Nazywam się Roman Perzyna. Urodzony 28 lutego 1932 roku w Warszawie przy ulicy Białej 8 mieszkania 39. Pamiętam do tej pory, bo mamusia jak mnie posyłała do sklepu po jakieś drobne zakupy, to mówiła: „Pamiętaj, syneczku, Biała 8, mieszkania 39. Bo jakbyś zabłądził, to żeby cię ktoś odprowadził”. Dzisiaj to jest niemożliwe, bo RODO wszystko skasował.
Ja mam imię po ojcu Romanie i urodziłem się ojcu na imieniny, dwudziestego ósmego. Jeszcze miałem siostrę Wandę.
Młodszą o rok. Ja miałem włosy ciemne w mamusię, a ona taka rudoblond. Tak że nie bardzo się kochaliśmy, ale jakoś można było wytrzymać. Czasami dochodziło do takich tam.
Mama Anna Perzyna z domu Zych, to pamiętam, bo to takie jak nieraz w telewizji pytają o pseudonim Żeromskiego, to już zapamiętałem, że „Zych”. Bardzo sympatyczne małżeństwo. Na Białej, gdzie się urodziłem, to kilka lat, jak pamiętam, mieliśmy dwa pokoje z kuchnią, a w sąsiednim pokoju mieszkali dziadkowie, Kacper i Józefa.
Perzyna. Rodzice ojca.
No przesympatycznie, chociaż ta dzielnica była bardzo biedna, […] otoczenie było bardzo biedne. Ulica była spokojna, ta Biała (dzisiaj podobno nie istnieje). Tam sobie graliśmy w tak zwane dytki. Się rzucało, czyj pieniądz bliżej, jak go nakrył, no to się zabierało. Dzielnica żydowska. Cały chodnik był obstawiony, Żydóweczki z wózeczkami. A my, jak to dzieciaki, dokuczaliśmy im. Ja miałem taką głośną hulajnogę na łożyskach, to specjalnie jeździłem blisko, no to one nam posyłały też takie słówka, „A wy, łobuziaki”, i tak dalej. Ale byliśmy zadowoleni.
Nie, nie. Ja byłem, nie wiem, od urodzenia, dzisiaj bym powiedział, antysemitą. Może dlatego, że tatuś pracował w fabryce… Tam był Klein [Feingold] i Lewito, pamiętam, dwóch takich właścicieli żydowscich na Chłodnej. Ta fabryka nazywała się Siła, fabryka dźwigów [windowych]. No i tata na pieńku był z właścicielami, bo czym więcej robił, to oni podnosili normy i takie te zarobki właściwie [nieduże]. Wydajność była większa, a zarobki stały w miejscu, tak że narzekał, to mnie się to wszystko trochę udzieliło. W tej dzielnicy nie mieliśmy jakichś takich przyjaciół. Koledzy byli… No, była bieda straszliwa. Pamiętam, że kiedyś wyszedłem z jakąś kanapką, to któryś z tych biedaków podleciał i mi tą kanapkę zabrał, zjadł. Potem też jakąś zabawkę mi ukradł, że tak powiem. Ale zespół naszych kolegów był zgrany i mówią: „Romciu, my wiemy, gdzie mieszka ten, co ci [zabrał ten sztylet]”. Miałem taki drewniany sztylet, piękny. No i jak mnie tam zaprowadził, to było w suterenie, to pamiętam, że sobie nos zatkałem. Boże, jaka tam straszna bieda była. No ale takie były czasy. Ale wszyscy byli szczęśliwi, dzieci zadowoleni, bawiliśmy się, na trzepaku tak zwanym robiliśmy różne sztuczki, fikołki. Młodość. Człowiek nie zważał na otoczenie, na wyżywienie czy jakieś warunki lokalowe. Ze wszystkiego był zadowolony.
Tak, zgadza się. Więc ja 1 września poszedłem do szkoły na ulicy Chłodnej. Więc blisko z Białej do Chłodnej. Poszedłem pierwszy dzień do szkoły. Nawet pamiętam, jaką lekcję odrabiałem. Miałem zeszyt. Takie laseczki stawiałem, taką literę niby, „l” czy coś w tym rodzaju. Potem były takie zajęcia plastyczne, z plasteliny kto co chciał, to ulepił. I ja ulepiłem takiego pieska. I do dzisiaj pamiętam, jak pani nauczycielka, przesympatyczna, podeszła od mnie, mówi: „No piękny jest, tylko powiedz mi, gdzie on ma ogon, a gdzie ma głowę?”. Bo ja zdolności manualne to miałem kiepskie, teraz bardziej jakoś. To do dzisiaj pamiętam. Ale tak przesympatycznie mnie oceniła: „Powiedz mi, gdzie on ma ogon, a gdzie ma głowę?”. No i jeden dzień i wojna wybuchła, koniec.
Nie, bo to jeden dzień. Później chodziłem już tak do tych zaocznych, już jako dorosły.
To już po wojnie. Wtedy nie było gimnazjum, tylko była powszechna. Powszechna to była tak zwana Trzynastka, Hoża 13. Tam kończyliśmy szkołę podstawową. Egzamin wstępny był taki, że kierownik dał jakąś kartkę do przeczytania. Ja przeczytałem, „No dobrze, do trzeciej klasy go od razu”. Bo ja w domu bardzo lubiłem czytać. Jak mama, pamiętam, umyła podłogę, rozłożyła gazety, to ja się kładłem i: „Mamo, jaka to litera, jaka to litera?”. I się już zakwalifikowałem od razu do trzeciej.
Tak. Bo były takie gazetki, takie „Miki”, Pat i Pataszon, dziecięce takie. Ja widząc te obrazki, chciałem też [wiedzieć], co na tych chmurkach jest napisane, więc się od razu uczyłem. Tata też mi pomagał. Uczył mnie od razu pisania, alfabetu. No i ja mając te dziesięć lat, to już czytałem i pisałem jako tako.
Więc my byliśmy na ulicy Białej, tak jak mówiłem, tam się urodziłem. I sam wybuch wojny – człowiek jako dzieciak sobie nie zdawał [sprawy], że się w ogóle wojna zaczęła. I pamiętam, taki chodził niemiecki żołnierz po ulicy Białej i strzelał do gołębi, polował. [Zostawały] te łuski karabinowe, no to dla nas to była łuska, ja te łuski zbierałem. Cała chmara nas koło tego żołnierza. Człowiek nie myślał, że jakiś wróg – żołnierz to żołnierz. I tak ta wojna nas zastała tutaj. Ale tata nas wywiózł na wieś. Bo my jeździliśmy nie tak jak teraz, na dwa tygodnie, tylko na dwa, trzy miesiące, na tak zwane letniaki. Wynajmował całą chałupę na wsi na Mazowszu, koło Płońska. Tam nas wywiózł. Mówi: „Zabiorę was, jak się wojna skończy”. No i my tam siedzieliśmy. Patrzymy, naloty. No to pamiętam jeszcze … Aha, i zatrzymaliśmy się u mamy siostry, bo ona tam miała gospodarstwo. Nalot. Jak Niemcy zaczęli tak nisko szybować, to [była] jeszcze jakaś taka smuga, ale to była smuga spalna. Ciotka mówi: „To jest gaz. Załóżcie sobie takie maseczki, chusteczki z mokrą wodą, żeby nie oddychać”. I nura daliśmy, pamiętam, taka kapusta była wielka, tam się schowaliśmy. To były początki wojny. Ale się nie skończyła miesiąc, dwa, trzy i ojciec przyjechał, zabrał nas, przywiózł do Warszawy. No, w Warszawie okupacja. Tata przed wojną pracował w fabryce Pocisk, w Rembertowie, ale za okupacji nie chciał tam iść, żeby Niemcom nie robić pocisków. Trochę handlowaliśmy pieczywem na ulicy Złotej. No i tam nas zastało Powstanie.
Na ulicy Chłodnej.
Tak.
Ja pamiętam taki moment. Bo my, żeby się z czegoś utrzymać, to na ulicy Złotej 40 bodajże handlowaliśmy pieczywem. W koszu pieczywo, bułki, chleb i tak dalej. W bramie. Przed bramą się wystawiało i ludzie kupowali. Mieliśmy już stałych klientów. A kupowaliśmy hurtowo na Brzeskiej. Trzeba było tam być już o piątej rano. Przywoziliśmy to. No oczywiście tata był głównym tym…
Z tatą.
Z tatą tylko. Mama zajmowała się domem i młodszą siostrą, ja z tatą tam jeździłem. I tam tata zawsze komuś dawał taki przydomek. Był tam taki młodzieniec, jeszcze miał sportowe spodnie, taki pewnie z osiemnaście lat, zawsze taki czerwony na buzi. Tata go ochrzcił „Buraczek”. Przesympatyczny, zawsze uśmiechnięty. No i na ulicy strzelanina. Ale strzelanina była często, jak Niemcy robili łapanki – jechali samochodem i puszczali serię z karabinów maszynowych. I taka strzelanina. No to mówimy: „Gdzieś jakaś łapanka. Znów hitlerowcy pewnie tam puszczają te serie z karabinów maszynowych”. Ale zamknęliśmy bramę, żebyś się zabezpieczyć. I wszedł ten młodzian, ten Buraczek, co go tata ochrzcił, i tak odkrył bluzę, a tu taka spluwa! Ja zdębiałem. Już wiedziałem, co to rewolwer. Myślę sobie, on chodzi w czasie okupacji za Niemców z takim rewolwerem za pasem. A to już się zaczęło Powstanie. No i Powstanie, to już trudno, byliśmy na tej Złotej, gdzie się handlowało, parę dni w piwnicach, ale później wróciliśmy na Próżną i [tam byliśmy] całe Powstanie.
Tak.
Do czasu, kiedy powstawało getto. To był chyba 194…
Tak, to tak.
Po prostu nas eksmitowano na Graniczną. A to tylko miesiąc czy coś. Z Granicznej [przenieśliśmy się] z kolei na Próżną. Tam mieliśmy taki pojedynczy pokój na czwartym piętrze. To była taka przybudówka. To była cała kamienica żydowska i oni po prostu to wynajmowali.
Próżna 7.
Mieszkania chyba 23. Już dobrze. Ale 7. Jeszcze parę lat temu to tam chodziłem, odwiedzałem. Nawet jakiś kamyczek sobie stamtąd wziąłem.
Tak. Żydzi nawet robili przyjęcia na tej Próżnej. Wystawiali takie stoły, ławki i trochę nam opowiadali swojej historii. Ja w tym nieraz uczestniczyłem. No później, jak już pobraliśmy się, to już mi się tam nie bardzo chciało [chodzić], ale jeździłem, miło wspominałem Próżną.
[…]
Jakoś mnie to nie interesowało. Interesował mnie nasz kościół na ulicy Chłodnej, tam gdzie byłem ochrzczony, chyba świętego Andrzeja. No i jak przychodziłem z mamą po mszy świętej do domu, to siadałem na stołku, prosiłem o taboret, na taborecie lusterko. [Prosiłem], żeby mi założyła ręcznik, i odprawiałem mszę po swojemu. No coś tam, amen i tak dalej. To pamiętam do dzisiaj, taki katolik. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. No ale jako wierzący to wierzę, że matka Boża nas, mnie ochroniła, bo byłem nieraz w strasznych tarapatach. W czasie Powstania jeszcze…
Nie. Na Brzeskiej tylko kupowaliśmy pieczywo. Powstanie zastało nas z tym młodzieńcem na ulicy Złotej.
Gdzie sprzedawaliśmy. A mieszkaliśmy na Próżnej.
No i trochę miałem żalu do Powstańców, bo ja wtedy miałem dwanaście lat. Próżna graniczyła z ulicą Królewską, a Królewska z Ogrodem Saskim. W Ogrodzie Saskim byli Niemcy, krótko mówiąc. I jeden z takich Powstańców, akowiec, mówi: „Weźcie się za budowanie barykady”. I później były sklepy. Nam się już nie bardzo chciało, ale znosiliśmy jakieś ławki, krzesła na tę barykadę. Ale ja tak sobie pomyślałem, mówię: „Zaraz, my tu robimy barykadę przy ulicy Próżnej, przy Zielnej, a trzysta metrów dalej są Niemcy. Jak nas zobaczą, to będzie kiepsko”. Tak jakoś sobie to [tłumaczyłem]. Mówiłem te słowa i [w tym czasie] tak zwany granatnik wystrzelili, on uderzył w budynek. Tu była barykada, a on uderzył w budynek. My byliśmy pod siódmym, a on uderzył w budynek Próżna 5. I ja jak [byłem] młody, to byłem bardzo zwinny. Zauważyłem, jak granatnik uderza w ścianę, i padłem od razu za tę barykadę. A moja koleżanka z klatki, że tak powiem, z jednej klatki schodowej, cała została posiekana, bo nie zdążyła. A ja ocalałem.
Danuta. Ale już nie pamiętam. Córka szewca, bo tam był szewc na [Próżnej].
Zginęła tak. No i tam właśnie na tej Próżnej po tym wybuchu, mówię, tak mi jakoś chłodno w głowę. Tak wziąłem ręką, a ona cała we krwi. A odłamek mnie [uderzył]. Dobrze, że nie w skroń, tylko jak padłem, to tu mnie zawadził. No i tam był punkt opatrunkowy Próżna 14, który jakiś czas istniał jeszcze po wojnie, ale teraz tam nie ma śladu. Szkoda, bo była nawet tabliczka. No i tam mnie zabandażowano całą głowę. Ale jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak Powstanie upadło (jeszcze mam narośl taką malutką, jak się to zagoiło), to ewakuacja do Pruszkowa. Na Dworzec Zachodni pieszo wszyscy i do Pruszkowa. Tam spaliśmy, pamiętam, na takim prawie betonie, w takim pomieszczeniu, gdzie była naprawa wagonów czy coś takiego. Ale w Pruszkowie była segregacja. Niemcy segregowali mężczyzn na prawo, sprawnych na prawo, jakichś rannych na lewo. I ponieważ mój tata w czasie Powstania miał przestrzeloną rękę, bo też gdzieś tam budowali barykadę, na Złotej chyba… Tam jest taki pamiątkowy kamień, Złota róg Żelaznej, taki ogromny kamień przy tym kolejowym bloku. [Tata] miał rękę w gipsie, ja głowę obandażowaną, no to Niemiec spojrzał i tak, mamę i ojca, i siostrę na lewo. I już nas nie wywieźli do obozu, tylko w okolicę Starego Sącza.
Tak, doskonale pamiętam. Tutaj nawet mam takie „Miasto Nieujarzmione”, tam jest ten album. I tam jestem na zdjęciu, stoję w bramie. Rozpoznałem siebie. Tam jeszcze zrobiłem malutką notatkę, że to jestem właśnie ja. Poznałem siebie po sandałkach, które mi zrobił mój dziadek, bo był szewcem, i po płaszczyku, który się zapinał na lewą stronę. Ja go nie chciałem zapinać, bo był […] siostry, dziewczęcy. I tam właśnie w tym płaszczyku, w tych sandałkach taki dziesięcio-, jedenastolatek stoję i przyglądam się, jak Niemcy idą z rękoma podniesionymi do góry po zdobyciu PAST-y przez Powstańców. Bo my od tej PAST-y byliśmy trzy bloki mieszkalne, czyli byliśmy tam na bieżąco.
Tak, widziałem, jak Powstańcy zdobyli [Pastę, wykorzystując] tak zwany miotacz ognia, bo nie można było Niemców w żaden sposób stamtąd wykurzyć. A tam był taki snajper. Naszą sąsiadkę, która przechodziła przez ulicę na drugą stronę, zabił. Polował po prostu. Ja kilka razy sobie… Ale ja to przeskakiwałem jak zając, to on nie zdążył mnie namierzyć.
Nie, niestety już nie pamiętam. Ale to zdobycie – pamiętam, jak z tych miotaczy ognia puścili takie strumienie ognia. Niemcy się poddali. I tam na zdjęciu patrzę jak, oni z rękoma podniesionymi do góry, poddali się. Więc wielkie zwycięstwo.
Tak. Dziwię się… Ja miałem sporo takiego, ja wiem, rozsądku. Nawet tata mnie czasami nazywał filozof. Wywieszona nasza flaga. Ja jeszcze mówię do taty: „Co oni robią? Przecież w „sasczaku” są Niemcy, jak zobaczą tą flagę, to namierzą z artylerii”. No i zdążyłem to wymówić, na drugi dzień jak rąbnęli, ta flaga spadła i taki wyłom ogromny od pocisku. I tak się właśnie to zwycięstwo… No, Niemcy niektórzy próbowali uciec wcześniej widocznie do Saskiego Ogrodu, bo to blisko było. A na rogu Marszałkowskiej i tej Zielnej były gruzowiska, nie wiem, po jakimś nalocie, i pamiętam, że w tych gruzach było paru Niemców zabitych i nasi sąsiedzi ich ściągali. Później, żeby się pozbyć tych rozkładających się zwłok, to ktoś tam miał benzynę, polał. Jeszcze taki sąsiad był, kilka słów takich użył: „Nareszcie się doczekaliście”. Tam ciągnął jednego za nogi. I mówi: „Chcesz taki pas wojskowy?”. No i ten pas jeszcze gdzieś do tej pory mam od tego nieboszczyka. To doskonale pamiętam.
Tak.
Nie, jako osoba cywilna. I na Złotą kiedyś poszliśmy, bo ona była taka już wyzwolona, że tak powiem, przez Powstańców. No i na tej Złotej ja patrzę, sztandary wiszą piękne, mówię: „Tato, przecież tak się manifestować. Niemcy zobaczą z lotnictwa, to zbombardują całą tą Złotą”. I pamiętam, że na środku tej ulicy był taki stolik, przy tym stoliku krzesło. Na tym krześle siedział jakiś oficer Powstaniec i przyjmował do AK, do Armii Krajowej. Ja z ojcem nierozłączny byliśmy. Zawsze go trzymałem, wszędzie z nim chodziłem za rękę. Podeszliśmy do niego, żeby nas zapisał. I pamiętam słowa tego oficera, mówi: „Drodzy, nie zapiszę was, bo już nie mam legitymacji”. Ale jak ja sobie później już jako dorosły to przeanalizowałem, to on po prostu jak zobaczył ojca i takiego chłopaczka, […] a to już był prawie koniec Powstania, to myśli sobie, po co ich narażać. I po prostu użył takiego wspaniałego wykrętu, że nie ma już legitymacji. A potem ta Złota była spalona, zbombardowana. No tak manifestować swoją wolność… Ale lotnictwo, przecież oni to wszystko widzieli. No ale taki entuzjazm. Każdy chciał pozbyć się Niemców, [chciał] wolności.
Nie, tego rodzaju nie, przynajmniej ja sobie nie przypominam.
Ogromne. Tylko ponieważ my, jak już wspomniałem, handlowaliśmy pieczywem, to co nie zostało sprzedane, to tata kroił i suszył. Jeszcze matka mówi: „Po co ty to robisz? Kto to będzie jadł?”. I pamiętam, jak dwa worki papierowe tak zwanych sucharów były w czasie Powstania. Jeden worek [tata] oddał matkom, które miały malutkie dzieci, a drugi to my moczyliśmy, nie wiem, w wodzie czy herbacie, i dzięki temu przeżyliśmy.
Nie. Więc dziadkowie, ponieważ ich brat ożenił się z taką poznanianką, nie bardzo tutaj u nas lubianą w rodzinie, jako że to taka Niemka, ona zrobiła duże pieniądze na jakimś handlu z gettem. Ale na czym to polegało, to nie wiem. W każdym razie znała język niemiecki, więc miała przepustkę, mogła wchodzić do getta. Z tych pieniędzy pobudowała na ulicy Kołowej dwupiętrową kamienicę i tam poszli dziadkowie tuż przed Powstaniem. Jak wybuchło Powstanie, to oni z balkonu patrzyli i płakali, bo cała Warszawa Śródmieście się paliła, a oni na ulicy Kołowej. No potem ten budynek moja siostra, jakaś taka była, jak to w rodzinie różnie bywa, nie dogadała się i ten budynek oddała na rzecz państwa i państwo później zrobiło taką placówkę rozrywkową, tam gdzie ta Natalia Urbańska była. Już zapomniałem, jak to się nazywa, na ulicy Kołowej. I tam byli dziadkowie, a my tutaj, na ulicy Próżnej. No, też cudem ocaleni, bo ta kamienica na Próżnej to cały dach blaszany, ale wszystkie rusztowania to były drewniane. Zaczęło to się palić, pewnie od jakiegoś pocisku. No ale mój tata jako taki odważny człowiek, piłsudczyk (mam jego zdjęcie nawet), zorganizował jakoś mężczyzn, którzy jeszcze byli na Próżnej, i ugasili ten pożar na dachu, tak że to nie spłonęło. Po powrocie już z tego wygnania, bo to się tak nazywało, wygnanie, z tego Nowego Sącza, to drzwi były wyłamane, ale szafa i ubrania jakieś, wszystko było. A ja tylko byłem ciekawy, czy moja paka z zabawkami na szafie ocalała. To było dla mnie wtedy najważniejsze.
Ocalała, tak. Ja miałem tam zabawki różne, mechaniczne, nakręcane.
Tak, i później Próżna 7 została zakwalifikowana jako dom grożący zawaleniem. No i stamtąd później dostaliśmy mieszkanie na Nowolipkach, naprzeciwko kościoła. Z Nowolipek, potem ja zacząłem pracować w urzędzie miasta, w wydziale kwaterunkowym, no to uzyskałem to mieszkanie. No i potem pobraliśmy się, żona z Legionowa, no i tak. Później jeszcze córka przyszła na świat, ale to już w Legionowie.
Nowego Sącza.
Tak. To była wieś Rdziostów, pamiętam do dzisiaj. I nazwisko tych gospodarzy Potoczek. Każdy sołtys jak dostał tam kilka rodzin, to musiał ich rozlokować i nas skierował do Potoczków. I my poszliśmy. Pytaliśmy górali: „Gdzie tu mieszka Potoczek?”. A ten góral mówi: „Ale który, bo jest tutaj ich pięciu?”. Mówimy: „No nie wiemy”. No i poszliśmy do takiej bardzo przyjaznej rodziny. Ten Potoczek gospodarz to miał pewnie ze sześćdziesiąt lat czy pięćdziesiąt parę, mnie się wydawał wtedy stary, ona ze dwadzieścia, z małym dzieciaczkiem. No i oni nas przyjęli. Żywili nas. Wyżywienie było takie, chleb jakiś razowy… Ja pamiętam, że jeszcze pomagałem na żarnach kręcić taką razową mąkę i się z tego robiło tak zwaną brajkę, to pamiętam do dzisiaj. To jest taka zupka na wodzie. No i dla każdego dwie łyżeczki mleka. Bo była jedna krowina, ich było czworo i nas czworo, to razem po jednej łyżeczce. No i tam byliśmy do marca 1945 roku. Tata przyjechał tu wcześniej, potem po nas przyjechał i od tych Potoczków nas zabrał. Pamiętam, że oni mieli jedną izbę z dziećmi, a my byliśmy w drugim pokoju nieopalanym. A mrozy były piekielne, po dwadzieścia kilka stopni, to na ścianach można było jeździć na łyżwach. Ale jak w Warszawie często chorowałem, angina, gardło, tam nic. Zmarznięty, nie wiem, nic, żadnej choroby. A mrozy były piekielne. Pamiętam, ten gospodarz mówi: „A, jadę do Nowego Sącza, to jak chcesz, to się przejedziesz ze mną”. No i po drodze mówił: „Tylko sobie nos rozetrzyj, bo masz biały, to ci może odlecieć”. I taki huk był w tym lesie, co raz jakieś takie wybuchy. Ja mówię: „Chyba partyzantka”. On mówi: „Nie, to drzewa pękają od mrozu”. Sobie proszę wyobrazić, jakie to były zimy wtedy. No i armia radziecka przyszła, pamiętam wyzwolenie.
Pamiętam nawet, że przyszedł taki starszy żołnierz, poczęstowali go herbatą czy kawą, chyba raczej kawą jakąś paloną z żołędzi, i z takim może czternastoletnim chłopakiem, też żołnierzem. Pytamy się, kto to jest. On mówi: „Ja jestem dziadek, a to jest wnuczek”. Tak że Stalin zorganizował wszystkich i wnuczków. A, oni odporni byli, na podwórku na śniegu sobie posiadali i grali na harmonii, tańczyli. Pamiętam, jak zdobywali te tereny, to Niemcy byli w okopach. Ale Rosjanie mieli tak zwane katiusze, więc jak puścili ogień z tych katiusz, to im okopy nie pomogły, bo te pociski szły do góry, a później tak i takie pełne ognia. Pamiętam okrzyk tych Niemców, jak uciekali. No i wyzwolenie. Ojciec później przyjechał, zabrał nas tu, do Warszawy.
Pociągiem. Bo w tamtą stronę z Pruszkowa to nas załadowali w wagony od węgla. Pamiętam, że zasnąłem w takim. Jechaliśmy aż do Chabówki, z Chabówki później do Krakowa, a z Krakowa pewnie do Nowego Sącza. Już dokładnie nie pamiętam. Ale wiem, że w tym odkrytym wagonie, trzymając parasolkę, bo deszcz padał (ale się nie zaziębiłem), zasnąłem. I tę parasolkę mi wiatr wyrwał. Ludzie po drodze nam rzucali do wagonów chleb, żebyśmy trochę [zjedli]. No to taka była nasza poniewierka.
Tak. Ale to na mnie już nie robiło takiego wrażenia, bo w czasie Powstania to było tak wszystko zbombardowane, palone, niszczone, że ja byłem już zahartowany, że tak powiem. A jeszcze dopowiem taki fragment, że ten Powstaniec, który nas zagonił, że tak powiem, do budowania tej barykady… A ja byłem już po wyzwoleniu taki zapalony rowerzysta, kolarz. I na ulicy Twardej, bo później ona się inaczej nazywała, był taki sklep z rowerami, części. I ja tam po coś poszedłem, żeby kupić coś do roweru. I patrzę, mówię, skądś mi ta twarz znajoma tego sprzedawcy, taki blondynek młody. Przypomniałem sobie, że to ten Powstaniec, który nam kazał tę barykadę budować i przez to byłem ranny. Tak se pomyślałem, jakbym tylko pisnął jedno słówko do UB, koniec. No ale taki nie byłem, że tak powiem. Ale takie różne przygody były.
Jeszcze wracam do tego czasu Powstania. Więc kilkanaście kobiet z [Próżnej] 7 uciekło, schowały się na placu Grzybowskim, kościół Wszystkich Świętych, że tam w piwnicach bezpieczniej. A ja mówię: „Mamo, my tam nie chodźmy w żadnym wypadku, bo za tym kościołem jest stajnia, którą widzieliśmy, jak się paliła”. I mówię: „Jak przylecą bombowce, to zbombardują to wszystko”. I proszę sobie wyobrazić, że tak się stało. Rzucili bomby, cała wieża poszła w gruzy, do piwnicy. Tam wtedy zginęło dwadzieścia parę osób. A my żeśmy [tego uniknęli], jakąś taką miałem intuicję, nazwijmy to tak. Poza tym ciotka Alina Ignaczak, siostra mojego ojca rodzona […], przyszła jakoś się ojca poradzić, czy oni tam na Woli mają zostać. A ja tak już podsłuchałem tę rozmowę i mówię: „Ciociu, słyszałem, że Niemcy likwidują tą całą [dzielnicę], wszystkich zabijają albo że będą zabijać. Uciekajcie z Woli”. […] I ciotka się posłuchała. Uciekli do Grodziska Mazowieckiego. Tam mieli jakąś rodzinę i ocaleli. A przecież całą rzeź na Woli, wszystkich wykosili Niemcy.
Nie.
Takie przeczucia, takie natchnienia. A może gdzieś coś podsłuchałem, jakieś słowo i z tego sobie wyobrażałem, że tak może być.
Nie. Dziadkowie, tak jak mówiłem, byli na Kołowej w tym wybudowanym bloku. Ciotka Alina i dwoje dzieci dzięki mojej jakiejś namowie, przeczuciu, wyemigrowali do Grodziska Mazowieckiego, a my tu [przeżyliśmy] szczęśliwie. No, ojciec tylko miał przestrzeloną rękę, bo brał udział w budowaniu barykady. I tam Niemcy jak zauważyli, bo to już był ten budynek kolejowy, on do dzisiaj istnieje, blisko w Alejach, już tam byli Niemcy, więc jak otworzyli ogień, tak mu przestrzelili rękę. No, ja tylko byłem draśnięty. I tak jakoś dziadkowie, tak jak mówiłem, byli już na Pradze, na Kołowej, to już poza Powstaniem. Jeden brat rodzony ojca Bronisław był na Saskiej Kępie, drugi był na Grochowie.
Rodzina poza Warszawą. Znaczy siostra rodzona Stacha, tak zwana Stacha, była w Grodzisku Mazowieckim. Tu w Warszawie też pracowała, nie wiem, w jakiejś pralni, nie pralni, ale później wyszła za mąż i w Grodzisku się osiedliła, tak że już była poza Powstaniem.
Rodzina ocalała. No później były choroby, już po wyzwoleniu.
Warszawa, 26 października 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk