Zofia Komorowska, urodziłam się w 1919 roku, mam 85 lat.
Właśnie kończyłam szkołę pielęgniarską. Tak się złożyło, że za wcześnie zdałam maturę i nie chciano mnie przyjąć na medycynę. Wobec tego poszłam do szkoły pielęgniarskiej, bardzo mi się to podobało i w tej szkole pielęgniarskiej zostałam, skończyłam tą szkołę. Akurat przed samą wojną skończyłam szkołę pielęgniarską.
To była szkoła Czerwonego Krzyża na ulicy Czerwonego Krzyża, w Warszawie. Taka szkoła z internatem już [tam] nie istnieje.
Nie, cała moja rodzina była pod Grodnem. Rodzice mieli majątek pod Grodnem i tam mieszkali. Ja byłam w Warszawie w szkole z internatem.
Taka staropolska rodzina.
Byłam w Warszawie… To wstyd powiedzieć, ale ja byłam smarkata jeszcze wtedy i ogromnie się ucieszyłam. Myśmy przecież w szkole, w gimnazjum, całe dzieciństwo żyło się ciągle wspomnieniem bohaterstwa tamtej wojny, pierwszej wojny światowej. Wobec tego jak usłyszałam, że jest wojna, to się bardzo ucieszyłam, bo myślałam, że tak jak w czasie pierwszej wojny światowej – będzie zupełnie inaczej. Potem okazało się, że nie było wcale tak wesoło.
Pracowałam jako pielęgniarka.
Różnie pracowałam. Pracowałam przez jakiś czas w ubezpieczalni na Solcu, zresztą stamtąd nas Niemcy wyrzucili i musieliśmy się przenosić na Czerniakowską. A Czerniakowska to nie był budynek szpitalny, tylko biurowy ZUS-u i wobec tego po prostu jak kazano nam się przenosić, to myśmy kradli ze starego szpitala, z tego na Solcu, wszystko co tylko można było wynieść i przenieść. Chorych było mnóstwo, rannych było mnóstwo, leżeli na podłodze, na słomie, na pożyczonych kocach. Wszystko to było zawszone, brudne… Bardzo było ciężko. My pielęgniarki pracowałyśmy na dwie zmiany. Trzynaście godzin trwała noc, bo była godzina policyjna, więc tak musiałyśmy ułożyć [sobie pracę], a jedenaście godzin trwał dzień. Rzeczywiście pracowałyśmy strasznie ciężko.
Potem pracowałam na Woli, jakiś czas pracowałam na Polnej w ośrodku… no różnie.
Tak. Wciągnęła mnie do konspiracji przełożona pielęgniarek, już nie pamiętam, chyba właśnie z Woli… Tam gdzie jest szpital na Woli w tej chwili, na Działdowskiej, to tam był wtedy ośrodek zdrowia. Nie było tam szpitala, tylko były takie gabinety lekarskie. Przełożoną, chyba właśnie tam, była pani Zofia Krukowa, która mnie wciągnęła do konspiracji.
To był 1942 rok chyba… Dlatego że w 1943 roku, jak wychodziłam za mąż, to już jakiś czas pracowałam w konspiracji. Zresztą ponieważ miałam tę szkołę pielęgniarską, więc przez całą konspirację tylko szkoliłam młody narybek.
Różnie. W prywatnych mieszkaniach uczyłam je pierwszej pomocy, bandażowania, jakichś zasad pielęgniarstwa.
Ponieważ jego rodzice mieli majątek koło Białej Podlaskiej, więc był w AK, właśnie koło Białej Podlaskiej. Zresztą urządził się świetnie, dlatego że założył sklepik w Chotyłowie, to taka maleńka mieścina, i załatwił sobie skup jajek. Wobec tego miał pozwolenie na wędrowanie po wszystkich wsiach. Więc po tych wsiach jeździł, niby to skupował jajka, na rowerze jeździł. Miał makulaturę, w którą pakowano te jajka, w tę makulaturę można było wszystko włożyć, nikt nie zauważył papierka czy jakiegoś tam biuletynu, poza tym czasem te jajka były w jakieś biuletyny pakowane i w ten sposób jakieś rozkazy… No wszystko co mógł w okolicy, co trzeba było załatwić, to on wszystko to załatwiał, kupując jajka od wsi do wsi i od zagrody do zagrody. Potem przyjechał do Warszawy, dlatego że Niemcy wyrzucili ich stamtąd. Nawet nie tyle wyrzucili, tylko jakiś przyzwoity żandarm szepnął mu, że jest już na liście do wywózki. Wobec tego on wsiadł w pociąg i tak jak stał, przyjechał do Warszawy. Jego ojciec był już wtedy w Warszawie. I bardzo prędko potem się pobraliśmy. Ale on stracił kontakt z tym AK z Białej Podlaskiej, wobec tego ponieważ wiedziałam, że mój kuzyn jest w AK, on było ode mnie ze dwadzieścia lat starszy, więc prawdopodobnie miał jakieś większe stanowisko, nie mam pojęcia jakie – nazywał się Ryszard Jachołkowski – nie mam pojęcia, jaki był jego pseudonim, i on męża wciągnął. Z tym że umowa między mężem a mną była [taka], że o konspiracji w ogóle nie mówimy między sobą. Myśmy w ogóle o sobie nie wiedzieli, nie wiedzieliśmy gdzie chodzimy, gdzie się spotykamy, kto u nas bywa, co robimy… W ogóle nie wiedzieliśmy…
Mieszkaliśmy na… jak ta ulica się nazywa… w każdym razie w Śródmieściu. Po Powstaniu ten dom stał nieruszony i dopiero potem został zburzony i spalony.
Naturalnie. Jeszcze myśmy wynajmowali pokój, drugi pokój miała gospodyni, taka dość strachliwa gospodyni, a trzeci pokój zajmował Niemiec. I ten Niemiec chronił to mieszkanie… Zresztą jakiś dość przyzwoity Niemiec… Przychodziło do nas mnóstwo młodzieży, on jakoś nie zwracał uwagi, a potem któregoś dnia znikł. Zresztą rozmawialiśmy z nim po francusku, to był Alzatczyk… Znikł, powiedział: Adieu – to znaczy „żegnaj”, i nie pojawił się. Wobec tego zaczęliśmy sprzątać u niego w pokoju, tam była taka skrzynia i tam znaleźliśmy aparat nadawczo-odbiorczy. Gospodyni naturalnie wystraszyła się przeokropnie, ale daliśmy znać, to mąż zresztą dał znać gdzieś tam do kolegów i koledzy przebrani za policję przyszli i zabrali ten aparat. I gospodyni była szczęśliwa, że wszystko jest w porządku.
Profesor mojego męża postanowił namalować mój portret, wobec tego ja w cienkich pantofelkach, w pięknej sukience i w kapeluszu z woalką, wędrowałam do niego, żeby pozować. Wtedy właśnie dowiedziałam się o Powstaniu. Wróciłam do domu, jeszcze się przebrałam w jakieś normalne ciuchy i próbowałam dostać się na dolny Mokotów, dlatego że tam miałam być. Tymczasem nie udało mi się. Jedyna brama, która była otwarta, a Niemcy strzelali, to była brama straży ogniowej na placu Unii Lubelskiej. Wpadłam tam do tej straży ogniowej i tam zostałam przez całe Powstanie.
Mój mąż walczył w Śródmieściu. On bardzo dobrze strzelał, wobec tego wystawiano go, właśnie żeby strzelał do pojedynczych Niemców, a poza tym on pracował… Trudno mi powiedzieć, jak to się nazywało… to był Instytut Propagandy… i czegoś tam. Ponieważ on malował, więc malował plakaty, różne rzeczy tam robił.
Nie, nie wiedzieliśmy nic o sobie.
Byłam w tej straży ogniowej. Tam była taka historia… obok była aleja Szucha, ci strażacy byli otoczeni przez Niemców, uciec nie mogli, kilka razy próbowali uciekać i to się wszystko kończyło niedobrze. Wobec tego, jak Niemcy kazali, to oni jeździli do pożaru. Jak gasili pożar w kaskach, kręcili się po dachu, to nasi nie wiedzieli, kto to jest, myśleli, że to Niemcy i strzelali do nich jak do kaczek. Tak że dużo było rannych… Ja tam miałam robotę – dużo było rannych, dużo było zabitych strażaków, a poza tym jeszcze z Pola Mokotowskiego, bo tam były działki na Polu Mokotowskim, od czasu do czasu ściągało się jakiegoś Powstańca, który się tam zaplątał i nie mógł wrócić. Wtedy od tych zabitych strażaków legitymację i mundur się ściągało i ten Powstaniec udawał strażaka i w ten sposób udawało mu się uratować.
Nie. Nigdy nie byłam uzbrojona i ogólnie nie miałam pojęcia. Nigdy nawet nie ćwiczyłam z bronią.
Właściwie z żadnymi. Spotykałam się z młodymi dziewczętami, uczyłam je. Właściwie specjalnie żadnych trudności nie miałam.
Właśnie [działał] w tym instytucie propagandy i czegoś tam [Biuro Informacji i Propagandy – BIP], kręcił się to tu to tam, jakieś głośniki fałszywe zakładali podobno, do których Niemcy strzelali, a oni z innych głośników ogłaszali coś. Malował jakieś plakaty, strzelał. O ile wiem, to strzelał od czasu do czasu. Raz był kontuzjowany i z tego okresu została pamiątka, dlatego że nie wiem, czy to jacyś ochotnicy czy zakonnice, które chorymi się opiekowały, robiły takie Matki Boskie na pamiątkę, rozdawały tym wszystkim rannym i kontuzjowanym. A po Powstaniu myśmy z mężem byli umówieni, że jakbyśmy kiedyś byli rozdzieleni, to się spotkamy w majątku naszych przyjaciół, Woźniakowskich pod Radomskiem. Witów się nazywał ten majątek. I rzeczywiście, mąż mój tam dotarł i dotarł tam teść i teściowa i w ogóle cała rodzina.
Komorowski Stanisław, Korczak-Komorowski.
Nie wiem.
Nie. Niemców tam nie było, po pierwsze. Po drugie, ja byłam jedna jedyna kobieta wśród tłumu tych strażaków i oni się rzeczywiście mną opiekowali i chronili mnie. Tak że ja się tam z Niemcami nie spotykałam. Potem już po Powstaniu, już było pusto w Warszawie i jeszcze ci strażacy byli, wtedy właśnie widziałam, jak Niemcy niszczyli Warszawę. Domy, które stały na Mokotowskiej, nieruszone, były jeden po drugim podpalane.
Potem nas wywieźli do Pruszkowa, Proszków też już był pusty i z tego Pruszkowa uciekłam, a mąż nie poszedł do niewoli, mimo że mu proponowano, ze względu na rodziców, bo nie chciał opuszczać, porzucać rodziców, i wobec tego przeszedł przez Pruszków razem z rodzicami, stamtąd Niemcy oddzielali młodych ludzi, między innymi jego też oddzielili i wieźli ich do Płoszona pod Kraków.
No rzeczywiście oni się mną opiekowali. Jeść mieliśmy co, bo Niemcy dawali nam suchy prowiant, a wykradaliśmy się nocami na te Pole Mokotowskie, ponieważ tam był działki, więc zawsze można było znaleźć a to kartofle, pomidory, a to coś tam innego. Tak że jeść mieliśmy co, tyle tylko, że byli ci ranni, którymi trzeba było się opiekować i udawać, że nie ma rannych.
To był ogromny gmach, więc tam miałam po prostu swój pokój, dlatego że to był ogromny gmach, tam mieszkali ci strażacy, kwaterowali tam, więc tam było mnóstwo miejsca.
Ja tam nie miałam tak dużo czasu wolnego.
Na początku był ksiądz przez jakiś czas, ale potem zabrali tego księdza. Tam w ogóle było w ten sposób, że ponieważ tam była taka ogromna hala, były duże drzwi, gdzie wjeżdżały te samochody strażackie i taka duża hala tam była, to na początku Niemcy z tych Powstańców, starsze osoby, dzieci i tak dalej, wpędzali tam, trzymali ich parę godzin, albo dzień, albo dobę i zabierali powrotem i następną grupę. Było dużo dzieci, dużo chorych było. Taką pamiętam historię, była taka młoda kobieta z dzieckiem i miała ze sobą biżuterię i bała się, że jej tą biżuterię zabiorą i ja wtedy jej tutaj, na rękawie położyłam tą biżuterię, zagipsowałam, zabrudziło się tym gips, jakaś starą datę na ten gips i potem po dość długim czasie, bo już bolszewicy byli, spotkałam ją w Częstochowie. Ocalała i ocalała jej biżuteria i ocalało dziecko, ale mówi, że po paru dniach czy tygodniach, już nie wiem, tej biżuterii w tym gipsie, tak straszne miała odleżyny, że ledwo [je] wygoiła.
Raczej niewiele, chyba niewiele. Bardzo możliwe, że coś było. Po prostu ja nie pamiętam.
W ogóle ludności cywilnej nie było. Nie spotykaliśmy się z ludnością cywilną. Myśmy byli otoczeni przez Niemców, bo to plac Unii lubelskiej, tam w tej chwili chyba jeszcze jest ta straż ogniowa, i obok Aleja Szucha i pełno Niemców. Myśmy byli naokoło przez Niemców otoczeni. Tak że myśmy w ogóle [nie brali udziału, nie walczyli] – strażacy wyjeżdżali do pożarów, ja w ogóle się stamtąd nie ruszyłam ani na krok.
Tak. Cały czas. Niemcy nam dawali jedzenie i sprawdzali ciągle ilość. Więc właśnie w ten sposób Powstańców z Pola Mokotowskiego można było ratować, że dawało im się legitymacje zabitych strażaków. Zresztą wszyscy ci strażacy to oni byli w konspiracji. Tylko ich skoszarowano na dzień przed Powstaniem czy na dwa dni przed Powstaniem właśnie tam.
Nic. Myśmy nie mieli dostępu do niczego.
Nie wiem. Nie umiem powiedzieć.
Niewiele. Bo tak jak na początku zdecydowaliśmy, że nic nie mówimy o tym, co działamy przed Powstaniem, to chyba tak zostało, to już weszło nam w krew. Myśmy na ogół nie rozmawiali. Czasem słyszałam, jak on dzieciom opowiadał. Mnie raczej nie.
Właśnie tutaj córka przypominała coś, ale ja nie bardzo pamiętam co.
Powiedz co?
Córka: O walizce.
Ale to było po Powstaniu już. Po Powstaniu, jak męża wieźli do Płaszowa, to kolejarze mu pomogli i on uciekł z tego transportu i wtedy znalazł na drodze walizkę. Walizka, nikogo nie ma, wobec tego wziął tą walizkę. I w tej walizce był nieduży, ale dość cenny obrazek, był bardzo piękny stary dywan i kaseta z farbami. Ponieważ on chciał być malarzem, uczył się w czasie okupacji, no tak konspiracyjnie, jak mógł się uczyć malarstwa, potem po wojnie skończył Akademię Sztuk Pięknych, wobec tego ta kaseta to był ogromny skarb.
Farby. Kaseta z farbami. Taka zamykana kaseta z farbami, pędzlami ze wszystkim, co potrzebne malarzowi.
Też nie potrafię powiedzieć, jakie jest najlepsze. Jakoś tak dość spokojnie mi to Powstanie przeszło.
Ja się z nimi wszystkimi przyjaźniłam, tylko potem rozsypaliśmy się po świecie i nigdy już się nie spotykaliśmy. To było takie właśnie te dwa miesiące, przez które byliśmy razem.
Do końca Powstania i jeszcze jakiś czas po Powstaniu. Myśmy wyjechali, już zupełnie pusta była Warszawa, jak wywieźli nas do też pustego Pruszkowa. Z tego Pruszkowa tak po trochu uciekaliśmy. I ja pojechałam wtedy właśnie tam pod Radomskie, bo tam mieli… Liczyłam na to, że … jeżeli nie tam, to nie wiadomo gdzie mogę się spotkać z mężem i z rodziną i rzeczywiście tam się spotkałam.
I byliśmy tam, w tym Widzowie, aż do przyjścia bolszewików. Wszyscy jakoś powyjeżdżali, porozjeżdżali się, bo tam tych uciekinierów było mnóstwo, mnóstwo. Ale ponieważ w tym Widzowie Woźniakowski miał stadninę koni wyścigowych i trzeba było objeżdżać te młode konie, a nie było chłopców stajennych, a konie wyścigowe to trzeba było mieć odpowiednią wagę, żeby móc objeżdżać, wobec tego mąż ciężko pracował, objeżdżał te konie. On objeżdżał ogiery, ja od czasu do czasu objeżdżałam jakieś spokojniejsze klacze, ale to trzeba było robić.
Aż do przyjścia bolszewików. Daty nie potrafię powiedzieć, ale w każdym razie jak przyszli bolszewicy, no to naturalnie wyrzucili nas stamtąd i wtedy wywędrowaliśmy do Częstochowy. Z Częstochowy do Krakowa. Sprzedaliśmy obrazek i dywan. Mąż poszedł do akademii, ja zaczęłam pracować w ubezpieczalni, a potem zaczęły się rodzić dzieci, jeden po drugim i skończyła się moja praca.
Ja raczej mogę pamiętać przed Powstaniem, jeszcze przed moim ślubem. Mieszkałam z matką i siostrą, wynajmowałyśmy pokój. Któregoś pięknego dnia do gospodyni zgłosiły się dwie Żydówki z getta. I te Żydówki z getta mieszkały przynajmniej z rok u nas. I w czasie naszego ślubu te Żydówki jeszcze tam były, a potem zaczęli przychodzić szantażyści. [Te Żydówki] to była albo matka i córka, albo synowa i teściowa. W każdym razie mąż tej młodej Żydówki, która była zrobiona na blondynkę i nie bardzo wyglądała na Żydówkę, naturalnie miała papiery jakieś polskie, był w partyzantce w AK. Ona w pewnym momencie, jak ci szantażyści zaczęli przychodzić, to znikła, ale nie wiadomo było, co robić z tą starszą panią, która była tak podobna do Żydówki, nie można było się omylić. Wobec tego ja załatwiłam w szpitalu… Najpierw załatwiłam z kolegami z pogotowia, którzy przyjechali na wezwanie do ciężko chorej osoby. Załatwiłam w szpitalu, że lekarz przyjął tę ciężko chorą osobę z jakimś atakiem sercowym czy coś, i następnego dnia… Tego już nie potrafię powiedzieć kto, zresztą tego nie wiedziałam nigdy, przyszli, niby to rodzina, ktoś tam i zabrali ją ze szpitala. I słuch o niej zaginął. Więcej z nimi się nie spotkałam.
Tylko z tymi Żydówkami. Nie. Specjalnie nie. Jak byłam w gimnazjum, w Grodnie, to połowa to były Żydówki z którymi się naprawdę przyjaźniłam. W ogóle wszystkie się przyjaźniłyśmy z tymi Żydówkami i bywałyśmy u tych Żydówek i Żydówki bywały u nas i wszystko było porządku. O tym antysemityzmie to właściwie dowiedziałam się dopiero po wojnie. Tak się nie słyszało.
Nie. Raczej nie. Byłam zajęta tym swoim pielęgniarstwem.
Mąż szukał mnie cały czas w czasie Powstania i ktoś nawet powiedział mu, że widział mnie już nieżywą, wobec tego właściwie uważał się prawie za wdowca, a tu ja się nagle zjawiłam niespodziewanie. No więc radość naturalnie była ogromna i szczególnie, że tam spotkałam się z całą męża rodziną, bo moja mama i siostra były wywiezione do obozu pracy. To znaczy siostra była wywieziona, a mama poszła za nią, bo nie chciała zostawić jej samej. Może bała się zostać sama, bo była inaczej wychowywana, w innych warunkach wychowywana i zawsze była pod czyjąś opieką. No więc wobec tego poszła z nią razem do obozu. Ale przeżyły jakoś dobrze ten obóz. A my… jeśli chodzi o męża, to mimo że byliśmy sześćdziesiąt jeden lat małżeństwa i zawsze byliśmy razem, mimo tego ja naprawdę nic nie wiem o jego okresie powstańczym. On się zamknął w sobie, w ogóle nie mówił, na ten temat nie mówił. Tak jak jego koledzy z Powstania przychodzili tutaj czasem, to mówili, opowiadali o tym, o tamtym, a on nie.
Całe Powstanie i chyba ze dwa miesiące albo może trzy [po nim].
Szukał. Szukał mnie wszędzie. Wszędzie ogłaszał, gdzie tylko mógł. Ja się zjawiłam przed Bożym Narodzeniem.
My raczej nie. Mąż był studentem, ja byłam pielęgniarką, ale mój teść siedział w więzieniu i potem bardzo śmiesznie, dlatego że jak wreszcie adwokaci jacyś, co się załatwiało, wystarali się o zwolnienie i teściowa pojechała z tym zwolnieniem do więzienia, to okazało się, że nie mogą go zwolnić, bo nie ma nakazu aresztowania. I dopiero trzeba było starać się o nakaz aresztowania, żeby go mogli zwolnić. I po tym wiezieniu już chorował, miał kłopoty z sercem, ze stawami, z czymś. A u nas chyba dwa razy mieliśmy rewizję. Nie wiadomo dlaczego, ale to mogło być związane raczej z jakimś handlarzami obrazów. Mąż dużo odnawiał, nie bardzo wiedział komu, dużo ludziom odnawiał i nie wiedział, skąd te obrazy i dokąd one szły. Przecież to nie była jego rola szukanie tego. Odnawiał i już. I chyba było raczej w związku z tym mieliśmy tutaj rewizję.
Nie. Z nikim nie miałam kontaktu. Dopiero jak już po Powstaniu byłam z mężem w Widzowie, to dopiero wtedy przyszła wiadomość od mamy i siostry, że są w obozie. Wtedy myśmy wysyłali tam paczki, co tylko można było. I co mieliśmy, bo nie mieliśmy wiele. I wysyłaliśmy tam paczki, tam Amerykanie ich wyzwolili. To było pod Hanowerem. I chyba niewiele więcej się państwo ode mnie dowiedzą.
Dwa razy byłam w łapance. Jeden raz jakiś stary gruby Niemiec (wtedy dla mnie był stary, ale pewno miał może 50 lat) sam wciągnął mnie do bramy i ja się tak strasznie wystraszyłam, że zaczęłam płakać, ale jak ja jestem spokojna i opanowana, a zawsze byłam, to wtedy dostałam jakiegoś ataku – szloch, łzy mi ciekły ciurkiem i płakałam. A ten Niemiec obejmował mnie i ja tak na jego mundurze roniłam te łzy, tak że cały mundur miał mokry potem. Zostawił mnie w tej bramie i tak się uratowałam. A drugi raz to ze strachu przeskoczyłam przez płot, właściwie mur. Przeskoczyłam przez ten mur do jakiegoś ogrodu i w kilka dni potem poszłam zobaczyć to miejsce. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że przez ten mu udało mi się przeskoczyć. Jak człowiek ze strachu potrafi robić dziwne rzeczy. Taki strasznie był wysoki i prosty, bez żadnego załamka ten mur. Ja nie wiem, jak ja przeskoczyłam.
Naturalnie, że rozmawialiśmy i wszyscy byli tym przejęci, ale myśmy nic nie mogli zrobić.
Wszystkiego, co tylko można było się dowiedzieć. Jak chodzili gasić ten pożar, to czasem jakieś słówko gdzieś ktoś powiedział i potem przynosili nam te wiadomości.
Raczej niedobre, dlatego że tam gdzie strażacy chodzili gasić te pożary, to przede wszystkim były jakieś niemieckie dzielnice, wiec raczej te wiadomości były niedobre.
Nie słyszałam, a poza tym i tak bym nie zrozumiała.
Chyba pierwszy okres Powstania, kiedy ja tak strasznie chciałam się stamtąd wydostać i nie miałam jak się wydostać. A potem już zobaczyłam, że nic z tego i tak już tam byłam.
Tak. Do 1950 roku, bo pięć lat trwała akademia. Mieszkaliśmy razem z teściami. Teść był aresztowany wtedy i potem rzeczywiście, jakoś tak było nieprzyjemnie, cały czas byliśmy pilnowani, nawet jak teść już wrócił z tego wiezienia.
Albert Stanisław Komorowski. Korczak-Komorowski, on używał nazwiska Korczak-Komorowski. Dlatego mąż [też takiej formy] używał. I potem się tak zrobiło nieprzyjemnie. Cały czas byliśmy inwigilowani. Mąż wyjechał do Warszawy, po cichutku sobie wyjechał do Warszawy, ja zostałam z małym dzieckiem i bez przerwy siedzieli u nas młodzi ubecy. Ja się do nich przyzwyczaiłam. Oni zresztą byli młodzi i grzeczni, nic mi złego nie robili, tylko pilnowali, kto przyszedł, kto zadzwonił, coś takiego. Ale nikt nie przychodził, nikt nie dzwoni. Ja jeszcze pracowałam. Moja matka była wtedy, zajmowała się dzieckiem i było tak, że ja wyglądałam przez okno – oho, do sklepu przywieźli cukier, wobec tego do jednego z tych młodych ubeków, to byli tacy po osiemnaście, po dwadzieścia lat chłopaczkowie, mówiłam: „A może by tam ktoś z was zszedł i stanął w kolejce po ten cukier”. I oni pokorniutko, któryś zszedł i przynosił mi ten cukier. Czasem tylko przychodził taki starszy Żyd, no to ten był raczej niemiły i rozstawiał po kontach tych młodych chłopców. Ale to w ogóle było tak, że ja pracowałam w jakimś ambulatorium, wychodziłam przed gabinet, żeby zawołać pacjenta i okazywało się, że między pacjentami siedzi któryś z tych „opiekunów”. Ich było z pięciu, sześciu, takich różnych i oni tak pilnowali.
To trwało z pół roku chyba, dopóki mąż nie znalazł tutaj jakiegoś mieszkania, żebyśmy mogli się przeprowadzić, no bo nie było gdzie do Warszawy. Znalazł wtedy pod Warszawą gdzieś jakieś mieszkanie. Zatelefonował do mnie wieczorem, że następnego dnia rano przyjeżdża samochodem po rzeczy, tych rzeczy nie było wiele, po rzeczy i po mnie. I wtedy moja matka z rocznym już wtedy synkiem, pociągiem pojechali do Warszawy, a ja całą noc pakowałam to, co było do spakowania. Rano rzeczywiście przyjechała ciężarówka, zapakowało się na ciężarówkę i wyjechaliśmy. I dali nam spokój. Już podobno powiedziano nam wtedy, że jak się do innej dzielnicy wyjeżdża, to że oni jedni z drugimi nie bardzo się kontaktują ci ubecy, że wobec tego ślad zaginał. Adresu nie podałam i w ten sposób znaleźliśmy się najpierw w Zalesiu, potem w Podkowie, aż wreszcie tutaj wybudowaliśmy ten strych.
Chyba nic już więcej nie mogę sobie przypomnieć, a jak sobie przypomnę, to już będzie za późno. Tymczasem jakoś nic specjalnego nie pamiętam.