Zofia Fabry-Garczyńska „Alina”

Archiwum Historii Mówionej

  • Pani Zofia Fabry-Garczyńska, urodzona 3 maja 1911 roku w miejscowości Kłedzko koło Gniezna. Pani Zofia miała pseudonim „Alina”, stopień wojskowy sierżant podchorąży i pracowała w Wydziale Produkcji Dowództwa Łączności Komendy Głównej AK w Warszawie.



  • Co pani robiła przed wojną, przed 1 września 1939 roku?

Do 1939 roku chodziłam do Wyższej Szkoły Muzycznej imienia Chopina, na fortepian, aż do wybuchu wojny.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie rodzinne, czy w rodzinie były jakieś tradycje patriotyczne?

Urodziłam się w Poznańskiem, więc ojciec był na wojnie, mama wychowywała dzieci, właśnie w duchu patriotycznym. Myśmy mieli, pamiętam, śpiewniki polskie, znaliśmy wszystkie pieśni narodowe, potem wiersze różne i tak dalej. I mama dbała o to, żebyśmy mówili tylko po polsku. Od piątego roku życia chodziłam do szkoły niemieckiej, ale to była szkoła dla Polaków, tylko wszystko odbywało się w języku niemieckim. Ja już umiałam czytać i po polsku, i po niemiecku, i pisać po polsku, i po niemiecku, zanim poszłam do tej szkoły. A miałam 5 lat wtedy, bo to już wtedy Niemcy dbali o to, żeby jak najwcześniej do szkoły pójść. Tak że do szkoły powszechnej poszłam od piątego roku życia.

  • I to wszystko było w Poznańskiem?

Tak.

  • A proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch wojny?

W Warszawie.

  • A od kiedy znalazła się pani w Warszawie?

Chyba od… 1930 roku, bo ja tutaj chodziłam do tej szkoły muzycznej. Od 1930 roku.

  • Proszę opowiedzieć jak to było, jak wybuchła wojna. Jak pani zapamiętała ten moment? Wrzesień 1939 roku.

Pamiętam samoloty i o piątej rano był taki wybuch. I to wtedy właśnie wybuchła wojna. A przedtem to się tak zbierało. Wszyscy mówili, że jest takie napięcie duże. Pamiętam, że wróciliśmy z wakacji, bo przecież ja już miałam męża pierwszego, wróciliśmy z wakacji, no i właśnie wtedy wybuchła wojna.

  • Proszę teraz opowiedzieć, jak wyglądało pani życie podczas okupacji? Codzienność. Jak sobie pani radziła?

Ja zarabiałam angielskim, udzielałam lekcji i właściwie utrzymywałam rodzinę w ten sposób. Miałam dużo lekcji prywatnych, tak że zupełnie nieźle sobie radziliśmy. A mój mąż, pamiętam, coś tam z obrazami miał do czynienia. Pamiętam handlował obrazami, czy coś takiego.

  • A gdzie państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy na Ludnej 9, a potem na Królewskiej 30. I właściwie całą okupację to było na Królewskiej 30.

  • Jak pani wspomina takie życie podczas okupacji, co było najtrudniejsze? Takie życie codzienne?

W ogóle, trudne było poruszanie się. Koleżanki moje ze szkoły muzycznej wciągnęły mnie do organizacji, a mój mąż nic o tym nie wiedział, bo chodziło o to, żeby nie wiedział, żeby nikt nie wiedział więcej, prawda, więc ja musiałam oszukiwać, że ja idę na lekcje albo że przychodzą do mnie na lekcje. Jednym słowem tak mi się udawało. Jak przychodzili do mnie z tymi częściami do aparatów, czy z pocztą, to ja mówiłam, że to jest wszystko włączone do mojej działalności tutaj, tak że to albo lekcje, albo tam tego. Jednym słowem udawało mi się aż do wybuchu Powstania.

  • Proszę powiedzieć, kiedy się zetknęła pani po raz pierwszy z konspiracją, kiedy panią te koleżanki wciągnęły? Jak to się zaczęło?

To się zaczęło bardzo wcześnie. Te koleżanki, które już należały [do konspiracji], to były siostrzenice Iłłakiewiczówny. To była jedna moja koleżanka ze szkoły muzycznej, a druga z Akademii Sztuk Pięknych, jej siostra. One należały i jeszcze jedna była – Basia Walicka, już nie wiem, jak ona, z jakiej relacji, ale one chyba wszystkie się znały, no i one mnie wciągnęły i pamiętam, jak przyszedł ksiądz do domu i mnie zaprzysiągł. Ja byłam strasznie wzruszona, dlatego że musiałam jakoś udać, po co ten ksiądz przyszedł. Ale jakoś mi się to udało. Pamiętam, była wtedy u mnie moja kuzynka i mówi: „Ale co ty tutaj opowiadasz takie rzeczy”, bo ona tam coś słyszała, jak ja przysięgałam, że nie zdradzę aż do śmierci i coś tam takiego i szalenie byłam przejęta tym. Od tej pory już byłam właściwie żołnierzem. I potem dostałam przydział do tej komórki łączności, do produkcji i od samego początku, do końca właściwie tam byłam.

  • A ten początek to był 1941 rok, kiedy pani wstąpiła? Proszę opowiedzieć, co działo się między 1941 rokiem a wybuchem Powstania? Jakie były pani zadania?

Byłam łączniczką, przenosiłam pocztę i aparaty (odbiorniki radiowe) w różny sposób. Pamiętam, miałam taki klucz rozkręcany i w tym kluczu była poczta. Potem w dnie torby. Takie normalne torby na zakupy i w tej torbie było podwójne dno i tam też było. Przeróżne były sposoby przenoszenia poczty. Potem pamiętam jakieś, miałam taki tłuczek do tłuczenia kartofli i jego się rozkręcało, a ponieważ prowadziło się dom, to rozkręcało się go i tam w środku była poczta w tym uchwycie. W różnych rzeczach, w różnych przedmiotach codziennego użytku, które nie wzbudzały podejrzeń nosiło się te pocztę i ja od mojego szefa, od tego szefa „Janka”, który prowadził właśnie, on produkował te aparaty. Janek Wojno i jego żona, na Placu Grzybowskim, pamiętam chyba też to było 3 albo… Ja miałam bardzo blisko z tej Królewskiej na plac Grzybowski i stamtąd zabierałam te aparaty i przenosiłam gdzieś do jakiegoś sklepu i tam oddawałam. A przy tym sklepie myśmy mieli, to później się dowiedziałam, że tam była taka piwnica i tam była taka składnica naszych aparatów, tam potem kiedyś nas okradli, ale to jakaś inna organizacja nam wykradła to, wszystko jedno. Jednym słowem, mieliśmy różne schowki, a przy tym ja także chowałam u siebie pod łóżkiem, zanim dostarczyłam. Nie zawsze mogłam dostarczyć wtedy, kiedy chciałam, więc trzymałam u siebie pod łóżkiem, co było zabronione. Ale ja tak miałam to łóżko, że nie było widać. I pamiętam, miałam lampy ze zrzutów takie lampy do nadajników i kiedyś, ponieważ to łóżko miało taką siatkę, to ja zgniotłam te lampy i było straszne nieszczęście, wszyscy się śmiali potem z tego. To było nieszczęście, bo ja zgniotłam te lampy, bo za duża torba tych lamp była. Jednym słowem pod łóżkiem miałam magazyn cały, o którym nikt nie wiedział. Tylko moi szefowie wiedzieli, bo nie było tych punktów, w których można było złożyć te rzeczy.

  • Jak pani chowała te lampy pod łóżkiem to było dosyć ryzykowne, a czy spotykały panią jeszcze inne jakieś niebezpieczne sytuacje właśnie w okresie okupacji, w związku z pani obowiązkami?

Oczywiście, na przykład kiedyś niosłam aparaty do tego sklepu i sklep był zamknięty i teraz – co zrobić? Ja tak chodzę, chodzę, nie miałam obstawy i chodziłam bardzo długo, to było niebezpiecznie i wtedy przyszłam do domu. To też było niebezpiecznie, dlatego że ktoś mógł zauważyć, a to było wtedy, kiedy nasz magazyn okradziono. Ale myśmy tego nie wiedzieli, czy nas okradziono, czy to Niemcy odkryli naszą kryjówkę. I wtedy mnie wyłączyli na jakiś czas w ogóle z naszej działalności, ale nie na długo, o to chodzi, żeby nikogo nie narazić na niebezpieczeństwo, dlatego że wpadki były ciągle. Na przykład nasza szefowa od łączniczek zginęła. W jaki sposób, to my nie wiemy, w każdym razie zginęła. Niemcy ją nakryli. Potem jeszcze taki był „Wiktor”, też jeden z naszych ludzi, też zginął. Tak że ciągle były jakieś wpadki i to było ryzykowne, ale ponieważ myśmy wyglądały tak zwyczajnie, takie dziewuszki, chociaż ja byłam starsza ale wyglądałam bardzo młodo, ale nikt nie podejrzewał. Pamiętam kiedyś niosłam stację nadawczą, ciężką, bardzo ciężką i Niemiec mi pomógł. Ja musiała się zachować bardzo spokojnie, dlatego że on widział, że mi jest bardzo ciężko, on wziął i mi pomógł i nie zainteresował się, co tam jest.

  • Ona była w torbie ta stacja schowana? Jak duża ona była?

Tak, była w torbie. Dosyć ciężka. Ja powiedziałam: „Dziękuję bardzo” - i już poszłam sobie. Weszłam do jakiejś bramy, bo się bałam. Tak że te zagrożenia były ciągle. Albo kiedyś czekałyśmy właśnie na tego „Wiktora” przed Akademią Sztuk Pięknych. Ja z koleżanką. Ona mnie obstawiała. Ja chodziłam [bliżej], ona tam dalej, ale jak się dłużej chodzi, to też można zwrócić uwagę, ale on nie wyszedł. Straszna rzecz. Dlaczego on nie wyszedł? Czy go złapali, czy co – bo tam był jeden z naszych punktów. Potem się okazało, że on wyszedł w ogóle innym wyjściem i tak dalej, ale myśmy były już bardzo podenerwowane. No więc były takie sytuacje. Potem kiedyś idziemy z koleżanką, niesiemy w torbie też bardzo dużo różnych rzeczy podejrzanych i Niemcy tak z karabinami naprzeciwko, na Królewskiej od strony placu Piłsudskiego szli ku nam i pokazują, żeby się usunąć, ale myśmy nie wiedziały, myśmy myślały, że to na nas czy co, ale ponieważ to było blisko mojego domu, ja myślę sobie: „Do domu nie wejdę, żeby nie narazić domu, no to wejdę gdzieś do jakiegoś obcego domu, na jakieś podwórze” - i weszłyśmy na jakieś podwórze i okazuje się, że Niemcy kogoś tam gonili, ale tego myśmy nie wiedziały. Pamiętam, wróciłam do domu, bo to było jakieś ze trzy kamienice odległe od mojego domu na Królewskiej 30 i weszłyśmy do mieszkania, a mój mąż mówi – coś ty taka biała? A ja byłam zupełnie blada. Byłyśmy tak strasznie wstrząśnięte. A poza tym to już była taka normalna rzecz, to już człowiek się oswoił z tym. Miałyśmy takie ostrzeżenie, że będzie jakaś taka czystka. Była taka kawiarnia „Za Kotarą”, kogoś mieli zlikwidować, jakiegoś naszego agenta, no i tak było. Rzeczywiście to było bardzo krwawe. A ja miałam uczennicę, która się nazywała Hibner i tak myślę sobie, czy ta Hibner, ale to by się nie zgadzało wiekiem. I ja jej mówię, żeby ona nie chodziła tam, bo tam będzie niebezpiecznie, a ona mówi: „Dlaczego?”. A właściwie już potem przestała pytać. Okazuje się, że ona brała udział w tym napadzie, z tą naszą organizacją, ona była w organizacji i ona prowadziła, ona była bardzo ważna i potem była ranna w rękę. Długi czas nie przychodziła i potem przyszła, ale nic nie mówiła o tym, że ona była w to wmieszana, tak że ja się dowiedziałam o tym dopiero po wojnie, że ona była w to wmieszana. A ja ją ostrzegałam przed tą akcją, do której ona szła.

  • Proszę opowiedzieć o momencie wybuchu Powstania, gdzie pani była?

Myśmy w ogóle nie wiedzieli, że to Powstanie wybuchnie. Pamiętam, że z moim szefem mieliśmy odprawę dzień przedtem i nikt nam nie mówił, dlatego że nie wiadomo było. Jedni chcieli, inni nie chcieli. Pamiętam, że szef łączności bardzo się bronił, żeby nie robić tego Powstania. Tak że nie wiedzieliśmy i umówiliśmy się na drugi dzień. On mi dał zegarek, żeby się nie spóźnić, o godzinie piątej mamy spotkać się żeby mu pocztę przekazać.

  • Właśnie na 1 sierpnia o godzinie piątej?

Tak. I już myśmy się nie spotkali i w ogóle dopiero po wojnie myśmy się spotkali. Ja z tym zegarkiem zostałam i z tym zegarkiem poszłam do obozu i przywiozłam go.

  • Gdzie pani była, jak zastał panią wybuch Powstania?

Byłam na Królewskiej. I pamiętam jak biegli ludzie. Przez bramę widziałam, że jest jakiś niepokój i myślałam sobie: „Aha, to już”, i czekałam. Potem w nocy przyszła koleżanka, łączniczka Ołdakowska też się nazywała i właśnie nie mogę się dowiedzieć, czy to jest jakaś krewna [dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego], bardzo możliwe. Więc ta Hania Ołdakowska przyszła (bo ona potem była w Kanadzie) i mówi, żebym w nocy poszła na Srebrną, żeby tę stację przenieść do centrum, bo to jest potrzebne i tak dalej. I wtedy się mój mąż dowiedział, że ja jestem [w konspiracji] i wtedy zemdlał, nie można było go [ocucić]... w ogóle był chory na serce i cukrzycę i pamiętam, że ja nie mogłam zostawić go tak. I ona [Hania Ołdakowska] poszła i załatwiła to. A potem ja już się zgłosiłam do Komendy Głównej, ale to [dopiero] za jakieś trzy dni się zgłosiłam. Pamiętam to było w PKO i już [stacja] tam była, tylkośmy się tam zmieniali. Zmienialiśmy się dlatego, że ta stacja była przenoszona ciągle, dlatego że nas Niemcy wytropili i myśmy musieli przenosić się gdzie indziej. Pamiętam, że to było PKO pierwsze dlatego, że w podziemiach był szpital. Dyrektorem tego szpitala był profesor Zaorski, a pamiętam to dlatego, że ja będąc kiedyś, jak nas przenieśli już potem do „Adrii”, miałam jakieś takie złe przeczucia, że coś mi [jest], niedobrze się czułam i ja mówię, pójdę do profesora Zaorskiego, żeby mi coś dał, dlatego że ja się bardzo źle czuję. Poszłam do profesora i w międzyczasie właśnie w „Adrię” rąbnął taki wielki pocisk, niewybuch. Był taki wielki i to był niewypał. Gdyby wypalił to oczywiście tam by w ogóle nic nie było. I ten niewypał utkwił w sali dancingowej. I oczywiście część z naszych biur była zniszczona. Więc ja miałam jakieś takie przeczucie dziwne, że akurat tam poszłam, dostałam czarnej kawy i jak wróciłam, to już było po fakcie.

  • Na czym dokładnie polegała pani służba przy tej stacji?

Tam był tak zwany BIP i myśmy byli od strony technicznej, od strony produkcji. To znaczy był mój szef, szef tej stacji, to byli inżynierowie elektrycy i oni oczywiście obsługiwali stronę techniczną a BIP obsługiwał propagandę. I oczywiście między nami też były takie jakieś starcia, bo oni się uważali za coś lepszego, a myśmy się uważali za ważniejszych. Dlatego że myśmy uważali, że w ogóle bez nas by tego nie było. Tutaj jest ta stacja i tak pamiętam, myśmy mówili: „A mam cię w BIP-ie” - i pamiętam takie różne historie. Mianowicie, nasi chłopcy, którzy wchodzili na dach, bo oni musieli ustawiać te stacje ciągle, bo ciągle była przenoszona, to z PKO potem była przenoszona gdzie indziej, i oni gdzieś tam zdobyli taką skrzynkę czereśnickiego kordiału i ja do tej skrzynki dostałam kluczyk. Była kłódka, miałam tego pilnować, i jak będzie stosowna chwila, to sobie wszyscy popijemy. Po pewnym czasie była taka chwila. Jest skrzynka, ale nic nie ma w skrzynce. No nic, ja to opowiadam już po wojnie, nad Zalewem Koronowskim jesteśmy w takim nadleśnictwie, tam przyjeżdżali zawsze historycy i był między innymi historyk Gieysztor i on był w BIP-ie też, było tam sporo ludzi. Kąpaliśmy się i ja w łodzi jestem z profesorem Gieysztorem i opowiadam tę historię, a on mówi: „Bo to ja wyciągnąłem z tej skrzynki ten kordiał”. Ja mówię: „To ja wrzucę teraz do wody pana”. To są takie zabawne rzeczy z tej całej historii. Jakie to miały potem reperkusje…

  • Proszę opowiedzieć, jak pani przychodziła do Biura Informacji i Propagandy – co dokładnie pani robiła?

Ja zajmowałam się osprzętem. To znaczy tak: posyłali mnie po jakieś części do aparatu, i pamiętam, gdzieś bardzo daleko po jakieś części chodziłam z harcerzem.

  • A czy była pani uzbrojona?

Nie. Harcerze też nie. Myśmy broni nie mieli, znaliśmy hasło i tyle, i trzeba było się tam przedzierać, no i z tej wyprawy nic żeśmy nie przynieśli itd., ale tę wyprawę opisał Malinowski w takiej książce. Ja w ogóle o tym zapomniałam, bo to była wyprawa dosyć daleka i bardzo niebezpieczna i myśmy gdzieś do naszych magazynów i myśmy tych części nie przynieśli, i były takie różne rzeczy więc…

  • A co takiego niebezpiecznego było w tej wyprawie?

Niemcy ostrzeliwali na przykład. Myśmy byli w tym PKO, tam była ta tak zwana PAST-a na Zielnej, ten wysoki budynek. Tam ciągły był obstrzał, ciągle. Tak że tam było bardzo niebezpiecznie. Myśmy oczywiście przedzierali się, jak w Śródmieściu – to tymi piwnicami. W piwnicach były takie dziury w ścianie i myśmy tymi [dziurami przechodzili], na powierzchnię mogliśmy nie wychodzić, ale już jak na placu na przykład, to trzeba było przebiec i już. Na przykład na Marszałkowskiej to też przebiegłam na drugą stronę. Na Zielną miałam iść, pamiętam, to przebiegłam przy barykadzie i tak przykurczona wpadłam znowu na drugą stronę Marszałkowskiej i tam jakoś później już dalej przeszłam i pamiętam, jak przebiegłam, i wyszłam na tej Marszałkowskiej i akurat rodziła żona mojego szefa, tego Janka, akurat rodziła dziecko. Coś niesamowitego. Potem oni wyjechali do Kanady, bo ich tutaj bardzo prześladowali.

  • Czy miała pani kontakt bezpośredni z Niemcami? Na przykład z jeńcami niemieckimi?

Z jeńcami tak. Na przykład jak zdobyliśmy PAST-ę, to wtedy Niemców bardzo pilnowali nasi żołnierze, nasi akowcy, przyprowadzili ich do PKO i wtedy pamiętam klęczeli tak w tym holu na dole, i pamiętam, że ja dałam jednemu papierosy – Niemcowi. Tak mi było żal strasznie, bo to byli ludzie przecież. Oni do nas strzelali, ale jakoś było mi ich żal. Pamiętam, że dałam jednemu z nich papierosa.

  • I jak on zareagował?

Oczywiście, że wziął te papierosy.

  • Czy ktoś miał do pani pretensje, że pani to dała?

Nie, nikt. Ale pamiętam, że oni byli w dużym niebezpieczeństwie - ci Niemcy - jak pędzili ich z tej PAST-y, tak że musieli ich chronić. Dlatego że oni też byli. Oni przecież nas cały czas ostrzeliwali.

  • Czy była pani świadkiem jakichś zbrodni wojennych, bezpośrednio?

Chyba nie. Ja tylko widziałam, nie no, widziałam, jak łączniczkę chowali, była ranna i to mnie strasznie przejęło, jak na podwórzu tam wykopali taki dół i ją zawinęli w prześcieradło i zakopali. I oczywiście widziałam pełno tych trupów dookoła, ale jakiejś takiej zbrodni to nie widziałam.

  • A proszę powiedzieć, jak pani pracowała, chodziła pani po Warszawie, na pewno spotykała się pani z ludnością cywilną. Jak pani zapamiętała reakcję ludności cywilnej na swoją pracę jako pracę żołnierza AK, jakie pani miała kontakty?

Ludzie nie wiedzieli, że ja jestem w AK. Przecież to musieliśmy trzymać w ogromnej tajemnicy.

  • Ale w czasie Powstania?

W czasie Powstania to się właściwie tak z ludnością nie spotykałam, dlatego że to się chodziło piwnicami, albo przebiegało się szybko, to się tak ludzi nie spotykało. Pamiętam, raz miałam jakieś polecenie do „Wedla”, miałam pójść i to było na piętrze. Byłam na górze i akurat był straszny nalot. Ja się okrutnie bałam i tam był jakiś nasz oficer, i on mówi: „Jak pani słyszy, to nie trzeba się bać, a jak się nie słyszy, to już w ogóle nic nie szkodzi”. I się przestałam bać. Pamiętam też, jak kiedyś wracałam właśnie z tą koleżanką Hanią Ołdakowską i też był taki nalot ogromny, to myśmy tak przylgnęły do ściany Filharmonii i właściwie nie wiedziałam, czy ja żyję, czy nie żyję, tylkośmy tak przywarły do tej ściany, to było takie bardzo, bardzo wstrząsające. Człowiek nie wiedział. Raz byłam przysypana też, ale jakoś tak, też miałam szczęście, to było na Moniuszki. Tak różnie ludzie jakoś reagowali, bo nie wiadomo było, to się wspinali po ścianie. A ja pamiętam, zupełnie byłam skamieniała, i tak siedziałam i właściwie nawet się modlić nie mogłam. Zupełnie byłam skamieniała. I potem raptem gdzieś tam ktoś jakąś dziurę znalazł i myśmy tą dziurą wydobyli się stamtąd.

  • Czy wśród pani kolegów, tam gdzie pani pracowała, byli przedstawiciele jakiś innych narodowości? Czy w ogóle w czasie Powstania zetknęła się pani z innymi narodowościami?

A to raz z kolegą, jak palił się mój dom na Królewskiej, poszliśmy tam, żeby coś jeszcze może uratować z tego domu, to już była moja prywatna wyprawa i zapomniałam hasła, bo jakoś tak pobiegliśmy. Pamiętam, że najedliśmy się konfitur i ja wzięłam jakiś krawat, jakieś białe podkolanówki, zupełnie bez sensu takie rzeczy z tego domu i jakąś wiatrówkę moją. Idziemy z powrotem tymi podziemiami i zatrzymuje nas patrol wojskowy, nasz i my nie mamy hasła. A na to mówi do mnie: Bona sera signorina! - a ja chodziłam do Instytutu Włoskiego, przed wojną i tam był taki, nie wiem, kto to był, w każdym razie poznał mnie i dlatego nas puścili, bo to mogli myśleć, że my szpiedzy jesteśmy. Wtedy była taka podejrzliwość. I my tacy idioci, że nie pamiętaliśmy, że nie wzięliśmy hasła.

  • Proszę troszkę opowiedzieć o życiu codziennym w Powstaniu. Jak pani spaliło się mieszkanie, to gdzie pani mieszkała w tym czasie?

W czasie Powstania to cały czas byłam tam w PKO. Cały czas byłam przy tej stacji.

  • A jaka panowała atmosfera w grupie?

Było różnie. Była nadzieja, potem była wściekłość. Myśmy się wściekali na zachód, bo oni nam grali to „Z dymem pożarów”. A to „Z dymem pożarów” to było hasło, tylko że myśmy tego nie wiedzieli. To było jakieś hasło czy na zrzuty, czy na coś, ale w każdym razie ja pamiętam, oni nam tu grają: „Z dymem pożarów”, a my rzeczywiście tutaj giniemy, oni nam pomocy nie udzielają. Tak że myśmy się wściekali na ten zachód i na nasze władze.

  • Czy w tej grupie wywiązywały się jakieś przyjaźnie?

Owszem, były przyjaźnie. Pamiętam, taki inżynier Kitzner, który po wojnie (jego pseudonim był „Zbigniew”) właściwie on nawet opiekował się moim mężem, jak był chory, tutaj. To znaczy jakiś taki aparat, ponieważ mój mąż nie mógł oddychać, to mu jakiś taki specjalny aparat skonstruował. Tak że myśmy byli cały czas w kontakcie. On zresztą nie żyje, ale miał pogadanki w telewizji itd. był bardzo taki czynny po wojnie.

  • Czy w pani otoczeniu w czasie Powstania – jak wyglądało życie religijne, czy ktoś brał udział w życiu religijnym?

Ludzie modlili się. W mojej grupie tak ostentacyjnie… To było ciągle coś się działo. To była prywatna sprawa, każdy się modlił prywatnie, ale nie było takich [chwil], żebyśmy razem się modlili czy coś takiego. Nie było. Ale pamiętam, to chyba było już po Powstaniu, czy koniec Powstania, ja nie poszłam z żołnierzami, tylko chciałam iść z rodziną, więc poszłam, jak byliśmy umówieni – moja siostra mieszkała na Złotej 62 i tam się przedostałam i jeszcze były bombardowania niemieckie i były straszne bombardowania, i myśmy wtedy przeszli. I tak miedzy jednym bombardowaniem... Dom został już w ogóle zbombardowany i myśmy tam byli w piwnicy i między jednym bombardowaniem a drugim musieliśmy z tej piwnicy wydostać się. I pamiętam, przeszliśmy na ulicę Śliską. I jak przyszliśmy na Śliską, ludzie byli bardzo wrogo do nas usposobieni, że my przynosimy im nieszczęście. Jacyś tacy dosyć prymitywni - że ponieważ myśmy byli zbombardowani, to znaczy my przynosimy im nieszczęście. Ale jakoś w końcu udało się ich udobruchać.

  • Pani pracowała przy radiostacji, to państwo wiedzieli, jakie tam są nadawane komunikaty, a czy państwo czytali prasę podziemną? Czy w pani środowisku w czasie powstania czytało się prasę podziemną? Jakie tytuły?

Ja nie pamiętam, czy był w ogóle czas na czytanie prasy. Myśmy w ogóle mieli tylko te komunikaty i właściwie żyliśmy tymi komunikatami, a nie pamiętam prasy.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało przeżywanie tych komunikatów? Dyskutowało się o tym, co się dzieje? Jak to wyglądało? Jak się je przyjmowało?

Ponieważ tam był ciągły ruch, ciągle coś się działo, to na takie dyskusje nie było czasu. Rzadko kiedy się dyskutowało. A właściwie dyskutowało się o zupełnie innych rzeczach.

  • A o czym?

Nie pamiętam. O jakiś głupstwach. Zwykłe codzienne rzeczy.

  • Zapytam teraz panią o takie mocniejsze wspomnienia z Powstania, to znaczy jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania. Czy jest taka rzecz, która bardzo negatywnie zapisała się w pani pamięci?

W ogóle koniec Powstania. Jeszcze był jeden dzień, pamiętam, w czasie Powstania, kiedy można było wychodzić i ludzie wychodzili i wtedy żeśmy mieli właściwie troszkę za złe niektórym ludziom. Nad nami mieszkali, na ulicy Królewskiej, Gombrowiczowie, bo oni też byli wyrzuceni, to znaczy matka z córką i jeszcze tam wyrzucony ze wsi, syn inny, bo Witolda nie było, wyrzucony ze wsi. Oni tak byli wyrzuceni z mieszkania, jak myśmy byli z tej Ludnej wyrzuceni. Oni byli na pierwszym piętrze, a my na parterze. Myśmy nawet byli z sobą w kontakcie, przyjaźniliśmy się i tak dalej i ta siostra Witolda była bardzo religijna i ona takie nabożeństwa odprawiała. Na podwórzu był taki ołtarzyk i ona tam odprawiała takie nabożeństwa, a mama była bardzo taka nobliwa i nie czytała innych książek, tylko książki naukowe. I potem one wyszły, właśnie w tym czasie, jak można było wychodzić we wrześniu. I troszkę my mieliśmy im za złe, ale z drugiej strony… Nawet znalazłam taki bilecik od Ireny: „Wychodzimy z mamą dlatego, że mama już nie może" i tak dalej. Ten bilecik ja znalazłam. Po wyjściu właśnie we wrześniu, w tej przerwie to one opuściły Warszawę i gdzieś się tam udały, błąkały się potem strasznie. Bo potem, jak czytałam wspomnienie Witolda, to on opisywał to, że matka się błąkała z siostrą. Bo to jest prawda. Rzeczywiście one się błąkały.

  • To jest pani takie najgorsze wspomnienie, czy było jeszcze coś?

Najgorsze wspomnienia to były wtedy, kiedy w ogóle Powstanie się skończyło i właściwie…

  • Co pani wtedy czuła?

Właściwie było zupełnie beznadziejnie, bo trzeba było wyjść z tej Warszawy, no i myśmy się wszyscy spotkali… Ja chciałam wyjść z rodziną, a nie z tą „Błyskawicą”. Ta „Błyskawica” zresztą potem przeniosła się tu na drugą stronę Marszałkowskiej, ja już tam nie przeszłam, na drugą stronę Alei Jerozolimskich, gdzieś na Poznańską, ja już tam nie przeszłam, bo to już nie miało sensu, to już był prawie koniec Powstania. I ja wtedy przedostałam się właśnie do mojej siostry i tam się spotkaliśmy z tą moją rodziną.

  • A gdzie to było?

Na Złotej 62. I tam jeszcze były bombardowania i tak dalej i stamtąd myśmy wyszli do Pruszkowa.

  • Czy pani wyszła jako żołnierz?

Nie. Jako cywil. Ja chciałam wyjść z rodziną, razem.

  • Ale zanim dojdziemy do Pruszkowa, proszę jeszcze spróbować sobie przypomnieć coś miłego z Powstania. Czy jest takie wspomnienie, które mogłaby pani nazwać dobrym z okresu Powstania?

No dobre było – myśmy byli rozradowani, że jesteśmy wolni, że tutaj zdobywamy, myśmy troszkę wierzyli, że jednak nam się może uda. A potem to już widać było, że to jest właściwie beznadziejna sprawa, dlatego że coraz bliżej do nas docierały te niedobre wiadomości, tak że widać było, że to jest sprawa prawie że beznadziejna.

  • A jak pani teraz myśli o Powstaniu, jaki ma pani obrazek w głowie jako taki główny. Już teraz nie najgorsze czy najlepsze wspomnienie, tylko takie pierwsze, które wbija się pani do świadomości?

No to niby wielka radość, że tutaj my stanowimy o sobie, że jesteśmy wolni, że jesteśmy panami tutaj, że w ogóle, że jesteśmy wolni. To było bardzo silne uczucie.

  • To teraz porozmawiajmy o końcu Powstania, o wyjściu z Warszawy. Jak to wyglądało?

Z tobołkami na plecach wychodzimy z tej Warszawy, idziemy do Pruszkowa i widzimy dopiero te ruiny to wszystko. To było straszne to wyjście. Patrzymy po drodze, że tak rosną pomidory, że w ogóle jest normalne życie. Przechodziliśmy przez jakąś miejscowość, że są światła, że ludzie – to było największe zdumienie. I tak doszliśmy do tego Pruszkowa i w tym Pruszkowie próbowaliśmy jakoś uciec stamtąd. Ale oczywiście to się nie dało, dlatego że cały czas nas pilnowali ci Niemcy.

  • Z kim dokładnie pani tam była?

Byłam z rodziną, z całą rodziną. Byłam z mężem, z siostrą i jej mężem i siostrzenicą. I dołączyła, ale to już w ostatniej chwili do nas, moja przyjaciółka i koleżanka z muzyki, i łączniczka AK, która mnie wciągnęła do tego. Siostrzenica Iłłakiewiczówny, Krzysia Czerwiowska. Myśmy zresztą z Iłłakiewiczówny mieszkania korzystali w czasie okupacji, na Lipowej 3. To był nasz punkt. Tam pamiętam nocleg w takim korycie, tak spałam jak nigdy w życiu, tak mocno. Jak się rano obudziliśmy i wtedy próbowaliśmy ucieczki, ale to się oczywiście nie dało, no i Niemcy zapakowali nas do pociągów. I wtedy właśnie dołączyła do nas ta moja koleżanka z muzyki. Jej matka została, siostra Iłłakiewiczówny, bo już starsza kobieta, a oni starszych zostawiali, a nas wszystkich zapakowali i ona nas wypatrzyła i dołączyła do nas. Wpakowali nas do takiego pociągu towarowego i tak na stojąco myśmy zapakowani jechali i jechali i gdzieś tam, nas wypuścili, żeby ulżyć naturze. Pamiętam Niemca, który stał nade mną i czekał. Potem dojechaliśmy do jakiejś miejscowości, gdzie przenocowaliśmy. To było też straszne, bo to był też jakiś obóz. Myśmy tam przenocowali pod jakimiś namiotami i pamiętam, były takie ławki brzozowe, a to były po prostu klozety. Ludzie tam siadali na tym w dzień i tak się załatwiali. W ogóle to był straszny ten obóz.

  • A czy pani pamięta, gdzie to było? Czy to było jeszcze w Polsce?

Już nie pamiętam. To chyba było gdzieś na Śląsku. To był jedyny przystanek. Nie, to chyba to już było w Niemczech. To był jedyny przystanek i potem już jechaliśmy bez przerwy i jechaliśmy na zachód i dojechaliśmy do Hanoweru.A jeszcze po drodze gdzieś się zatrzymaliśmy i spaliliśmy jakieś parkany Niemcom, bośmy jakieś ognisko rozpalili, żeby coś zjeść, ugotować. Mieliśmy jakieś coś, strasznie pachniało jakimiś kosmetykami, ale myśmy to gotowali i jedli. To było jeszcze z Warszawy, ktoś tam coś zabrał. Zbieraliśmy w tych ogródkach takie liście od kapusty. Widocznie były powyrywane te głowy kapusty, tylko zostały jakieś liście. Myśmy te liście zrywali, rozbierali te parkany, robili te ognisko i tam gotowali, a garnek jakiś był. Ktoś widocznie wziął garnek i gotowaliśmy jakąś zupę pachnącą kosmetykami. To był jedyny przystanek. Spaliliśmy parkany Niemcom i stamtąd już pojechaliśmy [dalej]. Już nam ci Niemcy, którzy nas pilnowali, nic nie mówili, tylko dowieźli nas do tego Hanoweru. W tym Hanowerze to było straszne. Zawieźli nas na jakiś [plac] i tam przyszli Niemcy z psami. Stały ciężarówy i mnóstwo było Polaków i segregowali nas. Mnie wzięli, żebym do jakiejś budy szła, do jakiejś ciężarówki. Ja strasznie krzyczałam i mój mąż też strasznie krzyczał. Mój szwagier, mój mąż i moja siostra znali niemiecki i się kłócili z tymi Niemcami, ale to nic nie pomogło. Poszłam. To był mój najgorszy moment. Ja wtedy strasznie krzyczałam i się załamałam, bo cały nasz cel tego, żeby iść z rodziną w ogóle wszystko trzasło. Bo tu nas z rodziną rozłączyli. I ja tutaj gdzieś do jakiejś ciężarówki mam wejść i wtedy strasznie płakałam i myślę sobie, to już jest naprawdę koniec i wtedy przybiegła do mnie moja koleżanka Krzysia, tak drobna. Albo jej kazali tam pójść, albo ona wiedziała, że ja tam jestem. W każdym razie ja wtedy odżyłam, ale po raz pierwszy się załamałam od czasu wybuchu Powstania. To było wtedy, jak rozłączyli mnie z rodziną. Bo to był jedyny cel, żeby iść z rodziną, a nie pójść z wojskiem, bo przecież z wojskiem byłoby mi dużo łatwiej pójść do obozu, bo tam traktowali jednak ludzi jak jeńców wojennych, a tutaj mogli z nami robić, co chcieli. I tak zresztą było no i jak załadowali nas do tego samochodu, ja nie widziałam, co się dzieje z resztą rodziny i wywieźli gdzieś i przywieźli nas do Brunszwiku.

  • Co się działo z panią, jak pani została odizolowana od rodziny?

To właśnie był najgorszy moment w moim życiu, dlatego że w ogóle czułam się absolutnie bezradna, jak gdyby mnie w ogóle nie było, że w ogóle jestem przedmiotem, że można robić ze mną co się chce, [że] już właściwie nie istnieję. Miałam takie poczucie jakiegoś unicestwienia. W tym momencie strasznie płakałam i weszła ta moja przyjaciółka, ta, która mnie do AK wprowadziła i moja koleżanka ze szkoły muzycznej, tak siostrzenica Iłłakiewiczówny. Już potem nie wiem, co się stało z moją rodziną, dlatego że ciemno było, naładowali pełen samochód i myśmy wyjechali. Gdzie? Tego myśmy nie wiedzieli, czy nas wiozą gdzieś do [obozu] koncentracyjnego, czy nas wiozą gdzieś na rozstrzelanie, tegośmy nie wiedzieli przecież, nikt nam nic nie mówił, gdzie nas wiozą. W końcu, po bardzo wielu godzinach, znaleźliśmy się w Brunszwiku. W tymże Brunszwiku zawieźli nas gdzieś jakieś kilkanaście kilometrów za Brunszwik, do takiej miejscowości która się nazywała Vechelde, jakaś taka dziura, no i tam mieliśmy nocować. Na drugi dzień przyjechali po nas i do fabryki Jutespinnerei do fabryki Juty, jako Spinnerin, jako szpularka. W tej fabryce zostałam przydzielona do takiej Niemki, bardzo taka nieprzyjemna była, bo ja przecież nic nie umiałam i miałam ręce takie miękkie. Ona popatrzyła, pokazała mi swoje [ręce] i mówi, jak będziesz miała takie [ręce] jak moje, takie jak podeszwy, to mówi, to będziesz dobrą pracownicą. A tak to mi się ślizgał ten sznurek po rękach, bo myśmy robili z takiego papierowego sznurka, kręcił się właściwie taki papierowy sznurek, a z tego się robiło jakieś worki czy coś takiego, z papierowego sznurka. To była moja praca, że ja musiałam zmieniać te szpulki, nawijać i tak ręką musiałam palcem trzymać ten wątek, żeby to się dobrze nawijało, no i trzeba było pewną ilość tego zrobić. A ja robiłam najpierw jedną szpulkę, potem dwie, a potem trzy i do końca robiłam tylko trzy zamiast sześciu. I nie, absolutnie nie robiłam więcej tylko trzy. I mało tego - jak był mokry, to myśmy mieli prawo przecinać. To ja wszystko, co tylko mi przyszło pod rękę, to przecinałam. I ta Niemka była strasznie zła na mnie, ale nic mi nie mogła udowodnić, bo ja na jej akord pracowałam i ona przez to miała zły akord. No ale ponieważ ja byłam niefachowa, więc trudno.. Kiedyś przyszedł dyrektor fabryki i powiedział, że ja robię tutaj… jak on to nazywał… sabotaż. Ja mówię, że ja więcej nie mogę i tyle. I zostawili mnie w spokoju i ja tak robiłam do końca te trzy szpulki. Tylko trzy dni tam pracowałam, dlatego że po trzech dniach Brunszwik był zrównany z ziemią, w nocy był nalot aliantów, bardzo silny, całe niebo było oświetlone, tak że myśmy byli te ileś tam kilometrów naście od Brunszwiku, ja wiedziałam, że nas wypędzili do schronu gdzieś tam na łąkę, to widać było każdą… Można było każdą trawkę zobaczyć, nawet igłę można było znaleźć w tej trawce, tak było jasno. I Brunszwik, nam się wydawało, przestał istnieć. Oczywiście nie pojechaliśmy do pracy, ale też nie było co jeść, wobec tego poszliśmy w pole i były buraki cukrowe, takie jeszcze w polu, to myśmy sobie te buraki wzięli i gryźli te buraki. Potem na drugi dzień przyjechał mój mąż, ja nie wiedziałam, gdzie on jest, nie wiedziałam, gdzie moja rodzina, a oni się dowiedzieli, gdzie my jesteśmy, i byli w Brunszwiku, tylko jakoś, ponieważ też nocowali gdzie indziej, więc się uratowali i też każdy był w innym miejscu, każdy członek rodziny, ale oni się jakoś spotykali, w każdym razie dowiedzieli się, że my jesteśmy w tym Vechelde. I on przyjechał, przywiózł mi sałatkę śledziową, coś niebywałego, zupełnie niesamowite rzeczy. Myśmy tę sałatkę zjadły i on mówi: „Słuchajcie, jutro jak mi się uda, to też…” - bo tam myślałyśmy, że jest takie rozprzężenie w każdym razie jakieś było, no bo trudno było… absolutnie Brunszwik przestał naprawdę istnieć, że można było urwać się i przyjechać jakoś, no i mówi jutro też przyjadę. Ale „jutro” już nie było, bo nas w nocy wywieźli stamtąd. Wywieźli nas, znowu nie wiedzieliśmy [dokąd]. Szliśmy dłuższy czas pieszo, a potem gdzieś nas wsadzili do pociągu i jechaliśmy, jechaliśmy, pamiętam przez Berlin, jeszcze gdzieś i do Saksonii, to Meissen przywieźli nas, do takiej samej fabryki, gdzieś tam pod lasem, do takich baraków, no i znowu do Jutespinnerei, i znowu do pracy wczesnym rankiem i tylko 10 dekagramów chleba na cały dzień i jakąś zupę paskudną z suszonej kapusty, pamiętam, to myśmy nawet nie mogli tego jeść, choć byliśmy głodni, tośmy wylewali czasami tę zupę do kanału. I tam już właściwie do końca byłam.

  • Czyli do kiedy?

Czyli do zajęcia nas przez Rosjan. Było tak, [że] z jednej strony byli Rosjanie, z drugiej strony byli Amerykanie. I tak myśmy [zastanawiali się], kto nas zajmie, i takeśmy ciągle czekały. W baraku, w tym pokoju było nas czternaście dziewczyn na takich pryczach. A po drugiej stronie korytarza były też Francuski, były Rosjanki, które uciekły albo zostały zajęte, już nie wiem, ale w każdym razie były. Tak że były antagonizmy między nami a Rosjankami, one nas nienawidziły, dlatego że raz Niemcy dawali, oni umyślnie to robili, dawali jeden kocioł lepszy Rosjankom, raz dawali nam lepszy im gorszy. I w ten sposób rodziły się antagonizmy. Oto chodziło [Niemcom]. Poza tym też byli szpiedzy tacy tam, podsłuchiwali, co my mówimy, pokoje nasze były połączone takimi… były dziury takie w ścianie, tak że wszystko wszędzie było słychać, co my mówimy, tak że nie było żadnej prywatności. A okazało się, że w moim pokoju była żona mojego szefa z łączności – „Kuczaby”, czyli pułkownika, już nie pamiętam, jak się nazywał, wszystko jedno, w każdym razie pamiętam jego pseudonim „Kuczaba”. On był szefem łączności i ta pani pułkownikowa była i ona zawsze tak mówiła: „Te moje rączyny, które tak wszyscy całowali”, a ona tutaj musi wózek z tymi szpulkami wozić po fabryce. Bardzo źle to znosiła, bo myśmy [znosiły] jakoś po prostu, taka jest sytuacja, trudno, trzeba się przystosować, nie ma co wspominać, że człowiek miał inne życie. Ale ona bardzo źle znosiła i jej siostra też. Mąż siostry był w oflagu i dostawały ogromne paczki z tego oflagu, które Niemcy im podkradali, ale bardzo dużo jeszcze miały wyżywienia takiego [lepszego] i zresztą się nie dzieliły z nikim, nie. Myśmy nie miały do nich pretensji, tak było i koniec. I tak właściwie były te naloty, myśmy pracowali i pamiętam, że Włosi jacyś do nas dołączyli. Wreszcie mieliśmy pracować w nocy i to było bardzo ciężko dla nas, i dziewczyny mdlały, dlatego że w dzień nie można było spać, bo był ciągły ruch, to ci pracowali w nocy, ci w dzień i tak dalej. Jednym słowem wszyscy się wykańczali już, a to był gdzieś już luty 1945 rok. Pewnej nocy rzuciłam pracę, wyszłam z tej fabryki, majster mnie zatrzymał i mówi, co ja, do domu? Ja mówię: „Tak”. Było mi wszystko jedno, naprawdę, tak się [źle] czułam. Poza tym miałam taką awitaminozę straszną, cała byłam pokryta jakimś takimi parchami, paskudnie wyglądałam i czułam się… Swędziała mnie cała skóra i było mi wszystko jedno. Poszłam do domu, położyłam się na pryczę, potem poszłam do lekarza fabrycznego, on mówi, że ja mogę pracować. Ja mówię: „Nie mogę, proszę mnie skierować do miasta do lekarza”. I w końcu skierował mnie. Poszłam do tego lekarza i też czekam z tą opaską z literą „P”, czekam tam parę godzin, wreszcie po południu dostaję się i pielęgniarka mnie prosi, jak już wszystkie Niemki weszły, i radio było nastawione i grali V symfonię Beethovena i motyw „Przeznaczenia”. I coś, jakiś wewnętrzny imperatyw, ja po angielsku mówię: It's Beethoven 5th Symphony, a motive of „Destiny”. Coś mi kazało to powiedzieć, ja nie wiem dlaczego, przecież nie wolno mi było w ogóle rozmawiać, no ale to powiedziałam. I ten lekarz zdumiał się - skąd ja znam angielski, to dlaczego ja tu jestem, dlaczego ja tu pracuję? Ja mówię: „No przecież nie dobrowolnie, tylko nas [zmuszają]”. Jednym słowem, wytłumaczyłam mu, on mówi: Das ist unmöglich - że to jest niemożliwe, ja mówię: „Tak jest, bo nas z rodziną rozłączyli, my w ogóle nie wiemy, gdzie nasza rodzina” - itd. On w ogóle tylko popatrzył na mnie, bez badania dał mi taką tubkę, tam był cod liver oil i jeszcze słód, to, co niemowlętom dawali. Mówi: „To dajemy tylko naszym niemowlętom, ale proszę to wziąć, to bardzo dobrze to ci zrobi i proszę dwa tygodnie zwolnienia. Dwa tygodnie zwolnienia – mówi – więcej nie mogę dać i za dwa tygodnie proszę przyjść do mnie”. A ja jeszcze bezczelnie pytam się, czy mogę chodzić na spacery do lasu? Mogę, dwie godziny. I to wszystko on wypisał, a dla Niemców, jak lekarz napisze, to jest święte. I oczywiście dali mi spokój w fabryce, nie chodziłam. Wszystko robiłam w naszym pokoju, sprzątałam itd. żeby mi nie zazdrościły, bo dziewczyny od razu, one też pójdą do lekarza itd.. Kiedy to był czysty przypadek, że ja poznałam tego Beethovena, że ja powiedziałam to po angielsku. On mnie potraktował jak człowieka po prostu. Bo tak wyglądałam jak potwór przecież, więc to nie było żadne zafascynowanie dziewczyną czy coś, tylko po prostu, widział we mnie, że jest jakiś człowiek. Poszłam po dwóch tygodniach i on mi znowu daje dwa tygodnie zwolnienia, bo już mi się troszkę poprawiło, no i kazał przyjść po dwóch tygodniach, ja przyszłam po dwóch tygodniach, no już oczywiście inne dziewczyny, one się też wybierają. „No – myślę sobie – możecie się wybierać, ale to jest…”. Ja im nie mówiłam, jak to było, bo co będę tłumaczyć, że to wszystko jest cudowny zbieg okoliczności. I po tych czterech tygodniach, on mówi: „Więcej już nie mogę dać, ale ja zadzwonię do mojego kolegi – mówi – z uszami coś jest niedobrze, do laryngologa”. I on zadzwonił do niego i mówi: „Idź do tego laryngologa”. Ja poszłam do tego laryngologa, on oczywiście mnie nie badał, tylko dał mi dwa tygodnie zwolnienia i mówi: „Proszę przyjść za dwa tygodnie”. Przyszłam za dwa tygodnie, dał mi znowu dwa tygodnie zwolnienia. Po tych czterech tygodniach, czyli już jest osiem tygodni, ja dostaję wezwanie na komisję lekarską w fabryce. No to już wielki strach wobec tego. Ta moja Krysia miała tytoń, taki w takiej torebce. Ja sobie ten tytoń zaparzyłam, wypiłam i poszłam na tę komisję lekarską. Bo oni w tej komisji wszystkich wyrzucali: Raus, polnische Banditen! Ja weszłam i tam już nie próbowałam angielskiego, bo to był taki prymitywny ten lekarz i on bada mnie i mówi, że ja jestem zdolna do pracy. Ja mówię: Aber ich habe Herzkrank! po niemiecku i on bierze taką tubę i tego, a mnie serce tak wali, mówi: Ne, ja!… I dał mi tydzień zwolnienia i wojna się skończyła. Taki był mój pobyt w obozie. Tak że to jest w ogóle niesamowite i miałam takie szczęście.

  • Jak pani zapamiętała koniec wojny?

Koniec wojny… właśnie, Niemcy prosili nas żebyśmy, to znaczy ci Niemcy, żebyśmy w ogóle ich chronili. Oni nie byli najgorsi w tym obozie w Meissen, wymagali pracy itd., ale nie byli najgorsi. Więc myśmy im nic nie obiecali, ale… Oni też, [jak] np. ewakuowali Meissen, [bo mówili] że jest podminowany, że wszyscy mają wyjść. I uformowali takie długie dwójkami szeregi i wszyscy wychodzą a myśmy się schowały w naszym pokoju, to do szafki, to pod łóżko to tam i nie wyszłyśmy, zostałyśmy na nasze ryzyko.

  • A dlaczego?

Bośmy się bały ewakuacji, bo to jest wyniszczenie, ewakuacja to jest wyniszczenie, tośmy wiedziały już, dlatego że tak, nie dostali jedzenia, nic, tylko idź. I tak jesteśmy łupem albo Sowietów albo w ogóle… jednym słowem to jest straszne. Wobec tego, myśmy zostały tam. I Lagerfűhrer przychodzi rano, tam myśmy się schowały w takiej kotłowni i tam przespałyśmy pod takimi kocami, on wchodzi zdumiony, że my jesteśmy, ale przyniósł nam coś do jedzenia, no to myślimy, że już jest dobrze, ale mówi, [że] za to musimy coś tam zrobić, jakieś tam, coś tam wyczyścić, już nie wiem co, jednym słowem no wszystko jedno myśmy się zgodziły. I w ten sposób myśmy się uratowały od tej ogólnej wyprawy. I tak dotrwałyśmy do końca. To znaczy koniec wojny był taki, że weszli do naszego pokoju oficerowie rosyjscy i mówili tak, żeby trzy zgodziły się dobrowolnie, ja z nimi rozmawiam i mówię: „Wy jesteście naszymi wybawicielami – i tak ich poddeptuję i mówię – my się cieszymy, że wy jesteście tutaj z nami” – i tak dalej. I jakiś jeden z nich włazi do łóżka, a tam były pluskwy niesamowite, spadały te pluskwy takie, w życiu nie widziałam takich pluskiew jak tam. On za chwilę wyskoczył z tego łóżka, już mu się nie chciało do tego łóżka. I tak siedzimy dookoła tego stołu, my sobie szyjemy spodnie na drogę, bo był dzień takiego rabunku i myśmy wyrabowały takie sukno węgierskie z takich pociągów węgierskich i taki wózeczek Niemcom skradłyśmy. I to sukno, pamiętam, jak się darło tak i potem wojskowe takie. Wreszcie wpadało do takiego kanału, do takiej rzeczki Triebischtal, to pamiętam, no i to wszystko, co tam w tym pociągu węgierskim, jeszcze coś tam było, jakieś pamiętam zelówki, jakieś tam różne rzeczy, tośmy sobie pozabierali, Niemcy też kradli, a myśmy im w międzyczasie te wózeczki ukradły. I z tym wózeczkiem do pokoju. I jeszcześmy tam różne rzeczy takie ze sklepów jakieś buty, jakieś, pamiętam, no jednym słowem jeszcze jakiś syrop, bo już jedzenia takiego nie było, jakaś manna kasza, cukier był, i to wszystko na ten wózek. I jak ci Rosjanie przyszli, te wózki stały, bo moje koleżanki też ukradły takie wózki, stały przy tych łóżkach, no i my szyjemy sobie te spodnie i dyskutujemy z nimi, że oni tacy są wspaniali, ze są nadzwyczajni. Oni się zmęczyli i przeszli na drugą stronę, tam były Francuski i tam się… ale wychodząc, mówili: „Jutro wsie będą nasze”. Ale myśmy już nie czekały i o 5 rano wyszłyśmy z tymi wózkami do Polski. Ruszyłyśmy z tymi wózkami do domu. 8 maja słońce było takie piękne. I pamiętam, jedziemy przez taki plac i tam taka Rosjanka ruch prowadziła, to ja jej jakiś kwiatek dałam, z tej radości, że jedziemy, że jesteśmy wolni, że mamy ten wózek i jedziemy do domu. Jedziemy do domu, jedziemy teraz, żeby przekroczyć Elbę, no i jedziemy, a tam jest posterunek rosyjski. [Rosjanie] siedzą na takich fotelach na szosie, na dywanie, rozpostarci, no i oni odprawiają tych ludzi. Po drodze spotkałam Amerykanów, takich z obozu jenieckiego i mówię do nich: „Słuchajcie, nie opuszczajcie nas, bądźcie z nami, dlatego że tutaj nie wiadomo co nas może spotkać”. I ja z nimi rozmawiam po angielsku, a ci ruscy słyszą i mówią: „Ty nie bądź taka gramotna, dlatego że my skończymy z tymi Niemcami, to my się do nich zabierzemy”. No, ale ja błagam tych Amerykanów, żeby nas nie opuszczali i oni rzeczywiście doszli z nami aż do tego stołu, gdzie oni odprawiali na drugą stronę, przepustkę [tam] się dostało, że z obozu jesteś zwolniona itd., że w ogóle możesz się po Niemczech poruszać. I dostałyśmy tę przepustkę. Jeszcze do ostatniej chwili on tak [wyliczał]: młode zostawić, stare odpuścić. I znowu wielki strach. I ci Amerykanie tak długo stali, dopóki nas wszystkich nie przepuścili. Tak że jak nas przepuścili, to myśmy w ogóle zupełnie… prawieśmy osłabły. Szłyśmy potem [i] szłyśmy, bo to znowu trzeba się było bać tych ruskich, dlatego że oni nas ciągle zaczepiali. Doszliśmy gdzieś do jakiegoś takiego zburzonego majątku i tam przenocowaliśmy, znowu w wielkim strachu, że tam, żeby ktoś tam nas nie wytropił.

  • Jak duża to była grupa was? Ile was było?

Nas było 14 osób, same kobiety, więc to było bardzo niebezpiecznie i jeszcze po drodze spotkałyśmy takich ludzi od bauerów, od gospodarzy, Polaków z rodzinami, ja mówię: „Dołączmy do nich” – dlatego że tam byli chłopcy, mężczyźni, mężowie tych pań czy nie mężowie, wszystko jedno, w każdym razie mężczyźni. I ja mówię: „Trzymajmy się ich, to będzie nam bezpieczniej”. I tak żeśmy z nimi szły jakiś czas, aż, pamiętam, doszłyśmy do... Po drodze tam były różne takie rzeczy, zatrzymywałyśmy się też w jakimś majątku, zabierałyśmy różne rzeczy, potem wyrzucałyśmy, bo nie można było tego ciągnąć z tym wózeczkiem, a sił nie było. I gdzieś tam zabili świnię i zrobili jakieś jedzenie, to myśmy myślały, że się pochorujemy, dlatego że tyle czasu niejedzenia i potem raptem takie tłuste jedzenie, ale jakoś wytrzymałyśmy. Tak dojechałyśmy tymi wózeczkami aż do Cottbus (Chociebuż się nazywa teraz), no i ja już byłam tak strasznie wyczerpana, zresztą my wszyscy, a po drodze te z naszego pokoju, one bardzo wolno szły, a myśmy chciały szybko z Krzysią i myśmy już szły naprzód, trudno, na ich odpowiedzialność, tam była większa grupa, nas było mniej. Doszłyśmy do tego Cottbus, a ja mówię: „Wiesz, że ja już, Krzysiu, dalej nie mogę”. I jakeśmy ruszyły, pamiętam, nad jakimś rowem i patrzę, w oddali jakiś generał polski. Jak ja się zerwę, jak ja nie ruszę do niego. Mówię: „Panie generale, czy może nas pan zabrać tutaj?”. On mówi: „Ja jadę do Krakowa, ale tutaj mam opiekuna, takiego kapitana rosyjskiego – mówi – ja tak nie mogę, muszę was jakoś, ja powiem, że wy jedziecie ważne zadania spełniać do Krakowa”. Myślę sobie, Boże, no do Krakowa to właśnie dobrze, bo tam moja teściowa jest przecież w Krakowie. I ten generał, Olbrycht się nazywał, to pamiętam, i on nas zawiózł do swojego domu i mówi, tylko nie dawajcie temu ruskiemu swojego adresu, dlatego że on w ogóle będzie chciał to wykorzystać, będzie chciał was wykorzystać, przede wszystkim. I on nas przenocował i myśmy miały takie filiżanki bardzo piękne, takie chińskie i podarowałam pani generałowej te filiżanki.

  • A skąd te filiżanki?

Po drodze tam wszystko leżało przecież, na szosie leżały te filiżanki, to wszystko tam.. można było tylko brać, tylko że nie warto było brać. Na przykład miałam maszynę do pisania, też ją wyrzuciłam, bo ciężko było ją wieźć, tak że wszystko się wyrzucało. Rano wstałyśmy, dostałyśmy śniadanko i ja poszłam z Krzysią na Syrokomli 3 w Krakowie do teściowej. Dom był uszkodzony, ale widzę, że na drugim piętrze drzwi są pozabijane takimi deskami, to było blisko Wawelu, blisko mostu, więc jak most wysadzali, to tamte domy ucierpiały. No ale teściowa otwiera no i mówi: „Witajcie!”, no jednym słowem – jesteśmy w domu. Potem poszłyśmy do miasta poszukać coś do jedzenia. W RGO dostałyśmy po talerzu zupy. Okazało się, że mój mąż już jest w domu, no i był nawet w Warszawie, i tam ratował swoje rzeczy, rękopisy jakieś itd. Jak myśmy szły do tego RGO, to patrzę, jedzie taka dorożka i w tej dorożce jechał mój mąż. I on mówi tak: „jest dzisiaj za was msza u Panny Marii, dlatego że ja - a to było 15 maja - dałem na mszę, żebyście wróciły”. A ja się założyłam, że 15 maja będę w domu i byłam. Tak było. I już jak tam się znalazłam, w Krakowie, zapisałam się na Uniwersytet, na anglistykę, no i tam to był przecież maj, ale oni już zajęcia prowadzili, więc ja się zapisałam. I pamiętam, umarł profesor Dybowski, był pogrzeb i pamiętam, że właśnie byłam na tym pogrzebie i tam myśmy śpiewali. Jednym słowem zapisałam się, byłam na tym Uniwersytecie i już wszystko było, że tak powiem, jak gdyby uregulowane. Mieszkałam w Krakowie u teściowej [przez] właściwie rok. Mąż w tym czasie umarł, umarł w 1946 roku w maju, też 16 maja. 15 maja jeszcze żył i tak prosił lekarzy, bo był chory, wrócił z tego obozu bardzo chory, prosił tych lekarzy, żeby go jeszcze przytrzymali przy życiu i tak do tego 16 maja wyżył. Potem ja już widziałam, że nie mam co robić w tym Krakowie i z tego Krakowa wyruszyłam do Warszawy. Ale też nie od razu, tylko tam zrobiłam właściwie dwa lata w ciągu tego roku, dwa lata anglistyki, w Krakowie, i byłam na drugim roku już anglistyki i jak przyjechałam [do Warszawy] w 1946 roku, to byłam na drugim roku i tutaj się zapisałam. Nasze mieszkanie na Królewskiej częściowo było uratowane, ktoś tam mieszkał i taki najgorszy pokój od podwórza był wolny, to ja się tam wprowadziłam, do swojego mieszkania. Strasznie było, bo to był parter tam gdzie nas ci Niemcy wyrzucili i okno się nie zamykało, potem mi taki piecyk wybudowali, taki piecyk, taką… to się jakoś nazywa taki piecyk nieduży i potem koleżanki mi obmurowały. I to był bardzo śliczny piecyk, artystyczny, takie cegły itd., taki kominek, rura poszła do kaflowego pieca. I tam przemieszkałam. Chyba nie było tam rzeczy, ale był tapczan, pomalowane jakieś meble, była łazienka i był obraz, który leżał na węglu takim, który był w łazience, łazienka była dosyć duża i tam był węgiel czy koks, już nie pamiętam i na tym węglu leżał ten nasz obraz, który potem sprzedałam i mogłam sobie żyć jakiś czas.

  • Proszę powiedzieć o losach powojennych pani, ale w kontekście jakichś refleksji. Z jakimi pani się spotkała kłopotami jako powstaniec?

Bardzo dużo było kłopotów, nachodzili mnie.

  • A kiedy to się zaczęło?

To się zaczęło niedługo, dlatego że oni tropili tego Janka, mojego [szefa] i on przychodził do mnie, ale potem on się wydostał do Kanady jakoś. Powiedziałam, że nie wiem, gdzie on jest itd. Mówiłam, przy czym ja pracowałam w czasie okupacji i tak dalej, no to oni mówią: „To może pani nam też pomóc”, a ja mówię: „Ale ja już nie jestem zdolna do żadnej pomocy, ja już jestem wykończona, tak że absolutnie proszę na mnie nie liczyć”. No i tak oni mnie nachodzili, dokuczali i wyrzucali. Pracowałam w Ambasadzie amerykańskiej, jak przyjechałam do Warszawy. W Krakowie dostałam stypendium do Ameryki i poszłam do ambasady, żeby wizę dostać, to było we wrześniu, oni mi mówią, że to tylko pokrywa studia, a ja nie będę miała z czego żyć i oni nie mogą mi dać wizy i absolutnie ja nie mogę pojechać do Stanów w tym roku. I koniec mojej pieśni. Ale on przeczytał moje [dokumenty], to się nazywało United States Information Services, taki był urząd, przeczytał ten dyrektor i mówi: „Ale pani ma wykształcenie muzyczne, to może nam się pani przydać, jeśli pani by się przeniosła do Warszawy, to mogłaby pani tutaj studiować i part time job u nas”. Ja myślę sobie: „Boże, jakież to nadzwyczajne, bo ja przecież będę miała pracę i tutaj sobie angielski [poprawię]”. I mówi: „Zorganizuje nam pani bibliotekę muzyczną, bo my mamy mnóstwo płyt, a Polskie Radio pożycza od nas i w ogóle nikt tutaj nie ma nic. A my mamy płyty i mamy partytury muzyczne, wszyscy od nas będą pożyczać (i tak było) i pani poprowadzi tę [kartotekę] i koncerty z płyt tutaj w barakach takich (takie były baraki) i co tydzień w sobotę i w niedzielę koncerty z płyt”. Ja myślę sobie: „No to cudownie”. Do tych koncertów tylko pisałam takie notki o kompozytorach itd., koncerty muzyki jazzowej (Tyrmand przychodził), koncerty muzyki popularnej i koncerty muzyki klasycznej. Takie robiłam koncerty różne w sobotę i niedzielę. I do tego pisałam takie notki w biuletynie, po angielsku. Przychodziło mnóstwo ludzi na te koncerty, bo wtedy nic nie było. A mało tego, przychodzili przede wszystkim z Polskiego Radia, z różnych instytucji, pożyczać płyty, pożyczać partytury, ze Związku Kompozytorów Polskich. I to mnie położyło w oczach naszych władz, że ja pracowałam w Ambasadzie Amerykańskiej. I teraz oni chcieli to wykorzystać, dlatego zrezygnowałam z pracy. Powiedziałam w ambasadzie, żeby mnie wyrzucili z tej ambasady.

  • A czego od pani oczekiwali?

Oni oczekiwali, że ja tam będę donosić, co tam się dzieje, kto przychodzi do ambasady. No to ja oczywiście napisałam, bo nie mówiłam, ponieważ nikomu już nie ufałam i miałam rację. Moja koleżanka, która miała bardzo dobre nazwisko, była już szpiegiem UB, ona donosiła, potem mój mąż przez nią siedział, ona się nazywała Bacciarelli, ona wyszła za mąż za Bacciarellego, on pracował jako szofer w Ambasadzie. Ja jej opowiedziałam różne rzeczy i ona, pamiętam, mój mąż chciał przesłać do swojego stryja… Stefan jeszcze wtedy nie był moim mężem chyba… chciał przesłać do swojego stryja rękopis „Średniowiecze materializmu” i ja jej to dałam, a ona to dała oczywiście ubekom. I mojego przyjaciela aresztowali i przesiedział w więzieniu przez 2 lata 8 miesięcy. W ogóle chcieli go [oskarżyć], że był członkiem jakiejś organizacji, a on nie był. Jedyne przestępstwo to było to, że on napisał to „Średniowiecze materializmu”.

  • A z jakiej okazji ta praca była napisana? Kim był ten pan Stefan? Dlaczego on napisał?

On się interesował tym. On w ogóle pisał dużo, pisał różne rzeczy i napisał również to „Średniowiecze materializmu”. Pracował jakiś czas w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, bo znał języki, znał francuski, znał troszkę angielski i pracował [w MHZ], bo go wciągnął taki dyrektor i jakiś czas tam pracował. A potem już musiał stamtąd zmykać jak było, żeby się opowiedział, trzy razy „tak”. I on wtedy oczywiście powiedział „nie” i oczywiście musiał stamtąd wyjść i potem już nigdzie pracy nie mógł dostać.

  • A proszę jeszcze powiedzieć o pani pracy, o pani karierze jako anglistki.

Pracowałam w tej ambasadzie i przychodziła tam taka nauczycielka ze szkoły Batorego. I ona [namawiała mnie], żebym ja u Batorego pracowała. No więc ja bardzo chętnie do tego Batorego poszłam i moim takim uczniem był, pamiętam Toeplitz, ale to był naprawdę sukinsyn, dlatego że jego się wszyscy bali, on właściwie rządził całą szkołą, a nie dyrektor. Pamiętam, dyrektor [nazywał się] Beranek, a on i jeszcze tam paru innych, to oni rządzili szkołą, wyrzucali ze szkoły innych chłopców, którzy nie stawali na baczność, jak grali „Międzynarodówkę”, i pamiętam, ale był dobrym uczniem, bo ja tam uczyłam tego angielskiego. Ja go raz do kąta postawiłam, bo on był bardzo niegrzeczny, więc go postawiłam do kąta, no to on się na mnie potem zemścił i ja wyleciałam z tego Batorego. Wyrzucili mnie tak z dnia na dzień. Pamiętam, był taki historyk, profesor Wdowiak, który się troszkę mną interesował, który mi mówi, żebym nikomu w ogóle nie mówiła, że mnie wyrzucili, bo ja pisałam swoją pracę magisterską, bo mówi: „Oni pani nie pozwolą pracy napisać, niech pani nikomu nie mówi, swoje robi”. I tak było, ja szybko tę pracę swoją napisałam i pamiętam profesor Helsztyński zaproponował mi asystenturę. Zadzwonił do dyrektora od Batorego i mówi: „To nie ja panią zwolniłem”. No to ja już wiedziałam kto i mówi: „Niech już pani nie przychodzi, dlatego że tu się robią takie obozy, i będą kłopoty”.

  • A który to był rok, kiedy pani została zwolniona z Batorego?

To były lata pięćdziesiąte. Wobec tego ja tę pracę zrobiłam i profesor Helsztyński zaproponował mi asystenturę. Ja mu nic nie mówiłam, że zostałam wyrzucona. A przedtem jeszcze jak pracowałam w ambasadzie, to ja jemu przynosiłam książki. I mam to zaproszenie i za trzy dni dostaję drugie, żebym już w ogóle nie przychodziła na uniwersytet.

  • Z jakim uzasadnieniem?

Że on tylko będzie miał kłopoty. Oczywiście to, to już mi potem powiedział, bo ja jednak poszłam i spytałam się, o co chodzi, on mówi: „Mam takie kłopoty, tak że – mówi – pani ani nie będzie zaaprobowana ta asystentura...”. Zresztą zaprosiła mnie taka pani Rupert, pamiętam, do siebie do domu, ja płakałam wtedy i powiedziała: „Pani nie przejdzie przez ucho igielne asystenckie” – i tak dalej. Ja mówię: „Dlaczego nie, ja nic nie zrobiłam. Ja tylko pracowałam w Ambasadzie Amerykańskiej i tam prowadziłam tylko bibliotekę muzyczną, nic więcej, i to jest jedyny mój grzech, a moja rodzina jest bardzo patriotyczna” – a ona była z Belgii, nawet po polsku dobrze nie umiała, ale była na anglistyce, była partyjną na anglistyce. Jednym słowem nie miałam co liczyć nie tylko na asystenturę, ale w ogóle wyrzucali mnie z Uniwersytetu. I ja zostaję w ogóle bez niczego i myślę sobie: „To tak się nie dam podeptać” – i wtedy przyjechała ze Stanów profesor Schlauch. To była siostra żony Infelda, a Infeld to była persona grata tutaj w Polsce u tych z PRL-u, a pani Szlauch była bardzo wybitnym profesorem, mediewistą, a musiała wyjechać ze Stanów właśnie za sympatie komunistyczne, więc niby miała te same problemy co ja. Wobec tego ona przyszła i miała zostać szefem anglistyki, a niby był Helsztyński jeszcze, ale ona była w każdym razie już, przyjechała. Wobec tego ja do niej się udałam i mówię, że profesor Helsztyński mówi teraz, że ja nie umiem uczyć i żeby ona przyszła na moje zajęcia. I ona przyszła na moje zajęcia i mi napisała entuzjastyczny list, że ja powinnam zostać na uniwersytecie. Ale mówi: „Ja nie mogę pani proponować, bo ja nie jestem szefem anglistyki, tylko profesor Helsztyński, a on nie zaproponuje pani. Ale – mówi – może pani z tym listem iść do rektora i on może dać pani jakieś zajęcie tutaj na uniwersytecie”. I dostałam na tych lektoratach, na różnych lektoratach, między innymi na dziennikarce, na socjologii, na filozofii, na pedagogice, na tych wszystkich wydziałach. Ale się uratowałam jakoś, nie dałam się podeptać.

  • Czy jest coś na temat Powstania, o co ja nie zapytałam, a Pani by chciała powiedzieć? Coś co pani uważa, że jeszcze do tej pory nie zostało powiedziane, albo jakieś takie przesłanie na przykład?

Uważałam, że to było słuszne, ale różne były głosy, że to nie było słuszne, że to było w ogóle nie ludzkie, że to było w ogóle nie liczenie się z ludźmi i tak dalej. To tak mówili inni. A w ogóle ci, co brali udział, to właściwie człowiek się cieszył, że był w środku. Ja pamiętam, że brałam udział w AK, to pamiętam, że czułam się dowartościowana i jakoś czułam się, że jestem człowiekiem, że właściwie coś znaczę, że coś robię i że to ma sens.

  • Proszę jeszcze w paru zdaniach na koniec opowiedzieć historię tego zegarka, który towarzyszył pani od 1 sierpnia.

Cały czas miałam ten zegarek i potem już wracamy do Polski, jedziemy tym wózkiem i wytropił ten zegarek taki ruski partol i mówi: Dawaj czasy – a ja mówię: „Nie, Niemcy mi nie zabrali, nasi wrogowie a wy nasi przyjaciele i chcesz mi to zabrać? - mówię - to jest pamiątka, nie”. I tak krzyczałam, że on się zląkł, bo oni się też bali swoich przełożonych, i oddał mi. I ja tu przywiozłam i temu mojemu szefowi potem, po długich tych [miesiącach], oddałam. A mój szef przeżył zupełnie [inaczej okupację]… ani nie brał udziału w powstaniu, bo w ogóle był odcięty, tak że wszystko to było nie tak, jak miało być.
Warszawa, 3 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska
Zofia Fabry-Garczyńska Pseudonim: „Alina” Stopień: sierżant podchorąży Formacja: łączność KG AK Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter