalej. Oczywiście ludzie traktowali to pół żartem, pół serio, ale zabawa była. I tu „Rafał” zorganizował ten seans. Było jeszcze jakichś dwóch ludzi, zadawano pytania, były odpowiedzi, i na koniec tego seansu „Rafał” rzucił pytanie, którego nie powinien: „Czy przeżyje Powstanie?”. „Nie”. Talerzyk wskazał „nie”. I jeszcze gorsze pytanie drugie: „Czy syn przeżyje?”. I znowu: „Nie”. „Rafał” mówił, że też to traktuje pół żartem, pół serio, ale chodził jak struty. Lubił w manierce mieć zawsze wódkę. Skąd on ją brał – nie wiem, ale to jego tajemnica. Częstował mnie, na próżno, nigdy nie korzystałem z tego. Mówił mi, że jak był w Legionach, był młody, czasami wypił. W czasie wojny polsko-bolszewickiej troszkę dodawał sobie animuszu alkoholem, a teraz, przy tych dolegliwościach, które ma (a o których mi mówił wcześniej) daje mu to pewną ulgę.
- A jakie inne jeszcze pytania zadaliście? Czy zadaliście na przykład pytania o to, kiedy skończy się Powstanie i kto wygra?
Nie, to nie, o takie rzeczy nie pytaliśmy. Padały różne osobiste pytania, których oczywiście nie pamiętam, ale pamiętam te dwa pytania, które nie powinny paść.
A więc nakarmiono nas trochę na tej Koźlej 7. Stare Miasto było w tym okresie już bardzo zniszczone. Kilkanaście razy dziennie były naloty. Szpitale przepełnione chorymi, w salach szpitalnych ludzie leżeli nawet na podłogach. Nie było środków znieczulających, w razie konieczności dwóch trzymało, chirurg operował i tak się odbywały zabiegi. Nie było środków opatrunkowych; na salach był zaduch od potu, od ropy, a nie było czym zmienić opatrunków. Wiele pożarów, nie było czym gasić; gaszono tylko, jeżeli się w pobliżu pozycji palił jakiś dom. Pełno gruzów i wśród tych gruzów wyruszyliśmy na przebicie.
Mieliśmy mieć postawę wyjściową w Banku Polskim. Ruszyliśmy przez plac Krasińskich, dochodziliśmy do ulicy Hipotecznej. Tłum ludzi, cywilów na ulicach. Noc ciemna. Ludność cywilna dowiedziała się o przebiciu znacznie wcześniej i trudno było utrzymać tajemnicę, ponieważ wielu ludzi miało rodziny na Starym Mieście, a więc tłumy ludzi ciągnęły już z wieczora w stronę Banku Polskiego. Na noszach, na krzesłach, piechotą, ranni, zdrowi zalegali chodniki i jezdnię. Idąc, potrącaliśmy, nadeptywaliśmy, narzekania, ludzie klęli i tak dalej, i tak dalej. Trudno było się przecisnąć do Banku Polskiego. Wreszcie tam dotarliśmy. Przebicie miało być o godzinie wpół do pierwszej, ale minęła pierwsza, nic się nie działo. Z godziny na godzinę przekładano natarcie. Po drodze, jak szliśmy, to „Halinka” mi mówił plan natarcia. Więc miał ruszyć najpierw major „Sosna” ze Zgrupowaniem „Chrobry I”, miał ruszyć na... za chwilę powiem, miał zaryglować od prawej strony. Myśmy mieli przez ulicę Bielańską przebiec na drugą stronę i tam, atakując Niemców, dostać się na plac Bankowy i w stronę Śródmieścia. Śródmieście miało atakować. Na placu Bankowym został wysadzony desant zbyt wcześnie, musiał wracać. Major „Sosna” miał dać znak o wykonaniu swojego zadania czerwoną rakietą, ale czerwona rakieta nie pojawiała się. Denerwowaliśmy się, że wreszcie nastanie świt i nas wystrzelają jak kaczki. Tłomackie to było, które miał zaryglować major „Sosna”. Kolejność oddziałów była wyznaczona. Wreszcie nadeszło chyba wpół do czwartej i rozkaz ataku.
Pierwszy uderzył kapitan „Trzaska” na czele „Wigier” z lewej strony, później oddziały „Zośki”. Kapitan „Jan” zażyczył sobie mieć przy sobie naszą sekcję lkm-u, żeby go osłaniała. Później przyszła kolej na nas. Jak spojrzało się na jezdnię ulicy Bielańskiej, to była cała w ogniu. Niemcy strzelali amunicją świetlną i patrząc na ten ogień, wydawało się, że to jest niemożliwe, żeby go przeskoczyć. Moment bardzo krótki wahania i skok na drugą stronę. Udało się. Wpadliśmy w krzyżowy ogień niemiecki. Na naszym odcinku nic nie dało się posunąć. Wstawaliśmy, atakowaliśmy, rzucaliśmy granaty, strzelaliśmy w pozycje niemieckie, które były przed nami. Niestety, Niemcy wystrzeliwali rakiety, widzieli nas, myśmy ich nie widzieli, ponieważ byli w gruzach. A więc granaty, granatniki; wstawaliśmy, atakowaliśmy, znowu przygwożdżeni ogniem. Wreszcie skończyła się amunicja. Oddziały zaczęły wracać, a więc i my wróciliśmy. Okazało się, że były bardzo wielkie straty. Zginął major „Jan” razem z naszą sekcją lkm-u całą i jeszcze naszych kilku żołnierzy było zaginionych. Wszystkie oddziały miały bardzo duże straty. Wszyscy byli zmęczeni, głodni, bo i głodno zaczęło być na Starym Mieście, a na pozycje trzeba było iść.
W następny dzień po tym ataku, około piętnastej, wysłano mnie na ulicę Kościelną, żeby zasilić obronę tej ulicy. Znowu kilku chłopaków, trochę broni, granatów. Szedłem z nimi przez rynek Nowego Miasta. Gdy byłem w pobliżu kościoła sakramentek, nadleciały samoloty. Wpadliśmy do kościoła sakramentek i natychmiast krzyknąłem do chłopaków: „Na drugą stronę! Skok na drugą stronę!”. Skoczyliśmy na drugą stronę. Wlecieliśmy do jakiegoś murowanego baraku. Rozległ się przeraźliwy huk spadających kolejno bomb. Oczywiście, tak jak zwykle, trudności oddechowe i gdy nalot się skończył, kurz opadł, wyszliśmy na zewnątrz. Kościół sakramentek leżał w gruzach. Wielkie bloki tych murów pokryły zupełnie ludzi. Jak się później dowiedziałem, zginęło tysiąc ludzi! Czuło się prawie jeszcze ich oddech, kiedyśmy wskoczyli do kościoła. A więc tysiąc ludzi zginęło. Myśmy ocaleli w baraku, który trząsł się, podskakiwał, kiedy leciały bomby. Dookoła krzyk, bieganina, usiłowanie odwalenia gruzów, jęki, płacze i tak dalej.
Ale myśmy musieli iść dalej. Ruszyliśmy w stronę ulicy Kościelnej i film mi się urwał. Nie wiedziałem, co się działo przez prawie dwanaście godzin; nie miałem pojęcia i nigdy pamięć mi nie wróciła z tych dwunastu godzin. Ranny nie byłem, ale musiałem przejść porządny wstrząs mózgu, więc coś musiało zajść. Znalazłem się... to było gdzieś koło piętnastej, a ja w nocy, bliżej rana, znalazłem się na placu Krasińskich. Dookoła palące się domy, gruzy, pełno gruzu, stanowiska niemieckie były gdzieś blisko, bo ostrzeliwany był plac Krasińskich. Wiedziałem, gdzie jest właz, bośmy wiedzieli, że ma być... Mieliśmy odejść kanałami do Śródmieścia.
- To znaczy, że koledzy pana nieprzytomnego przenieśli na plac Krasińskich?
Nie! To ja sam znalazłem się... odzyskałem przytomność, gdy szedłem w stronę włazu. Nie wiem nawet, czy ktoś ze mną szedł.
- Pan szedł i nagle odzyskał przytomność?
Szedłem. Zobaczyłem, że właz jest obsypany workami z piaskiem, jakiś tunel z worków z piaskiem prowadził do niego. Wejście było z domu sąsiedniego, tam było dowództwo całego Powstania. Okazało się, że już „Zośka” przyszła i nasi przyszli do Śródmieścia. Żandarmeria wpuszczała do kanału. Znalazłem się czołgający do tego kanału. Przede mną jakiś chłopak z „Chrobrego”, który mówił, że po nalocie zginęło tam podobno trzystu żołnierzy ze Zgrupowania „Chrobry I”. Gdy przyszła na mnie kolej, ostatnie spojrzenie na Stare Miasto i klamra po klamrze zszedłem w czeluście kanału. Nieczystości było po kostki. Grupa, która szła ze mną, była nie taka wielka, chyba ze trzydzieści do czterdziestu osób. Był obowiązek zachowania zupełnej ciszy, nie wolno było palić papierosów, zapalać światła i ruszyliśmy naprzód. Prowadziła łączniczka, która ostrzegała przed zbliżaniem się do włazów, które mijaliśmy po drodze. Niektóre włazy były otwarte, byli nieraz tam Niemcy, słyszeliśmy odgłosy ich rozmowy, ale trzeba było tam specjalnie się cicho zachować, ponieważ potrafili rzucać granaty albo strzelać z pistoletów maszynowych – tak że tam obowiązywała jeszcze większa cisza. Kanał był wysoki, ale trzeba było iść z lekko schyloną głową. Trzeba było uważać, żeby się nie pośliznąć, nie przewrócić, bo nieraz były porzucone jakieś rzeczy w kanale. Szliśmy dalej, coraz więcej nieczystości, nawet sięgały nieco powyżej kolan. Musieliśmy wiosłować rękami do tyłu, żeby nie spychać tych nieczystości. Byliśmy już wreszcie pod Nowym Światem. Łączniczka powiedziała, że niedługo będziemy na Wareckiej, gdzie wyjdziemy. Rzeczywiście z dala widzieliśmy jakiś odblask światła. Wreszcie dotarliśmy, klamra po klamrze wyszedłem na ulicę. To był róg Wareckiej i Nowego Świata.
Po tym kanale byłem oszołomiony świeżym powietrzem i słońcem. Otoczyli nas zaraz ludzie, którzy pytali o znajomych, o oddziały, czy walki trwają jeszcze na Starym Mieście. Każdy z nas odpowiedział na pytania jak umiał. Ruszyłem naprzód, dalej byłem oszołomiony słońcem, światłem, drzewami z szeleszczącymi liśćmi. Nie słychać było artylerii, nie słychać było spadających bomb, terkotania karabinów maszynowych. Wydawało mi się, że jestem w raju, ale chochlik złośliwy podpowiedział: „Chwilowo”. Szedłem dalej, ale o Starym Mieście nie dało się zapomnieć. Po drodze spotkałem Irkę Turkowską, kuzynkę Ludwika Owsianego, która, przywitawszy się ze mną, wybuchła płaczem. Zaczęła opowiadać, jak poszli do Powstania, gdzie walczyli. On zginął na barykadzie w pobliżu Arsenału. Miał przestrzeloną klatkę piersiową, ciężki stan, zginął. Postawiła mu krzyżyk jakiś na grobie z rozbitego domu. Pożegnałem się, pocieszałem ją, jak mogłem, ale to nic pomóc nie mogło. Ruszyłem dalej, życie zwyciężało. Po chwili, patrząc na kręcące się dzieci bawiące, na ulicę, przechodniów, trochę o tym zapomniałem. Po drodze w jakimś lokalu „peżetki” wydawały żywność, ale ja tam wejść nie mogłem, bo cuchnąłem, brudny, nieogolony, nie dało rady. A głód dokuczał. Szedłem dalej, mijali mnie koledzy-żołnierze, Powstańcy, ale czyści, ogoleni, pachnący. Raz po raz przy boku mieli jakąś broń, a my zamiast broni mieliśmy zapasy broni, a więc byliśmy w korzystniejszej sytuacji. Ale trzeba było najpierw się wykąpać, wyprać, a jeszcze wcześniej znaleźć swój oddział. Znalazłem go na rogu Zielnej i Chmielnej na pierwszym piętrze w Składzie Mebli i Dywanów pana Skarżyńskiego. Mówili koledzy, że podobno Rydz-Śmigły po powrocie do kraju tam był przez parę dni. Zaplanowane czynności wykonałem, coś zjadłem i położyłem się spać, odsypiać nieprzespane noce. Rano poprosiłem o przepustkę, poszedłem na Wspólną, do rodziców. Marszałkowska była pod ostrzałem, przechodziło się pod barykadą. Skomplikowaną drogą dotarłem do Alei Jerozolimskich. Aleje Jerozolimskie były wówczas również pod ostrzałem, nie było tam barykady chroniącej, ale był rów, którym się przechodziło na drugą stronę. Oczywiście pilnowała żandarmeria polowa przejścia, na czele z majorem „Barrym”. Major „Barry” to był wyjątkowy brutal, znany ze Starego Miasta, wyżywał się na każdym przechodzącym. Mówiono o nim, że taki major jak i biskup, że podoficer przedwojenny żandarmerii o nieustalonym stosunku służbowym – czy to prawa, czy nieprawda, tego nie wiem, ale tak mówiono. Wszyscy się go bali, to był kawał chłopa.
- A czy pan wie, która z aktorek była jego łączniczką?
Nie wiem.
Tak? Ciekawe, co ona o nim mówiła. Ja to mówię tak, jak słyszało się o nim. W każdym razie ja miałem również z nim scysję – nie przepuszczał nikogo z bronią, ale ja przeszedłem z pistoletem. Prędzej bym wyciągnął do niego, niż mu dał pistolet. Wszedłem w przedziwny labirynt, mianowicie poprzebijane piwnice domów tworzyły labirynt. Wszędzie był oznakowany ten labirynt, przejścia, w miejscach koniecznych paliły się świece lub karbidówki, była informacja, informatorzy byli. Byłem pełen podziwu dla cywilnego dowództwa Powstania. Tak dotarłem na ulicę Wspólną 53.
Oczywiście ogrzanie się domem rodzinnym; brat był w Batalionie „Zaremba-Piorun”, który miał swój teren działania w tej okolicy. 3 września, nie wiem dlaczego, byłem w gmachu PKO na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, był nalot wówczas samolotów, [została] zburzona część gmachu. Widocznie każda dzielnica musiała na mojej skórze zostawić ślady, bo i tam wbiło się masę drobnych odłamków metalicznych w powieki i grzbiet nosa. Dobrze, że w powieki, a nie w rogówki, bo byłoby bardzo źle ze wzrokiem.
W ostatnią noc nocowaliśmy w ambasadzie bułgarskiej przy Alejach Ujazdowskich 39. Mieliśmy następnego dnia iść na Czerniaków i powstało pytanie: z czym i z kim iść? Cała obsługa lkm-u zginęła, a więc i przepadł lkm. Ręczny karabin maszynowy miał zamek przestrzelony, stał się złomem. Z sekcji lkm-u kilku zaginionych było, dziewięciu zginęło, trzech odeszło i została nas garstka dwunastu czy czternastu. Ja się doliczyłem, że dwunastu nas zostało, a więc jak tu iść na Czerniaków? Nie mieliśmy amunicji czy jakichś granatów, no ale wiadomo, że iść trzeba. Myśmy od 6 sierpnia, kiedy dowiedzieliśmy się, że Sowieci odstąpili Warszawę, myśmy dobrze wiedzieli, że Powstania nie wygramy, ale walczyć trzeba było dalej. A więc 5 września wyruszyliśmy na Czerniaków.
Szedłem w grupie dowództwa. Skręciliśmy z placu Trzech Krzyży w ulicę Książęcą, na rogu ostrzelali nas Niemcy. Któraś z sanitariuszek miała rozerwany policzek od pocisku, została w Śródmieściu, a myśmy przeszli kawałek dalej ulicą Książęcą, później przekopem pod ulicę Rozbrat i rowem łącznikowym dotarliśmy do ulicy Cecylii Śniegockiej. Gdy przyszliśmy na Czerniaków, działało tam zgrupowanie kapitana „Kryski”. Gdy przyszliśmy, kapitan „Kryska” wycofał się na południe, zostawiając tutaj jakieś niewielkie oddziały. Byliśmy w bardzo złej sytuacji w stosunku do pozycji niemieckich. Niemcy byli na moście i wiadukcie Poniatowskiego, w muzeum, w sejmie, oraz mieli linię bunkrów na Skarpie. Myśmy byli na dole, między ulicami Książęcą i Ludną a Zagórną i Szarą.
Pierwsze dni to były pozycyjne walki, nic wielkiego, a 11 września ruszył szturm niemiecki na Czerniaków. Bombardowanie, silny ostrzał artyleryjski, ostrzał przez tak zwane szafy czy krowy, a więc te moździerze salwowe, i natarcie po natarciu Niemców. 13 września zajęli gazownię, która była w rękach Powiśla, ZUS zajęli i straciliśmy połączenie ze Starym Miastem. 14 września wysadzili parę przęseł mostu Poniatowskiego. Myśmy wtedy mieli bazę na ulicy Okrąg 2, u zbiegu ulicy Okrąg i Wilanowskiej z Czerniakowską.
14 września Niemcy wjechali czołgiem w pobliże naszej bazy do któregoś z domów. Z „Rawiczem”, „Kadetem” i [kimś jeszcze] wzięliśmy paru chłopców, ruszyliśmy na Niemców. Nie mogliśmy ruszyć od strony ulicy, ponieważ stał czołg, więc przedostaliśmy się na tyły tego domu. Zza węgła patrząc, zobaczyliśmy dwóch Niemców, głośno mówiących, gestykulujących – widocznie byli pewni siebie, mając czołg pod bokiem. Odbezpieczyłem, rzuciłem granat do środka. Niemcy padli, ale zaczęli się wysypywać do bramy z mieszkań następni. „Rawicz” pociągnął do nich z pistoletu maszynowego, odpowiedzieli ogniem. Później „Kadet” rzucił następny granat do bramy i za moment wpadliśmy. Gdy wpadliśmy, Niemcy siedzieli już na czołgu, zostawili parę trupów w bramie i na ulicy. Czołg zaczął się cofać w stronę gazowni. Wzięliśmy granaty, zdobytą amunicję, chłopakom kazaliśmy broń zabrać, spenetrowaliśmy ten budynek. Nigdzie Niemców nie było, nie zdołali się jeszcze umocnić. „Rawicz” powiedział, że w południe ma nastąpić atak na ZUS, chcą ZUS odbić. Zaczęliśmy obserwować, nie wychylając się specjalnie, gmach ZUS-u. Okazało się, że nie widać żadnych oznak, żeby tam Niemcy byli. „Rawicz” powiedział: „Wiecie co, skoczymy, spenetrujemy, jaka tam sytuacja jest”. „Kadet” się do tego zapalił, a ja byłem obojętny. „Rawicz” pyta: „A co ty o tym myślisz?”. Powiedziałem mu: „Wiesz, ja myślę, że nas wpuszczą, tylko jak to będzie z powrotem? Przecież Niemcy mają ostrzał wzdłuż ulicy Czerniakowskiej”. Ale mówię: „Pójdę z wami”.
Przebiegliśmy na drugą stronę jezdni. Był tam jakiś rów, czy to był łącznikowy, czy jakieś uliczne roboty tam były, częściowo gruzem zasypane. I tym niewiele osłaniającym rowem pobiegliśmy do ZUS-u. Bez przeszkód dotarliśmy, spenetrowaliśmy kilka pomieszczeń, Niemców nie było. „Wracamy?”. „Wracamy”. Pierwszy skoczył „Rawicz”, drugi „Kadet”, ja na końcu. Przelecieliśmy kilkanaście metrów i zaczęło się. Ogień karabinów maszynowych za naszymi plecami rozszalał się. W pewnym momencie „Kadet” padł, a ja za nim. Miałem głowę przy jego udzie. „Kadet” już nie żył, ale w jego ciało bili seria po serii. Nie wiadomo, co robić. Zostanę tu – to mnie trafią. Skoczę, to muszę przeskoczyć przez „Kadeta” – też trafią. To taka kalkulacja sekundowa, krótsza może nawet – wtedy się myśli błyskawicznie. Skoczyłem na równe nogi, przeskoczyłem „Kadeta” i przygwożdżony zostałem ogniem karabinu maszynowego. Dalej już ni to czołgałem się, ni skakałem, cały się poobijałem. Dotarłem wreszcie za latarnię zwaloną, zza której widziałem, że rusza się „Rawicz”. Dotarłem do niego, zobaczyłem, że jest ciężko ranny. Miał przestrzelone prawe płuco, prawe biodro, ramię prawe. Pytam: „Jak się czujesz?”. Mówi mi: „Nienajgorzej”. Powiedziałem mu: „Trochę nagarnę gruzu tu przed głowę, bo tu jestem niezasłonięty, i zajmę się tobą”. Gdy to zrobiłem, zabandażowałem opatrunkiem osobistym prawe ramię, ponieważ krwawiło. Więcej nic mu nie mogłem pomóc. „Rawicz” pyta: „Jak się stąd wydostaniemy?”. Ja mu powiedziałem: „O to ja już zadbam. Jak będzie odpowiednia chwila, pomogę ci wskoczyć na jezdnię i przybiegniemy do bramy, a tam już są nasi”. Ale to nie tak szybko było. Niemcy strzelali dalej, a później zaczął sunąć do nas czołg, zapewne ten, co był przedtem już. Co było robić? Pistolet maszynowy „Rawicza” przestrzelony, mój uszkodzony, rękaw prawy poprzestrzelany. Ale miałem dwa granaty. Jak czołg się zbliżył na odpowiednią odległość, rzuciłem jeden, a później drugi granat pod gąsienicę czołgu. O dziwo, zaczął się cofać. Granaty mu niewiele mogły zaszkodzić, ale czołg się zaczął cofać. Nasza wygrana – myślę sobie. Ale nic podobnego, bo jak czołg się cofnął, to zaczęli strzelać z granatnika. W pewnym momencie poczułem ból w lewej nodze, ale mogłem tą nogą ruszać. Gdy jeden z granatów padł na środek jezdni, trochę się zakurzyło, powiedziałem: „Skaczemy!”. Pomogłem wyskoczyć „Rawiczowi” na jezdnię, przybiegliśmy do bramy, a tam już czekali chłopcy z noszami. Położył się „Rawicz” na noszach, powiedziałem mu: „Trzymaj się, odwiedzę cię”. „Będę czekał. Trzymaj się”. Chłopcy podjęli nosze i poszli do szpitala „Broma”, a ja się powlokłem z tą bolącą nogą też do naszej bazy.
Nie. Za chwilę będzie o tym. Powlokłem się. Gdy wszedłem na podwórze Okrąg 2, akurat był pogrzeb naszego „Zaremby” Janusza Suchorzewskiego – on był ranny w brzuch, był operowany przez „Broma”, ale nie przeżył. Dziwiłem się, że na tym cmentarzyku jeszcze jest miejsce do pochowania jego. Zmówiłem „Wieczne odpoczywanie” za niego i za „Kadeta” i poszedłem na punkt opatrunkowy. Okazało się, że nie jest tak źle. Noga jest posiekana drobnymi odłamkami, ale nic takiego znowu poważnego nie było. A więc znowu mnie zaopatrzyli i poszedłem na kwaterę.
To było 14 września. 15 września wylądował na naszym brzegu patrol rozpoznawczy z armii kościuszkowskiej. „Radosław” wysłał oficera z tym powracającym zwiadem, żądając ostrzału artylerii i wysadzenia oddziału wojsk. 16 września wylądowali „berlingowcy”. Byli świetnie uzbrojeni, ponieważ mieli czternaście ciężkich karabinów maszynowych, szesnaście rusznic przeciwpancernych i mieli jeszcze jakieś granatniki. Jak na nasze warunki, gdzie się kończyła amunicja, granaty, to świetnie byli uzbrojeni, ale to już nie mogło absolutnie zmienić sytuacji. Niemcy ciągle nacierali. „Berlingowcy” nie znali walk ulicznych, wielu z nich ginęło, było rannych. Wreszcie 16 września ruszyła nawała niemiecka na Okrąg 2. Bombardowanie, „goliaty”, artyleria biły znowu w Okrąg 2, który zaczął się walić. Trzeba było wycofywać się dalej na Wilanowską. 16 września uderzył czołg w Okrąg 2 – tam był szpital „Broma” – i wtedy zginął „Rawicz”, porucznik Eugeniusz Romański. Niestety nie zdążyłem. Wycofaliśmy się na Wilanowską. W tym czasie w walkach już zginął i „Kadet”, i „Zaremba” Janusz Suchorzewski, „Pisklę” – Ziemski (nie pamiętam w tej chwili, jak mu było na imię), „Słuczak” i „Andrzej” drugi. Myśmy już nie mieli właściwie czym walczyć, ponieważ – to był chyba 18 września – nie mieliśmy już amunicji, mieliśmy po dwa pociski, które zostawiało się na wszelki wypadek. Niemcy napierali, dom po domu zdobywali. „Radosław” prosił o dalsze lądowania wojsk zza Wisły, ale odmówiono. Dostał wiadomość, że dalszego lądowania nie będzie. W tymże żądaniu ostrzegł, że będzie bronił przyczółka tylko przez dwadzieścia cztery godziny, a więc do wieczora 19 września. Wieczorem 19 września zebrał żołnierzy, których się dało, swoich, obcych, i wszedł do kanału na rogu Solca i Zagórnej i odszedł z nimi na Mokotów.
- A pan dlaczego nie wszedł? Czy wszedł?
Przecież część trzeba zostawić na stracenie [śmiech]. Ktoś musi dalej walczyć. To znaczy myśmy nie mieli już właściwie czym walczyć, ale – bo ja wiem, trudno powiedzieć, dlaczego mnie to nie ogarnęło. „Halinka” wszedł i też żadnego z nas nie zabrał. Odeszli na Mokotów. Oczywiście myśmy nie mieli żadnej pretensji, „Radosław” ostrzegał, że będzie bronił odcinka dwadzieścia cztery godziny, a myśmy zostali niedobitki na stracenie. Oddziały armii kościuszkowskiej ciągle obiecywały przeprawę dla ewakuacji rannych i wszystkich, którzy walczą, bo tam już nie było co dalej robić w Czerniakowie. Odwlekali z godziny na godzinę przyjazd tych pontonów. Nie wiadomo było, co robić. Wielu żołnierzy, którzy byli lekko ranni, nie mieli czym walczyć, siedziało na podtopionym statku wiślanym „Bajka”, pełno było tam trupów. Czekali na te pontony, które miały ich ewakuować, ale nic nie nadchodziło. Ludzie próbowali na jakimś kajaku rozbitym, na jakiejś desce, wreszcie wpław przepłynąć Wisłę. I niektórzy tak zrobili. Taki „Władek”, który był właściwie w kompanii „Topolnicki”, nie u nas, ten zbrojmistrz, przepłynął Wisłę, a tam go zamknęli w jakimś chlewiku i gdyby nie uciekł, to nie wiadomo, co z nim byłoby.
Ano zaraz powiem, co zrobiłem. Była sytuacja taka, że zostały trzy domy: Wilanowska 5, Wilanowska 1 i Solec 53. Na Wilanowskiej 5 byli „berlingowcy”, tam były resztki naszych, którzy nie mieli już czym walczyć. Wilanowska 1 to byli „zośkowcy” razem z „berlingowcami”, mieli jeszcze amunicję i mieli czym jeszcze strzelać, przynajmniej krótkimi seriami. A na Solec 53 był z „Kryski” razem z „berlingowcami” kapitan „Szumski”. Ja byłem na Wilanowskiej 5.
To było 21 września. Chciałem wyjść na Wilanowską 1 [zobaczyć], co się tam dzieje. Poszedłem przez piwnicę, poczułem zapach jakiejś gotowanej strawy. Myśmy głodowali dosłownie, głód był od siedmiu dni. W Batalionie „Zośka” wydawano dziennie pół suchara i kilka łyżek gotowanej kawy z kotła. Reszta, nieobjęta dobrodziejstwem „zośkowym”, piła wodę z Wisły, a jeżeli coś znalazła, to zjadła. Był kompletny głód. My byliśmy nie tylko zmęczeni, ale głodni i odwodnieni. Zaszedłem na Wilanowską 1 i poczułem zapach gotującej się strawy. Za węchem poszedłem, zapukałem, pytam się, czy można dostać trochę zupy, bo na to wyglądało, że to gotowali. Usłyszałem odpowiedź: „Zupa tylko dla »zośkowców«”. No to podziękowałem, nie zniżyłem się do proszenia, i wyszedłem. Poszedłem na piętro, gdzie stały karabiny maszynowe, broniły przed nacierającymi Niemcami. Sam nie miałem czym [walczyć], ale podszedłem do jednego stanowiska, pytałem się, czy by kogoś nie zmienić. Usłyszałem krótką odpowiedź: „Gówno!”. Ludzie jak w transie, wszystko walczyło i wszystko prawie półprzytomne walczyło – zmęczeni, głodni, niewyspani i tak dalej. Nie było tam co robić, bo nie było czym walczyć. Zszedłem na dół do piwnicy, zmęczony, chciałem chwilę się zdrzemnąć. Usiadłem, ale zimno nie dawało spokoju – to przecież jest koniec września i zimne są szczególnie noce. Usiadłem, nie mogłem zasnąć. Obok leżał jakiś niemiecki jeden i drugi trup. Ściągnąłem z jednego kurtkę, nakryłem się, zrobiło mi się cieplej. Ale jak poczułem ciepło, poczułem odór trupi, nieznośny. Wyrzuciłem kurtkę. Za chwilę wpadł jakiś chłopak, mówi że „berlingowcy” chcą się poddać, szykują białe flagi do poddania się.
Poszedłem do kapitana „Jerzego”, który tam był na Wilanowskiej 1 i powiedziałem mu o tym, co usłyszałem – że „berlingowcy” chcą się poddać. Poszeptał z majorem Łatyszonkiem – dowódcą „berlingowców”, który przyjechał z nimi. Poszeptali coś i kapitan „Jerzy” dał mi rozkaz, że mam iść, zaprowadzić tam porządek. Byłem zdziwiony, czemu sam Łatyszonek nie idzie do swoich żołnierzy, no ale rozkaz jest rozkazem. Poszedłem na Wilanowską 1. Rzeczywiście, tam jakiś taki niepokój się dało odczuć wśród żołnierzy. Poszedłem do kapitana „Topolnickiego” – dowódcy kompanii „Topolnicki” – który w międzyczasie doznał postrzałowego złamania prawego uda. Leżał w piwnicy. Powiedziałem mu, że jeżeli transport będzie, to go zabierzemy, a sami nie odpłyniemy. Powiedział: „Mam te dwa naboje na wszelki wypadek” – wiadomo, do czego one służą. Kazałem zwołać oficerów „berlingowców”. Przyszli, i powiedziałem im, że niepokój jest wśród żołnierzy, czy oni nie chcą się poddać i tak dalej. Kazałem im iść i zaprowadzić porządek. Poszli. Ja byłem w tym czasie w piwnicy, gdzie była stacja nadawcza – nadawano namiary dla artylerii zza Wisły, która ostrzeliwała niemieckie pozycje. Akurat baterie wysiadły i skończyło się szczęście. A Niemcy bili ze wszystkich stron czym mogli, „goliaty” między innymi biły.
Byłem tam nie tak długo, wydawało mi się, że jest lepiej, i poszedłem na Wilanowską 1. Tu nie miałem co robić już. Poszedłem tam, usiadłem w piwnicy, po pewnym czasie przyleciało dwóch chłopaków, którzy wybiegli jakimiś dziurami w budynku i powiedzieli, że „berlingowcy” się poddali. To była noc. Przyszedł do mnie... spotkaliśmy się z „Mirkiem”. „Mirek” to Florian Grąbczewski, który cały czas miał ten rkm i zastanawialiśmy się, co robić dalej. Nie przysyłają pontonów do ewakuacji, z godziny na godzinę przesuwają termin. Myśmy już dosyć się nabiegali nad Wisłę, nałykaliśmy się mętnej wody z trupami w Wiśle; przeprawić się – jak? „Mirek” jest ranny w łokieć, ja mam tę nogę do chrzanu, jesteśmy siedem dni na głodówce i bez picia, wpław nie da rady przepłynąć. Nie mamy amunicji, granatów, więc się nie przebijemy do Śródmieścia. Sytuacja bez wyjścia. Przecież byłoby głupotą dać się zabić, nie walcząc – a nie było czym. Źle jest, jeśli żołnierz walczy zmęczony. Bardzo źle, gdy do tego głodny. A tragicznie to wtedy, kiedy nie ma czym walczyć. Co robić? A głowę trzeba wynieść, bo walka z Niemcami się nie skończyła. Koniec Powstania to jeszcze nie koniec walki z Niemcami, a więc trzeba wynieść głowę. Nie było innego wyjścia, tylko uradziliśmy, że wyjdziemy z ludnością cywilną. Co będzie, to będzie – to też nie jest pewne i zabezpieczenie jakieś, ale innej drogi nie ma. Czekać dalej na te pontony też nie ma sensu; tam leżało już dosyć trupów na brzegu Wisły.
O godzinie dziewiątej rano przyszła delegacja, prosząc o zawieszenie broni. Kapitan „Jerzy” zgodził się, miała wyjść ludność cywilna i ranni. Wyrzuciłem hełm, pistolet, było to z trudem, miałem cywilne spodnie – po zranieniu już tych wojskowych nie miałem – wyrzuciłem je na cholewy saperek, kurtkę munduru wyrzuciłem, to samo zrobił „Mirek” i wyszliśmy wmieszani w ludność cywilną. Niemcy nas pognali na znajdujące się obok zakłady „Społem”. Niemcy rzucili się do rabowania. „Ręce do góry!” i zaczęli obszukiwać. Ja, chcąc zachować zegarek, widząc, co się dzieje, zapiąłem bransoletkę zegarka na ramieniu pod swetrem. Wszystko było dobrze, póki trzymałem ręce do góry, a on mnie obrabiał. Ale gdy opuszczałem – wiadomo, że jak się zgina rękę, mięsień się napina – zegarek spadł na nadgarstek, a ów, który już mi dotychczas zdążył ukraść portfel, błyskawicznie zdjął zegarek i wsadził do kieszeni. Portfel zabrali, ale najgorsze, że tam była prawdziwa kenkarta na moje nazwisko i legitymacja powstańcza. Gdyby ktoś tam zajrzał, to bym nie miał żadnych szans. Poobrabiali nas, pełno było zabitych cywilów, żołnierzy Armii Krajowej, czyli powstańców, niektórzy wisieli. Niemcy stawiali nas pod ścianą, repetowali broń, jak mogli, tak się z nami obchodzili. Wreszcie stworzyli kolumnę z nas wszystkich, ustawili i pognali w stronę alei Szucha pod górę. Wyrwał mnie jakiś Niemiec do niesienia noszy. Ciężki mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, a tu sił nie było do tego. A Niemiec straszył każdego, że go rąbnie, jak nie będzie niósł tych noszy. Z tyłu szedłem po lewej stronie i te nosze dźwigałem – ratowało to, że były dość częste postoje. Jeden z tych postojów wypadł w miejscu, gdzie przez płot na Agrykoli wisiał hydrant z lejącą się wodą. Wszyscy rzucili się do picia tej wody, nikomu nie przeszkadzało, że śmierdzi benzyną. Piliśmy i piliśmy, póki Niemiec nie wrzasnął, żeby wrócić do kolumny. Wydawało mi się, że po tym napiciu się wody jest człowiek trochę mocniejszy. Doszliśmy do alei Szucha, na jej początku tam było kasyno gry niemieckie, nas zatrzymano. Obok był zbiornik przeciwpożarowy z pływającymi trupami. Kto się nie napił z hydrantu, to pił teraz tutaj wodę z tego zbiornika. Można było usiąść na ulicy, na chodniku. Gestapowcy biegali i wybierali swoje ofiary. Kogo wybrali, to wiadomo, że zgarniali na aleję Szucha, a co z nimi dalej, to nikt nie wie. Wreszcie stworzono kolumnę, pognano nas na Dworzec Zachodni.
Wsadzili nas do pociągu elektrycznego. Drzwi pociągu elektrycznego były otwierane ręcznie. Znalazłem się blisko tych drzwi i tam zobaczyłem kolegę, Zygmunta Laubego, który mówi, że przeszedł do innego oddziału. Porozumiałem się z nim, że jak pociąg zwolni biegu, to skaczemy. Oczywiście wszyscy nadstawili uszu i chcieli też skakać. Jak pociąg zwolnił, Zygmunt, który stał blisko pierwszy przy drzwiach, skoczył w kartoflisko, a reszta bała się skoczyć. A mnie zatarasowali wyjście. Niemcy zaczęli strzelać do Zygmunta i dlatego się bali skakać. A ten Zygmunt, nie trafili go – przeżył.
Zawieźli nas do obozu przejściowego w Pruszkowie. Wylądowałem na jakiejś hali (nie pamiętam numeru) i szybko mnie stamtąd przerzucili do innej hali – tych hal było kilka. Wylądowałem w tej hali na jakimś betonie. Ludzie byli różni: młodzi, podejrzani o AK, ranni, starzy, dzieci nie widać było tam. Na drugi dzień zobaczyłem dziewczynę z opaską Czerwonego Krzyża. Podszedłem do niej, żeby mnie jakoś wyciągnęła z tego. Była to dziewczyna o nazwisku Majewska, była córką przedwojennego producenta ołówków w Pruszkowie. Obiecała, że następnego dnia mnie stamtąd wyprowadzi. Ale następny dzień okazał się inny niż w planie. Rano wpadli Niemcy z dzikimi wrzaskami, bili, kopali, wyrzucali ludzi na zewnątrz. Nie wiem, co ich tak rozwścieczyło, w każdym razie tego dnia ani następnego nie wyszedłem, ale co tu robić? Stali gestapowcy przed wyjściem, na zewnątrz, koło wyjścia i kierowali ludzi na lewo i na prawo. Już nie pamiętam, w którą stronę młodych i zdolnych do pracy, a w którą stronę tych starych, niedołężnych. W ostatniej chwili, nie wiedząc co zrobić, złapałem dwie staruszki pod ręce, które szły przede mną, rozdzieliłem je ku – chwilowemu tylko – ich zdziwieniu, skurczyłem się, pochyliłem się i przeszedłem. Niemcy, patrząc na mnie, nie zastanawiali się chwili, nie mieli wątpliwości, że to też stary człowiek – to dowodziło, jak mogłem wyglądać. Do tego wszystkiego przecież nieogolony, brudny, ja nawet grzebienia nie miałem, kawałka mydła, żeby się umyć, nic kompletnie.
- A z tych osiemnastu osób z pana plutonu, które poszły do Powstania 1 sierpnia, ile przeżyło Powstanie?
Z tych – cztery.
Mietek Madejski, „Halinka” i „Florek”, czyli Grąbczewski – tych czterech. Poza tym przeżył „Nes”, którego wysłałem wtedy, gdy te czołgi nadjechały. Wyratowała go jakaś pani z córkami. Już nie pamiętam, jak to było, w każdym razie przeżył Powstanie. Spotkałem go po Powstaniu przypadkowo pod Krakowem, ale później już się nie zgłosił. Prawdopodobnie nie przeżył operacji złamanego uda, bo inaczej by się zgłosił do środowiska.
- A pani Ula? Ona też była w „Brodzie 53”.
Tak, ale ona była w innym oddziale.
- A pamięta ją pan z okresu Powstania?
Nie. Tam było tyle zdarzeń, tyle zawirowań i tak dalej, że nie wszystkich się pamięta.
- A gdzie doczekał się pan końca wojny?
Końca wojny doczekałem się... To znaczy wejścia Sowietów raczej – o to chodzi?
Byłem wtedy w Kielcach i walki były. Tak jak zwykle, Sowieci nie kryli się, żadnych zasad nie mieli. Szli po pijanemu, środkiem ulic, dużo ich ginęło, widziałem parę czołgów, których załoga była spalona. Jak tylko dostali się do miasta, to natychmiast szukali alkoholu. Niestety to tak było. Pracowałem przez dwa dni w szpitalu, ponieważ było dużo rannych, a więc było dużo zabiegów, tak że ja tam asystowałem do tych zabiegów.
- Mam ostatnie pytanie. Jak szedł pan do Powstania, miał pan prawie dwadzieścia dwa lata, bo dwadzieścia dwa lata skończył pan 12 sierpnia. Czy jakby pan miał znowu dwadzieścia dwa lata, czy wziąłby pan udział w Powstaniu Warszawskim?
Nawet i teraz.
Kalisz, 7 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama