Roman Trechciński "Wronicz", "Tarnowski"

Archiwum Historii Mówionej

  • Pana imię i nazwisko?


Roman Trechciński.


  • Data i miejsce urodzenia?


13 listopada 1923 roku, Warszawa.


  • Jaki był pana pseudonim podczas powstania?


Miałem kilka pseudonimów. Pierwszy był „Wronicz”, potem miałem drugi jakiś, nie pamiętam już, a potem już ostatni – „Tarnowski”.


  • Stopień i przynależność do oddziału?


Końcowa to był Batalion Łączności w stopniu podporucznika, właściwie podchorążego, bo po skończeniu podchorążówki – czyli to mówiło się wtedy, że to jest podchorąży.


  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?


Chodziłem do szkoły im. Staszica i w zasadzie skończyłem gimnazjum, wtedy czteroklasowe gimnazjum.


  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


Wybuch wojny to były wakacje w górach Świętokrzyskich. No i zaczęła się wojna. Myśmy tam byli. Pierwsze wrażenie miałem takie, że kąpałem się w jeziorze, przyleciały dwa samoloty i zaczęły strzelać. I podpaliły zresztą stogi właściciela majątku, w którym mieszkaliśmy. Tak się to zaczęło.


  • A jaki był pana pierwszy kontakt z Niemcami po wybuchu wojny?


Już po wkroczeniu do Warszawy, to znaczy po zajęciu Warszawy przez Niemców. Pierwsze kontakty na Politechnice. Bo myśmy mieszkali na Politechnice Warszawskiej. Mój ojciec był profesorem Politechniki Warszawskiej. Oddziały niemieckie weszły i zajęły teren Politechniki, ale nie wyrzucały nas, tylko myśmy tam dalej mieszkali. To były pierwsze kontakty, takie przypadkowe zupełnie.


  • Czym się pan zajmował podczas okupacji?


Kilka zajęć. Po pierwsze chodziłem do Liceum Telekomunikacyjnego, takie było Liceum Telekomunikacyjne, pierwsze dwa lata. A potem chodziłem do Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej. Niemcy otworzyli taką Państwową Wyższą Szkołę Techniczną, która miała kształcić inżynierów na poziomie Wawelberga, albo nawet trochę niżej. Faktycznie to była tajna Politechnika i wykładowcy wykładali według kursu Politechniki Warszawskiej przedwojennej. I to były ostatnie dwa lata – to znaczy dwa pierwsze lata to było liceum, dwa ostatnie lata to była Politechnika Warszawska. Ale oprócz tego byłem także zatrudniony w... PZT... Państwowe Zakłady Teletechniczne... nie, to się jakoś inaczej nazywało. Za chwileczkę sobie przypomnimy. Ale to było raczej doraźne zajęcie w czasie, kiedy nie było szkoły. To zajęcie bardzo mi pomagało, dlatego że z tego PZT, Państwowych Zakładów Teletechnicznych, można było dosyć dużo w czasie okupacji kradzionych części radiowych zdobywać. Więc to mi pomagało bardzo w prowadzeniu dalszej działalności. To były studia.
A jeżeli chodzi o zajęcia dochodowe – mniej więcej w półtora roku, może dwa lata, po zakończeniu wojny... To znaczy wojna się nie skończyła, była okupacja... Ale po zakończeniu działań wojennych założyłem sobie taki warsztat radiowy. I to było dosyć dochodowe przedsięwzięcie, produkowałem różne odbiorniki radiowe dla ludzi, czasami ukryte bardzo ciekawie w różnych tam, powiedzmy grzejniczkach do wody, czy w jakichś innych urządzeniach. To trwało też przez jakiś czas, przez mniej więcej półtora roku, a później ten warsztat radiowy został włączony do Batalionu Łączności. A ja rozkazem... Bo ja działałem na początku okupacji w ZWZ, to jest Związku Walki Zbrojnej, i nie miałem nic wspólnego z radiotechniką, tylko byłem karabinowym w Karabinie Maszynowym. To się tak nazywało— Karabin Maszynowy. To była taka mała grupka ludzi, ja byłem tam karabinowym. A później, gdzieś w połowie okupacji, zostałem przeniesiony rozkazem do tego Batalionu Łączności, a mój warsztat radiowy został włączony jako warsztat Batalionu Łączności. Już później ostatnie dwa lata działałem w tym warsztacie, na rzecz AK oczywiście, i na rzecz tego Batalionu Łączności. To była również produkcja różnych odbiorników, takich do słuchania radia Wolna Europa, czy też Londynu — bo się tak mówiło, to „vvv” – takie odgłosy radia londyńskiego. Ale również i reperacja nadajników różnego typu, przeważnie telegraficznych nadajników małej mocy, które służyły do komunikacji, łączności pomiędzy krajem a rządem londyńskim. To była łączność cywilna albo też łączność wojskowa, wojskowe oddziały. Tak to się mniej więcej już do Powstania układało.


  • Jak trafił pan do ZWZ?


To właściwie uczniowie gimnazjum im. Staszica założyli, znaczy stworzyli pierwszą taką organizację związaną z ZWZ. Między innymi szefem tej komórki ZWZ, w której ja brałem udział, to znaczy tego Karabinu, był jeden z moich kolegów, o rok starszy ode mnie, pan Tadeusz Ulankiewicz, który zresztą został zabity w jednej z akcji w czasie okupacji. Właściwie to byli wszyscy koledzy ze Staszica – ci, którzy należeli do mojej grupy, to byli koledzy z gimnazjum im. Staszica.


  • Pamięta pan, gdzie zastał pana wybuch Powstania?


Jak był wybuch Powstania?


  • Tak – to znaczy, gdzie pan był wtedy?


Teoretycznie w Politechnice, ale nasz batalion został przeniesiony i był na placu Małachowskiego… Znaczy ten plac koło poczty, to Małachowskiego się wtedy nazywał chyba, nie pamiętasz? ( pyta żonę).


  • Tam pan walczył?


Łączność akurat nie była przeznaczona do bezpośredniej walki, ale kilka pierwszych dni troszkę sobie postrzelałem z karabinu. To było na rogu Moniuszki i tego placu... jak on się tam nazywa... chyba Małachowskiego…
(żona:) Teraz się nazywa Powstańców.
…teraz tak, ale kiedyś to się jakoś inaczej chyba nazywał. W każdym razie tam po drugiej stronie była poczta niemiecka i tam się odbyły te walki. Ale to było tylko kilka pierwszych dni. A potem dostałem od swojego dowódcy – od pana kapitana Srebrzyńskiego, bo tak się nazywał dowódca – dostałem rozkaz, żeby dołączyć do grupy specjalistów, którzy montowali Błyskawicę. To była radiostacja powstańcza. Mniej więcej tydzień. Tam było z pięć osób, ja byłem jeden z tych takich mniej doświadczonych, bo jeszcze byłem bardzo młody wtedy. Ale w każdym razie stworzyliśmy taką grupę i przez mniej więcej tydzień uruchamialiśmy. Bo to było uruchomienie, bo ta Błyskawica była zbudowana wcześniej, a tylko była w różnych częściach i to wszystko trzeba było razem poskładać i uruchomić. Mniej więcej po tygodniu – czyli razem, biorąc pod uwagę tych kilka pierwszych dni i ten tydzień, to jakieś niecałe dwa tygodnie trwało – Błyskawica ruszyła.
Wtedy dostałem następny rozkaz, żeby przejść do Politechniki Warszawskiej, a tam z kolei była, również rozłożona w częściach, radiostacja, która się nazywała Kalina 2. Ona miała być zastępczą radiostacją, jeżeli Błyskawica zostanie zniszczona. Wobec tego wróciłem do Politechniki, przeszedłem przez Aleje – bo tam było takie przejście, bardzo zresztą akurat trudne, i to się jakoś tam szczęśliwie skończyło. Wylądowałem w Politechnice i tam również z dwoma innymi pomocnikami uruchomiliśmy tę radiostację Kalina 2. Gdzieś koło 16 czy 17 sierpnia Kalina 2 już ruszyła, zaczęła pracować. Połączyliśmy się z Błyskawicą, żeśmy sobie porozmawiali z Błyskawicą: „Dzień dobry. Co u was słychać?”. Taka rozmowa, bo to nie miało żadnego innego znaczenia, tylko tak towarzysko żeśmy sobie porozmawiali.
Wszystko się skończyło błyskawicznie, bo 18 sierpnia nastąpił atak na Politechnikę ze wszystkich stron – od strony Alei Niepodległości, od strony Nowowiejskiej. Niemcy zajęli Politechnikę, właściwie prawie całą. Gmach główny trochę jeszcze się bronił. Musieliśmy się stamtąd wycofać. Przenieśliśmy się – ta część, z którą ja miałem do czynienia, to znaczy łączność akowska, wojskowa – przenieśliśmy się już do Śródmieścia. Tutaj w Śródmieściu, w różnych miejscach – to trudno nawet powiedzieć, bo nie było jednego lokalu, bo czasem coś tam zburzyli, zniszczyli – tutaj zacząłem różne takie prace robić. Między innymi jedna ciekawa praca, którą też zrobiłem jeszcze dla AK, była związana z dwoma zrzuconymi radiotelegrafistami radzieckimi. Oni mieli nawiązać łączność między Armią Krajową a oddziałami radzieckimi. Ale okazało się, że oni mają kwarce – to jest taki element wibrujący, który ustala częstotliwości nadawania – oni mieli te kwarce na bardzo niskie częstotliwości, bo to była nieduża odległość i to była fala bezpośrednia a nie odbita. Takich radiostacji w ogóle nie było. Wobec tego dostałem polecenie, żeby błyskawicznie stworzyć taką radiostację, czyli zbudować na tym, co było dostępne… Żeby po prostu oni mogli pracować na tej radiostacji na bardzo niskich częstotliwościach. I to zostało też zbudowane.
A potem spotkałem pana Stefana Korbońskiego. Właściwie ja spotkałem ich trochę wcześniej: panią Korbońską – Zosię Korbońską i pana Stefana. Ale w tym wypadku spotkaliśmy się i otrzymałem od nich propozycję, żeby przenieść się do łączności cywilnej. Korboński był ostatnim delegatem rządu londyńskiego na Polskę. Ale wtedy nie był delegatem, bo tam był inny – potem aresztowano tamtych, tak że on był już po Powstaniu delegatem. A w czasie okupacji i w czasie Powstania jemu podlegała łączność cywilna. Szefem tej łączności cywilnej był pan Ryszard Pojawski, inżynier, bardzo miły facet. Ja dołączyłem do niego jako jego zastępca. Właściwie drugą część Powstania spędziłem już obsługując radiostacje cywilne należące do pana Stefana Korbońskiego. Przy końcu Powstania został zabity pan Ryszard Pojawski, zresztą w bardzo dramatycznej sytuacji, bo „krowy” go zabiły. Byliśmy razem w „Podwórzu Wojtona” [?]. To był kwartał Emilii Plater... nie, nie Emilii Plater, tylko Krucza, Marszałkowska, Wilcza, Hoża. To tam „Podwórze Wojtona” było. Poszliśmy z nim do takiego punktu usługowego, w którym ładowano akumulatory. Akumulatory były nam potrzebne do tych radiostacji, do utrzymywania łączności. W tym momencie zaryczały „krowy”, gdzieś tak w Parku Ujazdowskim mniej więcej. To głośno ryczy, więc słychać świetnie. No i zaczęły te „krowy” do nas przylatywać. Cała ta chałupa się na nas zawaliła, tam było kilka osób – wszyscy pozostali zginęli natychmiast, a pan Pojawski miał wyrwany bark, to znaczy całą łopatkę miał wyrwaną i kawałek ręki. Zataszczyłem go jakoś do szpitala, ale, niestety, on po dwóch dniach umarł, znaczy to był zbyt duży... Wtedy po jego śmierci automatycznie jak gdyby zostałem przewodniczącym sztabu, jak by to nazwać, może raczej kierownikiem łączności cywilnej u pana Stefana Korbońskiego. I tak się to do końca Powstania mniej więcej odbywało. Natomiast po Powstaniu pan Korboński, jego żona, jeszcze jedna taka szyfrantka, pani Halina Jakimowicz, nasz telegrafista jeden, pan Jan Zwitek, ja – wszyscy razem dostaliśmy lewe papiery, oczywiście różne, i legitymacje RGO. I wyjechaliśmy prawie oficjalnie, bo przy pomocy niemieckiego samochodu, poza teren Powstania. Przenieśliśmy się na linię EKD i dalej działaliśmy w zakresie łączności cywilnej – czyli dalej była łączność pomiędzy Londynem a delegaturą rządu londyńskiego tutaj na terenie Polski.


  • Czy z dużym ryzykiem wiązała się pana służba?


Masę ludzi poginęło przy tej łączności. Mój jeden z poprzednich, tych, którzy się opiekowali techniką, został zabity. Poza tym bardzo trzeba było uważać, dlatego że te samochody pelengacyjne – w czasie okupacji to było bardzo niebezpieczne i potem też. Niemcy mieli samochody pelengacyjne, przy pomocy tych samochodów ustalali mniej więcej, skąd się nadaje. Jeżeli nadawanie odbywało się dosyć często z tego miejsca albo trochę dłużej, bo to czasem bywa dłużej lub krócej, to otaczali ten punkt i aresztowali ludzi. I oczywiście natychmiast obóz albo śmierć. Alternatywy nie było.


  • A czy często zdarzało się panu spotykać z tymi „krowami”?


„Krowy” to ciągle w Śródmieściu były, ciągle! Jeszcze raz też blisko mnie te „krowy” wybuchły. Ale to wrażenie jest fatalne, nieprzyjemne okropnie. To w ogóle widać jak leci taka „krowa”. To jest takie duże bydlę dosyć. Taka spora. I widać jak leci, bo ona wolno leci. Tak, że widać... Na przykład wtedy jak z panem Pojawskim byliśmy tam i te „krowy” przyleciały, to było widać tę pierwszą „krowę”, potem drugą „krowę”. Widać było, jak ta pierwsza „krowa” wpada w dom, w ścianę. Bo tam była taka ślepa ściana jakby, od strony tego „Podwórza Wojtona” – widać było, jak ona wpada do środka. Druga, następna, potem zaczęły wybuchać kolejne i tak ze sześć czy siedem, nie wiem ile ich tam przylatywało, ale tego rzędu... To wszystko wybuchało. To bardzo nieprzyjemne było. Ale jeszcze nieprzyjemniejsze było działo kolejowe. Tylko ono miało jeden wielki plus. Mianowicie jak pierwszy pocisk z działa kolejowego przyleciał i gdzieś wybuchł, to wiadomo było, że następne będą przylatywały w tym samym mniej więcej rejonie. Czyli wystarczyło po pierwszym wybuchu, a ten wybuch był potężny – to już niszczyło kilka domów, takich kamienic normalnych, jak były wtedy w Warszawie. Ale jak pierwsze takie kolejowe działo wybuchło, trzeba było się przenieść o kilometr, czy półtora kilometra gdzie indziej – one tam sobie wybuchały. A potem można było wrócić w inne miejsce. I tylko pierwszy był niebezpieczny.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjaciela, Niemców, ewentualnie czy spotkał się pan z oddziałami wschodnimi, kolaboracyjnymi? Tymi brygadami RONA...


Jeśli chodzi o atak na Politechnikę Warszawską, to o ile mi wiadomo – ale ja miałem z nimi niewielki kontakt, dlatego że w momencie, kiedy zaczął się ten atak, chciałem pobiec do swojego ojca, który mieszkał przy ulicy Koszykowej 75. To jest od strony Politechniki, ale od strony Koszykowej. A ja byłem w gmachu fizyki, właśnie tam, gdzie miałem ten warsztat. To się w nocy wszystko odbywało. Po drodze spotkałem – no, powiedziałbym… coś w rodzaju szeregu takiej niemieckiej tyraliery. To byli żołnierze SS Ukraine. Oni zresztą później, jak zajęli nasz dom, to znaczy również nasze mieszkanie, to zabili ojca, mojego wuja i jeszcze wszystkie osoby, które tam mieszkały, zostały zabite. Dopiero w kilka lat po wojnie żeśmy znaleźli grób ojca i wujka. Oni zaczęli nawet – bo nie wiem, dlaczego nie strzelali z pistoletów maszynowych, jak zobaczyli – tam były wybuchy, goliaty wybuchały, tak, że na chwilę było jasno, potem ciemno… Jak oni mnie zobaczyli, to zaczęli rzucać granatami. Ja oczywiście czym prędzej do tyłu i uciekłem stamtąd. Już kanałami przeszedłem do gmachu głównego. Więc to był mój taki kontakt bezpośredni z tymi żołnierzami. Ale nie byłem wtedy w ogóle uzbrojony. Bo ja byłem łącznościowiec. W tym wypadku nie miałem przy sobie nic. Potem jeszcze jak chodziłem do małżonki, a małżonka była na Czerniakowie, to brałem ze sobą granaty, żeby mieć jakąś ochronę. Tak, że w czasie Powstania z tą bezpośrednią wojną miałem mało do czynienia, poza pierwszymi dniami – potem zajmowałem się już łącznością.


  • A jak przeprawiał się pan na Czerniaków? Piwnicami, czy...


Nie, przez Plac Trzech Krzyży, normalnie. Tam było przejście, ale to już były ostatnie momenty. Byłem chyba gdzieś w połowie Powstania, a w kilka dni to już zostało odcięte całkowicie. Jeszcze jeden czy dwa dni przyglądałem się z wysokiego budynku tutaj w Śródmieściu domom na Czerniakowie, bo byłem ciekaw, co się tam z małżonką dzieje. Widziałem „krowy”... Nie, przepraszam, nie „krowy”, tylko te pociski kolejowe, te duże działa. One strzelały z okolic gdzieś tak Ursusa, w każdym razie dosyć daleko. Te pociski przelatywały bardzo blisko nad tym domem, na którym sobie siedziałem. Widziałem, jak one sobie leciały, bo to też było widać świetnie, bardzo dobrze było widać. Te pociski leciały i spadały na ten dom, gdzie była moja małżonka. Myślałem, że nie żyje. Ale okazało się, że przeżyli.


  • A jak przyjmowała ludność cywilna walkę, powstańców...


To była świetna okazja, w ogóle to była sama rozkosz. Bo to była pierwsza... To był właściwie pierwszy oddech wolności. To było bardzo ekscytujące, ale oczywiście wydaje mi się, że całe Powstanie i wszystkie te trudności związane z Powstaniem łatwo było zaakceptować, jak się miało 20 lat, czy tam... Ale dla starszych ludzi to było strasznie ciężkie przeżycie, oni nie mogli się z tym pogodzić. Po prostu to było zbyt trudne.


  • Nie było jakiejś pretensji, że po co wywołano...?


Nie, tego nigdy nie zauważyłem. Żadnych pretensji. W każdym razie od strony tych ludzi, z którymi ja miałem do czynienia. To znaczy w zasadzie była to prawie wyłącznie inteligencja jednak, to nie byli ludzie prości. Bo nawet ci telegrafiści, którzy pracowali u nas, byli jednak wykształceni jakoś. To nie były wyższe studia, ale jakieś tam studia czy coś tam mieli. W każdym razie żadnych pretensji do powstańców nikt nie zgłaszał. Ja przynajmniej nie miałem takich sygnałów.


  • Czy spotkał się pan z jakimiś innymi narodowościami walczącymi w Powstaniu?


Może tylko tych dwóch telegrafistów, ale tylko jak im tę radiostację dawałem.


  • A jakiej byli narodowości?


Rosjanie! Autentyczni.


  • Ano tak.


To tylko tych i chyba jakiegoś jednego Anglika widziałem przy jakiejś tam okazji, w czasie kiedy akurat byłem w sztabie. Przy okazji jakichś kontaktów akowskich. No i oczywiście jeńców niemieckich. Tam trochę ich było, nie tak dużo, ale trochę ich było...


  • A jak wyglądały pana... Jak pan dzielił czas... Jako łącznik miał pan dużo wolnego czasu?


Ale ja się zajmowałem łącznością, a nie byłem łącznikiem.


  • Znaczy tak...


Cały wolny czas poświęcałem albo na studia na tym PWST, albo w Liceum Telekomunikacyjnym. Albo pędziłem ten swój warsztat, ponieważ to była moja własność. Właściwie ten warsztat był zorganizowany na terenie Politechniki w zakładzie mego ojca. Mój ojciec był teletechnikiem; nie był radiotechnikiem, tylko był teletechnikiem, więc właściwie z radiotechniką nie miał nic wspólnego, ale miał cały szereg różnych urządzeń i przyrządów, które pasują do każdej elektryki, do radiotechniki też. Poza tym tam był naprzeciwko zakład profesora Groszkowskiego, z którym zresztą też miałem dużo kontaktów, właśnie z tymże warsztatem, bo on też był z AK i zajmował się tymi sprawami. Miałem kilku pracowników, którzy… Jak opracowałem jakiś prototyp odbiornika czy nadajnika, to oni go wykonywali. Więc ja nie byłem tak bardzo zajęty tym warsztatem. Oczywiście, że to tak normalnie, jak ktoś ma jakieś przedsiębiorstwo własne, to się musi tym trochę zajmować. Ale to nie zajmowało mi dużo czasu, może ćwierć etatu, jeżeli mówić obecnym systemem. Politechnika też nie była bardzo wyczerpująca, tak że czasu miałem dosyć na wszystko, nie było problemu z czasem, czasowych problemów nie miałem.


  • Czy uczestniczył pan w życiu religijnym?


Proszę pana, chyba tylko raczej przeciętnie. To znaczy mogę powiedzieć, że jestem absolutnie przekonany co do istnienia Boga, aczkolwiek to może trochę brzmi dziwnie, ale jestem przekonany. Nawet powiedziałbym, że to jest więcej jak wiara, bo ja nie wierzę, a jestem przekonany, że to jest prawda. Poza tym nie jestem takim bardzo praktykującym, jeżeli chodzi o stronę religijną, zresztą szanuję wszystkie religie, uważam, że religia jest tak powszechna, że prawdopodobnie jest potrzebna ludzkości w ogóle. Bo prawie wszędzie występuje, wszędzie, gdzie jest jakakolwiek organizacja ludzka, występuje religia, odgrywa dużą rolę. Więc niewątpliwie religia jest też potrzebna.


  • Czy miał pan styczność z prasą podziemną podczas Powstania?


Cały czas, przed Powstaniem i podczas Powstania. Cały czas coś do mnie docierało, dostawałem różne opracowania i gazetki przecież. To wszystko było bardzo popularne, tego było bardzo dużo i po prostu nie było nikogo chyba, kto nie miałby styczności z prasą podziemną.


  • Czy to było główne źródło wiedzy?


Największe źródło wiedzy to były jednak wiadomości przez radio. Bardzo dużo można było się dowiedzieć, bo tych wiadomości było dużo. Nawet ta radiostacja, którą myśmy mieli – ona przekazywała informacje z terenu okupacyjnego do Londynu. A potem te wiadomości były transmitowane przez radio dla wszystkich już, którzy mieszkali na terenie okupowanej Polski. Wiadomości więc było dosyć dużo i moim zdaniem dosyć szybko docierały do ludzi. Mój ojciec też był zresztą zajęty, ponieważ znał świetnie bardzo wiele języków. Z kolei miał pseudonim „Roman” – bo on się nazywał Roman Trechciński, tak jak ja – miał pseudonim „Roman” i zajmował się nasłuchem. Sam, bezpośrednio nawet, słuchał bardzo wielu różnych audycji w różnych językach – po niemiecku, po angielsku, po rosyjsku też, po szwedzku, bo znał doskonale szwedzki. Różnym redakcjom, a właściwie związanym z AK i z prasą podziemną, przekazywał wiadomości, które zaczerpnął z radia i potem było to publikowane w formie różnych gazetek czy publikacji. To była bardzo popularna działalność. Dosyć szeroka działalność okupacyjna była związana z prasą podziemną.


  • A jak pan odbierał pomocy ze strony aliantów i Rosjan?


Kiedy był ten nalot — taki tysiąca samolotów, to wszyscy myśleliśmy, że to już koniec. Potworna ilość tych samolotów przyleciała. Natomiast jeśli chodzi o Ruskich, to było wiadomo, że oni nie pomogą. Tutaj pan Stefan Korboński, który miał bezpośredni kontakt z delegaturą rządu mówił, że na to nie ma co liczyć. Poza tym nie pozwolili przecież lądować samolotom amerykańskim na tych lotniskach bliskich. A jeżeli chodzi o zrzuty, to ja pamiętam doskonale, jak przez pół nocy albo i całą noc latał taki kukuruźnik nad Warszawą. To taki samolocik, który się nazywał kukuruźnik. I jak już polatał, polatał, już miał odlatywać, to w końcu zrzucał jeden worek zgniłych sucharów. To taka była pomoc. Żołnierze, którzy stali całą noc i czekali, bo to na takim placyku się odbywało – palili światła, żeby było wiadomo, gdzie trzeba zrzucić to niby umówione zaopatrzenie dla Warszawy – oni tam całą noc siedzieli… i w końcu ten jeden czy dwa worki sucharów zrzucili i polecieli. Tak to się odbywało.


  • A zrzuty brytyjskie albo amerykańskie?


One w większości trafiły jednak do Niemców, w większości. Bo te zrzuty były bardzo nieprecyzyjne. Teren Powstania wtedy był bardzo ograniczony, Niemcy byli naokoło, a te samoloty jak leciały, to one leciały taką wielką... To znaczy nie było żadnego wybierania. Leciała ława samolotów i w pewnym momencie zrzucali to, co mieli zrzucić. A te samoloty były rozciągnięte w dużym zasięgu, tak, że większa część zrzutów poleciała do Niemców. Szczególnie broni.


  • Jakie było pana najgorsze wspomnienie z Powstania?


To ten Pojawski. Jak go „krowy” zabiły, to było straszne.


  • A najlepsze?


Najmilsze, to były chyba te samoloty amerykańskie, jak leciały. One dawały nadzieję. No i pierwsze dni Powstania — to było bardzo interesujące. Nareszcie wolność!


  • Co najbardziej się utrwaliło w pana pamięci – że jak pan myśli o Powstaniu, właśnie to się panu przypomina?


Te wszystkie zdarzenia, o których w tej chwili mówię. Atak na Politechnikę, to było przeżycie ogromne. To przecież był bezpośredni atak, ogromna nawała ognia. Spotkanie z tymi Niemcami, potem przejście kanałami, bo to trzeba było kanałami przechodzić do gmachu głównego z tego środkowego. To było przeżycie ogromne. Zresztą, to wszystko się tak szybko odbyło, że nawet moja legitymacja akowska została w tym gmachu i potem się okazało, że jakiegoś szpiega Niemcy wysłali z moją legitymacją, tak że mnie kiedyś służba porządkowa wezwała, ale ja już miałem nową legitymację, swoją, odnowioną po tym. Ale powiedzieli mi, że mają takiego Niemca. Znaczy nie wiedzieli, że to Niemiec, ale w każdym razie był z legitymacją moją i obudził podejrzenia. No i ja powiedziałem, że to legitymacja moja oczywiście, która została w Politechnice i oni ją wykorzystali do podesłania jakiegoś szpiega na teren Powstania.


  • Czy przeczuwał pan koniec Powstania?


Początkowo byłem raczej dobrej myśli, ale już od połowy, to znaczy od miesiąca, półtora już wiadomo było, że to się musi skończyć.


  • Nie zaskoczyło to pana?


Nie było żadnej rady na to.


  • Mówił pan, że został wywieziony z Warszawy, czyli nie poszedł pan do niewoli w ogóle?

Nie! Myśmy w ogóle nie poszli do niewoli. Cała ta grupa Stefana Korbońskiego: jego żona i – tak jak już mówiłem – telegrafista (ten jeden, bo jeden telegrafista nam przy końcu powstania został), pan Jan Zwitek, i ja – myśmy pojechali samochodem do Pruszkowa, ale wcale nie do obozu, tylko po prostu żeśmy zapłacili temu Niemcowi, żeby nas przewiózł. Mieliśmy opaski RGO, kennkarty na inne nazwiska. Ja się nazywałem nie Trechciński tylko Księżopolski, bo moje nazwisko było spalone. W Pruszkowie, ale nie w obozie, tylko w Pruszkowie nas wypuścili. Ja z tym telegrafistą zatrzymaliśmy się w Komorowie, a pan Stefan Korboński i Zosia przenieśli się i znaleźli lokal w Leśnej Podkowie. I dalej żeśmy tę łączność utrzymywali. Aż do 1 sierpnia 1945 roku, znaczy nawet już po wkroczeniu wojsk radzieckich na tereny poza Wisłę.
W międzyczasie zresztą nam się rozrosła bardzo ta komórka, bo mieliśmy nie jedną, tylko pięć radiostacji. Jedna radiostacja to była ta oparta o pana Jana Zwitka, tego telegrafistę, i ona była w Nowej Wsi koło Komorowa. Druga radiostacja była w Milanówku, też jakiś telegrafista, nie pamiętam jego nazwiska. Trzecia była oparta na telegrafiście, który się nazywał Jan Błaszczyk. Ten Jan Błaszczyk był zrzucony na tereny polskie z Londynu. On miał radiostację, która była nam podległa. Jego radiostacja była ulokowana w Ostrowcu Świętokrzyskim. Jeszcze jedna radiostacja była w Sopocie, tam był też telegrafista, nawet mój kolega. On się nazywał Wolf. Tadeusz Wolf. Jeszcze jedna była na dalekiej Woli, ale poza Warszawą, tak że ona nie była objęta terenem Powstania.
W zasadzie dopiero 1 sierpnia ja i ten telegrafista, myśmy się ujawnili. A ujawniliśmy się dlatego, że pan Stefan Korboński został aresztowany. Po mnie miał przyjechać Mikołajczyk, ale stanęło ostatecznie na tym, że jego wypuścili, no i PSL powstało. Jego wypuścili, nie trzymali go długo w więzieniu i on jak wrócił po tym zatrzymaniu, to powiedział, że mamy wybór: albo możemy się ujawnić, albo możemy się nie ujawniać. Nie ma obowiązku się ujawniać. Ale zarówno ja jak i ten pan Zwitek uważaliśmy, że lepiej się ujawnić i myśmy się we dwójkę ujawnili, tak że myśmy byli dwaj ujawnieni z tych wszystkich, którzy działali w łączności cywilnej. Bo to się nazywało łączność cywilna. No i taki był właśnie koniec tej działalności w momencie... 1 sierpnia 1945 roku.


  • A ujawnienie nie wiązało się z żadnymi represjami ze strony Rosjan?


Ja osobiście to nie odczuwałem represji, ale miałem kłopoty ze znalezieniem posady, z różnymi takimi przykrościami dodatkowymi. Ale później to się jakoś... Znalazłem całkiem w końcu niezłą posadę, bo byłem kierownikiem laboratorium w Polskim Radio, potem w Instytucie Łączności, potem to się wszystko jakoś przyswoiło. Oczywiście nigdy nie byłem uważany za jakiegoś zwolennika tego... że tak powiem, prawie okupacji. Tak nazwijmy. Ale w każdym razie, no... dawali mi żyć. Nawet miałem propozycje objęcia jakichś poważniejszych funkcji, ale, oczywiście, odmawiałem wszystkich poważnych propozycji na poważne funkcje, no bo to się już wiązało ze zbyt dużym ryzykiem. Ta przeszłość akowska dyskredytowała moim zdaniem te stanowiska. One były nieosiągalne. To zbyt duża odpowiedzialność. Już można było trafić do pudła przy byle jakiej okazji. Ale na przykład byłem przedstawicielem w międzynarodowych organizacjach, byłem przedstawicielem Polski i tutaj już mi nie robiono specjalnie trudności. Nawet byłem w komitecie wykonawczym takiej dużej organizacji, ESONE się nazywało, European Standard of Nuclear Electronics, to znaczy europejskie standardy w zakresie elektroniki nuklearnej. Ja wtedy już pracowałem w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku, i jeździłem za granicę, tak że nie miałem tutaj nawet jakichś trudności.


  • Jak pan odbierał Warszawę już po kapitulacji, kiedy zobaczył pan większą część Warszawy?


To była klęska! Pełne zniszczenie. Strasznie to wyglądało. Moim zdaniem to gdzieś tak około 90 procent domów leżało w gruzach.


  • Jak pan się dowiedział, że pana żona przeżyła?


Okazało się… Ja nie wiedziałem, gdzie ona jest po Powstaniu, ale dostałem wiadomość, że u krewnych, a krewny żony — to był stryj żony — był nadleśniczym w lasach spalskich. I jedna pani, chyba Wyczółkowska Alina, taka pół-krewna, przysłała wiadomość. Dowiedziała się skądś przypadkowo, gdzie ja jestem i powiedziała, że prawdopodobnie małżonka jest w tym nadleśnictwie. Wobec tego niewiele myśląc pewnego pięknego poranku wsiadłem w pociąg, prawie cały dzień się tam jechało, daleko. Dojechałem. To było gdzieś tak na początku grudnia i się tam pojawiłem, i żeśmy się tam znowu spotkali, rzeczywiście tam była żona i cała rodzina.


  • A czy czuł pan kiedykolwiek jakąś niechęć, czy nawet nienawiść do Niemców albo Rosjan?


Do Rosjan to nie tak bardzo, dlatego że moja mama była Rosjanka, autentyczna. Wuj był też Rosjanin — ten, którego Niemcy zresztą zabili, właśnie ci Ukraińcy go zabili w czasie Powstania. Mam bardzo dużą rodzinę w Rosji, z którą utrzymuję kontakt. Tak że trudno powiedzieć, żebym ja Rosjan nie lubił.


  • Bardziej do Sowietów...


Ale to jest co innego. Nienawiść do systemu, ja bym powiedział. Niechęć do systemu to była ewidentna sprawa. Natomiast do Rosjan jako takich ja nie mam żadnej nienawiści, bo bym musiał nienawidzić własną mamę i tych swoich krewnych. Aczkolwiek ja się uważam za stuprocentowego Polaka bez żadnych, że tak powiem, nawet części jakiegoś rusycyzmu. Natomiast jeśli chodzi o Niemców to... Długi czas po wojnie miałem bardzo duże opory w stosunku do Niemców, długi czas. Ale kiedy już zacząłem pracować w tej ESONE, kiedy zacząłem jeździć na zebrania, szczególnie międzynarodowe – tam było dosyć dużo Niemców i bardzo wielu Niemców mówiło mi, że oni czują się bardzo źle w towarzystwie Polaków, dlatego że nie mogą się oprzeć poczuciu winy. Ponieważ krzywdy, które naród niemiecki wyrządził Polakom były tak ogromne, że oni po prostu nie mogą sobie z tym poradzić. Tak mi mówili ci Niemcy. Ja myślę, że dosyć dużo; to nie jeden Niemiec, tylko bardzo wielu Niemców. Zresztą to głównie inteligencja – to byli ludzie, którzy pracowali w tych laboratoriach nuklearnych albo w DESy. DESy to była Deutsche Elektrosynchrotron – tak się nazywało. Albo Jülich – to była KFK, Kaliforschunganlage Jülich. Oni mi mówili właśnie… To oni mówili i to nie jeden człowiek. Tak że moim zdaniem, u mnie przynajmniej, ta niechęć do Niemców została jakoś zniwelowana, szczególnie przez postawę tych Niemców, z którymi miałem okoliczność rozmawiać.


  • Spotkał pan może jakiegoś Niemca, który walczył w Warszawie?


Nie, w Warszawie, to nie spotkałem takiego Niemca, żeby był...


  • Czy uważa pan, gdyby miał pan możliwość podjęcia decyzji, gdyby to od pana zależało, to dopuściłby pan ponownie do Powstania?


Osobiście uważam, i mam dosyć ugruntowany pogląd, że tutaj po prostu nie było wyjścia, nie było alternatywy. Ja sam słyszałem wielokrotnie nawoływania radia radzieckiego do tego, żeby zaczynać Powstanie, że oni przyjdą z pomocą, że jest tuż tuż – i tak dalej. Niech pan sobie wyobrazi, że Armia Krajowa, taka duża jednostka, stałaby sobie spokojnie – a Niemcy by szli – i czekała, i czekała, aż Ruscy tu wejdą. To byłby gwałt. Potworny. Poza tym nie można było przewidzieć, że nam jednak nie dostarczą pomocy. I że Rosjanie… Że Stalin zdecyduje, żeby zostawić Powstanie samo sobie i żeby Niemcy to zdławili. Tak, że decyzja, moim zdaniem, była podjęta słusznie, aczkolwiek skutki Powstania były bardzo tragiczne. Ale nikt nie był w stanie przewidzieć na pewno, jak to się wszystko potoczy. To jest przyszłość nieznana. Na wojnie różnie bywa, zawsze pewne ryzyko istnieje. A tutaj, moim zdaniem, to było po prostu uzasadnione, nie było innej możliwości. Powstanie musiało wybuchnąć. Zresztą ja nawet myślę, że wśród moich kolegów – bo ja mówię o kolegach z Armii Krajowej – wszyscy byli przekonani, że Powstanie jest konieczne i że musimy zacząć walczyć w końcu. Takie różne drobne akcje to nie była walka. Faktyczna wojna to było Powstanie, to była rzeczywista wojna.
Warszawa, 17 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow
Roman Trechciński Pseudonim: "Wronicz", "Tarnowski" Stopień: podporucznik Formacja: Delegatura Rządu na Kraj Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter