Ludwik Zygmunt Pauzewicz „Synek”

Archiwum Historii Mówionej

Ludwik Zygmunt Pauzewicz, urodziłem się w Warszawie w roku 1925 i całe życie [mieszkałem] w Warszawie. [Pseudonim w Powstaniu:] „Synek”, [funkcja:] strzelec w Pułku „Baszta” na Mokotowie.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Może trochę wcześniej zacznę, bo to się wiąże ze wszystkimi moimi danymi. Do 1930 roku mieszkałem na Lubeckiego. Od 1930 roku przeprowadziliśmy się na ulicę Chocimską 5. [Dawna] Fabryka [Czekolady Jana Fruzińskiego]. Tam ojciec pracował, w związku z tym dostał mieszkanie służbowe i myśmy tam mieszkali. Cały czas nazywano mnie „synuś”. „Synek”, „synuś”. A dlaczego tak nazywali: bo nie byłem chrzczony. Byłem ostatnim z pięciorga [rodzeństwa]. Miałem trzy siostry i jednego brata. Ja byłem ostatni. W związku z tym rodzicom nie spieszyło się z robieniem chrztu. Stąd jest ten mój pseudonim „Synek”. Do szkoły zacząłem chodzić w 1932 roku. Najpierw do szkoły powszechnej na ulicy Narbutta 14. Tam chodziłem przez całe siedem lat, do 1939 roku.
Chrzciny moje odbyły się jak miałem dziewięć lat, przed pierwszą komunią świętą. Stąd teraz mam trudności z uzyskaniem mojego nazewnictwa. Raz Zygmunt, raz Ludwik, albo „Synek”. W domu zawsze „Synek” już byłem. I jestem.
W 1939 roku, po ukończeniu szkoły powszechnej, pojechaliśmy na wycieczkę krajoznawczą w lubelskie. To trwało prawie miesiąc. Czyli to był lipiec. Początek sierpnia wróciłem do domu. Ale już był nastrój wojenny. Już wszyscy rozmawiali tylko o wojnie. Zresztą polityką się zajmowałem. Tak to było, radio grało cały czas, ojciec też się interesował. Gazety były, rozmowy były. Tak że okres przed samym wybuchem wojny był, jak gdyby, już przygotowaniem do wojny. Ale nikt sobie nie zdawał sprawy, co to za wojna będzie. I 1 września, a już wiedziałem z radia, że już Niemcy wkroczyli na ziemie polskie, postanowił ojciec, rodzice, matka też, żeby pójść do sklepu i kupić zabezpieczenia przeciwgazowe. Wszyscy mówili, że to będzie wojna z użyciem gazów. Pierwsza wojna była właśnie z użyciem gazów. I chodziłem po sklepach, to były sklepy apteczne i apteki, żeby kupić tampony z węglem i z jakimś jeszcze proszkiem, dokładnie nie wiedziałem. W każdym razie już nie dostałem tego.
I pierwszy alarm w Warszawie, jaki mnie zastał: szedłem ulicą Puławską, tuż koło Madalińskiego i zrobił się alarm. Samoloty przyleciały, było wycie syren. I ten alarm przetrwałem właśnie na rogu Madalińskiego i Puławskiej, w nowych domach wedlowskich. Nazywały się wedlowskie, zresztą tam, chyba właścicielem był Wedel. I to był pierwszy alarm. Bomb specjalnie tam się nie odczuwało. Ale dlaczego jeszcze były takie przygotowania wojenne: były ćwiczenia przeciwlotnicze. Były ćwiczebne alarmy. W ciągu całego sierpnia, nawet wcześniej, było kilka takich ćwiczeń z ogłaszaniem alarmu lotniczego. Stąd było to nastawienie wojenne, że coś takiego na pewno będzie. Zresztą, po 23 sierpnia wiadomo było, że Niemcy i Rosja połączyły swoje siły i zrobiły porozumienie przeciwko Polsce. A Niemcy się upominali o korytarz między Prusami a Rzeszą. I to właśnie nastawienie, takie wojenne, jak gdyby nas trochę zmobilizowało, uodporniło na samą wojnę.
Oczywiście później zaczęły się bombardowania już prawdziwe, we wrześniu. A ja z kolei, te bombardowania oglądałem z naprzeciwka mojego mieszkania, a mieszkałem na Racławickiej 4. Naprzeciwko była [czytelnia]. Z właścicielem tej czytelni byłem zaprzyjaźniony, tam dosyć często chodziłem. Wypożyczałem książki, [nieraz roznosiłem plakaty [tej] czytelni, za pięć groszy można przeczytać książkę. I stąd to moje powiązanie z tą czytelnią, która była na wprost bramy mojego domu. I z tego sklepu widać było, nad dachami budynków przy ulicy Wiktorskiej, jak Niemcy zrzucali bomby. Były takie momenty, kiedy zrzucali po trzy bomby związane ze sobą. I takie widoki to właściwie przez cały czas, do połowy września, oglądałem. Jak alarm był, to znikałem do tego sklepu i tam to wszystko oglądałem. Ale później to się już zaczęło bombardowanie samego Mokotowa i tego rejonu, gdzie myśmy mieszkali.

  • Czy pan mieszkał z rodzeństwem? Z kim z rodzeństwa?

Z rodzeństwem. Brat był i trzy siostry były. To później się wszystko pomieszało.

  • Mama nie pracowała?

Mama nie pracowała, tylko ojciec pracował. Był takim prywatnym urzędnikiem, prowadził administrację kilku domów. W związku z tym byłem takim, między innymi, posłańcem i znałem te wszystkie domy, nawet takie domy, które, teraz można powiedzieć, że to bajka, bo na ulicy Stawki 30 na przykład tam były trzy podwórka i mieszkało kilkaset osób. Oczywiście wyznania mojżeszowego, tak to dawniej się określało. Stąd byłem „oblatany” w terenie, bo i na Mokotowie były dwa, trzy domy, i jeszcze na Czerniakowskiej. Tak że znałem trochę to. Mimo, że miałem czternaście lat, to już byłem dosyć „oblatany”.

  • To była jakaś spółdzielnia?

Nie, nie. To było prywatnie. Zupełnie prywatnie. Z gospodarzem się umawiał.

  • A był jakiś właściciel tych kamienic?

Z właścicielami. Tak.

  • A ta fabryka, o której pan mówił?

To była fabryka „Motor”. Ona sąsiadowała z budynkiem, w którym mieszkałem. U nas była Racławicka 4, a fabryka „Motor” była Racławicka 6. Ale to tylko przypadek, że tam ten człowiek zginął, jak mówiłem, spotkanie nieboszczyka czy trupa jest dużym przeżyciem. Jest bardzo wielkim przeżyciem.
Wracając do działania wojennego. Od 15 września przenieśliśmy się wszyscy do schronu. Wzdłuż ulicy Racławickiej były nowe, wybudowane dwa budynki ze schronami prawdziwymi. To był Instytut Lotnictwa. ITL. Instytut Techniczny Lotnictwa. I myśmy się tam, z naszego domu, bo to była taka parterowa zabudowa, właściwie piętrowa, przenieśli, bo u nas nie było piwnic, a tam były prawdziwe schrony. Były puste. I tam przesiedzieliśmy do 27 września. Z zaopatrzeniem było bardzo trudno, bo nie było co jeść w zasadzie. Ale przeżyliśmy. Tak że nie było żadnych chorób z tego powodu.
Jeżeli chodzi o zakończenie działań, 27 września. Najwięcej było ostrzału artyleryjskiego w naszym rejonie. Między innymi ten budynek, w którym żeśmy mieszkali na [piętrze], dostał kilkanaście pocisków artyleryjskich, a nasze mieszkanie zostało do połowy zrujnowane. Też były trzy pociski w mieszkaniu. W jednym pokoju, w drugim pokoju. W drugim pokoju jeszcze ściana przyległa do następnego budynku. Tak że mieliśmy dosyć duże straty. Oczywiście cała szafa zniszczona, ubrania, wszystko. Tyle, że część kuchenno-gospodarcza została nienaruszona i można było tam żyć, przygotowywać posiłki.

  • Zostaliście w tym mieszkaniu?

Myśmy dalej mieszkali, bo postanowiliśmy naprawić to wszystko. Zamurowało się, przy pomocy sąsiadów i brata i, oczywiście moim też, te dziury. Okna, jedno zabite już deskami, to było duże weneckie okno, to tylko część środkowa została czynna. A później to zabiło się [podwójnie] deskami i w środek trocin, żeby było ciepło. I jakoś tak przetrwaliśmy do czasu Powstania.

  • Czy pan widział wkroczenie Niemców do Warszawy? Był pan świadkiem?

Czy Niemców widziałem? Oczywiście. Ale z Niemcami, na porządku dziennym się przechodziło i chodziło, bo było bardzo dużo patroli. A w ogóle oddziały przechodziły marszem przez ulicę Puławską, a myśmy mieszkali tuż przy Puławskiej. Ale jeszcze, już tuż po zakończeniu działań, wybrałem się po kartofle na pola, przy ulicy Racławickiej. Tam dalej były duże pola uprawne. I zboże było i kartofle. I stamtąd się brało kartofle. Przynosiło się do domu i było co jeść. Przy okazji widziałem, jak działa stały niemieckie, obsługa. Tuż koło nich się przechodziło. Oni już nie zaczepiali, nie robili żadnej nagonki czy szykan.

  • Jak się zaczęło zmieniać pana życie podczas okupacji?

Moje życie podczas okupacji? Dojdziemy [do tego]. W tej chwili doszedłem do zakończenia działań wojennych we wrześniu. Po naprawie dziur, tego wszystkiego, mój brat postanowił pojechać do Łodzi. Tak nam powiedział, że jedzie z kolegą do Łodzi, na handel, może tam coś kupi, przywiezie. Później okazało się, że on nie pojechał do Łodzi, tylko z kolegami, sześciu kolegów zebrało się, chcieli przejechać przez Rumunię na zachód. Ale im się to nie udało. Zostali przez moskali schwytani na Ukrainie i ślad po nich zaginął. Do tej pory. Wprawdzie jest ślad w Internecie, że na Ukrainie był taki Jan Pauzewicz, ale nic nie wiadomo, gdzie poszedł, jak.

  • Kiedy się państwo o tym dowiedzieliście?

Niedawno. Z dziesięć lat temu. [...]

  • A wtedy wiedzieliście państwo, że pojechał do Łodzi?

Tak. I czekaliśmy. A później dowiedzieliśmy się od matki jednego z tych kolegów, która w jakiś sposób znalazła nasz adres i nam powiedziała, że ich było sześciu i pojechali właśnie do Rumunii, żeby pojechać na zachód. I od tej pory już zupełnie, żadnego śladu, ani listu, ani wiadomości.
Po zakończeniu działań normalnie żyliśmy, jak można było żyć. Jakoś tam. Kupowane było mięso, jakieś produkty, jak to w czasie okupacji było. U mnie przełom nastąpił w 1941 roku. Akurat w sierpniu ukończyłem szesnaście lat i w związku z tym mogłem już zacząć pracować. Na imieniny dostałem portfel od siostry z dziesięciozłotówką papierową. I ta dziesięciozłotówka papierowa posłużyła mi jako łapówka do zatrudnienia w fabryce przy ulicy Stępińskiej 13, w fabryce Zygmunta Popławskiego. To była fabryka części samochodowych, nawet dobrze egzystująca przed wojną, bo dosyć dużo produkowali różnych części. Między innymi rozruszniki, prądnice, rozdzielacze. Te wszystkie części samochodowe były produkowane właśnie tu, na Stępińskiej. Tam się dostałem do działu montażowego. I te trzy lata do 1944 roku, tam egzystowałem.

  • Pana ojciec dalej był administratorem?

Ojciec w dalszym ciągu był administratorem, bo te domy były zniszczone, częściowo odbudowane były, nareperowane. I w dalszym ciągu prowadził meldunki, administrację, komorne zbierał, interesował się technicznymi sprawami. Tak że egzystencja jakaś była. Niezależnie od tego już zacząłem parę groszy zarabiać i na papierosy już mi starczało. W fabryce, to było już chyba w 1942 roku, zorganizowano fabryczną straż ogniową na dyżury przeciwlotnicze, bo Ruscy dosyć często bombardowali Warszawę. W czasie okupacji. Jak już nastąpiły działania wojenne w 1941 między Niemcami a Ruskimi, to Ruscy tam dosyć często nadlatywali i kilka bomb zrzucili. Zniszczyli kilka domów na dole, na Czerniakowie.

  • Jakie to były domy?

Prywatne domy. Wille prywatne były dwie zniszczone, zupełnie zbombardowane. Jeszcze powiem, że tę fabrykę zajęło niemieckie przedsiębiorstwo. I był tak zwany, niemiecki komisarz. I wtedy właśnie oni nakazali zrobienie tych oddziałów straży fabrycznej. I między innymi ja, do tej straży zostałem wciągnięty. Ta straż składała się z trzech drużyn, po sześć osób. Dowódcą straży był oficer, chyba, straży ogniowej, prawdziwej. Okazało się, że przy tych dyżurach ten pan przyszedł i nas zaczął wciągać, czy wciągnął od razu, do organizacji wojskowej. Dokładnie rzecz biorąc nawet nie wiem, jak się nazywała ta organizacja. Myśmy robili sobie takie marsze różne, oglądanie rysunków pistoletów, i tak dalej. On [to] przynosił na dyżur i myśmy przez te kilka godzin tam, nabywali wiadomości strzeleckie.
  • Czy on to zaproponował wszystkim z tych trzech drużyn?

To byli wszyscy. Organizowało się w ten sposób, że jeden o drugim wiedział, gdzie mieszka, co robi jego ojciec, czy jego rodzina. Folksdojczów oczywiście nie. Nie było takich specjalnych donosicieli, jak to później się zrobiło, za czasów komuny. Dobrało się dosyć dużo osób, rzeczywiście prawdziwych patriotów. Wychowanych już przed wojną samą. Myśmy mieli dosyć dobre wychowanie patriotyczne w szkołach. Było dużo lekcji historii, było dużo akademii. Brało się udział w akademiach 11 Listopada i 3 Maja. W związku z tym, ta podbudowa patriotyczna była dosyć duża. Myśmy się tam organizowali jako zespoły dyżurujące, drużyny dyżurujące. Co trzeci dzień mieliśmy dyżur nocny. Przez ładne kilka lat, aż do 1944 roku.

  • Były jakieś akcje ogniowe?

Akcji nie robiliśmy żadnych...

  • A jako straż ogniowa? Jak się paliło, to musieliście jechać?

Nie, bo to rzucało podejrzenia. Tylko tyle, że przysięgę składaliśmy już poza fabryką. To była ulica Przeskok, chyba. To był sklep instalacji elektrycznych. Na zaplecze się wchodziło i tam, po dwóch, po trzech, żeśmy przysięgę składali. Ale jaka to była organizacja, czy to była AK, czy AL czy jakieś inne, to, naprawdę, nie wiedziałem. Po prostu nie interesowało to nas.

  • Ile osób było? Czy pamięta pan, jak wyglądało to zaprzysiężenie?

To były trzy osoby. Treść była podana. Na zapleczu stały dwie świece i krzyż. Ten, który przyjmował tę przysięgę po cywilnemu był, nie był w żadnym wojskowym [mundurze]. Tak że to takie dosyć uroczyste było. Zresztą później myśmy się zebrali i poszli na jubel taki, z popijawą. Bo wtedy wódka była łatwo dostępna i nawet dostawaliśmy przydziały. Pełnoletni dostawali przydziały. Pół litra na miesiąc.

  • A z tej grupy, z kim się pan najbardziej przyjaźnił?

Tu jeszcze muszę uzupełnić, bo to jest bardzo istotna sprawa. Do tej grupy pracującej w fabryce, tych sześciu osób, zorganizowałem dwóch kolegów z podwórka. Oni nie mieszkali u mnie na podwórzu, tylko zapoznałem się na ulicy. Bo jeszcze zanim zacząłem pracować, nie miałem co robić, to gołębie hodowałem. I w związku z tym, że byłem tak zwanym gołębiarzem, udało mi się złapać jakiegoś obcego gołębia, dosyć ładny był, z koroną. I przyszedł ten chłopiec, który też trzymał gołębia u siebie w domu. I – wykupne. Wykupne, to pół kilo żyta, czy coś takiego. I to było pierwsze nasze zapoznanie. Był w moim wieku, też ukończył czternaście lat i później te szesnaście. On mieszkał na ulicy Wiktorskiej. Mieszkał z rodzicami i to był ich dom. To był dosyć nowy, współczesny dom. On miał jeszcze siostrę, Zofię. Ojciec, nie wiem, co robił, ale mieli kiedyś pralnię na Polnej, w związku z tym dorobili się i ten dom postawili. I stąd on tam zaczął na strychu gołębie sobie trzymać. Ten gołąb nas połączył niestety na trudne życie.
Właśnie on miał drugiego kolegę, z którym tam też mieszkał, współlokatora tego domu. Staszek Gromek. A ten mój kolega nazywał się Tadeusz Biernacki. I jaki zbieg okoliczności: kolega, który pracował w fabryce i był prowadzącym tę drużynę strażacką nazywał się Tadeusz Dermacki. Jedna litera w różnicy nazwisk, imiona te same. I dosyć często się myliło: Dermacki, Biernacki. Później już człowiek się przyzwyczaił. W każdym razie on naraił mi pracę w tej fabryce. Fabryka „Magnet” była na Stępińskiej.

  • Kto?

Ten kolega, z którym zapoznałem się przy okazji gołębia. On z kolei miał innych kolegów, którzy już pracowali. I któryś z nich powiedział, że poszukują takiego chłopaka, który będzie na dziale montażowym pomagał. W związku z tym, jak ukończyłem już szesnaście lat, polecili mnie, porozumieli się z [człowiekiem], który przy wejściu sprawdzał karty zegarowe, robił rewizję jeszcze przy okazji. Z nim się porozumiałem, zapytałem, czy on mnie [wpuści]. I przy okazji tych dziesięciu złotych imieninowych, zostałem przyjęty do fabryki przez taką znajomość.

  • Na czym polegała praca w konspiracji? Czym się zajmowaliście?

Dosyć często przenosiłem gazetki do rodziców, do ojca, od synów dozorcy jednego z tych budynków administrowanych przy ulicy Wygoda. To jest malutka uliczka od ulicy Boryszewskiej. Boryszewska schodzi w dół, naprzeciwko Wiktorskiej, i tam, taka maleńka uliczka, Wygoda 6. I tam dozorca kolportował gazetki i codziennie kursowałem z różnymi gazetkami. Te gazetki później chodziły dalej, do innych znajomych. To już ojcu czasem dawał, czasem tam chodziłem. Tak że dosyć aktywny byłem, jeżeli chodzi o te sprawy, bo tak się zdarzało.
Radio. Mieliśmy dwa aparaty radiowe z tym, że jeden trzeba było oddać na policję. Było pokwitowanie. A drugi, nowoczesny aparat (był jeden starszy, drugi [nowoczesny]) daliśmy na przechowanie do mojej siostry koleżanki, z jednej klasy gimnazjum, jej ojcu. Ten ojciec pracował róg Dolnej i Puławskiej. Tam była „Higiena”. On był tam takim zarządzającym, dozorcą. Ślizgawkę robił nawet na rogu Puławskiej i Dolnej. I on ten aparat u siebie ulokował i ojciec chyba raz albo ze dwa razy był u niego i słuchał Londynu. Tylko ojciec. Później jakoś tak to się urwało. Ale ojciec miał gdzieś inną jeszcze melinę i słuchał radia dosyć często.

  • Opowiadał później?

Tak, w domu było opowiadane. To było na porządku dziennym. Myśmy tam, między sobą, nie mieli żadnych tajemnic.

  • Czy ktoś jeszcze, z pana rodzeństwa, był w konspiracji?

Siostra była. Starsza ode mnie o dwa lata. Bo miałem trzy siostry. Co dwa lata starsza. I w międzyczasie, jeszcze jeden brat. Siostra z 1923 roku, brat z 1920, druga siostra była z 1918 roku i trzecia z 1916 roku. J

  • Jak się nazywała ta siostra, która była w konspiracji?

Nie wiem. Nie mówiła.

  • Ale miała pana nazwisko, czy już była mężatką?

Nie. Jedna była już w czasie okupacji [mężatką], wyszła za mąż. Jedna. Ale to była Krystyna. Nie wiem, jaki miała [pseudonim]. I nawet nie mówiła, gdzie ona się udziela. Ale wiedziałem, że na pewno, bo jeszcze w 1939 roku w czasie działań wojennych, była sanitariuszką w szpitalu na Ujazdowie. Tam taki był szpital i ona przez całe prawie działania wojenne w 1939 roku tam się udzielała. A później, to każdy swoją drogą szedł. Pracowałem w fabryce, ona chodziła jeszcze do szkoły, do gimnazjum handlowego. Tak że każdy miał swoje [zajęcia]. Oczywiście rozmawialiśmy normalnie.

  • Czy w czasie konspiracji były jakieś wyjazdy?

W naszej grupie nie było żadnych wyjazdów. Po prostu dlatego, żeby się nie dekonspirować. To stawiało jakieś podejrzenie, że gdzieś się tam zbierają. Poza tym jednym jublem po przysiędze, to tylko tyle, że razem wtedy poszliśmy.

  • Ale były jakieś przygotowania na wypadek Powstania?

Oczywiście. W ogóle nie było mowy o tym, żeby nie było Powstania. Ktoś, kto by mówił, że nie będzie Powstania, to był uważany za jakiegoś wroga.

  • Były jakieś szkolenia w tej grupie?

Tak. Przygotowywaliśmy się z wiadomości strzeleckich, broni. Karabinu nie mieliśmy, ale mieliśmy pistolet, visa. Ten pan przynosił visa, myśmy rozbierali, pokazywał rysunki karabinu. To wszystko były takie szkolenia normalne. Poza jakimiś marszami na placu fabrycznym. Szkolenia były wieczorem, jak myśmy byli na dyżurach. Tak że do działań wojennych w zasadzie byliśmy przygotowani. Tylko nie mieliśmy sami broni. W ogóle.

  • Ale były jakieś szkolenia praktyczne, czy to była tylko teoria?

Poza rozbieraniem visa nie było nic innego praktycznego. Strzelać nie można było, bo nie było jak i gdzie. Wycieczki nie można było zorganizować, bo była praca jeszcze i trzeba było być obecnym. Kartę się odbijało godzinową, zegarem i trzeba było być obecnym. Urlop. Był urlop dwa tygodnie...
Raz urlop wykorzystałem. W 1942 roku wyjechałem z Tadeuszem Biernackim i jeszcze z jednym takim znajomym z podwórka do Lwowa, jak już Niemcy zajęli Lwów. Bo tego kolegi, Biernackiego, rodzice pochodzili ze Lwowa i tam mieszkała jego babcia i dziadek. Ubzduraliśmy sobie, że tam możemy znaleźć pracę łatwą i żeśmy się wyrwali z Warszawy, nie mówiąc nikomu, w zasadzie. On rodzicom w ogóle nie powiedział nic. Mówiłem, że jadę do Lwowa, bo z matką tak dosyć normalnie omawialiśmy różne sprawy. I pojechaliśmy do tego Lwowa. To był chyba maj 1942 roku. To już Niemcy tam byli, we Lwowie, dawno. Pojechaliśmy do Lwowa. Oczywiście po drodze się zgubiliśmy, bo były straszne trudności w pociągach. Oni wcześniej pojechali, ja jechałem za nimi i jakoś trafiłem, znalazłem tę babcię. Z nazwiska spotkanych osób na polach, bo oni na peryferiach Lwowa mieszkali. I akurat tam trafiłem. I ta babcia, jak myśmy tam się zebrali już, we trzech, mówi: „Chłopaki, wyjeżdżajcie stąd jak najszybciej, bo Ukraińcy zabijają wszystkich, którzy tu przyjeżdżają z Warszawy czy z jakiejś części Polski. Już was tutaj nie ma.” I siedzieliśmy tam trzy dni. I dawaj, z powrotem, do Warszawy.

  • Czy babcia opowiadała o okupacji sowieckiej?

Opowiadała. Tam ich dosyć mocno gnębili. Tego ojca zdaje się w więzieniu trzymali. Znaczy dziadka tego mojego kolegi. I od razu powiedziała: „Wynoście się natychmiast, bo wasze życie tutaj na włosku wisi. Jak się tylko ktoś dowie z sąsiadów, to doniosą i Ukraińcy zabijają wszystkich, którzy przyjeżdżają tutaj z Polski.” No i myśmy się wynieśli stamtąd po tych dwóch dniach, po różnych perypetiach pociągowych, finansowych i innych.
W każdym razie wróciłem do fabryki i ponieważ, akurat nie miałem wykorzystanego urlopu, to poprosiłem, żeby mi to zaliczyli jako urlop. I ten tydzień, kiedy mnie nie było, to byłem na urlopie. I tak się skończyła nasza wyprawa do Lwowa.
Ale z kolei, zaczęła się ta część szkolenia z tej straży ogniowej. I wciągnąłem właśnie kolegę Biernackiego i jego sąsiada. I nas było wtedy ośmiu już w tej drużynie. Oni tylko przychodzili na szkolenie i później wychodzili już do domu. A myśmy zostawali na dyżur nocny, cały, do rana.
Nasza znajomość w drużynach właściwie ograniczała się do kolegowania się wewnątrz tylko. Jeden pracował przy jednym dziale, ja już później miałem ten swój dział, w którym montowałem różne rzeczy. Mój zwierzchnik, pan Rodzki, przeszedł do lepszej pracy i wreszcie zostałem sam. I jak zostałem sam, to kierownik naszego działu montażowego, inżynier przyjął chłopaka, młodszego ode mnie, do pomocy. Bo roboty dosyć sporo było. Były dmuchawy do gaz generatorów, to dosyć duża, brudna robota. To właśnie to, co brudna robota, to młodszy robił. Ja zawsze w białej koszuli, o czystych rękach. Ale montaż robiłem. Tak że dłonie miałem tylko trochę brudne. I okazało się, że ten chłopiec przyjęty do mnie, był bratem jednego z tych kolegów, którzy wyjechali do Rumunii z moim bratem. On mieszkał na Pradze i myśmy się w jakiś sposób dogadali. Okazało się, że on dostał list, czy dwa listy z Ukrainy, od swojego brata. I on wiedział, gdzie oni byli, ale co się z nimi później działo, to już nikt nie wiedział. I taki zbieg okoliczności. Nie znając się poznaliśmy, że jesteśmy właściwie wspólnikami jednej doli. I jego też wciągnąłem do naszego oddziału.

  • Kiedy i gdzie zastał pana wybuch Powstania?

W domu. To był okres, w 1944 roku, intensywnej pracy na trzech zmianach. I myśmy, z działu montażowego, zaczęli pracę przy nawijaniu cewek dla V-2, bo Niemcy takie zlecenia dali. I myśmy pracowali już w maju, czerwcu, lipcu, w nocy. Niezależnie od dyżurów tej straży ogniowej, praca była przy nawijaniu tych cewek elektromagnetycznych.
  • Czy mogliście państwo jakoś sabotować tę pracę?

Tak. Cewka powinna być tak starannie nawinięta, że nie wolno było, żeby jeden drut przekrzyżował się z drugim. Ale to wymagało bardzo żmudnej pracy, bo to był cieniusieńki drucik, i dziewczyny (bo na dziennej zmianie pracowały kobiety) starannie tak nawijały. A myśmy się zgadali, musimy wyrobić normę (bo była norma do [wyrobienia]) i przespać się. Normalna sprawa. Jak złapało się na omomierzu, że akurat jest dobrze, nakładało się gruby preszpan na to nawinięcie takie, byle jakie, tam, przy dużych napięciach, to były przebicia, i nawijało się trzy warstwy już tak dokładnie. W związku z tym mieliśmy dużą wydajność, szybko robiliśmy i przy okazji, wiadomo było, że to nie będzie działało dobrze. Omomierzem było dobrze, w porządku. Kontrola była, to sprawdzali tylko opór drutu nawiniętego, to był bardzo cienki drut, to się nawijało chyba ze czterdzieści minut taką jedną szpulkę, albo więcej nawet. I w ten sposób myśmy powiedzieli: „Będzie dobra robota, ale zobaczymy, jak będzie działało.” Ale na pewno nie działało. Później, już w 1944 roku, to nie wiem, czy doszło. To było Bruhn-Werke – przypomniało mi się. Zajęto fabrykę Popławskiego. A Popławski został aresztowany i poszedł do obozu. Zresztą jego syn, córka, żona, wszyscy zginęli w obozie w Oświęcimiu. Znaleźli u nich aparaty radiowe. Nie oddali i w związku z tym wszystkich [zabili]...

  • Gdzie pana zastał 1 sierpnia?

W domu. Po nocnej zmianie miałem wolny dzień. Już myśmy trzy dni przed tym wiedzieli, że będzie Powstanie, tylko, kiedy, nie wiadomo. I jeden z tych kolegów miał dostać informację. Myśmy tam, będąc w tej organizacji, mieli przydział, na czas Powstania, w podziemiach Dworca Głównego, od ulicy Żelaznej. Tam mieliśmy się zebrać i rozpocząć działania w czasie Powstania. To już było ustalone dosyć wcześnie. I zaczęliśmy się zbierać po trochu. Ten kolega, który był tym ostatnim przyjętym, znajomym mojego brata, on, Tadeusz Biernacki, Dermacki i jeszcze jeden kolega, mieliśmy się zebrać u Biernackiego na Wiktorskiej. I tam zaczęliśmy się zbiegać, zbierać. A ponieważ już były trudności w komunikacji, ten przyjechał: „No, to kiedy pojedziemy?” „Jeszcze parę minut.” I okazuje się, że już zaczęła się strzelanina. I zostaliśmy na Wiktorskiej. Zostałem ja, Biernacki, Dermacki nie przyjechał, bo nie zdążył. On mieszkał na Służewcu, to tramwaje tam już jakoś nie dochodziły. I ten kolega, który ze mną już pracował.

  • Ten młodszy?

Ten młodszy pomagier, tak. No to, co robimy? Wychodzimy do oddziału. Widzimy, oddziały wychodzą, poszliśmy do oddziału, Szustra, przy Wiśniowej. Tam się przyłączyliśmy. Mój kolega Biernacki, spotkał kolegów ze szkoły i tam żeśmy, do tego oddziału zostali wchłonięci.

  • Mieliście jeszcze raz zaprzysiężenie wtedy, w „Baszcie”?

Nie. Że to jest „Baszta”, to jeszcze żeśmy nie wiedzieli. To było, po prostu, dołączenie do oddziału działającego w ataku na szkołę przy Kazimierzowskiej. Tam była siedziba niemiecka. I niestety, ten atak się nie udał, bo oni dosyć silną mieli obronę. I od strony Kazimierzowskiej były następne oddziały. I ten oddział od strony Szustra, przez pola, to kartofliska były, to też broni nie było. Dostałem butelkę z benzyną. Tam mieli sidolówki, granaty takie zaczepne, chyba były ze dwa, albo trzy peemy. I to wszystko na trzydziestu, czterdziestu chłopaków.

  • Jak wyglądała ta akcja?

To nie była akcja. To było szukanie wejścia na to pole. A był ostrzał. W związku z tym wszyscy się kryli. Dowódca powiedział: „Padnij! Kryć się!” Był doświadczenia, organizacji takiej prawdziwej, bojowej. Bo, co to? Chłopaki, którzy niewiele mieli do powiedzenia, nie mieli doświadczenia. I tak jakoś, do wieczora, to się zatrzymało. I wieczorem – co robić. Zbiórka wszystkich przy ulicy Odyńca, między parkiem Dreszera a [ulicą] Naruszewicza. Taki duży blok, Odyńca, Puławska, Kazimierzowska. Tam była ta zbiórka, na tym podwórzu, na tym dziedzińcu. Wszyscy ci, co brali udział, ze wszystkich stron, tam się zebrali. I tak przesiedzieliśmy całą noc. Z tego całego zamieszania żeśmy się pogubili. Każdy gdzieś był, ale nie szukaliśmy się, bo to nie było sensu w ogóle. Z tą butelką benzyny... I tam przesiedzieliśmy. [...]
Przesiedzieliśmy noc i rano organizują znów oddziały. Zostałem w takim oddziale, który miał atakować budynek szkoły przy Woronicza. Tam była taka sytuacja, że róg Woronicza i Puławskiej były dwa, albo trzy budynki mieszkalne nowoczesne i następnie była szkoła podstawowa. Też nowoczesna, bo dopiero rozpoczęła się budowa tego rejonu przed wojną. A naprzeciwko tych budynków było kartoflisko. To było Wierzbno. I tam, dalej jeszcze, może ze dwieście metrów, było kartoflisko. Mój oddział składał się, chyba, z trzydziestu chłopaków pod dowództwem jakiegoś sierżanta.
Szliśmy od strony Kazimierzowskiej, właśnie przez Woronicza, przez te kartofliska i mieliśmy od kartoflisk wejść do szkoły. Następny oddział był od drugiej strony. I trzeci oddział był od Puławskiej. I były takie trudności, bo nie było to wszystko zorganizowane, to było ad hoc, tak, aby tylko. I niektórzy byli po prostu nerwowo wyczerpani. Był taki wypadek, jak myśmy stali w kartofliskach, był sierżant na początku, stało kilku chłopaków i jeden z nich miał sidolówkę. To była taka puszka, jak kiedyś był taki płyn do mycia okien, sidol się nazywał. I to, tak zwana sidolówka, bo to najwięcej z tych puszek było robione. I on nie wytrzymał i rzucił tę sidolówkę. Ale że bardzo słabo rzucił, to akurat rzucił pod nogi temu sierżantowi. I ten sierżant został ranny. Później się okazało, że już została ta szkoła zajęta przez ten oddział z boku.

  • Pan mówi o szkole na Woronicza?

Tak. Cały czas o szkole na Woronicza mówię. Tam było kilku Niemców, to uciekli do piwnic, do tych budynków mieszkalnych. Ale ich tam osaczyli i oni się poddali. To byli pierwsi, chyba, jeńcy. Ich było pięciu czy sześciu. I ta szkoła została zajęta. Oczywiście tam były prycze, wszystko było zajęte dla wojska. Zresztą te prycze się później przydały, bo były przenoszone do szpitali. I tak się skończyła działalność, jeżeli chodzi o atak na szkołę Woronicza.
Potem, jak tego sierżanta zabrali na opatrunek, jeden z działaczy znajomych powiedział, że na ochotnika potrzebuje kilka osób żeby pójść na zwiad. I między innymi, ja się zgłosiłem. Nas było tam wtedy sześciu czy ośmiu, już dokładnie nie pamiętam. Od Wierzbna poszliśmy w stronę Dworca Południowego, tak zwanej Kolejki Grójeckiej. To była godzina jedenasta już, chyba.

  • Który sierpnia to był?

To był drugi dzień Powstania. Pierwszy dzień bardzo ładny był, słoneczny, a drugi dzień był pochmurny, już zaczął kropić deszcz. I myśmy doszli do dworca i za dworzec jeszcze wyszliśmy kawałek. Tam były dwa budynki mieszkalne, takie wiejskie. Jeden bliżej Puławskiej, drugi trochę dalej. Postanowiliśmy wejść do tego pierwszego budynku. Jak weszliśmy, nikogo nie było oczywiście z gospodarzy, pusty budynek. Ludzie po prostu uciekli stamtąd. I ponieważ to już było południe a myśmy nic nie jedli, jeden z kolegów miał torbę ze śniadaniem, podzieliliśmy się. Drugi miał znów flaszkę wiadomo czego. Właściwie nie wiadomo czego, to był problem. Zjedliśmy trochę tego śniadania, no i żeby wypić, po jednym kieliszku. Co się okazało: że to był spirytus. Ci co wcześniej wypili, wiedzieli jak wypić, bo się piło w czasie okupacji też spirytus, bardzo mocną wódkę. A jeden z kolegów nie wiedział jak to wypić, zakrztusił się i strasznie zaczął kasłać. W międzyczasie, zanim myśmy się zorganizowali do śniadania, dwóch kolegów prowadziło zwiad do tego drugiego z budynku. Okazuje się, że w dymniku, wejściu na dach, stoi karabin maszynowy i Niemcy tam są. A to była odległość ze trzydzieści metrów. Wtedy zaczął padać deszcz. Ponieważ ten kolega bardzo mocno kasłał, to myśmy zaczęli zastanawiać się, co robić. Bo jak Niemcy usłyszą (wiedzieliśmy, że tam Niemcy są), to jego jakoś tam tłumiliśmy. Ale ponieważ zaczął bardzo silny deszcz padać, to postanowiliśmy wycofać się. I ten deszcz nas uratował, bo Niemcy schowali się z tego dymnika. To się nazywało dymnik, klapa wejściowa na dach. W związku z tym nas nie widzieli, że myśmy wychodzili. Tuż obok budynku przy Puławskiej, był rów odwadniający. Myśmy tym rowem uciekli, przeszli w kierunku Dworca Południowego. Tam przeskoczyliśmy na drugą stronę w kierunku Wyścigów. Jakiś z prowadzących wiedział, gdzie iść i szliśmy w kierunku Okęcia.
Trzy godziny żeśmy się tam czaili, powolutku, patrzyliśmy, gdzie, co, żeby nas nie ostrzelali. Tam były zabudowania takie wiejskie. Postanowiliśmy u tych wiejskich gospodarzy zatrzymać się i przenocować do rana. Oczywiście, dostaliśmy tam trochę jedzenia, żeśmy przenocowali w stodole. I skoro świt – co robić? Ci gospodarze mówią, żeby nie iść w kierunku Okęcia, bo tam Niemcy są, bo oni widzieli, jak tam działa ustawiali. W związku z tym postanowiliśmy wrócić na Mokotów. I takimi ścieżkami, dróżkami, żeśmy poszli. Weszliśmy w jedną z ulic i ten nasz oddział, wracający, jest witany przez tych, którzy tam nocowali, w tych budynkach. Okazuje się, że jednym z tych mieszkańców pierwszego budynku był mój kolega Biernacki. Złapał mnie, mówi: „Chodź tutaj, ja już mam gdzie zatrzymać się. Już tutaj zostaniemy.” I z nim zostałem. Tamci już poszli, „Cześć!”, „Cześć!” Nie byliśmy zorganizowani, nie byliśmy kolegami, poza tą znajomością w działaniach. Kolega Biernacki mówi: „Chodź, tutaj jest taki oddział sanitarny. Przed Powstaniem nazywał się C 10. Tam jest kilka sanitariuszek, kilku chłopaków i będziemy, bo nie mamy broni żadnej, w tym oddziale sanitarnym.” To jest patrol przy działaniach, to się rannych ewakuowało, zabitych. I w związku z tym, zostałem.
[...] I jeszcze, jaka sytuacja nastąpiła. Biernacki posiadał [pistolet] FN, siódemkę – [„Filipinkę” – „Belgijkę”]. Jego ojciec gdzieś ją zakopał w ogródku, bo to był ich dom i on tam ją zakopał. I dał mu. Po wybuchu, bo myśmy często do domu chodzili, jeździliśmy rowerami i on dostał ten [pistolet] FN z nabojami. Któregoś razu poszliśmy do szpitala Elżbietanek odwiedzić dowódcę kompanii B 3., Juchnickiego, on był ranny. Po prostu porozmawiać z nim, bo ten kolega miał znajomych właśnie w B 3. [...] I jaki przypadek. Tuż przy wejściu do szpitala była skrzynka ze zwojem strażackich, parcianych szlauchów. Taki zwój. I pod tym zwojem coś leżało. Ponieważ szedłem ostatni, było ich czterech, kolegów, to zaciekawiłem się, co to może być. Okazało się, że tam leżał FN i wyciągnąłem go stamtąd. Miałem sześć naboi. I miałem taki ładny FN, bo kolega Biernacki miał zardzewiały. Stąd była nasza broń, już będąc w tym oddziale C 10. I dlatego że mieliśmy broń, to byliśmy jako taka obstawa, bo chodziło się w kierunku Okęcia, tam była dostawa żywności. Nawet prosiaki kiedyś żeśmy przetransportowali. Tak że nasza grupa była, trzech czy czterech chłopaków i jeden z lekarzy, bo to był oddział sanitarny z lekarzami. I myśmy tam z nimi działali w różnych sprawach.

  • Czy pamięta pan, jak przetransportowaliście tego prosiaka?

Nie pamiętam. Nieśliśmy wtedy. Ale to też była dosyć duża przygoda, bo jak puścili karabin maszynowy, to tylko szum leciał po zbożu, bo jeszcze zboże leżało. Ale też byli uparci, którzy stali na baczność. Ale ci co mądrzejsi, to od razu padli, bo słyszeli. W każdym razie też były różne takie drobne przygody, ale nic nadzwyczajnego.

  • Czy przy tym oddziale sanitarnym był jakiś szpital zorganizowany?

To był taki punkt sanitarny dla lżej rannych. Bo właściwy szpital, to był szpital Elżbietanek. I myśmy, jak transportowali rannych, to taki, który dostał opatrunek i mógł pójść do oddziału, to szedł do oddziału. I to było w porządku. Ale już ciężej ranni byli transportowani do szpitala Elżbietanek. I tam już normalny szpital, normalni lekarze. Siostry zakonne prowadziły ten szpital i tam dosyć dobrze było.

  • A w tym punkcie mieliście jakieś opatrunki, jakieś...

Tak. To był punkt. Myśmy mieli tam swoje punkty, mieszkaliśmy w jednej willi. Mieliśmy prycze sprowadzone z tej szkoły Woronicza, drewniane takie. A punkt sanitarny był w willi Malickiej. I ten punkt sanitarny decydował o tym, kto, gdzie. Czy do oddziału, czy do... Było dużo wypadków nieprzyjemnych. Jeden drugiego zastrzelił. Bo sobie wyrywali karabin, żeby poćwiczyć, pomanipulować, a że był nabity, niechcący złapał za cyngiel i trzeciego zabili. Takie były przypadki.

  • To był jakiś znajomy pana?

Nie. To był z oddziału B 3. Bo to było B 2., B 3., K 1., K 2., i tak dalej. Jakieś jeszcze inne oddziały. No i ten C 10. On miał też swoją nazwę, ale nie znam tej nazwy. To znaczy, nazwę już powstaniową, bo się pozmieniały nazwy. I były takie różne wypady, na przykład byliśmy przy ataku na zaplecze domu Wedla, przy Madalińskiego. To było kilku rannych. Zresztą tam dostałem, od jednego z naszych ciężko rannych, angielski granat obronny. Też go schowałem. Bo on szedł do szpitala, myśmy go podprowadzili, mówi: „Masz to, to...” Wszystko, co mieli, to oddawali. Co mieli zrobić z tym w szpitalu? Zresztą ja to samo zrobiłem. Braliśmy udział na przykład w nocnym wypadzie do Wilanowa. Tam oddział z lasów miał przyjść. Część przyszła do Mokotowa, tam była strzelanina, ranni byli. Ale gdzie indziej poszli ci ranni, a myśmy wrócili. W każdym razie takich różnych wypadów, różnych takich działań pomocniczych było kilka.

  • A ta broń przydała się kiedyś?

Nie. Miałem zabić psa, który był ranny. Strzeliłem, ale nie zabiłem go. Już drugi raz nie strzelałem. W każdym razie nie strzelałem do ludzi, nie miałem możliwości.

  • Ten pies miał być zjedzony, czy on, po prostu...

Nie. Właścicielka już dół mu wykopała. Miał cały brzuch rozerwany odłamkiem. Trzeba było go dobić. I nie mogłem. Dopiero jakiś inny przyszedł i strzelił mu w łeb. I całe szczęście.
  • Jak było w ogóle z jedzeniem w czasie Powstania?

Na Mokotowie było zupełnie znośnie. Jedliśmy zupy. Dużo warzyw było, bo wszędzie po budynkach mieszkalnych były ogródki. A w tych ogródkach każdy, w czasie okupacji już, sobie sadził pomidory, kartofle, wszystko, co tylko można było. Poza zbożem. Ale ta mąka to była. Tu magazynów dosyć sporo było na Mokotowie. Nie można powiedzieć, że był głód. W każdym razie codziennie ta zupa i jakiś kawałek chabaniny w tej zupie był. Chleb był. Były piekarnie. Tak że z jedzeniem było dosyć dobrze.

  • A życie kulturalne było jakieś?

Było, tak. Były śpiewy, uczyliśmy się śpiewać. „Marsz Mokotowa” uczyliśmy się. Wieczorami czasem się pośpiewało. Była cisza, był spokój, to żeśmy pogawędzili sobie. Były dyżury, nocne warty, zmiany. Żeby nie usnąć, rozmowy, śpiewy, opowiadania głupie, mądre. Tak, jak młodzież.

  • A z kim pan się wtedy przyjaźnił, oprócz tego kolegi Biernackiego?

Jeszcze był jeden taki kolega, jego kolega, ale nic specjalnego. Biernacki to był mój jedyny przyjaciel, największy przyjaciel. A ci koledzy to tyle o ile. Ale to nie było to wszystko, co potrzeba.

  • Miał pan sympatię w czasie Powstania?

No, były. Dziewczyny bardzo ładne były. W tym naszym oddziale była Krystyna. Imię i pseudonim jej. Tamara, bardzo ładna dziewczyna. Zresztą z bardzo dobrym słuchem. Jak jej się zagwizdało jakąś melodię, to ona potrafiła na fortepianie zagrać. To doświadczyłem już w pierwszą rocznicę. Doskonały słuch miała.

  • A fortepian był jakiś? W czasie Powstania mieliście jakieś pianino?

W naszym gronie takim. W tym ośrodku było kilkanaście osób. Tam był, między innymi, krawiec. On tam wszystko dobierał, szył, pomagał. Tak, jak krawiec. Kombinezony przecież mieliśmy już zafasowane. Tak że to wszystko już było zorganizowane dosyć dobrze.

  • Ale mówił pan o fortepianie.

Było pianino, ale w tym ośrodku, gdzie ten lekarz przyjmował chorych. Ale tam nie chodziliśmy, bo to był taki dosyć ostry facet i tam nie pozwalał grać. Ale śpiewać, to śpiewaliśmy. Tam inne dziewczyny jeszcze były. Było kilkanaście osób. A te dwie, to z nami się jakoś najbardziej zaprzyjaźniły. Chodziliśmy na spacery, czy gdzie można było, tutaj obok.

  • Czy spotkał pan przedstawicieli innych narodowości w Powstaniu?

Nie spotkałem nikogo.

  • Słowaków, Ukraińców?

Nie. Tylko w jednym momencie, jak byliśmy na takim „wychodnym”, na takim luźnym, własnym patrolu, żeśmy we dwóch chodzili po wszystkich zakamarkach, gdzie tylko się dało i nie dało, spotkaliśmy jak ćwiczą z cekaemem. Ćwiczenia chłopców, którzy mnie uczyli obsługiwać cekaem. Strzelanie, celowanie, ładowanie. I wtedy, jak myśmy tam stali, przechodził oddział AL. Ośmiu chłopaków z opaskami AL. Mówimy: „Chodźcie do nas.” „Nie, my tam idziemy, dalej.” I tylko ich tam ośmiu. Chyba z ośmiu ich było. Nie powstańców, bo myśmy mieli opaski WP – Wojsko Polskie. A oni mieli AL. I tylko taki oddział raz jedyny wtedy właśnie widzieliśmy przy okazji jakiegoś wypadu. A gdzie oni poszli, to trudno powiedzieć. Później mówili, że gdzieś walczyli, ale gdzie...

  • Miał pan możliwość czytać jakąś prasę?

Były. Tak. Takie ulotkowe arkusze na powielaczu wałkowym robione. Ale to było nieciekawe, bo myśmy mieli lepsze wiadomości z radia.

  • Słuchaliście radia?

Były radia. Myśmy mieli dwa czy trzy radia. [...]

  • To były audycje powstańcze czy z Londynu?

Z Londynu. Stamtąd, z Londynu, dowiadywaliśmy się, co się dzieje w centrum, na Śródmieściu. A powstańcze? Chyba nie łapali powstańczych. Tylko Londyn łapali. To były radia normalne. Żeby powstańczą [radiostację łapać], to trzeba było mieć krótkofalówkę.

  • Pana służbą, było, żeby przenosić tych rannych do szpitala Elżbietanek?

Też. Kiedy [była] potrzeba to nosze nosiło przeważnie czterech. Jeszcze tam sanitariuszka była. Tak że to dosyć dobrze zorganizowane było. Co potrzeba było, to trzeba było robić. Nikt nie oponował.

  • A życie religijne było jakieś?

Było. Były msze. Ksiądz przychodził i odprawiał mszę. Kto chciał, to do komunii przystępował.

  • Te msze były na podwórku czy w kościele?

Nie, nie. W pomieszczeniach. Na podwórzu nie było. Właściwie staraliśmy się wszyscy raczej siedzieć w budynkach, żeby nie chodzić, nie pałętać się. Niepotrzebnie robić ruch, tłok. To utrudniało wszystkie działania. A jak trzeba było biec gdzieś, do rannego, czy gdzieś, to trzeba było mieć miejsce. Tak że dosyć był taki rygorystyczny porządek, żeby nie pałętać się. Ci wszyscy, co byli w naszej grupie, siedzieli w ogródku. W ogórku można było siedzieć, to przeważnie były wille z ogródkiem i można było sobie tam i nawet fikołki fikać.

  • A zrzuty pan pamięta?

Zrzuty pamiętam, ale z opowiadania. Bo okazuje się, że taka idylla w C 10., to była tylko do 20 sierpnia. Dzień przed 20 sierpnia dostaliśmy rozkaz, cztery osoby, do przeniesienia się. I ja z kolegą Biernackim do K 1., a ci dwaj jeszcze gdzieś indziej, jako łącznicy. Na łączników. I tu się zaczęła trochę trudna sytuacja, bo kolega Biernacki powiedział, że on do K 1. nie pójdzie, bo nikogo tam nie zna, a ten oddział K 1. to niewiele ma działania. On idzie do B 3. I wbrew rozkazowi, poszedł do B 3. Miał dużo trudności z tym. Bo i szukali go w domu, po innych oddziałach. W każdym razie była ta trudność, że musiał prosić Juchnickiego, dowódcę B 3., żeby się za nim wstawił, poręczył, żeby on pozostał tam, przy kolegach. Bo to jego koledzy ze szkoły byli, ci więcej znani. I żeby on tam pozostał. I po dużych tarapatach został. Ale to się odbyło już po 23 [sierpnia].
Jak przeszedłem do K 1., na rogu Malczewskiego i Puławskiej był budynek z podcieniem, to [był] 23 [sierpnia]. Dwa dni żeśmy siedzieli w pomieszczeniach. Przyszło zawiadomienie, że nasz oddział ma iść do kąpieli na róg Puławskiej i Dolnej (Zakład Higieny tam był), wykąpać się, bo obowiązuje higiena. No, w porządku. Myśmy się zebrali. Tam było nas chyba też z ośmiu, albo dziesięciu. I z Malczewskiego idziemy ulicą Tyniecką i słychać szum. I ten prowadzący krzyczy: „Lotnik, kryj się!” No, jak „Kryj się!” to wiadomo, że trzeba przyklęknąć, gdzieś się przytulić. I to na rogu Tynieckiej i Goszczyńskiego. Tam była siatka, ogrodzenie takie. Jeden kolega wyskoczył przede mną i się położył. I ja za nim. Przy narożniku uklęknąłem. Uklęknąłem na lewe kolano... A reszta kolegów ukryła się w boczną ulicę Tyniecką. Okazało się, [że] to nie był lotnik, to leciały „krowy”. To są miotacze min, niemieckie. Te, które tak wyły. I były zapalające i burzące. I to leciały te „krowy” zapalające. Pierwsza uderzyła naprzeciwko ulicy, tam gdzie myśmy [byli], Goszczyńskiego. Ta pierwsza w drzewo uderzyła. Następne upadały już w ogród przy szpitalu, bo to akurat naprzeciwko szpitala. I od tej pierwszej zostałem ranny. Taki kawał blachy utkwił mi w kolanie. Piętnaście centymetrów, blacha taka. Bo to były z blachy i jakiś ładunek zapalający. A to drzewo zaczęło się palić. A ten kolega przede mną miał ręce wysunięte i odłamek mu odciął cztery palce. I tak się skończyło moje Powstanie.
Zabrali mnie, od razu, koledzy na ręce, z tą sztywną nogą taką (zresztą mam [do dziś] kolano proste) i z tą blachą mnie zanieśli na stół operacyjny. Tego kolegę na drugi stół. Jemu tylko rękę... A z tą moją nogą mieli duże kłopoty. Nie mogli wyrwać tej blachy. Dosyć trudną operację miałem i byłem pod narkozą pełną. Miałem wymioty przy okazji, bo to było po obiedzie. No i zostałem w szpitalu.

  • To było u Elżbietanek?

U Elżbietanek. Bo to akurat naprzeciwko. Położono mnie w pokoju 125. Te dwadzieścia pięć mnie prześladuje. A to było 23 sierpnia. Jak się obudziłem po narkozie, okazuje się, że leżę w trzyosobowym pokoju, pierwszy przy balkonie, taki duży pokój był (to ładny budynek był), drugi kolega z boku, z lewej strony i trzeci leżał w poprzek. I znów przypadek. Okazuje się, że ten kolega, który leżał w poprzek, to był znajomy mojego młodszego kolegi z podwórka, Kazika Buraczyńskiego. I dlaczego był ranny? Dostał w czoło, prostopadle, a kula mu wyszła z tyłu. Okazuje się, że pocisk zmienił kierunek, poszedł po czaszce i z tylu wyszedł. On był w hełmie niemieckim. Hełm przebiło, pocisk stracił siłę przebicia i pod skórą mu, z tyłu, wyszedł. A ten sąsiad, który leżał, znów miał trudności, bo w czasie operacji, chyba trepanacji czaszki, spadła lampa spirytusowa, bo nie było światła w tym momencie, kiedy go operowali, i był cały poparzony. Bardzo ciężko ranny.
I tak, gdy leżałem w tym pokoju 125, gdzieś koło południa następnego dnia, 24, uderzył pocisk. Pocisk uderzył w nadproże okienne i zostałem zasypany gruzem. Ale o tyle zostałem uratowany, że na mnie się przewrócił stolik taki jednostronny, podjeżdżający pod łóżko. Ten blat nakrył mnie i nie zostałem niczym ranny, tylko byłem strasznie zasypany. Natomiast kolega, który leżał naprzeciwko mnie, był odwrócony plecami do tego pocisku, to na plecach miał sitko z cegły, z tych odłamków cegły. Wyjmowali mu ze trzy godziny te odłamki. Sitko dosłownie. Bo był odwrócony do ściany i czytał sobie coś. Natomiast ten z lewej strony, najgorzej był [poszkodowany], bo odłamek mu przeciął pierś. Zresztą on potem umarł zaraz. Wyszedłem o tyle szczęśliwie, że zrobiono mi opatrunek...

  • Jak wyciągnięto państwa stamtąd?

To już sanitariuszki, oddziałowe. Tylko, że miałem, tak zwaną szynę założoną na siebie, to była taka rynna z blachy, aż do samego biodra. Usztywnioną miałem nogę całą i obandażowaną. I przez te bandaże, przez to wszystko, to mi tyle wlazło tego pyłu, kurzu, że od razu mi spuchło. Oczywiście opatrunek mi zmienili i siostry, żeby przepłukać gardło, dały mi taką szklankę wina własnej roboty. I to rzeczywiście mnie postawiło na nogi psychicznie. I to jakoś udało się przeżyć.
Następnego dnia, 25, w moje imieniny, rano mnie odwiedził sąsiad, bo już dostali do domu wiadomość. Właśnie kolega Biernacki przekazał wiadomość, że jestem ranny i gdzie leżę. Przyniósł mi sałatkę jarzynową od mamy mojej. Akurat robiła, żeby na imieniny mieć. Dlatego przyniósł sąsiad, bo on akurat znał te tereny. Postawił mi tę sałatkę, porozmawialiśmy parę minut i jest cisza. W pewnym momencie zaczyna się znów strzelanina. I to bombardowanie z ciężkiej artylerii. I gdzieś tam, w okolicach, jeden pocisk padał. I mówię do tego, który miał te plecy poranione, bo znów nas razem położyli: „Wiesz co, poproś, żeby mnie przenieśli na korytarz, bo mnie jakoś tutaj niedobrze.” „No, dobrze.” Przyszły sanitariuszki, przeniosły mnie na korytarz, tuż obok. I na kozetce się położyłem. Nie upłynęło chyba piętnaście minut jak gruchnęła jedna taka „Berta”. Tak że z tego pokoju, gdzie byłem, cały pion przestał istnieć. No i sałatka też. W ogóle ubrania, wszystko, co było, wszystko zniknęło. Cały ten pion został zawalony.

  • Ten kolega tam był?

Nie. On koło mnie usiadł. Paliliśmy papierosa. I teraz – zbieg okoliczności. Ten portfel, który dostałem od siostry i mówiłem, że te dziesięć złotych, które było na łapówkę, to w tym portfelu miałem właśnie te dokumenty z pracy. A dlatego to miałem, bo tam były papierosy. W związku z tym, że tam miałem papierosy, to uratowały mi się dokumenty. I tych dokumentów już nigdzie nie chowałem, tylko zawsze trzymałem przy sobie. Taka głupia historia. Ale żarty żartami, a to dosyć poważna sprawa była. Znów tam zostało kilku rannych. Dlaczego było bombardowanie? Bo pan dyrektor szpitala wywiesił flagę Czerwonego Krzyża. Jak Niemcy zobaczyli tę flagę, to zaczęli bombardować. I to tą ciężką artylerią. To było jedno wielkie nieporozumienie. Zginęło wtedy sporo osób.
Z tego korytarza, na którym leżałem, przeniesiono nas do piwnicy. Położono na wspólnych łóżkach, po dwóch ciężko rannych. Ci lżej ranni siedzieli na krzesłach. I tak przetrwaliśmy przez całą noc, do rana. Rano rozpoczęła się ewakuacja ciężko rannych. Byli koledzy z oddziałów, bo to już była główna ewakuacja i po czterech przy noszach, każdego transportowali. W różne miejsca. Między innymi mnie przeniesiono na ulicę Misyjną. Nie wiem, jaki tam numer był, to była willa.
Znów zbieg okoliczności. Willa, która sąsiadowała przez mur z domem państwa Biernackich. Ponieważ tam była dziura, to pani Biernacka do mnie bardzo często przychodziła. Zbieg okoliczności. Transportowało mnie właśnie czterech na noszach i w parku Dreszera znów zaczął się ostrzał. To trochę śmieszna historia, bo koledzy się schowali pod moje nosze. Ale przetrwali.
  • Pana przenosili, czy w szpitalu, w tej willi się chowali pod te nosze?

Nie, nie. W parku Dreszera jak byliśmy. Bo oni przebiegali przez Goszczyńskiego. Park Dreszera, między Nowoursynowską a Odyńca. I Misyjną. I później Misyjną, przez Racławicką...

  • Ale nieśli pana na noszach?

Na noszach cały czas, tak. I właśnie żart taki, jak zaczęło się źle, to pod moje nosze się schowali. I resztę rannych, jeszcze dosyć sporo rannych było przenoszonych, do zakonu na rogu Misyjnej i Racławickiej. Tam taki zakon jest. Duży zakon, z kaplicą. To tam był szpital, w tych willach był, w podziemiach. Trafiłem, zresztą pierwszego mnie położyli na łóżku, na jednym z łóżek ze szkoły Woronicza, tych niemieckich. Pierwszy przy drzwiach byłem. I później zaczęli znosić resztę rannych. Okazuje się, że znów przynieśli tego dowódcę, Juchnickiego. Przynieśli do suszarni. Bo tam była pralnia dla dziewczyn i suszarnia dla mężczyzn. Leżeliśmy – ja pierwszy a on w kącie leżał. Rozmawialiśmy. Tutaj było, już nie pamiętam ile tych osób, łóżko przy łóżku stało. Tu było z sześć osób, tam też z osiem osób było.

  • I tam doczekał pan kapitulacji Powstania? W tej willi?

I tam do kapitulacji leżeliśmy.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?

Nie mam. Chyba tylko ten moment, kiedy się spotkaliśmy z Tadeuszem, jak wracałem. A tak to poza takim normalnym życiem młodzieżowym.. Ale jakichś uciech specjalnych...

  • A jakiś obraz, który panu, szczególnie, utkwił w pamięci?

Tych obrazów za dużo było. Tych rannych. Wszystkich zabitych, rannych. To są obrazy, które są nieprzemijające. Trudno powiedzieć, który jest gorszy.

  • A taki, który kojarzy się panu z Powstaniem najbardziej? Z tamtymi miesiącami?

Nie mogę powiedzieć. Wszystkie dni, jakie przeżyłem w czasie Powstania i później w tej pralni, w willi, to były bardzo przykre, bardzo trudne dni. Jak było znów bombardowanie, to sąsiednia willa została zbombardowana. U nas tylko kurz się zrobił, czarno się zrobiło. Ale dzięki Bogu, jakoś przeżyliśmy. W każdym razie to były trudne chwile. Nie miałem żadnych uciesznych rzeczy, takich swobodnych. Poza tymi śpiewami, jakimiś pogaduszkami, to właściwie nic się specjalnego nie działo.

  • A co działo się z panem od momentu kapitulacji?

Moment kapitulacji, to też miałem przykre zdarzenie. Bo w tym pokoju, w tej suszarni, w której leżeliśmy, była doktor Komuniecka, która mnie operowała i była na oddziale, tam gdzie leżałem u Elżbietanek. Ona mnie później opatrywała i już mnie znała. Tak że znów była ta znajomość.
I była jedna siostra szpitalniana, na imię miała Krystyna. I z nią miałem przykre zdarzenie. Bo po zakończeniu Powstania przyszli do nas oficerowie niemieccy i jeden z tych oficerów mówi po polsku, źle, bo źle, ale mówi: „Wszyscy tu zostaniecie i będziecie ewakuowani do szpitali. Gwarantujemy wam normalne wojsko.” Bo już później był okres, kiedy już oni zatwierdzili, że powstańcy są żołnierzami. I oni to zagwarantowali. I po tym wszystkim chodziły plotki, że Niemcy zabijają niektórych w szpitalach. Ponieważ ta pani pielęgniarka, pani Krystyna, (świeć Panie nad jej duszą, bo już dawno nie żyje) powiedziała: „Wiesz, co? Ty jesteś tu pierwszy, to możesz sobie pójść. Bo jak tu wejdą i nie zobaczą kogoś, to nie będą strzelać.” I dała mi szczotkę do zamiatania, a ja z tą szyną długą taką, podsadziła mnie po tych schodkach na parter i mówi: „To idź sobie tam, do tych sąsiadów.” Dałem dwa kroki i położyłem się, bo jak? Na nogi nie mogłem nastąpić w ogóle, bo nie było jak. A w ogóle to nie byłem ubrany prawie. Nago i boso. Akurat wracała doktor Komuniecka i mówi: „Co ty tu robisz?!” Objechała tę dziewczynę, ale ja swoje miałem. Swoje bóle i dodatkowe historie.
W każdym razie doleżeliśmy do 5 października. 5 października przyjechały furmanki i nas ewakuowali. Każdego na ręce i przenosili na furmankę. Tych furmanek tam się uzbierało sporo i zawieźli nas na teren wyścigów konnych na Służewiec. Tam poukładali na słomie. Ale w międzyczasie byłem nagi i bosy, bo spodni nie miałem, kurtkę, piżamę tylko miałem i jakieś szmaty do nakrycia. I te dziewczyny zaczęły buszować po budynkach, szukały różnych ubrań i poprzynosiły. Na mnie pasowały damskie spodnie, takie szerokie, granatowe. Dały mi, żeby założyć. Jakieś materiały, stare koce do nakrycia. Po prostu, nic nie było. Tylko portfel miałem z moimi papierosami. I kurtkę od piżamy. Bo tak, to bez niczego, no, bo jak? Tak nas poubierały i wywieźli nas na Wyścigi. Przy wjeździe furmanki stał esesowiec [esesman]i pytał: „Powstaniec? Cywil? Powstaniec na tę stronę, cywil na tę stronę.” „Powstaniec.” „To powstaniec – tu.” I poukładali nas, a cywilów z drugiej strony. To były stajnie albo ujeżdżalnie, nie wiem. Ale duży pawilon był. I jako powstaniec byłem. Tam leżeliśmy chyba ze dwa, trzy dni [przed] wywiezieniem do Skierniewic. I też nas wynoszono do wagonów, węglarek odkrytych, nie towarowych zamkniętych, tylko odkrytych zupełnie. Poukładali jak śledzie i jechaliśmy chyba ze trzy dni. Po drodze trochę deszczu było, trochę zimna było.

  • Ktoś się państwem opiekował po drodze?

Były sanitariuszki. Krystyna była, ta moja znajoma. Tamary nie było. Tylko Krystyna była. Jeszcze ta ze szpitala była, i jeszcze jakaś. Były te dziewczyny. Tyle dni, tyle godzin, to trzeba było się zmobilizować. Jeść nie było co. Tyle tylko, co tam ktoś miał. Ale nikt nie miał zapasów żadnych, bo jak? To tylko na Wyścigach dostaliśmy zupę, raz.
Dojechaliśmy do Skierniewic. W Skierniewicach był obóz jeniecki i zaczęli nas rozładowywać. To już był późny wieczór. Pierwszy raz się spotkałem z Niemcami, którzy byli naprawdę normalnymi ludźmi. Było ich tam dwóch, czy trzech. Każdego pytali, co go boli. Gdzie, co, jak. I delikatnie brali, podnosili, trzymali i przenosili znów do jakichś baraków. Tam dostaliśmy chyba coś do picia, jakąś kawę i kawałek chleba. I do rana. Rano była komisja, tak koło południa. Segregowali wszystkich rannych. Ponieważ miałem dosyć duże trudności, to mnie jako ciężko rannego, skierowali na wyjazd do szpitala w Skierniewicach. Do miejskiego szpitala. I znów furmanka, dwóch, trzech nas załadowali i do Skierniewic, do szpitala. Tam wyrzucili tych wszystkich cywilów i nas tam poukładali. Położyli mnie jakoś przypadkowo, przy samej ścianie, w rogu (zresztą mam zdjęcia tego miejsca). Najlepsze miejsce, jakie mogło być. Widziałem całą salę i jakoś mogłem się przytulić z jednej strony, żeby nie słuchać tych dosyć przykrych, niektórych rzeczy.
W ten sposób przeleżałem tam do listopada. Przy okazji zrobiono mi zdjęcie do dowodu osobistego. Dostałem dowód osobisty, jako mieszkaniec Siedlec. A Siedlce już były zajęte przez Ruskich, czyli nie mógł nikt sprawdzić. I jako uchodźca byłem już. To znaczy, zameldowany jako uchodźca i mogłem, w ten sposób, się wyrwać z tego szpitala. I to mi pomogło właśnie w ucieczce z tego szpitala.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

To daleka droga jeszcze. Może się za długo rozwodzę, ale to jest wszystko, co się wiąże z tym, co się dzieje. Każdy dzień prawie się liczył.
W tym pokoju, gdzie leżałem, to było chyba z piętnastu chłopaków. Przy mnie umarł jeden, drugi. Ale to dziwne rzeczy. Bo jeden, ten tuż obok, miał postrzał pod kolanem i jakąś pewnie gangrenę miał. Drugi miał znów postrzał nogi. Też umarł. Tak że koledzy niestety umierali tuż obok, co jakieś parę dni. Ale jedna, najważniejsza rzecz, jakiej doświadczyłem, najprzyjemniejsza może z tych wszystkich, że ludność Skierniewic była wyjątkowa. Wyjątkowa! Na drugi dzień, jak myśmy przyjechali, to już zaczęli schodzić się i prawie każdy przynosił coś do jedzenia. Tak, jak pierwszego dnia dostaliśmy suchy chleb razowy i wodę lurę, kawą zaciemnianą, tak już następnego, trzeciego dnia, dostaliśmy herbatę z cukrem i biały chleb. I nawet smalec był. Nie mówiąc o tym, że niektórzy przynosili kiełbasę i wędlinę jakąś inną. I to każdemu rozdawali, dawali. Do pewnego stopnia doszło do tego, że się niektórzy przejadali. I obawiam się, że te wypadki śmiertelne to były z przejedzenia. Bo jak oni się wygłodzili w czasie Powstania, to później trzeba było trochę uważać na siebie. Ale ludność wyjątkowa była.

  • A wtedy, w listopadzie, to już weszła armia sowiecka?

Po tym, jak już zacząłem chodzić, zdjęli mi tę blachę, to wszystko, dostałem deskę pod pachę jako kulę, i laskę. I zacząłem chodzić. Największa przyjemność to była w pójściu do ubikacji. To była największa przyjemność. W każdym razie już byłem uruchomiony, już mogłem chodzić. Mając już ten dowód osobisty, przed 25 listopada była komisja, kto idzie do obozu [w Skierniewicach], a kto zostaje, mnie wyznaczyli do obozu. I dosyć sporo, tam było chyba z piętnastu chłopaków do obozu, z powrotem. Już wyleczonych, bo to od października przez cały listopad prawie. Jeden z kolegów, którzy wyrabiali dokumenty, załatwiali różne sprawy, powiedział, że wyprowadzi mnie, żebym się ubrał. I jako cywil wyszedłem, z tą deską pod pachą, on mnie z drugiej strony trzymał. Dowód pokazałem. Na warcie stał Czech. I tak podejrzliwie patrzył. Puścił. Mówi: „Tak, to nie z Warszawy, no to już.” Później się okazało, że dostał dwa tygodnie „paki”, bo w ten sam sposób dziesięciu nas uciekło. Ten kolega, w dorożkę mnie [wsadził] tuż za szpitalem i zawiózł mnie do znajomych, którzy należeli do AK, działali. Tam przenocowałem jedną noc i następnego dnia, [pojechałem] już na stałe lokum, odwieziono mnie też dorożką, na ulicę Łowicką w Skierniewicach, pod numer 45. Tam był taki domek jednorodzinny. Mieszkał [tam] Wiesław [Caban], jego ojciec i jego matka. Matka była sparaliżowana, leżała na łóżku, nieruchoma zupełnie. I oni mnie przyjęli. Dostałem jego łóżko. On spał z ojcem, matka w pokoju. I jeszcze ciotka była, ale ciotka spała w korytarzu. W ten sposób przetrwaliśmy do, tak zwanego, wyzwolenia, gdzie Ruscy przyszli.

  • Kiedy tam przyszli, do Skierniewic?

Chyba około 20 [stycznia] przyszli. Wiadomo było. Przychodzili, zaglądali. Ale przy okazji byli i tacy, którzy donosicielami byli. Obok mieszkali. A jeszcze ten Wiesiek zachorował na zapalenie opon mózgowych. To było przed samymi świętami Bożego Narodzenia, jeszcze w 1944 roku. Też bardzo duże trudności były przy tym, ale jakoś przeżyliśmy to. I w styczniu, około 20, Ruscy przyszli i chyba pod koniec stycznia, już nie pamiętam dokładnie, aresztowali mnie i tego Wieśka. A on jeszcze w międzyczasie zapisał się do MO, był milicjantem. Miał opaskę i zaczął tam działać. Bo działał w AK i takie przykrywki różne były, trochę miał broni. Bo te resztki, które były, jeszcze popowstaniowe, to wszystko zbierało się. Tam zrobił magazyn broni, w stodole. Nawet mu pomagałem.

  • A panu, jakie postawiono zarzuty?

Za to, że ukrywałem się. Za to, że byłem powstańcem. A jego za to, że on mnie uchował. I jeszcze przy okazji, zrobili rewizję i znaleźli trochę naboi. Nie zdążył schować. Z tym, że z tymi nabojami było tłumaczenie takie, że jak on był milicjantem, to do niego chłopaki z okolicy znosili różne rzeczy. I dlatego to się znalazło. A ponieważ on był chory, to nie miał czasu jeszcze tym zająć się i to tak jakoś... Ale to był jeden z tych argumentów, które były do usprawiedliwienia. Ale w ogóle, że się ukrywałem i że on mnie ukrywał.
Siedzieliśmy tam prawie trzy tygodnie. Zwolnieni zostaliśmy tylko dzięki temu, że jego wujek, mieszkaniec również Skierniewic, był działaczem komunistycznym przed wojną. I ci, którzy działali byli też jego znajomymi. [Ci] w UB, wtedy to się inaczej nazywało. I przy okazji, jak on poszedł do tego UB, pogadał z tymi kolegami, dał gwarancję i nas wypuścili. Wtedy już dowiedziałem się, że moje mieszkanie na Racławickiej zostało absolutnie zrównane z ziemią. Ale ciotka Wiesława odnalazła mieszkanie mojej siostry, na Bałuckiego. I [dowiedziała się], że tam już ktoś jest.

  • Czy był pan jeszcze w jakiś sposób represjonowany po wojnie?

Nie. Do Warszawy wróciłem 25 marca.

  • Proszę na zakończenie powiedzieć, czym dzisiaj, po sześćdziesięciu dwóch latach, jest dla pana udział w Powstaniu? To, że brał pan udział w Powstaniu?

Jakże mogłoby być, żebym nie brał udziału? W ogóle sobie tego nie wyobrażam! Byłem tak wychowany, że nie mogłem nie brać udziału. Nawet z kolegami rozmawialiśmy, że jeżeli nie będzie oficjalnego [Powstania], to my sami wystąpimy, nie mając broni nawet. Bo patrol można było w różny sposób „załatwić” i odebrać broń. Przecież kawałek rurki przystawiali do pleców i rozbrajali niektóre patrole. Ale o tym, żeby nie być w Powstaniu, to sobie nie wyobrażam w ogóle. To jest niemożliwe. A że byłem ranny, to już przypadek.

  • A z czego jest pan szczególnie dumny z tamtego okresu? Jest taka rzecz?

To, że przeżyłem. Nie. Że jakoś można było normalnie, z niektórymi osobami żyć, egzystować, kolegować się, przyjaźnić nawet.
Jeszcze wracając do tego kolegi Biernackiego, bo to przyjaciel największy. W ostatnią niedzielę Powstania było bombardowanie. On był w pierwszych budynkach ulicy Woronicza. Oni tam stacjonowali, później się [o tym] dowiedziałem. Pocisk wpadł do pokoju, z czołgu. I właśnie ten pocisk go zabił. Jego i jego koleżankę. Też sanitariuszkę. Zresztą odwiedzali mnie, jak leżałem tam, w pralni. I jego tam zabił. Ten budynek został zburzony, część.
I tutaj jedna znów z przykrych rzeczy. O tym się dowiedziałem tego samego dnia, bo to było rano chyba, ten wypadek. Dowiedziałem się od chłopaka, który przybiegł do tego Juchnickiego, porucznika, dowódcy plutonu i mu powiedział: „«Wiewiórka»...” – bo ten mój kolega, Biernacki, miał pseudonim „Wiewiórka” – „...zginął, tamten zginął...” I ten Juchnicki mówi: „Słuchaj, «Wiewiórka» twój zginął.” I to się dowiedziałem rano, przed południem. Po południu przybiega jego matka, bo te budynki sąsiadowały, i mówi: „Słuchaj, mąż raniony został. Bardzo ciężko.” I przybiegła, żeby sanitariuszka poszła go opatrywać.

  • To jeszcze nie wiedziała?

Nie wiedziała. Dowiedziała się dopiero później. Ja jej nie powiedziałem, bo, po prostu, nie wiedziałem, że to było pewne. Że naprawdę, że gdzie to jest. Bo gdybym to widział, to bym powiedział. Ale jak mogę kogoś informować, o [czymś], o czym nie wiedziałem [na pewno]. Tym bardziej o śmierci. Może ktoś się pomylił, może kogoś innego wzięli za niego, może jakiś inny przypadek. W każdym razie nie powiedziałem jej tego. Tym bardziej, że ona już była tak zdruzgotana, że więcej nie mogła być. Ona została sama wtedy. Jej mąż zmarł w szpitalu w Milanówku, bo wywieźli go do Milanówka. To były cywilne szpitale.

  • Spotkał się pan z nią później, po wojnie?

Tak. Bo tam do nich chodziłem. I pytała mnie, gdzie Tadek umarł. Powiedziałem, że nie powiem, bo nie wiem. I nie mogę powiedzieć, bo nie wiem, nie widziałem.

  • I nie ma grobu?

Ma grób. Znalazła. Bo odnalazła później świadków, którzy byli tam, w tym miejscu. I od tych świadków się dowiedziała. On tam był zasypany. I dopiero po jakimś czasie odkopali [go]. Bo był zabity pociskiem, a później zbombardowali ten budynek. Zaraz po tym. Tak że nie mogłem tego powiedzieć. Mam wyrzuty sumienia, ale miałbym chyba gorsze, gdybym ją jeszcze dobił. Wtedy chyba jeszcze gorzej by było. .





Warszawa, 13 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski

Ludwik Zygmunt Pauzewicz Pseudonim: „Synek” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter