Roman Lipiec „Adam”
Moje nazwisko Lipiec Roman, pseudonim „Adam”. W Powstaniu byłem starszym strzelcem w Zgrupowaniu „Zaremba-Piorun”, Śródmieście Południowe.
- Proszę powiedzieć, z jakiego środowiska pan pochodzi?
Pochodzę z robotniczego środowiska. Mój ojciec był ślusarzem. Jestem rodowitym poznaniakiem. Urodziłem się w Poznaniu, w mieście. Przebywałem do 3 września przy lotnisku, mieszkałem przy lotnisku Ławica. W związku z tym, że było poważne zagrożenie, ponieważ było bombardowane lotnisko Ławica, dostaliśmy kartę ewakuacyjną na wyjazd, na opuszczenie Poznania, tego rejonu. Ponieważ ojciec pracował w elektrowni warszawskiej na Wybrzeżu Kościuszkowskim, więc mama nas zebrała, z Dworca Głównego ruszyliśmy pociągiem ewakuacyjnym do Warszawy. Oczywiście do Warszawy żeśmy nie dotarli, dotarliśmy tylko do Konina, resztę drogi odbyliśmy furmankami, trochę na piechotę. Do Warszawy dotarliśmy w październiku, już po kapitulacji.
- Czy był pan świadkiem walk podczas tej podróży?
W czasie tej podróży tak. We Wrześni na stacji kolejowej nasz pociąg został zatrzymany, bo taborów kolejowych było bardzo dużo. W pewnym momencie nadlatuje eskadra niemieckich bombowców, prawdopodobnie to były albo Henschel albo Junkersy, już tak dokładnie nie pamiętam. Powstał straszny lament na stacji, bo [bomby] leciały na stację, przecież głównym ich celem były właśnie środki komunikacyjne, ale ni stąd ni zowąd wyskoczyło dwanaście sztuk Wilków P 11, więc Niemcy zaczęli w popłochu uciekać, nawet tam któryś z nich rzucił bombę, ale na pole, a nasze myśliwce grzały do nich z karabinów maszynowych. Prawdopodobnie Niemcy też je ostrzeliwali. Nie słyszałem i nie widziałem, który został strącony, bo usłyszałem huk, a ponieważ w dniu 2 września widziałem, jak jeden myśliwiec z lotniska Ławica strącił niemiecki bombowiec, to ten też upadł, też był huk, bo się zapalił. Drugą walkę to byliśmy we wsi Chruślin, niedaleko Błonia, byliśmy akurat w tym momencie z całą rodziną i jeszcze z innymi ludźmi w dole po kartoflach. Toczyła się walka artyleryjska między polską artylerią a niemiecką artylerią. Polska artyleria to były dwie ciężkie haubice, stały w pobliżu Błonia i ostrzeliwały niemiecki pozycje, w rejonie kościoła. Nie pamiętam już tego kościoła, jak się nazywał. Oczywiście walka była skazana na przegraną. Niemców było znacznie więcej, a polskie haubice były dwie. Po jakimś czasie, może po dwóch, trzech godzinach, była zmotoryzowana jednostka, pojechała w kierunku Błonia i po dwóch godzinach ciągnęli dwie armaty, polskie, ale w plantacji pomidorów było jeszcze trzecie działko, ale to było działko pepanc. Załoga z działka pepanc oddała jeden strzał. Rozbiła motor niemiecki, w drobiazgi się rozsypał, a drugi strzał, niefortunny, że na to nadjechała furmanka z uciekinierami, pocisk uderzył właśnie w furmankę, zabił dwa konie, chyba furmana i rozwalił furmankę, rzeczy były tam porozsypywane. Z głównych epizodów walki, bo tam były patrole niemieckie z bronią gotową do strzału, to widziałem jak się kierowali w kierunku polskich stanowisk. W nocy było widać z Chruślina i z Błonia ogromną łunę nad Warszawą i nad Modlinem, dwa punkty oporu i oczywiście bombowce lecące na Warszawę. To całe plejady, po trzydzieści, po sześćdziesiąt czy po osiemnaście, pół eskadry. To był jeszcze 5 czy 6 września, byliśmy w Chruślnie jeszcze wtedy, wtedy jeszcze chyba Niemców nie było. Niemieckie eskadry wracały znad Warszawy w nieładzie. Jak się potem dowiedziałem, to jeszcze działała brygada pościgowa, ale brygada pościgowa się po prostu wyczerpała i potem była już Warszawa nie broniona w ogóle lotniczo, tylko działkami przeciwlotniczymi. Później już Niemcy wracali szykami bardziej zwartymi.
- Proszę powiedzieć, gdzie pan mieszkał z rodzicami po przyjeździe do Warszawy?
Ulica Leszczyńska 14.
- Gdzie znajdowała się ta ulica?
To jest na Powiślu, przedłużenie ulicy Oboźnej, co biegnie do Krakowskiego Przedmieścia, ona kiedyś biegła do samej Wisły, ale tam, ponieważ była budowa ostatniego kotła wysokoprężnego, więc była zagrodzona. Tam mieszkałem. Ojciec tam pracował.
- Czym pan się zajmował w Warszawie?
Jak miałem szesnaście lat, to już zacząłem pracować. Pracowałem w firmie Farma – Chemia, Bielańska 9. Rozwoziłem kremy rikszą, a później, jak firmę zlikwidowali, to troszeczkę jeździłem rowerem za Rawę Mazowiecką, przywozić towary, a potem zacząłem pracować w elektrowni.
- Pracował pan tam, gdzie pana ojciec?
Nie, ojciec potem już nie pracował w elektrowni, bo praca się skończyła, a ja pracowałem na wydziale węglowym, przy wyładunku węgla. Nosiłem czapkę z bączkiem elektrycznym,
Ausweis, to było doskonałe alibi wobec Niemców, że jak się pracowało w
Elektro-Werke to się pracuje dla Niemców, ale muszę jednocześnie powiedzieć, że praca w elektrowni była zaakceptowana przez polskie władze, bo ten okres wliczono mi do emerytury, bo to była jednak praca nie dla Niemców, ale dla ludności Warszawy.
- Proszę opowiedzieć, jak pan trafił do konspiracji?
Do konspiracji trafiłem właściwie przez przypadek, bo jako poznaniak miałem inny akcent niż warszawski, po prostu moi rówieśnicy i inni mnie po prostu się bali. Myśleli, że jestem folksdojcz, Niemiec, bo rzeczywiście, bo teraz to poznaniacy też inaczej już mówią, ale kiedyś żeśmy mówili zupełnie inaczej. Na przykład my żeśmy nie mówili „ja” tylko „jo” a to warszawiaków drażniło – to już Niemiec, jak już „jo”. Do konspiracji dostałem się w ten sposób, że zaprzyjaźnił się ze mną Mietek Jasiński, mieszkający z siostrą Janiną przy ulicy Leszczyńska 6, na pierwszym piętrze. Ich rodzice nie żyli. On do mnie [poczuł] zaufanie i kiedyś na spacerach powiedział: „Ty kochasz Niemców?” czy „Lubisz ich?” Kochasz to nie może, ale czy ich lubisz?” „Nie, absolutnie nie.” Za to, co [zrobili], a to było przecież po Wawrze, po Bydgoszczy, po zbrodniach ulicznych, oczywiście, że nie, więc zaproponował mi, że mnie wprowadzi do organizacji i wprowadził mnie. Przyznam się, że kiedy on mnie wprowadził, a ja wprowadziłem Leszka Heninga, to nie wiedziałem, jaka to organizacja jest.
W 1944 roku, marzec chyba. Wiedziałem tylko, że to jest wojsko polskie, ale [organizacja] polityczna? Nie, tylko wojsko polskie, że to była organizacja AK się dopiero dowiedziałem w Powstaniu. Nie wiedziałem o tym, bo i w Powstaniu mieliśmy opaski WP, nie AK tylko WP. W ten sposób dostałem się do AK, do podziemia, do plutonu 1799. dowodzonego przez chorążego „Sylwestra”, jego nazwisko Cymerman. Przed nim składałem przysięgę razem z Leszkiem Heningiem w mieszkaniu Mietka Jasińskiego. Przysięgę odbierał od nas „Sylwester”, podchorąży „Wiktor” i podchorąży „Wacek”. Po złożeniu przysięgi byliśmy już zaprzysiężonymi żołnierzami. Ukończyliśmy szkolenie wojskowe, nawet łącznie z minerką, z minowaniem, rozbrajaniem min czy trochę kurs saperki. Częściowo odbywało się to w domu Karpińskiego, na ulicy Browarnej, policjanta, przodownika policji, jego zresztą dwaj synowie: Jurek, powiem pseudonimy: „Szczęsny” i „Lis” – bardziej pamiętam, byli również w naszej sekcji. Jednocześnie żeśmy kończyli kurs. Po kursie, na jesieni 1943 roku, składaliśmy egzamin, po ukończeniu egzaminu dostaliśmy wszyscy stopień starszego strzelca. Było nas sześciu. Jeszcze jesienią 1943 roku, z plutonu „Sylwestra” został wyłoniony, bo pluton „Sylwestra” był przy dziewiątym rejonie obroży, został wyłoniony oddział specjalny. Właśnie nasza sekcja cała trafiła do oddziału specjalnego. Żeśmy mieli bardzo dużo pracy, przerzuty broni, przerzuty bibuły, tylko nie pojedyncze egzemplarze, tylko całe paki, ważące po pięć, osiem, dziesięć kilogramów. Już w 1944 roku, jako oddział specjalny, braliśmy udział w wymierzaniu chłosty, ale akowcom! Akowcom!
- Jak wyglądało wymierzanie sprawiedliwości żołnierzom AK?
Wyglądało to w ten sposób, że była to decyzja dowództwa. Akowiec, starszy, bo my młodzież żeśmy nie pili, popijał sobie i głupstwa opowiadał. Żeby uchronić jego, jego kolegów, przed tragedią, dowództwo wydawało rozkaz przetrzepać mu portki. W takich akcjach brałem udział dwa razy, a jak żeśmy tłukli, to żeśmy tłukli solidnie, pana sierżanta, nie powiem nazwiska, bo może jego krewni żyją, to byłoby niepotrzebne, to do Powstania nie wyszedł z domu. Ale to uratowało jemu życie. Przy czym trzeba powiedzieć, że organizacja AK była dość dobrze zorganizowana. Na przykład jako członek sekcji, gdybym został złapany, wzięty na straszliwe tortury, gdybym ich nie wytrzymał, to bym mógł wydać tylko moich najbliższych pięciu. Nie więcej, bo nie wiedziałem, jak się nazywają dowódcy. Nie znałem ich miejsca zamieszkania. Znaliśmy tylko jeden punkt kontaktowy, żeby w razie pilnej sprawy tam się udać i zameldować. To żeśmy wiedzieli. To było na Pradze. Braliśmy udział w zniszczeniu akt na Młocinach i na Okęciu. Braliśmy udział w dokonywaniu śledzeń i wywiadów, szczególnie gestapowców. Pamiętam konfidentkę – nazywała się, to mogę powiedzieć, Alicja Wypych. Nie wiem, czy to było jej prawdziwe nazwisko. Żeśmy ją śledzili. Mietek Jasiński – „Remisz” to był spryciarz, typowy warszawiak. Dowiedział się, że ona z gestapowcem jest w hotelu na ulicy Wielkiej, róg Wielkiej i Złotej albo Siennej. Myśmy tam byli. Kiedy dał sygnał, że Alicja Wypych jest ze swoim przyjacielem gestapowcem, my żeśmy tam pojechali, zresztą nie tylko my, ale nas tam pojechało ze dwunastu, żeby ich zlikwidować. Okazało się, że uciekli nam, że już nie było ich w pokoju. Pociecha była taka, że dwa miesiące później dowiedzieliśmy się, że akowcy, oddział bojowy z Częstochowy ich dorwał i ich załatwił. Braliśmy udział przy konwojowaniu chłopaka pseudonim „Marynarz”, który był akowcem i sypał. Dostał wyrok śmierci. Moja sekcja, miała go dostarczyć do Radości, nie zabijać go, tylko do Radości. Tam mieli oficerowie po prostu z nim rozmawiać. Prawdopodobnie chcieli od niego wyciągnąć informacje, w jakim on stanie służył Niemcom, Gestapo. W każdym razie, jak się dowiedziałem, to on sypnął aż pięciu, zostali aresztowani. Między innymi, ponieważ miałem czapkę, ubranie z elektrowni, to jego też raz śledziłem. Moim zadaniem było za nim iść tak długo, [aż zobaczę]gdzie on wejdzie. Wszedł do niemieckiego urzędu. Opisałem nazwę urzędu, ale „Marynarz”, miał akowski pseudonim „Marynarz”, miał wtedy ze dwadzieścia jeden lat chłopak, uważał, że musi skorzystać z okazji ucieczki, to było na ulicy Wiatracznej. Nadjechał tramwajem. Łączniczka go nam przekazała. Ruszył tramwaj na Grochów, a od strony Grochowa nadjeżdżał drugi tramwaj. „Marynarz” wymierzył potężny sierp w szczękę „Macieja”, ale „Maciej” się odchylił i zaczął uciekać. „Maciej” wyjął Parabellum, jeszcze się nawet z parabelką szarpał i zastrzelił go. Był jeszcze obok nas tramwajarz, „Tygrys”, sierżant „Tygrys”, a nazwisko jego było Radwański. Przyczepił mu kartkę – „konfident”, ale przedtem nim tramwaj, co go łączniczka przywiozła, odjechał, nadjeżdżał drugi tramwaj, jeden z Grochowa, a drugi na Grochów. Na pomoście stało dwóch żandarmów przy karabinach. Jak usłyszeli strzały – za karabiny, to my wtedy ręce do kieszeni, jeden tu, drugi tu i na nich. Opuścili karabiny. Ba! Żeśmy wsiedli do tramwaju, tylko do tego drugiego, i z żandarmami żeśmy jechali. „Maciek” zdenerwowany, chłopak zdenerwowany biegł, a ludzie: „Chodźcie, chodźcie, o bandyta leci!” Pokazujemy: „Tylko nie bandyta!” Puściutko. „Chodź „Maciek”!” Żeśmy zrobili miejsce, żeby wskoczył. Pojechaliśmy dwa przystanki za Plac Szembeka, tam żeśmy wysiedli, klucząc różnymi drogami, żeśmy wylądowali na Szmulowiźnie, żeśmy oddali broń. Najczęściej dziewczyny broń przewoziły.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch Powstania?
To chyba będą najbardziej pamiętne moje [wspomnienia]. Najbardziej [to] pamiętam, ponieważ należałem do oddziału specjalnego, to musieliśmy się opowiadać, gdzie jesteśmy, nam nie można było sobie iść samowolnie. To była niedziela, przepiękna pogoda, słoneczko tak pięknie świeciło, żadnej chmurki. Radosny dzień był. Poszedłem sobie, jak to chłopak, do swojej dziewczyny, na ulicę Dobrą. Nie to żeby się pożegnać, po prostu, żeby się spotkać. Kiedy byłem u niej w mieszkaniu, słyszę dudniące kroki po schodach, bo kiedyś były przeważnie drewniane schody, a to właśnie leciał „Lech”. Wiedział, gdzie jestem, bo mu powiedziałem. Zapukał, mówi do mnie: „«Adam», zbiórka!” To była godzina dziesiąta, wpół do jedenastej. Wychodzimy na ulicę Dobrą, a jej brama to była chyba 81, wychodziła na szpital położniczy na Karowej. W tym momencie dziwny omen, nadlatuje Jak i Messerschmitt. W walce kołowej biją do siebie, grzeją niesamowicie, a po skrzydłach i sterach smugi przecinającego powietrza, to jest znany widok.
Tak. W każdym bądź razie jeden był as prawdopodobnie i drugi był as. Po wykonaniu trzech pętli, jeden się skierował na wschód, a drugi na zachód. Poszliśmy Smulikowskiego, róg Tamki i Smulikowskiego. Tramwajem żeśmy podjechali, tam jeździła wtedy dwójka Dobrą. Przy Tamce był przystanek. Tam już był „Sylwester”, „Wiktor”, „Tygrys”, „Lis”, „Szczęsny”, „Waldek”, ja, „Remisz” i „Lech”. Okazuje się, że mamy przerzucić broń z magazynu na Smulikowskiego, na Hożą. Potem się dowiedziałem, że „Obroża” zaplanował kwaterę i bazę w jajcarni na ulicy Hożej, a my żeśmy mieli być jego osłoną, [osłoną] sztabu. Sierżant „Tygrys” Radwański był technicznym kontrolerem MZK i wiele ludzi nie wie, że Dobrą jeździły tramwaje, a od Dobrej była odnoga w kierunku pomnika Syreny, towarowa odnoga. Przyjechał towarowym tramwajem, my żeśmy z magazynu broni, na wózku czterokołowym z dyszelkiem, to był duży wózek, wyładowany bronią, amunicją i granatami. Tam między innymi było dwanaście karabinów, mauzerów i jeden most, żeśmy to władowali na platformę, on przy nas jeszcze odjechał. W tym momencie „Remisz” zgłosił do dowódcy „Sylwestra”, że przyprowadził ochotnika Janka Iwanowskiego. Chłop wysokości metr dziewięćdziesiąt, przerastał nas wszystkich, bo my to byliśmy knypki. Potem „Sylwester” mówi: „Dobrze, ale gwarantujesz za niego?” „Remisz” powiedział, że tak: „Ja za niego gwarantuje.” Wzięliśmy paczki, mieliśmy dwa peemy, niemieckie szmajsery, amunicji do nich, magazynki, około trzydzieści pistoletów, Parabellum, wisy, a my sami też mieliśmy, jako osłona, żeśmy to nieśli, ale żeśmy w razie czego do obrony, pistolety krótkie: wisy, Parabellum, waltery nawet były, hiszpanki nawet, czeskie zbrojówki, belgijka była. Z całym majdanem żeśmy poszli, Kulistą w górę do Kopernika, Kopernikiem do, teraz się nazywa Foksal, a kiedyś się nazywała Pijarskiego, w Chmielną do Marszałkowskiej, Marszałkowską do Hożej, Hożą do Hoża 41, róg Poznańskiej i Hożej. Zadziwiające jest, że tramwaj u Radwańskiego już odjechał, jego nie było, a wózek był na czwartym piętrze! Tam były bardzo szerokie kamienne schody, bo tam były, kuchenne i kamienne schody pokojowe, już ktoś wniósł, żeśmy go nie wynieśli, żeśmy nieśli krótką broń. Co zauważyłem, co było wtedy w Warszawie: bardzo dużo ludzi, spieszących w różnych kierunkach, w kierunku Dworca Południowego i Dworca Głównego. Bardzo dużo ludzi, mnie się nieraz zdawało, że tyle było ludzi jak [na] pochodach, czyli w Warszawie było przynajmniej dwadzieścia procent ludzi więcej, niż zameldowanych. Weszliśmy z bronią. Od tego momentu żeśmy stanowili załogę magazynu. Państwo się nazywali Gondziorowscy. Pani przyjęła do swojego mieszkania, pod swój dach, magazyn broni. Było bardzo dużo butelek zapalających, chyba ze trzysta granatów filipinek. Filipinki to były prawdziwe granaty, potem w Powstaniu dorobili lipę, że często nie wybuchały. One mogły narazić nas na śmierć, a tamte były wspaniałe. Butelki samozapalające, nie takie, jak koktajl Mołotowa, nasze się same zapalały, tam nic nie trzeba było podpalać, bo każda butelka, to były półlitrowe butelki, była opakowana! Tasiemka, gumek recepturek nie było. Tam był proszek, substancja, która przy zetknięciu się z benzyną eksplodowała. Podchorąży „Wacek” produkował butelki i substancję. Nikomu nie zdradził zawartości, tego, co się znajdowało w tym, bo to było w papierku, papier złożony, nikomu! Nawet nam, absolutnie!„Sylwester” poprzedzielał bronie. Wziąłem swoje Parabellum, miałem wisa. Daję wielkiemu Jankowi Parabellum. Janek przyjął, ale położył, położył i nawet go nie dotknął. Nasz magazyn był na czwartym piętrze, to było vis a vis pogotowia na Hożej. Tam są półokrągłe okna, żeśmy cały czas [musieli] obserwować, co się dzieje na ulicy, czy czasami nie ma dziwnych sytuacji ze strony Niemców. Nie, nie było. Janek stał całą noc, nie chciał żadnej zmiany, tylko stał przy oknie. Tak na niego patrzymy, czy on się nie trzęsie ze strachu. Bał się. To, po co przyszedł? W poniedziałek około godziny dziesiątej ktoś, nie wiem, kto, tuż przy pogotowiu, ktoś strzela do Niemca, do mundurowego Niemca. On pada. Leży na chodniku, widzimy go. To teraz tak, wszystkie automaty, karabiny powyjmowaliśmy, amunicję, granaty wszystko przygotowane, bo normalnie to Niemcy robili obławę w tym rejonie i z budynków najbliżej stojących wyciągali mężczyzn, a może i kobiety do rozstrzelania. Jesteśmy przygotowani na walkę. Przy czym w tym momencie to nawet podchorążego „Ciemnego” nie było, nawet jego matki nie było, tylko byłem ja, „Remisz”, „Lis”, „Szczęsny”, „Waldek”, „Lech” i, pseudonim żeśmy mu nadali „Iwan”, że taki wielki. Nas siedmiu tam było. Przy czym nie było wśród nas dowodzącego, bo „Ciemny” to był podchorąży, to on był dowódcą. Gdyby Niemcy nas tam chcieli wziąć, my byśmy się bronili. Bronilibyśmy się prawdopodobnie dwie, trzy godziny i by nas tam załatwili. Dlaczego? Przy tej broni gdybyśmy się rozwinęli, to byłoby im trudniej, ale nie ma dowódcy, ale jest nas za mało było, żeby się rozwinąć, bo trzeba było pozajmować stanowiska, bo tak nas by wykurzyli, nie tylko bronią, ale gazem. Nic takiego nie było. Żeśmy odetchnęli z ulgą. Jednocześnie „Szczęsny” bardzo ładnie grał na pianinie, sobie podgrywał. „Lis” pomagał pani w przygotowaniu posiłku, bo ona przecież nas żywiła w tym czasie. Przychodzi wtorek, dzień najważniejszy. Dziwne, co się dzieje. Nie pożegnałem się z rodziną. Nie prosiłem chorążego, żeby mnie puścił do domu, żebym się pożegnał z rodziną. Natomiast „Lech” prosił, że się chce pożegnać z rodziną. Podchorąży mówi: „Leć, tylko tu masz być!” Janek Iwanowski powiedział też: „Panie poruczniku...”, właściwie poruczniku, bo chorąży to tam nie bardzo nam wychodziło. Tylko mówi: „O jedenastej godzinie, w pół do dwunastej najpóźniej musicie być, bo nie wiadomo czy będzie Powstanie, bo rozkazu nie było.” Poszli. We właściwymi czasie przyszedł Leszek, wrócił „Lech”, on już więcej swojej rodziny nie oglądał, to było jego ostatnie pożegnanie. Rodzina zginęła, bo trzepnęła bomba, wszyscy zginęli, cała rodzina. Janek nie wraca. Gdyby Janek był mojego wzrostu czy „Remisza”, to by nasz dowódca nie zauważył, ale ponieważ to była giwera wielka to: „A gdzie ten wysoki?” „Nie wrócił” „Jak to nie wrócił?” „No, nie wrócił.” Tu jest właśnie to, między innymi bardzo ważna sprawa wydarzyła się 1 sierpnia. Mówi dowódca: „«Remisz», ty za niego gwarantowałeś!” „Tak jest, za niego gwarantowałem.” „Więc bierz wisa i idź do niego. Wiesz, co masz zrobić. Zastrzelić go. On zna naszą melinę, nasz magazyn, wie gdzie jest broń i ja nie mogę ryzykować czy on zachowa tajemnicę czy nie zachowa. Jak się okazał takim tchórzem.” To co „Remisz” zrobił? „Tak jest.” Poszedł. Poszedł i doszedł do niego, do mieszkania. Po jakimś czasie już zaczęli chłopcy z Marymontu spływać, już nas tam było ze dwudziestu, już chorąży rozdawał broń innym. Coraz to więcej, już nas tam było może ze dwudziestu pięciu. W tym momencie przychodzi, wraca, „Remisz”. Tylko od razu spojrzał: „«Remisz», wykonałeś mój rozkaz?” Co między nami [się działo]... Patrzymy się na usta „Remisza”. Mówi: „Tak jest!” „O Boże, naszego kolegę zastrzelił!” Ale patrzymy taki moment, a on pokazuje nam delikatnym ruchem, że kiwa głową, że nie. „O...” Odetchnęliśmy z ulgą.To była godzina trzecia, już tak pomału szykowaliśmy się do tego, żeby były opaski porozdawane. Na prawym ręku! Początkowo na prawym! Nie, na lewym początkowo! Jak zawyły syreny grupami, w trzech grupach, po piętnastu, bo nas było ze czterdziestu, przy czym powiem, że broni nie miało z nas może czterech, może pięciu. Wszyscy mieliśmy broń. Tu mnie troszeczkę to, rozumując potem to wszystko, stwierdzam, że byliśmy, mój pluton 1799. był użyty niewłaściwie, bo właściwie byliśmy bardzo dobrze, jak na warunki Powstania uzbrojeni. Ze czterech na czterdziestu paru ludzi nie miało, a tak wszyscy mieli broń. Tak wszyscy mieli broń. Jak nie karabiny, to były dwa peemy, wszyscy mieli pistolety od parabelki do waltera, siódemek też parę było. Dostałem sto dwadzieścia kul do dziewiątki, i cztery filipinki, i każdy z nas dostał cztery filipinki, czyli mieliśmy, czym rzucać, a oni nas wysłali w kierunku Ministerstwa Komunikacji, taka niemiecka nazwa frontainsthele [fonet.]. Pluton, dobrze uzbrojony, po drodze mieliśmy jajczarnię – mleczarnie, co obroża upadku upatrzyła za sztab obrony, za swoją kwaterę, to na tylu ludzi, to zdobycie tego, załoga, co to, z pięciu Niemców było. Żeśmy to szybko zdobyli. „Wacek” chyba pierwszy wskoczył, ja wskoczyłem chyba drugi, do innego budynku niż wartownia była, żeśmy to zajęli. W portierni obwarowanej zresztą, stało około trzech tysięcy amunicji, osiemnaście pałkowych granatów, tam żeśmy trafili jednego Niemca, karabinem. Z karabinu strzelałem do Niemców. Niemiec ranny był i krzyczał „Hail Hitler!” Przecież żaden z nas nie był w stanie nic mu pomóc, ale [jeden] mówi: „Wiecie co, tu taki jest jeden, co mu całą rodzinę wymordowali, to on go przyjdzie i go dobije.” Zawołali go. „Nie, absolutnie tego nie zrobię, to jest ranny, absolutnie nie.” Co my żeśmy z Niemcem zrobili? W pobliżu była dorożka, wzięliśmy dorożkę, wsadziliśmy Niemca tam, gdzie się trzyma nogi, tak żeśmy go położyli, wyprowadziliśmy konia na Hożą. Daliśmy parę strzałów i koń galopem poleciał w kierunku stanowisk niemieckich, jednocześnie w tym momencie ulicą Emilii Plater przeciągały tabory wojska, czy to byli własowcy czy Ukraińcy nie wiem, ale to w każdym razie byli niemieccy sprzymierzeńcy. Trochę nam utrudnili marsz, bo mieli broń maszynową, myśmy się z nimi związali ogniem. Wtedy się też wydarzyła zadziwiająca historia. Mam karabin, strzelam sobie, a już umiałem strzelać, bo przeszedłem kurs, przecież tam wiadomo jest, że na czterysta metrów nie trzeba nic przesuwać miarki, tylko suwaczka na szczerbinie, wiedziałem, że do Emilii Plater jest blisko, że nie trzeba i sobie strzelałem, oczywiście jaki mundur. W tym momencie któryś z Ukraińców, jak nie posunie serię przy kolanie! Przy każdym wejściu najczęściej jest próg, tak nieraz z piętnaście sztuk mi poleciało po murku, by mi roztrzaskał kolano, a skąd, od razu by mi odcięli nogę! Cofnąłem się, że inaczej teraz trzeba strzelać. Patrzę: chłopiec, młody chłopiec, czternaście, piętnaście lat. Wyleciał z bramy, z sąsiedniego budynku z naprzeciwka. Uzbrojony w szmajsera pruje seriami do Ukraińców. Bałem się, jak chłopaka zaraz zabiją! Nie kryje się, na środku, [krzyczę]: „Chłopcze, chłopcze schowaj się do mnie!” Chłopiec przybiegł do mnie, rozpina marynarkę, wyjmuje Parabellum i wręcza mi drugie Parabellum. Mówię: „Chłopcze, a skąd ty to masz?” Mówi: „Kupiłem.” To prawda, na Placu Napoleona i na Marszałkowskiej pod 102 to można było kupić. Rozpylacz kosztował jakieś trzy i pół tysiąca, a Parabellum tysiąc pięćset, to zależy, co jaki Niemiec chciał. Widziałem, jak Niemiec sprzedał za pięćset złotych Parabellum, jak uciekał, bo ja jako świadek przypadkowy, od gazeciarza, schował w gazetę. Dalszy ślad po chłopcu zaginął. Nie wiem, co się z nim stało, chociaż my też żeśmy mieli młodego chłopaka – Leżańskiego, jeszcze był młodszy i też przyszedł z pistoletem, ale o tamtym chłopcu nic nie pamiętam. Nie wiem, co się stało. Jeszcze jeden fragment: w nocy z 1[ na 2] myśmy byli głodni, nam nikt nie dał nic jeść. W nocy z 1 na 2 sierpnia miejscowe siostry ugotowały grochówkę w kotłach po dwadzieścia litrów. Przyniosły nam grochówkę. Grochówka była tak cudna, tak piękna, tak smaczna! W każdej porcji to było ze dwadzieścia pięć deko boczku. Teraz to jest niemodne, ale nam wtedy chodziło, żeby boczek był tłusty, bo to była siła i energia, tak żeśmy się najedli grochówy. Była godzina druga w nocy. „Sylwester” woła mnie i „Waldka”. Mówi: „Weź dozorcę, portiera zakładu i przetrząśnijcie wszystkie piwnice pod zakładem, bo tu się gdzieś musiał ukryć Niemiec jeszcze.” To idziemy, przecież nie my byliśmy najbardziej narażeni, tylko portier, który miał światło, chyba miał karbidówkę, bo w tym czasie bardzo modne były karbidówki, bo bardzo często prąd był wyłączany. Przetrząsnęliśmy całe piwnice i żadnego Niemca żeśmy nie spotkali. Co tu dużo mówić, jak się wchodzi w rejony nieznane, to też jest trochę strachu. Rano około godziny ósmej „Sylwester” woła podchorążego „Ciemnego” i mówi: „Zbierz chłopaków z sekcji z Powiśla i pójdziecie patrolem w kierunku Emilii Plater.” Poszedł podchorąży „Ciemny”, ja, „Remisz”, „Lis”, „Szczęsny”, „Lech” i „Krzywousty”. Wszyscy byliśmy uzbrojeni. „Ciemny” miał peem, my mieliśmy pistolety, a „Krzywousty” miał Mosina, czyli cała siódemka była uzbrojona. Doszliśmy ogródkami, zapleczami doszliśmy do Emilii Plater 14, ale ja z „Krzywoustym” żeśmy się zatrzymali w bramie, tamci poszli po innych. Trzeba też inne tereny obstawić. W tym momencie najeżdża na nas samochód niemiecki. Zdążyłem oddać chyba ze cztery strzały, a „Krzywousty” tylko jeden strzał, w kierunku samochodu. Niemcy pokładli się. Nie trafiliśmy, a potem: „Dlaczego żeśmy granatu nie rzucili?! Przecież mieliśmy granaty!” Pojechał w kierunku Politechniki. W tym czasie była tam już haratanina na Politechnice, ale on skręcił w Koszykową, już tam haratanina była, już tam słychać wybuchy granatów, już nasi zajmowali Politechnikę, zajęli. Cała Politechnika była zajęta, oprócz gmachu fizyki, gmach fizyki był po stronie Koszykowej z naszej strony. Wiele nocy spędziłem pod gmachem fizyki, tam było lewe skrzydło naszego batalionu, a prawe skrzydło było przy ulicy Nowogrodzkiej. Tam żeśmy utknęli i żeśmy tam zostali do końca. Zajęliśmy jeszcze na Emilii Plater, na Hożej 19, 17. [Hożą] 17 to żeśmy nazywali pałacyk, piekarnię, dalej już było Ministerstwo Komunikacji, dalej to już było nie do zdobycia! Siłami nawet plutonu! Po tym dwa razy nasze dowództwo próbowało [to Ministerstwo] zdobyć i dwa razy się wycofali. My chłopcy to żeśmy mówili tak: jakich my mamy mądrych dowódców, może byśmy dobiegli do muru, może byśmy dobiegli, ale nas pięćdziesięciu by tam leżało. Oni byli tak najeżeni bronią maszynową... Drugi atak był nawet dość mocny, a myśmy nie mieli broni maszynowej z dostateczną ilością amunicji, żeby osłaniać, po prostu był bez osłony. Pamiętam jak z Grześkiem Bieczyńskim (on jeszcze żyje) byliśmy pod gmachem fizyki, a w głębi był szpital Urszulanek, żeśmy oddali do Niemca jeden strzał. Co tam się działo! Komendy było słychać z dziesięciu metrów, a przecież dach to nie była blacha, tylko była deska i papa. Ekrazytówki tylko fruwały. Z Powstania wiele rzeczy pamiętam. Nie pamiętam, żeby głód był. Nie pamiętam specjalnego głodu. Opowiem jeszcze bardzo groźny fragment, dla mnie i dla „Krzywoustego”, wtedy jeszcze „Krzywousty” żył. Po kapitulacji i wycofaniu się oddziału ze Starego Miasta, zostaliśmy, nasz batalion, nasza kompania została zasilona, to już nie był pluton, ale pół plutonu, ze Starego Miasta. Zajęli Emilii Plater 21, a my żeśmy byli w piekarni. Nas było dwóch, ja jeszcze miałem ze trzech, ale tamci mieli broń, „Krzywousty” miał Mosina, ja Parabellum. Do ulicy było ze trzydzieści do czterdziestu metrów, tamte ulice były wąskie. Za bramą widzimy, idzie ośmiu Niemców. Dwóch z nich ma erkaemy, a dwóch z nich ma miotacze płomieni. Idą na nas. To myślę sobie tak: „My tu nic nie zrobimy.” Wtedy jeszcze chyba z jedną filipinkę miałem. Wysyłam jednego z bezbronnych: „Lećcie do dowództwa!” Żeby „Wiktor” był, to on by pociągnął jedną, drugą serię i by zrobił jatkę. Oni nie idą na nas, kierują się na 21, na tych ze Starego Miasta. Używali miotaczy, charakterystycznych – bwww... Kłęby dymu i spalin, ale nie strzelali, tylko miotaczami. Chłopcy ze Starego Miasta rzucili im dwa granaty. Zaczęli się wycofywać, kiedy się wycofują to mówię: „Walimy!” Zdążyłem wystrzelić osiem sztuk do nich, a on tylko trzy razy repetował. Niemcy się wycofali. Prawdopodobnie żeśmy coś trafili, bo jeden z tych, co miał miotacz strasznie machał ręką. Może dostał w rękę, coś żeśmy trafili. To jednak było ze czterdzieści metrów. Ulica ma ze dwanaście metrów z chodnikami, z pięćdziesiąt metrów to nie jest tak [łatwo] z parabelki trafić, z karabinu prędzej, on tylko ze trzy razy wystrzelił i Niemcy uciekli, ale wrażenie było straszne, szczególnie miotacze płomieni, to jest straszna broń. Widziałem po ryczącej krowie, jak spadł pocisk na dom, jak wybiegali płonący ludzie, widziałem, to straszne jest! Dlatego, że było nieciekawie, potem cały czas żeśmy byli w obronie. Dwa razy żeśmy próbowali atakować.
- Ataki dochodziły cały czas z Ministerstwa Komunikacji?
Pod gmach fizyki. Gmach Ministerstwa Komunikacji był niedostępny dla nas. Potrafili dziewiętnastkę spalić z broni maszynowej, czyli nie było żadnego dostępu do dziewiętnastki. Spalili naszą piekarnię, co był budynek też z broni maszynowej, przecież dostępu nie mieli, tak długo tłukli zapalającymi, aż zapalili, przecież, jaka mowa byłaby [o możliwości] ugaszenia, przecież żadnej wody nie było. Środki były obronne tylko z tym, że po spaleniu żeśmy tam siedzieli, nie w dziewiętnastce tylko w piwnicach. Piekarze też się spalili, ale w piwnicach, które wytrzymały zawalenie się domu. Pamiętam moment jeszcze, że Niemcy sobie w gmachu fizyki, porobili osłony przeciwko rzutom granatów. Nie można było rzucać granatów, bo i tak by nie padł, bo by się odbił, ale w związku z tym utracili miejsca, z których mogą strzelać.
Pozabijali okna, ale i siatki potrafili porobić, tam, gdzie obijali i siatki mieli druciane, od drucianych się odbije. Zaczęli kuć strzelnicę, bo przecież mury były ogromne! Kuli, kuli, kuli, to niejedną zmianę kuli. Żeśmy wiedzieli o tym, jak tylko będziemy mówić, to my żeśmy mieli mauzera przygotowanego i prosto w dziurę się wstrzelił. Tak było, ale to nie było na mojej zmianie. My żeśmy sześć godzin nie spali. Staliśmy na posterunku, jak żeśmy leżeli pod workami, a drugie sześć godzin rzekomo miał być odpoczynek, ale w odpoczynku rzekomym żeśmy robili przekopy, ponieważ ludności cywilnej żeśmy nie brali. Do barykad tak, bo pierwszą barykadę, co nam ludzie wznieśli, to nam wybudowali pod Emilii Plater 14 i 17 spontanicznie, to nikt im nie kazał. Niemiec wyrąbał dziurę, a jeden z naszych chłopaków z drużyny „Dira” przytrzymał i strzelił mu, już więcej z tego miejsca nie obserwowałem. Musiał go trafić w okolicę głowy, bo on mówił, że słyszał krzyk. Nie widziałem tego. Natomiast taki moment, którego byłem świadkiem, to był w sobotę. W piątek do naszej grupy przyszedł porucznik „Bogdan”. Został przydzielony jako dowódca, jeszcze nie było plutonu, to był piątek 4 sierpnia, został przydzielony. Zaczęli ludzie spływać, ale bez broni, tylko nas siedmiu miało broń. Broń się zaczęła rozcieńczać, my, co z bronią, mieliśmy surowy zakaz od „Sylwestra”, że nam nie wolno nikomu broni oddać. Żeśmy stali po czterdzieści osiem godzin na posterunku. Jak zamurowywali jedno przejście, to siedziałem na krzesełku. Murarze: „Panie nie śpij pan, nie śpij pan!” Aż to przejście nie zostało zamurowane. Nie mogłem wytrzymać z u snu. Konkretnego dnia, w piątek, przyszedł dowódca. W sobotę miejscowa ludność: Emilii Plater 14, róg Hożej Emilii Plater, oni nas żywili, urządzili dla nas przyjęcie. Na pierwszym piętrze, Emilii Plater. Było pianino i nas zaprosili, ci, co nie byli na posterunku nas zaprosili po prostu. Czego tam nie było! Jakie dobra tam były! Wódki nie, wódki nie było, tylko jedzenie, herbaty. Herbaty to były marchwiówki. „Szczęsny” gra na pianinie. Obserwator, co był na barykadzie i w bunkrze, nie wiem, co robił, bo podeszły czołgi pod nasza barykadę. Jak nie huknie raz! Jak nie huknie drugi raz! Nie wiem czy balkon, że odłamki poleciały na sufit. Z sufitu tynk, wszystko na jedzenie upragnione! Przede wszystkim powstał duży popłoch. Ludzie zaczęli uciekać, mieli rację, do przejścia. Przejście było niezbyt szerokie, więc tam się gnietli, a ponieważ my jeszcze wcześniej żeśmy róg Emilii Plater i Hożej, żeśmy zrobili stanowisko dla odparcia czołgów, tam żeśmy zgromadzili chyba ze dwadzieścia butelek zapalających, to było przy ścianie, więc nie można było tego zniszczyć. Ja, „Leszek”, „Mietek” i jeszcze któryś, nie pamiętam, żeśmy musieli z czternastki wybiec, powrócić przejściem do następnego budynku i na pierwsze piętro klatką schodową. Było otwarte. Patrzymy – stoją, dwa. Stoją i walą. W pewnym momencie patrzymy – jeden, ale tam rzut był lewą ręką. Wiem, że prawą ręką bym dorzucił do czterdziestu metrów, bo wspaniałe rzuty miałem, to bym dorzucił, ale lewą ręką to ile, z piętnaście metrów?
- Dlaczego lewą ręką musiał pan rzucać?
Bo czołgi stały z jednej strony, najcięższe: Pancer 2 albo Pancer 3, nie największe, a okno było z drugiej, prawą ręką w żaden sposób, tylko mogłem tak rzucać, bo okna, co były na ulicę Hożą, to z okien było ich widać, z tych nie było ich widać. Jeszcze podeszli bliżej. Wtedy szpital świętego Józefa, na rogu Emilii Plater i Hożej, nie był przez naszych jeszcze obsadzony, tam jeszcze nasza kompania nie obsadzała tego, bo gdyby tam była nasza załoga, to czołgi zostałyby spalone, to by na pewno zostały spalony. Tak myślę: „Choroba, już tak nas tutaj mordują, może lewą ręką spróbuję.” Rzeczywiście spróbowałem lewą ręką, ale poleciała może ze dwadzieścia metrów tylko, do czołgów to jeszcze za daleko, ale jak to im wybuchło, opanowała ich panika. Zaczęli prędko uciekać. Potem jeszcze kilka razy, ale już z daleka, już z rejonu Nowogrodzkiej, bo ulicą Nowogrodzką wozili żywność i amunicję do telekomunikacji na Poznańskiej. Mieli ją cały czas w ręku. Nie została zdobyta do końca i tak nas strasznie nękali z telekomunikacji.
Tak, bo wtedy z naszego plutonu nas siedmiu zostało wydzielonych. Skierowali nas jako patrol na ulicę Emilii Plater. [...]
- Pan już wspominał o barykadach, może pan rozwinąć ten temat?
Ludność cywilna sama nam naprawiała barykady, ale pod koniec myśmy sobie sami naprawiali. Ludność cywilna była bardzo dobrze ustosunkowana do nas, bardzo dobrze. Cieszyli się, szczególnie cieszyli się, kiedy nasza grupa tam była. Gdzieś koło 15 sierpnia mój pluton, już wtedy „Łady”, został zluzowany innym plutonem na czterdzieści osiem godzin. Poszliśmy na Poznańską na odpoczynek, to było dla nas w sumie żaden odpoczynek, bo wtedy to byli jeszcze gołębiarze, nawet zostaliśmy ostrzelani przez gołębiarzy. Kiedy żeśmy wrócili, to miejscowa ludność mówi: „O jak to dobrze, żeście z powrotem do nas wrócili.” Czyli stosunek był super, bardzo dobry. Jeszcze bym chciał nadmienić do tego wielkiego faceta. W czasie Powstania w międzyczasie zostałem lekko ranny, w rękę, w nogę. Tak że nie byłem tylko na posterunku trzy dni. W tym czasie skontaktowałem się z „Waldim”, który pozostawał w plutonie „Sylwestra”. Nie był wydzielony do nas i on mówi: „Wiesz co, poszlibyśmy odwiedzić naszych rodziców na Powiśle.” Mówię: „No tak, przecież ja to mogę, bo mam w tej chwili parę dni wolnego, a ty?” On mówi: „Ja się urwę.” To się urywamy. No dobrze, ale trzeba mieć hasło i odzew, żeby tam znowu się przesunęły. Hasło i odzew. „Dobrze, zaraz się postaramy o hasło.” Zaczailiśmy się w jakimś miejscu i czekamy, czekamy. Ktoś: „Hasło!” On nam mówi hasło, mamy hasło już, ale jeszcze odzew. Postaraliśmy się jeszcze [o] odzew. To idziemy. Dochodzimy do Alej. Przez Aleje Jerozolimskie nie prosta sprawa było przejść. Stały tam przede wszystkim kolumny i łącznicy, a ludność cywilna to się tak nie przemieszczała. Byliśmy z opaskami, umundurowani, nawet „Waldek” miał przy sobie wisa, to włączyli nas do grupy harcerzy. Trzeba było czekać na przeskok. Na rozkaz, bo jeżeli by z jednej strony, z nieparzystej, skoczyła grupa i z parzystej, by się zetknęli na środku, to masakra, bo Niemcy cały czas tłukli z Dworca Głównego, z rogu Alej i Marszałkowskiej i z BGK, tam krzyżowy ogień był. Trzeba było czekać, przeskoczyć i znowu trzeba było czekać. Doczekaliśmy się, z grupą harcerzy żeśmy przeskoczyli. Poszliśmy na Powiśle, tam byłem tylko jedną noc. Wracaliśmy do swoich. Spotykam wielkiego Janka. „Janek, wtedy żeś się bał, a teraz byś się nie bał? Bym cię zabrał.” „Teraz to bym się nie bał.” Zabrałem go, przeskoczył. Udało nam się przeskoczyć. Prowadzę go do porucznika „Łady” i mówię: „Panie poruczniku, jest ochotnik.” Spojrzał na wielkiego graba: „Dobrze.” Przydzielił go do drużyny „Sztygara”, co byłem. Był tylko pół dnia i uciekł, uciekł! Taki z niego bohater był.
- Nie było już wtedy dowódcy, który kazał go zabić za dezercję?
Już nie żył. Wtedy byłaby niesamowita draka z „Remiszem”, że nie wykonał rozkazu. Za parę dni i „Remisz” został ciężko ranny. W ostatniej chwili jak upadał, to go podniosłem. Wyskoczyłem przez okno i jeszcze go złapałem. Dostał osiemnaście odłamków od moździerza! Już cały czas przeleżał w szpitalu, potem był na izbie chorych, w obozie tak zwanym [niezrozumiałe]. Ja też obrywałem, a szczególnie raz. Snajper niemiecki mnie wziął na cel i dostałem w głowę! Przyszedł do mnie kolega w odwiedziny z Batalionu „Kilińskiego”, w hełmie strażackim, żadna obrona. Wtedy miałem, niemieckie hełmy i polskie hełmy, ale w tym czasie miałem polski hełm. Było gorąco, bardzo gorąco było pod strzelnicą, to była strzelnica na stojąco. Pełno gruzu było. Mój hełm leży na gruzie. Mówię tak: „Słuchaj Marian, ja tu mam taki hełm!” Schylam się, zakładam i w tym momencie snajper mnie trzepnął, on sobie tam zanotował, by mnie zabił. Trafił mnie w sam rant, troszeczkę odłupał, odłameczki mi poszły, ale przewróciło mnie. Leżałem, obtarłem sobie łokieć, ale sanitariuszki przyleciały, zaplastrowały. Nawet z posterunku nie zszedłem. Polskie hełmy wrześniowe były doskonałe, bardzo mocne, te też były, zwykła kula prawdopodobnie by weszła, tylko to była ekrazytówka – tak nazywali, ona się rozrywała na czymś twardym. Mój kolega – „Szczęsny”, dostał ekrazytówką w kolano. Natychmiast rozwaliła całe kolano. Nawet nie miał amputacji. Inny kolega dostał w rękę w lewą rękę, jak cofał stena, po oddaniu z stena i się wycofywał. Dostał po stenie, sten mu odleciał z ręki, ale uratował rękę. Ba! To był podchorąży „Wacek”, leżał w szpitalu, wtedy już był szpital obsadzony, tam był sztab kompani nawet, porucznik „Ambrozja” urzędował w szpitalu. Podchorążemu chcieli odciąć rękę, już tam nie ma mowy, gangrena, lepiej odciąć rękę, by chłopak żył. Powiedział: „Ja wolę umrzeć, niż sobie dam obciąć rękę.” Tak do mnie mówi: „«Adam», wymyśl coś, żeby mi tej ręki...” Mówię: „Co ja mogę wymyślić?” Myśli, mówi: „Wiesz co, już mam, ty idź tam szepnij, że kompania SS będzie atakowała dzisiaj w nocy.” Krzyknąłem i wszystkich rannych przenieśli na Poznańską i jego też. Miał zaznaczone obcięcie ręki, przez to uratował rękę, oczywiście to była kaczka. Ale wtedy miałem szczęście z hełmem...Innego razu jestem w wykopanym, niby to bunkier, ale co to za bunkier. Nas tam dwóch było, na wprost, przez jezdnię, a po drugiej stronie już byli Niemcy, jakieś dwanaście, piętnaście metrów. Byliśmy tam ukryci, uzbrojeni byliśmy w peemy, w karabiny i granaty. Nam nie wolno było strzelać. Nie wolno nam było rozmawiać. Na mojej zmianie, już nie pamiętam drugiego, była inspekcja nocna. Szedł pułkownik „Monter”, wtedy jeszcze nie był generałem, szedł dowódca batalionu, dowódca kompanii, cały orszak. Gadają, gadają, a ja tam po prostu nie wytrzymałem i mówię: „Cicho tam!” Nie można było inaczej, oni się dopiero zorientowali. Przyszedł pierwszy „Monter”, oczywiście przywitał się z nami: „Jak tam, chłopcy?” Tylko nie wiem, dlaczego mnie pomacał, tego nie wiem. Chciał mnie sprawdzić czy tam jeszcze nie mam, drugiego też. Mówił nam pocieszające słowo, ale to był już moment, że nam pocieszające słowa nie bardzo już trafiały, bo myśmy wiedzieli, że jest koniec. To już było po wielkich zrzutach, które do nas poszły może pięć, może osiem procent, resztę poszło dla Niemców i do Wisły. Rzeczywiście to był przepiękny widok, tysiące spadochronów w różnych kolorach. Straszliwy jazgot broni przeciwlotniczej niemieckiej. Bronią oni potrafili trafiać w spadochrony. Ba! Były spadochrony, które się paliły od broni niemieckiej. Jeden z tych spadochronów tak się kołysze, kołysze. Myślimy: spadnie do nas. Nasz budynek dachówką był skierowany na nasze podwórko, a ścianą szczytową na Niemców. Czy do nas spadnie czy... Nie, do Niemców poleciał... My żeśmy znowu ślinki sobie lizali. Innym razem mieliśmy taki fart w nocy. To „Stanisław”, co nam zdjęcia robił i nie wrócił z zagranicy. Zaczął latarką machać, a kukuruźnik tam krążył. W pewnym momencie słyszymy: szzz.... Odskoczyliśmy. Łup! Worek spadł. To były suchary, ale to nie suchary, jak się w wojsku robi. Po prostu chleb krojony i suszony. Worek się rozerwał, żeśmy trochę złapali. Przyleciał oficer, mówi: „Zostawcie to, musimy to przeanalizować. Po analizie wam damy.” My żeśmy nie czekali na analizę, żeśmy to zjedli, a tamto by już do nas nie wróciło. Rosjanie i być może to byli Polacy z warszawskiego pułku, być może Rosjanie, z kukuruźników, one trafiały do nas. Mieliśmy dwie rusznice pepanc z zrzutów. Amunicja była zrzucana w workach. Worek jak upadł, to amunicji połowa to był szmelc, się nie nadawało. Do niczego nie nadawało. Pod koniec żeśmy mieli już trochę mosinów, rusznice pepanc były w kompanii, nie w plutonie.
- Nie zniszczyły się w czasie upadku?
Prawdopodobnie rusznice pepanc musiały być zrzucone na spadochronach i karabiny też, bo karabinów nie widziałem zniszczonych, tylko amunicja zrzucana bez żadnego opakowania, pół kraty zrzucili bez żadnego opakowania. Jeżeli chodzi o stosunek ludności, to kiedyś przechodziłem w patrolu, nas było chyba dziesięciu, teraz mam osiemdziesiąty drugi prawie rok, to jestem stary, ale mnie się zdawało jak miałem niespełna dziewiętnaście lat, że jak ktoś ma czterdzieści czy pięćdziesiąt, to jest stary. Kobiecina mnie łapie: „Chłopcy, po co żeście to zrobili?” Z takim wyrzutem, żalem, rozpaczą, ale nie z gniewem. Te słowa sobie zapamiętałem do końca życia. „Chłopcy, po co żeście to zrobili?” Często na ten temat mądre głowy dyskutują naukowe – czy to było potrzebne czy nie.
- Jak pan uważa, czy Powstanie Warszawskie było potrzebne?
Powiem tak: jak mieszkałem na Leszczyńskiej, to młodzież musiała gdzieś należeć, do obserwatorów, żeśmy obserwowali. Ostatnio obserwowałem z soboty na niedzielę, to łuna była na całym firmamencie, od skraju do skraju, jakby ktoś cyrklem wyrysował. Była czerwona, gotująca się łuna. W bulgotaniu, bo to nie można powiedzieć, że to były strzały, to było bulgotanie, jeden warkot, pracowałem w elektrowni jakiś czas na wydziale transformatorów, to tam niesamowity warkot jest urządzeń, a już było słychać pojedyncze strzały w przybliżeniu. Z pierwszego na drugiego, [zaczęły] cichnąć, blednąć, cichnąć strzały, łuna zaczęła blednąć, aż prawie że znikła. Całkowicie nigdy nie znikła, bo zawsze tam się działo, ale odstąpili po prostu. Myśmy jako młodzież byli zaszokowani, że dwa, trzy dni i przyjdą, ale my jako młodzież myśmy się palili do tego. Mało, kto mówił o tym, że Niemcy na tydzień przed Powstaniem, może na dziesięć dni przed Powstaniem, ogłosili zarządzenie przez swoje garnki, że młodzież od lat chyba szesnastu czy piętnastu musi się stawić na trzech placach. Chyba jeden z nich zapamiętałem, chyba na Placu Kazimierza, chyba też. Nawet mówili nam, że jak się ktoś nie stawi, to zostanie rozstrzelany. Patrole niemieckie to nie było trzech, czterech, tylko było pół kompani, grupa trzydziestu, czterdziestu, plejady ich chodziło. Często strzelali sobie w powietrze. Robili strach. Byłem raz na okopach, to żeśmy robili okopy między Bielanami a Młocinami. Puścili nas, ale tylko raz byłem, żebym się po prostu zorientował, o co tu chodzi, oni straszyli. Zbliżający się front sowiecki, straszliwe mordy. Byłem świadkiem rozstrzelania grupy polskich więźniów z Pawiaka w Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej. Do dzisiejszego dnia pamiętam krew posypaną, płynącą, warstwy płonącej krwi posypanej piaskiem, ponieważ to było w okresie jesienno czy zimowym, to krew była ciepła. To był straszny widok. To wszystko powodowało gniew. Za wszelką cenę żeby się wyzwolić, żeby zapobiec dalszym mordom. Nikt nie przypuszczał, że to aż tak było krwawo. Nikt nie przypuszczał z nas, że na Woli mordowali ludność cywilną, bo my to żeśmy wiedzieli, że jesteśmy skazani na śmierć, ale ludność cywilna? Tego nikt nie przypuszczał, tak że mimo tego wszystko ludność cywilna była poprawnie nastawiona. Gdyby nie poprawny stosunek ludności cywilnej, to Powstanie nie miałoby żadnych szans trwania, ono by szybciej się skończyło, tylko ludność nas wspomagała. My ludność również żeśmy wspomagali. [Gdy] konia pocisk zabił, żandarmeria chciała zabrać konia, to ludność przyszła do nas, żebyśmy ratowali. Oczywiście uratowaliśmy. Nie daliśmy żandarmerii konia, tylko ludności, przy okazji nam też się kawałek koniny dostało.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądała kapitulacja.
Kapitulacja trwała tak: najpierw było zawieszenie broni. Od ósmej rano do dwudziestej było zawieszenie broni. Od dwudziestej do ósmej rano Niemcy ze zdwojoną siłą tłukli. 5 sierpnia żeśmy wychodzili kolumnami z bronią w ręku. Nie mogę sobie uświadomić jak to datami, czy to było dwa czy trzy dni zawieszenie broni, a w nocy haratanina była. Między innymi ostatniej nocy, północ ostatniej, ja, „Lis”, „Dzik” i jeszcze jeden chłopak, byliśmy na wysuniętych stanowiskach, nam nawet murarze, usiłowali zrobić bunkier [...]. Uzbrojenie nasze było takie: trzy karabiny i jeden pistolet maszynowy. Dach nie był położony, murek był postawiony na wysokość trzy czwarte metra, nieduży był, to był świeży murek. Około godziny dwudziestej w październiku jest ciemno już. Słyszę odpalenia moździerzy, piechotnych, to się nazywa „sztokesy”. Miałem bardzo dobry słuch, kilka razy uratowałem sobie i kolegom życie. Mówię: „Odpalają «sztokesy»!” Wtedy jest jeszcze ze trzy sekundy, żeby się ukryć. W ten sposób mniej więcej było słychać: Pa-pach, pa-pach, pa-pach. Jesteśmy na stanowiskach, słyszę odpalenia „sztokesów”. Mówię do „Lisa”: „Kryj się!” Żeśmy się wtulili, no tam nie było dachu, bo „sztokes” nie walił, „sztokes” by tego nie przebił, by się tylko wbił, pajęczyna by powstała odpryskowa. Żeśmy się przytuli, każdy jak mógł, na swoją rękę i tu za mną rąbnął sztokes, ja wiem? Metr. Przewrócił murek. Dostałem parę cegieł, nam się nic nie stało, a potem serie były trzy. Druga seria i trzecia seria, to była już ostatnia. Z broni maszynowej ktoś siał, z niemieckiej strony. Żeśmy nie odpowiadali. Mieliśmy trochę amunicji, ale to na karabin jest najwyżej ze dwadzieścia sztuk. Dobrze, trzeba się pozbierać. Zebrałem się, patrzę, jestem cały i szepczę: „«Lisek», «Lisek».”, a on: „«Adam», «Adam» , jesteśmy.” To szukamy tamtych dwóch. Nic nam się nie stało. Zebraliśmy się i tak mówimy: „Po co mamy tu być? Wycofajmy się.” Chcieliśmy się wycofać, samorzutnie, bez rozkazu dowódcy, bo dowódca przyleciał po seriach, zastał nas stojących. Żeśmy nie stali na stanowiskach, jak oni trzy serie puścili, to już więcej nie puszczą, ale dowódca: „Z powrotem na stanowiska.” Poszliśmy, sześć godzin żeśmy odbębnili. Poszliśmy na kwatery, a na nasze miejsce przyszli inni. W tym dniu z kolegą mówię tak: „Mamy iść do niewoli.” Nas też starzy nie pouczyli, żeby wziąć miskę, łyżkę, kubek. Potem była draka z tego powodu. Trzeba się ubrać. Poszliśmy poprosić, żeby coś zdobyć, ciepłe ubrania. Ludzie nam dawali: różne ubrania, sweterki, kalesony czy koszule. Spotkałem się wtedy z kolegą z wrogim nastawieniem grupy mężczyzn. Oczywiście ci mężczyźni nie brali udziału w Powstaniu. Nawet tak wrogim, że żeśmy musieli karabiny wycelować w nich. Mało kto mówi, bo słuchałem paru z ich nagrań, w Warszawie to było młodzieży na kilka dywizji wojsk, ale przecież pierwszy rzut, to było nas tylko około trzech tysięcy, taką liczbę podawał sztab niemiecki główny, że to był pierwszy rzut, a potem dopiero dołączyli chłopcy z konspiracji, którzy nie trafili do swoich jednostek. Do mego plutonu też trafiło dużo chłopców, chyba ze dwunastu albo z piętnastu, co po prostu mieli mieć koncentrację na Żoliborzu i nie zdążyli. Nie musieli składać już przysięgi, bo swoją przysięgę już składali. To byli najlepsi chłopcy. Nas nie interesowało czy mieli zegarek, a niech będzie, to nie mój, nas nie interesowało, jedzenie – to nas interesowało, to tak, ale dobra... Potem przyszło, był nabór, jakiś poślad, oni zresztą pouciekali, przed kapitulacją pouciekali, już ich nie było. Jeden z nich to mi ukradł chyba z pięć kilo żyta i uciekł. To byli bardzo marni powstańcy. Jeden miał czterdzieści parę lat, pseudonim „Matros”, nazywał się Nowicki, to z nami do niewoli poszedł. Był bohaterski, bo mieliśmy jednego Berthiera, to był kawaleryjski karabinek, on był chyba tylko trzystrzałowy, ale my żeśmy mieli tylko cztery kule. Był przydzielony do mojej drużyny. Na posterunku, przy przejściu podziemnym z karabinem stał „Madros”, stał z karabinem, krzyczał do kogoś; „Stój, bo strzelam!” Wystrzelił. Mało karabin się nie rozerwał. Mówi dowódca: „Jak to? Cztery kule były, ty żeś jedną zmarnował?” „Bo tam ktoś szedł, i nie chciał się zatrzymać.” On był taki, że można było z nim iść na posterunek. Natomiast byli tacy z drugiego rzutu: jestem na posterunku
vis-à-vis fizyki, mamy tylko worki z piaskiem jako osłonę, nic więcej. Co jeszcze żeśmy mieli: łącznikowe sygnały elektryczne, nie mówione, tylko na przycisk. Było mówione z dowódcą plutonu, że tyle przycisków to jest natychmiastowa pomoc, która musi przyjść. Byli elektrycy, którzy osiatkowali posterunki wysunięte. Jestem z jednym, mówię do niego: „Wiesz co? Ty zsuń głowę z worka i pośpij sobie, a ja te trzy godziny popilnuję.” Pilnowałem trzy godziny i myślę sobie: dam mu jeszcze trochę fory. Dałem mu jeszcze z pół godziny. Budzę go, mówię: „No, teraz na ciebie kolej.” Ledwo się zsunąłem na worek, jeszcze nie zdążyłem zasnąć, a on już [chrapie], leży na posterunku. Ma wymierzony karabin. Mówię: „No, jak jest z tobą?”, „A wiesz, już teraz nie będę spał.” Nie, za minutę znów to robił, tego konkretnego dnia, myślę: „Nie, to nie ma co, to ja już popilnuję, a tu sobie śpij.” On zasnął, on schylił się i zasnął. W tym momencie idzie dowódca batalionu, dowódca kompanii i dowódca plutonu, jeszcze na schodach świecą. Krzyknę: „Zgasić światło!” Zgasili, dobrze, że zgasili, dlatego widzieli jego, jego już obudzić nie mogłem, to było niemożliwe, bo by się zorientowali, ja jego nawet obudzić nie mogłem. To dowódca batalionu, to był właśnie „Piorun”, pyta się, co i jak. „Tu trzeba jeszcze drugi posterunek.” Do tego dnia jeszcze wzmocnił nas jednym karabinem i jednym posterunkiem. To już było troszeczkę [lepiej], nas było trzech i dwa karabiny żeśmy mieli, to było trochę raźniej. Na apelu pożegnalnym, to pluton nasz dziwnie rósł, odbij w prawo, odbij w lewo, nie znam tego, nie znam tego, pierwszy raz go widzę, czyli dołączali do nas różnych ludzi, zresztą powstańcy od pierwszego dnia... My mówimy, że powstańców nie było sześćdziesiąt tysięcy. Na szlachetnej liście, to też nie są wszyscy powstańcy, ale ludzie, ofiary też zginęły, to też nie wszyscy powstańcy. Zdjęcie Leżańskiego, chłopca [mam] to jest powstaniec, mimo że miał trzynaście lat. Przyszedł do Powstania z pistoletem, czyli wniósł swój wkład, zresztą cały czas był łącznikiem. Sytuacja łączników była bardzo groźna. Bardzo często ginęli, zresztą sanitariuszki również, je uważam również za powstańców. Mieliśmy wytwórnię broni w batalionie, były robione granatniki. Zrobili trzydzieści parę granatników, które niecelnie biły, ale robiły szum. O to chodziło. Rwały się na terenach niemieckich i siekańcami mogły kogoś razić. Moździerz był własnej produkcji, na zasadach własnego wynalazku. Nie były niemieckie, to nie były zdobyczne, to były jakby osłonowe worki z siekańcami, jak to upadło, tam była ampułka z kwasem, zresztą takie mieliśmy granaty. Granaty też były własnej produkcji, że była ampułka z kwasem, trotyl czy inny materiał, przy upadku, jak ampułka się zbiła, to wybucha, jak się nie zbiła, to nie było wybuchu. Mieliśmy granaty, które trzeba było potrzeć, jak zapałkę, pocierające też nie wszystkie wybuchły, a sidolówki to już w ogóle... Słynne, nawet nie chcieliśmy brać tego do ręki, bo to nie wiadomo, czy to w kieszeni wybuchnie, były do niczego, ale obronne, co miały ampułkę do złamania szklaną, to w razie czego, to jak rąbnęło to rzeczywiście, tak, to spustoszenie to robiło.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały pana dalsze losy. Jak pan trafił do niewoli?
Maszerowaliśmy do Ożarowa. Rzecz charakterystyczna, że nie ze wszystkimi się zgadzam i to potwierdzają: jak żeśmy wychodzili przy Noakowskiego, przy Politechnice. Politechnika była oczywiście spalona. W każdym spalonym oknie kierowane były na nas lufy karabinów, karabinów maszynowych. Co dwadzieścia metrów stała załoga z erkaem po prawej ręce, a po lewej ręce były pola – właśnie ten moment z niektórymi się nie mogę zgodzić, nie potwierdzają, po lewej stronie stała niemiecka orkiestra. Widziałem jak od Niemców wyszła grupa chyba ze dwóch czy trzech niemieckich oficerów. Od nas wyszli oficerowie, wtedy nie wiem, po co oni tam rozmawiali, dostaliśmy rozkaz maszerować. Pamiętam, że niemiecka orkiestra grała marsza. Poszliśmy może z kilometr, tam żeśmy zrzucali broń, na stos. Nas było tak dużo, broni tak mało, część broni zostało. Wcześniej broń została zakopana, w gruzach zakopana albo też i poniszczona. Przeważnie groty były wyrzucane albo niszczone. Stamtąd żeśmy wymaszerowali do Ożarowa. W Ożarowie byliśmy trzymani w fabryce kabli, też oczywiście plutonami. Dali nam trochę słomy, o słomę to była walka, wydzierali słomę, bo tam beton, żeby na betonie nie spać, ponieważ tam dziwnie mokro było, czerwona farba tam była. Wielu było zafarbowanych na czerwono, i ubranie i ręce.Jeszcze wracając do Powstania. Trzeciego był deszcz, albo drugiego jeszcze, po południu był deszcz, kapuśniaczek, nie rzęsisty. Potem przez całe Powstanie ani kropli deszczu. Dopiero we wrześniu była jedna burza, gwałtowna burza, z ulewą. Zawsze była ładna pogoda. Łapciarze mogli jeździć dowolnie, jak chciał i wybierać sobie punkt docelowy. Koło mnie raz rzucił bombę, wtedy byłem na posterunku. Impet powietrza mnie przewrócił. Wszystka amunicja mi się wysypała, ale to było mimo wszystko ze sto metrów, ale wtedy w taki ogród rąbnął, ale nic się nie stało. Widziałem z mego bunkra, obserwowałem sztukasy, jak bombardowały Złotą, Chmielną, czy Sienną, nie wiem, to widziałem jak sztukas nurkuje, odrywa mu się bomba z podwozia, to było straszne, i bomba wpada w dach. Potem moment – dach się podnosi, huku jeszcze nie słychać. Najpierw się dach podnosi, rynna nawet dość wysoko, na dwa, trzy metry od budynku, potem się rozwala. To było straszne. Mówię: „Chłopcy...” My żeśmy naprawdę nie przeklinali. Nie przeklinaliśmy, tak jak dzisiaj pan profesor przeklina, pan inżynier, lekarz, student, myśmy nie przeklinali, to było rzadko, bardzo rzadki przypadek, ale jak sztukas nurkował, to myśmy: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.” Jak już poszedł: „A ty taka twoja!” To żeśmy mu wiązkę posyłali. Teraz wracając, oddaliśmy broń. Maszerujemy do Ożarowa, że niby nas zakwaterowali. Najpierw podjeżdża szczekaczka i mówi: „Polacy! I znowu zostaliście oszukani!” Muzyczka, oczywiście, marsze i propaganda. To prawdopodobnie było radio „Wanda”. Naród sieje popelinę. Wreszcie przyjeżdżają kuchnie polowe z jedzeniem. Tu był błąd. Myśmy nie mieli w co wziąć, ktoś miał ogromną miskę, to pełną miskę, ile to tego było, to nie wiem, ale łyżki to były chyba dwie. Łyżki wędrowały, było niesamowite. Po prostu nikt nas nie przygotował na to, że trzeba [mieć] menażkę, talerz, garnek i łyżkę, ale żeśmy dostali. Najpierw wysyłają nas do Lamsdorfu. Wszystkich, sześćdziesiąt chłopa do wagonu i jazda! Tak sobie płyniemy, płyniemy. Nie ma gdzie siusiu robić. W każdym wagonie była zrobiona dziura, żeby siusiu zrobić. Dojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie otwierają drzwi, Niemcy otwierają nam drzwi, bo byliśmy zadrutowani, a ludność cywilna nam rzuca jedzenie. Tak nam dużo rzucili. Potem był podział, nie to, że ktoś złapał, to wszystko do podziału, chleb, słonina, boczek, ba! Nawet wódkę, chyba na każdego przypadła setka wódki. Na sześćdziesiąt chłopa, ale najpierw kazali nam robić Scheißen machen. Idziemy i robimy
Scheißen machen. Jeden nie robi, to Niemiec go wypędził, wypędził go! Od wagonu go wypędził. Był już na wolności, ale nie wiem, czy to była wielka wolność, przecież warszawiaków łapali. Jak mieli kenkarty – „A to ty bandyta jesteś.” Nie wiem, czy oni byli bezpieczniejsi niż my, bo jednak nas objęła konwencja genewska. Dojechaliśmy do Lamsdrofu. Tam szło chyba z pięć tysięcy chłopa z tłumokami. Niemcy to robili piątkami, nie czwórkami, tylko piątkami. Łatwiej liczyć. Idziemy, idziemy, idziemy... W pobliżu było lotnisko, jak na ironię losu, dla Niemców, a nam ku radości, w powietrzu zderzają się dwa messerschmitty i lecą. Spadły. Najpierw nas dali na przedpole, ale za drutami. Tam nic nie było, tylko trawa i deszczyk padał, kapuśniaczek. Były ruskie ziemianki, długie, wykopane rowy, trociny, to było zakryte. Nasi oficerowie mówią: „Nie wchodzić do ziemianek! Nie wchodzić za nic! Lepiej masz stać i moknąć, ale nie wchodzić, bo tam tyfus.” Myśmy tam nie wchodzili. Całą noc żeśmy byli na deszczu. Wreszcie człowiek się zmorzył. Przysnął na mokrej ziemi. Jeden chłopak nie wytrzymał i rzucił się do ucieczki za bramę. Został rozstrzelany na drutach. Na drugi dzień przeprowadzają rewizję, nawet latarki elektryczne zabierali. Wszystko zabierali. Jeden przeszwarcował magazynek i zabrali mu. Dopiero on wtedy miał, już w obozie – „Co z tym zrobić?” To w ubikacji to wyrzucił. Tam byliśmy parę dni z naszymi oficerami, przegrodzeni byliśmy drutami z naszymi sanitariuszkami i łączniczkami. Żeśmy mieli, chłopcy nazbierali różnego sprzętu muzycznego, orkiestrę. Jak oni pięknie grali! Ze trzydziestu, orkiestra, normalna symfoniczna orkiestra. Były wszelkie instrumenty. Niemcy podziwiali. Rosyjscy niewolnicy nosili nam kawę i zupę, a wyglądali... Do jednego kotła ich było ośmiu, bo to był ogromny obóz. Rosjanie wyglądali jak szkielety. Jak żeśmy przechodzili, to tak patrzymy: „Co? To my tak będziemy wyglądać jak Rosjanie?” Rzeczywiście szkielety. Ich zmarło kilkadziesiąt tysięcy. Mieliśmy odwszalnie, kąpiel, wygolenie, odkażanie, na tak zwane, jak oni mówili „sztuby”. Tam nie było żadnego lóżka, to były drewniane prycze, tak jak w obozach koncentracyjnych. Tam mogło się z dziesięciu położyć, bez niczego, na samych deskach. Tam byliśmy rejestrowani. Dostałem numer 105278, a mój serdeczny przyjaciel „Lech” dostał numer 103 – to już byliśmy rozdzieleni, bo tam się liczy już numer. Potem za dwa czy trzy dni wyczytują pierwszy transport, ja w tym transporcie jestem. Wyjeżdżamy, nie wiedzieliśmy gdzie, okazało się, że nas sześćset wzięli. Okazało się, że nas wywieźli do Austrii, do Markt Pongau, w Alpy. Pięknie tam było... Markt Pongau jest dziewięć kilometrów od Bischofshofen. Miejscowość Markt Pongau jest ładniej położona niż Bischofshofen, bo przy Bischofshofen zwężająca się dolina, a tu jest dolina rozszerzająca, śliczna jest. Tory kolejowe, obóz, [niezrozumiałe]. Miasteczko, trzy czy cztery tysiące ludzi, bardzo ładnie położone. Tam sobie siedzimy. Człowiek może wiele rzeczy. Dostawaliśmy jeden bochenek chleba na pięć dni i pół litra zupy na dzień. Nawet była dobra, nawet dobra była, ale rzadko kto wytrzymał, żeby chleb jeść pięć dni. Byli tacy, co od razu zjadali. Zjadałem w ciągu dwóch dni, a potem nic nie jedli, nic, tylko kawę, rurę. Od czasu do czasu nas biorą na roboty, nas czterech wzięli kiedyś. Od Powstania nie goliłem się. Młody chłopak to ma puszek. Kazali nam czterem Niemcy odgarniać śnieg wokół całego obozu, żeby tam bostmani chodzili, dla patroli. Niemiec spojrzał i mówi: „Do pioruna! Byś się ogolił, wyglądasz jak kurczak!” Była okazja, to parę kartofli nam dali. Innym razem byliśmy znowu przy robocie doraźnej, obozowej, przy żywności. Żeśmy rozładowali kartofle, to żeśmy przynieśli kartofli między kalesonami, a nogawkami. Przynieśliśmy ich bardzo dużo, chyba ze dwadzieścia kilogramów. Zacząłem sobie smażyć. Co to za smażenie, jak dla trzystu osób sala jest i tylko są dwa piece. To co to za smażenie mogło być. Na węgiel brunatny. Myśmy kartofli nie zdążyli zjeść, wyczytują na
Arbeitskommando do Salzburga, i jazda w Arbeitskommando. Pojechaliśmy, nie dojeżdżając do Salzburga, Salzburg był bombardowany, tylko słyszymy wybuchu bomb, tak zwanych szasówek. Poszliśmy na piechotę, do stacji na piechotę, do baraków, tam były nawet przyzwoite baraki. Były prycze piętrowe. Każdy dostał dwa koce. Jedzenie było też, zupełnie dobre jedzenie, ale bochenek chleba był też na pięć dni. To była ich reguła. Do odgruzowania. Nasza polska ludność miała dla nas przychylny stosunek, ale przychylny stosunek do nas miała i ludność austriacka. Odgruzowując po bombardowaniach domy, to austriackie kobiety przynosiły nam chleba do zjedzenia, kartofle, garnki, żebyśmy sobie mogli gotować kartofle, sól. Nawet mówiły: „Mój syn tam gdzieś jest na froncie wschodnim, a ja wiem czy on tam nie jest głodny? To wy chociaż sobie zjedzcie.” Tam były bombardowania, my żeśmy przeżywali bombardowanie. Raz było bombardowanie nocne, tłuką dzielnicę, co [nasze] baraki. Jaka to jest ochrona, nawet przed odłamkami? Co to za barak jest? To myśmy złapali ławę, co przy stołach było i parę razy drzwi żeśmy wysadzili. Polecieliśmy do takiego, niby zygzakowatego schronu. Od tej pory, oficer, który był komendantem, powiedział: „Dobrze, jak będzie formalaram, to możecie tam iść.” Tam byliśmy zamykani. „Tylko w czasie formalarmu nie wolno wam uciekać.” To sobie zastrzegł. My powiedzieliśmy: „Dobrze, nie będziemy uciekać w czasie alarmu.” Któregoś dnia robimy przy odgruzowaniu fabryki zbombardowanej, jeszcze dnia, cośmy rozwalili drzwi, to nam na łóżko spadła ogromna pacyna gruzu, taki odłam muru. Tam było chyba z pięć, sześć cegieł, z budynku, który został rozwalony, może z pięćdziesiąt metrów, może sto metrów od nas. Rzeczywiście bombardowań to potem już nie było, tylko były przeloty. Przeloty były niesamowite. Przy jednym formalarmie cośmy pracowali na mieście, Jurek mnie namówił: pościeraliśmy sobie płaszcze i pościeraliśmy KG, bo na kolanach i na plecach wyryte było KG. Każdy miał numerek. Niepotrzebnie się dałem namówić. Żeśmy uciekli. Idziemy w kierunku Wiednia, stamtąd do Wiednia było ze trzydzieści kilometrów, zima jest przecież, to był grudzień! Po drodze mijamy Polaków, w miasteczku. Mówimy: „Jesteśmy Polakami, jeńcami z Powstania, przenocujcie nas.” Nie chcieli nas przenocować. Bali się nas przenocować. Poszliśmy ze dwa kilometry dalej: „Patrz – mówię – Jurek, tu jest stodoła góralska, wejdziemy do tej stodoły, zakopiemy się w sianie i przenocujemy.” My już dochodzimy do stodoły, a zza stodoły wychodzi żandarm i za pas nas. Co zrobić, uciekać? Nie ma sensu żadnego. Jurek tam zaczyna, on nawet dość dobrze po niemiecku mówił, zaczął się tłumaczyć, a na mnie powiedział, że jestem Francuz. Miałem berecik na bakier, płaszczyk, a on: „A ty? [...] No tak, Polak. Wyjmuje pałę, że będzie lał. Mówię: „Jurek, po co? Pokażemy mu numerki.” Pokazujemy numerki. Schował pałkę i idziemy. Prowadził nas z pięć kilometrów po wertepach, ale człowiek ma instynkt samozachowawczy. Dochodzimy, słychać z daleka szum wody, gdzieś musi być wodospadzik. Dochodzimy bliżej, mostek tam jest. Pomyślałem: „Po co on nas będzie holować, on nas doprowadzi do mostku i tam trzepnie nam w łeb, a jeszcze wcześniej zarepetował żebyśmy wiedzieli, powrzuca nas i koniec.” Jurek miał te same myśli: „O Jezus Maria.” Ale nie. Zaprowadził nas na posterunek, za rzeczką to już z kilometr był posterunek, jego żona, do celi. Patrzymy w celi są dwa lóżka, poduszki białe, koce, prześcieradło białe, to luksus. Fajnie, jak tak jest, od razu widzimy, ktoś się na korytarzu krząta i pali w piecu, żeby było nam cieplej. Jest godzina dwunasta, wołają nas, żeby iść do kuchni, a tam kobieta daje nam knedle, i marchwiówke. Knedle prawie że świeże, chyba po pięć, sześć knedli, żeśmy zjedli to teraz żeśmy powiedzieli:
Danke schon. To żeśmy umieli mówić. Poszliśmy spać. Po dwóch dniach przyjeżdża żołnierz z Markt Pongau, a było wtedy minus dwadzieścia stopni. Klął żołnierz na nas, on nie na nas, tylko po co żeśmy uciekali, że on przez to musi jechać z Pongau, w taki mróz, żeby nas transportować i zawieść do obozu. Rzeczywiście zawiózł do obozu. Krótkie zeznanie. Oficerowie nas przesłuchiwali, co i jak, dlaczegośmy uciekali. Żeśmy tam mówili i do bunkra. Siedem dni, ale siedem dni to było od sprawy, a do sprawy żeśmy siedzieli siedem dni i po sprawie żeśmy siedzieli siedem dni. Tam było niesamowicie w tym bunkrze, było zimno, żeśmy się cały czas klepali po plecach. Tam mnie spotkała przykrość, której Francuzi mi nie są w stanie wynagrodzić. Co im mam do zarzucenia? Słyszymy: „Kartofel, kartofel!” Francuz rozdawał kartofle, bo oficerowi się nie chciało. Nam nie dał kartofli! Mnie czterech i Jurkowi czterech! Czyli nam ukradł kartofle, mimo największego dobrobytu, ja cztery kartofle w mundurkach będę zawsze pamiętał, że Francuz, jeniec, który siedział na takich samych warunkach, on nam ukradł! Z Markt Pongau nas wywieźli potem. Żeśmy w ciężkich warunkach, żeśmy odkopywali pociąg zasypany kompletnie po dach, to nas wzięli stu i Ruskich stu, po dziesięciu mieli do roboty, i zmiana, i zmiana. Jak żeśmy odkopali elektrowóz... Żeśmy odkopali pierwsze drzwi do wagonu, to nas wycofali.Potem pojechaliśmy do budowy wodnej elektrowni. Miała być wtedy największa elektrownia wodna w Europie, tam żeśmy pracowali w kamieniołomach. Pracowałem w grupie majstra Undorfa, to żeśmy też tak pracowali, jak tylko cię mogę, on tam odstrzeliwał, to żeśmy bryły nosiliśmy do wagonów. Potem on wagonikiem odjeżdżał. Wysypywał tam i znowu przyjeżdżał. Raz mu parowozik spadł z szyn. Wtedy on mówi tak:
Zehn Mann kommen hier! To idzie tam dziesięciu. Zaczęli nastawiać, żeby nastawić na szyny parowozik. Stękają. Nie mogą. Undorf się zdenerwował:
Alles Mann! To wszyscy, a nas było sześćdziesięciu, to tam nawet jeden drugiego za rękę, za plecy trzymał. Stękania i nie mogliśmy nastawić. Wtedy wziął drąga i –
Vieght! Fafluhten Mann – i sam drążkiem nastawił. Sam, on sam jeden! Jeden, co umiał po niemiecku powiedział: „A przecież mogłeś przedtem sam nastawić, to po coś nas wołał?”W Kabruniu mieliśmy Wielkanoc, żeśmy mieli mszę. Ksiądz francuski odprawiał, spowiedź, komunię. Miejscowa ludność się przyglądała, co to za bandyci przychodzą? Przychodzą na mszę, komunię przyjmują. Była troszeczkę konsternacja. Widziałem, doliczyłem sześćset siedemdziesiąt superfortec. Przyleciały, nie rzuciły żadnej bomby, taka demonstracją, potęga, niesamowicie, armada. Do 6 maja Undorf przyszedł i powiedział tak: „Słuchajcie, my jesteśmy Niemcami, my się z esesmanami strzelać nie będziemy, ale nam wiadomo, że mają (było nas stu osiemdziesięciu), was wyprowadzić do ruskiego obozu, jakieś osiemset metrów, tam was mają rozstrzelać. Jeżeli wy pójdziecie tam, niech każdy z was kamień weźmie, bo musicie się sami obronić, my was bronić nie będziemy, ponieważ my do Niemców nie będziemy strzelać.” Potem się Undorf oficer rozmyślił i zrobił nam pobudkę, chyba o wpół do czwartej. „Raz, dwa, raz, dwa!” Żeśmy wszystko szybko przygotowali i biegiem do stacji kolejowej, do wąskotorówki. Załadował nas w wąskotorówkę. Pojechał do szerokiej kolei. Tam, jak żeśmy wsiedli w szeroką kolej, to też odetchnął, to już za dwie godziny byliśmy w Markt Pongau. W Markt Pongau to załoga sama, batalion niemiecki, stanowił sześćset ludzi tylko. Tam było nas jakieś z piętnaście, osiemnaście tysięcy. Byli tam różni [ludzie]. To było piątego. Przyjechaliśmy o godzinie... po południu. Przed południem był generał „Bór” Komorowski, na spotkaniu z powstańcami, którzy tam siedzieli. „Bora” Komorowskiego, już nie spotkałem, bo żeśmy przyjechali trochę później. Komendant niemiecki mówi tak: „Słuchajcie, daję wam ostatnie jedzenie, więcej nic już nie dostaniecie!” Nie dał. Tym, co mieliśmy to musieliśmy się żywić. 8 maja, to pójdziemy sobie w góry, już prawie że mogliśmy luźno chodzić, jeszcze nie było kapitulacji, a my jesteśmy na wysokości, ja wiem, z pięćset metrów nad poziom morza. Patrzymy lecą samoloty, i o dziwo, to były helikoptery dwa. Jeden był większy, miał działko czterolufowe. Drugi był mniejszy, miał działko jednolufowe. Leciały w kierunku miejscowości Halain, bo tam, jak żeśmy się dowiedzieli, jednostki francusko-amerykańskie przyjechały, my w górach, to echo idzie i my żeśmy słyszeli, to dudni. Dudnienie, oni musieli strzelać, po pół godziny, a może później, te same helikoptery wracały w kierunku, tam gdzie było lotnisko. Przyjechał dziewiątego, jeden jeep Amerykanów, tylko trzech. Niemcy skapitulowali, poddali się i błyskawicznie opuścili teren. Byliśmy wolni.
Warszawa, 7 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński