Stanisław Jan Majewski „Stach”
Stanisław Jan Majewski, urodziłem się w Warszawie na ulicy Hożej, gdzie spędziłem lata przedwojenne, okres walki o Warszawę, okres okupacji, łącznie z Powstaniem Warszawskim. W czasie Powstania Warszawskiego walczyłem w Batalionie „Zaremba-Piorun”.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Urodziłem się na ulicy Hożej, na odcinku między ulicą Poznańską a Emilii Plater. Kamienica typowa, przedwojenna, tak zwana czynszowa. Mieszkałem z młodszym bratem, z mamą i moim ojcem w dwupokojowym [od frontu oraz z tak zwaną służbówką od oficyny –mieszkaniu].
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Ojciec był urzędnikiem w Ogrodzie Pomologicznym do czasu wojny 1939 roku, kiedy stracił [pracę]. Ponieważ jak to zwykle przed wojną było, mama nie pracowała, była, jak to się mówi „przy mężu”, ojciec utrzymywał, mamę, mnie i mojego brata. Ponieważ miał chyba najstarsze prawo jazdy, bo z 1930 roku, znał się trochę na mechanice, więc [w czasie okupacji] zajmował się naprawą [akcesoriów] rowerowych. W czasie okupacji rozpowszechniły się tak zwane riksze. Ojciec naprawiał silniczki, centrował koła, wulkanizował, jednym słowem, [zajmował] się wszystkim, z czego mógł utrzymać dom, [w zakresie drobnej mechaniki rowerowej].
- Kiedy wybuchła wojna pan był dziesięcioletnim chłopcem. Proszę powiedzieć jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Należę do generacji, która była wychowana w etosie powstań narodowych i walk legionowych. […] Tak się złożyło, że moja [męska] rodzina służyła przeważnie w kawalerii. Oczywiście, też nie wyobrażałem sobie [wojny] inaczej, jak tylko szarże i szable. [Wierzyłem, że] śmiercią żołnierza jest [tylko] śmierć bohaterska w bezpośrednim starciu na polu walki. Ale my mieliśmy wtedy po dziesięć lat, wiec takie było wyobrażenie wojny. Oczywiście bardzo szybko z tego wyrośliśmy, szczególnie, kiedy walki zbliżyły się do Warszawy, kiedy człowiek zobaczył, że śmierć żołnierska może być nie tylko w bezpośrednim starciu, kiedy widział poległych ludzi na ulicach, a nie było starcia z widocznym wrogiem, bo polegli albo od bomby, albo od pocisku, albo od serii z samolotu. To rzutowało na to, że bardzo szybko zaczęliśmy dorośleć. Oczywiście dla nas, dziesięcioletnich chłopców, był to szok, bo my sobie w ogóle nie wyobrażaliśmy, że możemy ponieść klęskę, byliśmy silni, zwarci, gotowi, Niemcy mieli czołgi, mówiło się [wtedy] tanki, z dykty, i tak dalej. My w to oczywiście wierzyliśmy, tak że klęska była szokiem, ale zarazem w ten sposób wszyscy dorośleliśmy w przyspieszonym tempie.
- Kiedy zaczęła się wojna, pan się uczył w szkole powszechnej.
Tak. Chodziłem do szkoły na ulicy Hożej 13 przy Placu Trzech Krzyży. W tym budynku w czasie Powstania mieścił się szpital powstańczy, a piętro wyżej była stanica harcerska. [W szkole] kolega ze mną nawiązał kontakt z propozycją wstąpienia do Szarych Szeregów. Oczywiście od początku okupacji każdy z nas chłopców, młodych mężczyzn, marzył o tym, żeby znaleźć taki kontakt. W naszym wieku to nie było takie łatwe. Ale wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nie tylko my szukamy kontaktu, że także nas obserwują przedstawiciele organizacji. W maju 1943 roku mój szkolny kolega Mieczysław Barbulant [pseudonim „Mietek”, „Czarny Mietek”] zaproponował, czy nie wstąpiłbym do Szarych Szeregów. Odpowiedź mogła być oczywiście tylko jedna. Kolega zaprowadził mnie na ulicę Żulińskiego, która teraz nie istnieje, to jest odcinek Żurawiej między Poznańską a ulicą Marszałkowską. [Zaprowadził mnie] do naszego drużynowego pseudonim „Iwo”, którego nazwiska nawet nigdy nie poznałem. Wyspowiadałem się, zresztą dość krótko, bo już przedtem na pewno kolega powiedział o mnie wszystko. Złożyłem, nie pamiętam, czy przysięgę czy przyrzeczenie. Od tej chwili stałem się harcerzem Szarych Szeregów ul „Wisła”, krąg „Zamek”, czyli inaczej mówiąc Chorągiew Warszawska, Hufiec Śródmieście.
- Pamięta pan jak wyglądała przysięga?
Niestety [tekstu] już nie pamiętam. Tym bardziej, że składałem przysięgę dwa razy, bo potem w czasie Powstania po raz drugi w Armii Krajowej.
- Od czego zaczęła się pana przygoda z konspiracją? Jakie były pierwsze zadania?
[…]Miecio Barbulant, mój kolega szkolny, był moim zastępowym i bezpośrednio miałem [tylko] z nim kontakt. Moi rodzice zajmowali lokal, który miał oficjalne wejście od frontu i drugie, jak to kiedyś było, od kuchni, czyli kuchenne wejście od oficyny. Było o tyle wygodnie, że jeśli się wyszło wyjściem kuchennym, to schodziło się cztery schodki i było wejście do piwnicy, względnie na górę do wyjścia na strych czy dach. I dlatego być może dość często zbiórki były u mnie w mieszkaniu. Oczywiście mama z młodszym bratem ulatniali się do kuchni, żeby młodszy o trzy lata brat nie zakłócał. Rodzice oczywiście się orientowali, szczególnie mój ojciec. Ojciec miał tylko jedno zastrzeżenie. Mianowicie, żebym nie narażał w niemądry sposób rodziny, to znaczy żadnych ulotek, żadnych pisemek rozrzuconych gdzieś po pokoju, co mogłoby ewentualnie sprowadzić wpadkę. [...] Przedwojenne piwnice były nie takie jak teraz ażurowe, były solidne mury, piwnica była duża, był wydzielony kąt na węgiel, na drewno. Między innymi było masę rozmaitych [rzeczy], jak mama mówiła, śmietnik ojcowski. To były narzędzia, które były potrzebne ojcu. Między innymi były stare rury od piecyka. Kiedyś w czasie okupacji był kłopot z opalaniem, z węglem, z opałem, więc dużo ludzi korzystało z żelaznych piecyków, [tak zwanych] kóz, które miały rury i były gdzieś podłączone. Ojciec pokazał mi jedną z takich starych rur zakończonych zaślepionym kolankiem: „Jeśli jakąś bibułę czy ulotki będziesz musiał mieć, to nie w domu, nie porozrzucane, nie pod poduszką, [zanieś] do piwnicy w tę rurę, drugim kolankiem zaślep.” To były stare pordzewiałe rury, więc rzeczywiście była to bardzo dobra kryjówka.
- W końcu były gazetki i bibuły?
Tak, były. Nawet jedną rzecz znalazłem po powrocie z obozu. Nie pamiętam, czy akurat w tej skrytce. Mianowicie instrukcja o broni niemieckiej wydana przez Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze w 1943 roku. [Zawierała opis] karabinu Mauser, pistoletu Parabellum, granatnika i tak dalej.
[…] To jest jedyna pamiątka z tego okresu, z tych czasów. Jak moja mama z bratem opuszczali dom po Powstaniu, to dom jeszcze był cały. W jedną z oficyn trafił pocisk, była gdzieś dziura, ale dom jako taki był cały. Lokatorzy, warszawiacy łudzili się, że po powrocie na pewno wrócą do swojego domu. Jeśli ktoś miał cenne rzeczy, sztućce stołowe, srebro, to zakopywali w piwnicach. Tak było i u mnie z mieszkaniem moich rodziców. Po powrocie, kiedy rodzice wrócili i ja także w maju 1945 roku, okazało się, że cały front budynku był spalony i jedna z oficyn, właśnie od strony kuchennego wejścia. Tylko druga z oficyn została cała, a reszta była spalona. Ogień na szczęście nie doszedł do piwnic, zatrzymał się na poziomie parteru. Z tym, że to niewiele dało, bo to, czego nie strawił ogień, to szabrownicy [zabrali].
- Proszę powiedzieć, czym się pan zajmował w pierwszym okresie w Szarych Szeregach?
Oczywiście zbiórki były nie tylko u mnie, były na przykład na ulicy Polnej, mówiło się „u Mirka”, prawdopodobnie to też pseudonim, który na parterze miał, czy pracował, w wypożyczalni i naprawie sprzętu sportowego. Prawdopodobnie to był kamuflaż, ale dobry, bo sprzęt sportowy i jak przychodziła młodzież, to wiadomo, że jakąś piłkę miało się pod pachą. Najbardziej nas ówcześnie [cieszyły bo] wiązały się z „dorosłą” przygodą wypady w teren. Pamiętam wypady do Celestynowa i do Śródborowa. Nie pamiętam już, w jakiej kolejności, ale były to te dwie miejscowości. Oczywiście nie mogliśmy się umówić na dworcu wszyscy od razu i wyjechać pociągiem, tylko musiała być ustalana kolejność, kto będzie za kim. Przychodzimy na dworzec, wzajemnie się nie znamy, ale trzeba znać swojego poprzednika i mieć go w zasięgu wzroku. W ten sposób wsiadaliśmy w pociąg i jechaliśmy do Celestynowa czy Śródborowa, gdzie wysiadaliśmy i znów w ten sam sposób za swoim poprzednikiem na odległość wzroku, żeby się nie zgubić, szło się dopiero na miejsce prawdziwej zbiorki. Było terenoznawstwo, zasady maskowania się w terenie, [skryte] podchodzenia, w ogóle jak mi się zdaje, początki wyszkolenia piechura.
Powinienem jeszcze powiedzieć o tym, że byłem w najmłodszym pionie Szarych Szeregów, w „Zawiszy”. Były trzy piony. Był pion Zawiszaków, najmłodszych chłopców, następnie [pion] starszych chłopców Bojowe Szkoły i wreszcie Grupy Szturmowe. Pion „Zawiszaków” nie był przeznaczony do mobilizacji w czasie Powstania, stąd my nie wiedzieliśmy o [terminie] wybuchu Powstania, choć właściwie w Warszawie dość powszechnie się już o tym słyszało i mówiło. Kwestie haseł harcerskich różnego typu, prawo harcerskie [traktowaliśmy] już trochę z przymrużeniem oka, machaliśmy ręką, że to jest dla dzieci, ale to też musiało być. Jeśli chodzi o poważniejsze zajęcia, to mieliśmy wyznaczone zadania znajomości własnego terenu, szczególnie okolic miejsca zamieszkania, szczególnie chodziło o przejściowe bramy, żeby na przykład wejść na ulicę Hożą a wyjść na ulicę Wspólną, co było bardzo ważne w przypadkach łapanek, znajomość przejść piwnicami.
W 1939 roku były między domami poprzebijane przejścia w piwnicach, że jeśli zasypało dom, to żeby ewentualnie można było się ewakuować sąsiednimi domami, o ile oczywiście nie zasypało piwnicy. Wyjścia na dach [to była] też istotna sprawa. W czasie okupacji obowiązywał chyba przepis, że nie można zamykać wyjść na dach, żeby były otwarte. To wiązało się z ewentualnymi nalotami, pożarami strychów. To wszystko było jednym z zadań, które jako najmłodsi powinniśmy znać. Następnie znajomość formacji niemieckich, dystynkcji i stopni oficerskich, mundurów. Jeśli czarny mundur, wiadomo, że to gestapo. A także, gdzie są [niemieckie] miejsca postoju. To się potem przydało, bo na ulicy Hożej 62 niedaleko od miejsca, gdzie mieszkałem, dom był zajęty przez Niemców, tak zwanych „banszuców”, straż kolejową. Od razu pierwszego dnia Powstania, kiedy mój dowódca się zastanawiał, gdzie ewentualnie zrobić miejsce zakwaterowania dowództwa, miejsce postoju, to podałem, że właśnie tam, bo oni się wszyscy już zdążyli ewakuować i dom w zasadzie był do zajęcia. Rzeczywiście przez cały okres Powstania mieściło się [tam] dowództwo 4. Kompanii Bazy Lotniczej „Łużyce”, którego dowódcą był porucznik, potem kapitan Jerzy Marcinkowski. Tam kwaterowałem. [Ta 4. Kompania Bazy Lotniczej „Łużyce” miała m.p przy ulicy Hożej 58 róg ulicy Poznańskiej, czekając na rozkaz przebazowania na Okęcie na lotnisko. Po odwołaniu rozkazu pozostała w Śródmieściu i po godzinie „W” utworzyła wraz z innymi jednostkami Batalion „Zaremba” jako jego 2. Kompanią z zadaniem obrony nieparzystej strony ulicy Wspólnej – po drugiej stronie stacjonowali Niemcy
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Proszę powiedzieć, skoro najmłodsza grupa harcerzy nie była przewidziana do Powstania, to jak to się stało, że pan wziął udział w Powstaniu?
Nie tylko ja, nas było chyba więcej. Mianowicie, był taki pech, że chyba na tydzień przed Powstaniem dostałem infekcji palców u jednej nogi. Było gorąco, lipiec, chodziło się bez skarpetek, w jakichś sandałkach, widocznie gdzieś zanieczyściłem coś i zaczęło mi się paskudzić. Mama moczyła mi palce w nadmanganianie potasu, czerwonym płynie, to nic nie pomagało, więc trzeba było wezwać lekarza. Niestety, przez jakiś czas nie mogłem wychodzić z domu, nogę miałem obandażowaną, posmarowaną czy posypaną jakimiś specyfikami. Musiałem siedzieć w domu. Mietek, który oczywiście przyszedł, umówił się ze mną w ten sposób, mówi: „Staszek, jak będziesz już na chodzie, to przyjdź, wiesz, gdzie mieszkam – mieszkał na ulicy Kruczej 18, o ile pamiętam – Daj znać, kiedy będziesz na chodzie.”
”Na chodzie” byłem akurat 1 sierpnia. Po śniadaniu mama zdjęła mi opatrunek, założyłem dość grubą skarpetę, normalne obuwie, pantofle, żeby nie zanieczyszczać i po obiedzie po raz pierwszy wyszedłem. To było chyba gdzieś koło godziny szesnastej. Wyszedłem z domu, zrobiłem dosłownie kilka kroków, kiedy usłyszałem strzały, a potem jak gdyby dwa wybuchy granatów, ale na tyle daleko, że nikt nie wpadał specjalnie w panikę, bo dość często się to zdarzało w Warszawie. [A zarazem] dość blisko, ale nie tak, żebyśmy musieli wskakiwać do bramy, żeby się schronić.
Nie wiedziałem wtedy, że to są ostatnie chwile [kilku osób z] moich przyszłych kolegów. Otóż była taka sytuacja, że na ulicy Emilii Plater 10 była Fabryka Dźwigów Gronowskiego, która była przeznaczona pod radiostację, przez którą [komenda zgrupowania] „Obroży” miała mieć kontakt ze swoimi poszczególnymi placówkami wokół Warszawy, w powiecie warszawskim. Podobno, trudno to stwierdzić, ale takie „chodzą słuchy”, że wśród pracowników fabryki znalazł się folksdojcz, który zadzwonił na żandarmerię, na gestapo. Dosłownie na jakieś pół godziny przed oficjalnym rozpoczęciem Powstania, to jest przed godziną siedemnastą, pod bramę fabryki podjechały dwie czy trzy budy z żandarmami, którzy weszli na teren. Nie było praktycznie żadnego oporu, obsługa plutonu łączności dopiero zaczęła się schodzić. Ktoś miał podobno pistolet, ktoś miał dwa granaty, a reszta była bezbronna. Dopiero zaczęli się urządzać. Żandarmi wygarnęli tych, którzy akurat byli w pobliżu bramy, w pobliżu wejścia. To było kilku powstańców. Wyprowadzili ich od razu na ulicę, kazali się położyć na chodniku i rozstrzelali ich. Do tej pory jest tablica, pomniczek. Kilku moim późniejszym kolegom, pod osłoną pistoletu i dwóch granatów, udało się przeskoczyć dachami na sąsiednie posesje na ulicę Hożą. Na Hożej 53 są siostry, nie pamiętam, jakiego zgromadzenia. [Przeskoczyli] właśnie na teren sióstr, gdzie, nawiasem mówiąc, mieścił się sztab „Obroży”. Ocaleli i zdali relację. Oczywiście radiostacja jako taka przestała istnieć, a w związku z tym i kontakt się zerwał.
Nie wiedziałem o tym wszystkim, słyszałem tylko z daleka wybuchy. Szedłem do kolegi. Zdążyłem przejść za ulicę Poznańską. Raptem rozległy się strzały już bliżej, jakby wzdłuż ulicy Hożej. Szedłem stroną parzystą. Po przeciwnej, nieparzystej stronie ulicy Hożej, [koło numeru] 39, 41 raptem zobaczyłem wyskakujących powstańców, mężczyzn z opaskami na ręku, niektórzy byli z karabinami. Nie było wątpliwości – Powstanie. Oczywiście nie wiedzieliśmy o godzinie [wybuchu], ale w Warszawie to się już powtarzało. Oczywiście powstał dylemat, czy starać się dostać szybko do Miecia na ulicę Kruczą, czy też ewentualnie starać się dołączyć, starać się o przyjęcie [do najbliższego oddziału]. Strzały wzdłuż ulicy Hożej były dlatego, że ci powstańcy, którzy wyskoczyli, zaatakowali zakład mleczarsko-jajczarski, który miał obsadę kilku wachmanów. Ci wezwali pomoc załogi, która obsadzała dzisiejsze, zresztą przedwojenne zdaje się też, Ministerstwo Komunikacji, na rogu Chałubińskiego i ulicy Hożej. Stamtąd były strzały już wzdłuż ulicy. Trzeba było uskoczyć do bramy.
Uskoczyłem do najbliższej bramy i wpadłem w objęcia jakiegoś sierżanta też z opaską. Już wiedziałem, o co chodzi. Najbardziej przepisowo, jak umiałem zameldowałem się panu sierżantowi z prośbą o przyjęcie. Oczywiście trochę podkoloryzowałem, że jestem starym harcerzem Szarych Szeregów, że znam doskonale obsługę broni, karabinu, pistoletu. To była tylko częściowo nieprawda, bo teoretycznie pistolet i jego części składowe wszyscy mieliśmy opanowany, bo nas to oczywiście interesowało. Natomiast obsługę karabinu jeszcze pamiętałem, bo w 1939 roku w mieszkaniu, miedzy innymi moich rodziców, kwaterowali żołnierze, którzy się wycofywali z zachodu. Oczywiście wtedy pomagałem im konserwować broń, smarować. Ale to wszystko była teoria. Pan sierżant wysłuchał, mówi: „Nie mogę podjąć decyzji, ale za chwilę przyjdzie dowódca kompanii, porucznik „Jur” Jerzy Mareinkowski i wtedy zamelduje się pan do porucznika. On tylko może podjąć decyzję.” Trwało to, przyznam się, dość długo nim się wreszcie zjawił porucznik. Zjawił się z takim opóźnieniem, dlatego, bo przyprowadził jeden z plutonów kompanii, który miał miejsce postoju aż na ulicy Mokotowskiej. Za chwilę chyba sierżant powiedział i zostałem poproszony do porucznika. Znów się zameldowałem, jeszcze bardziej przepisowo, [najlepiej] jak tylko umiałem. Zacząłem opowiadać to samo o swoich wspaniałych umiejętnościach żołnierskich. Okazało się jednak, że ważniejsza niż moja znajomość broni, której było bardzo mało w całej kompanii, byliśmy jako kompania prawie bez broni, bardzo cenna była moja znajomość terenu, przejść, ulic. Tam się wychowałem, czyli właściwie teren od ulicy Chałubińskiego do Placu Trzech Krzyży z jednej strony i od ulicy Nowogrodzkiej aż do Pola Mokotowskiego z drugiej strony był mi rzeczywiście doskonale znany. To było właśnie bardzo cenne.
Następnego dnia. Zostałem zakwalifikowany. Organizacyjnie od razu dano mnie pod opiekę dowódcy plutonu z ulicy Mokotowskiej, porucznika Stanisława Kuźmińskiego pseudonim „Skobig”, który już nie żyje. Dowódca kompanii też zmarł, w Kanadzie. Organizacyjnie byłem strzelcem w plutonie porucznika Kuźmińskiego, a praktycznie pełniłem rolę łącznika dowódcy kompanii. Byliśmy kompanią bazy lotniczej „Łużyce”. Nasza komenda [Wydział Lotniczy Komendy Głównej AK] mieściła się w różnych miejscach, na Wilczej, na Kruczej. Nasz batalion „Zaremba-Piorun” zaczął się formować z części „Obroży” i nas, [początkowo] wzajemnie nic o sobie nie wiedząc, ani my o „Obroży” ani „Obroża” o nas. Naprzeciwko [natomiast] mieliśmy oddział rotmistrza „Zaremby” [Romualda Radziwiłłowicza], pierwszego dowódcy naszego batalionu. Też [o nich] nic nie wiedzieliśmy. Dowódca kompanii zaczął rozsyłać patrole, żeby się zorientować gdzie kto jest, jak sytuacja wygląda. Po trzech dniach jak już się zorientowano, dano znać do komendy rejonu, jaka jest sytuacja. Powstańczy Batalion „Zaremba-Piorun” składał się z naszej kompanii lotniczej, z części „Obroży”, dużo było takich jak ja, przypadkowych osób. Bardzo dużo osób po prostu nie dotarło do swoich miejsc przeznaczenia, niektórzy mieszkali na Mokotowie, a miejsce zbiorki mieli na Starym Mieście. Powstanie bardzo dużo osób zaskoczyło w Śródmieściu, bardzo dużo mieliśmy takich ochotników. [Z nich między innymi] powstał Batalion „Zaremba-Piorun”.
- Proszę powiedzieć, czy pan został przy jednostce, czy wracał pan do domu spać?
Byłem w jednostce. [Po przysiędze byłem przecież żołnierzem i nie ja dysponowałem swoim czasem].
- Rodzice wiedzieli, co z panem się dzieje?
Tak, ponieważ mój dom był dwieście metrów dalej na ulicy Hożej. Nawet nie było dwustu metrów. Miejsce postoju naszej kompanii było na Hożej 62, a rodzice mieszkali na Hożej 70, więc to było kilka domów dalej. Zadanie wyznaczone naszej kompanii to była obrona ulicy Wspólnej, gdzie [pod numerem] 57 mieścił się 2. pluton. Natomiast ulica Hoża była drugim rzutem, zapleczem, gdzie się mieściły służby łączności, telefoniczne, komenda, sztab kompanii. Dość często kursowałem, musiałem przechodzić przez własne podwórze, idąc piwnicami w stronę mojego domu na Hożej 70. Z Hożej 70 było przebite przejście, sądzę, że jeszcze z 1939 roku z czasów bombardowań, na sąsiednią posesję od ulicy Wspólnej, czyli jeśli się chciało przejść do ulicy Wspólnej, szło się przez Hożą 70.
- Czy miał pan jakieś niebezpieczne przygody w związku z kursowaniem?
To było nieuniknione. [Na przykład jedną]: mam kłopoty ze słuchem od czasu Powstania. Była kiedyś piosenka „Ta ostatnia niedziela”. Pierwszy dowódca naszego batalionu, rotmistrz „Zaremba” został ciężko ranny, miał amputowaną rękę w szpitalu, gdzie było kino Palladium na ulicy Złotej. 27 sierpnia, w niedzielę my go stamtąd zabieraliśmy już po amputacji. Życzył sobie, żeby przenieść go do naszego szpitala batalionowego na ulicę Poznańską 11. To był akurat dzień wzmożonego ostrzału Śródmieścia poprzez tak zwane „krowy”, czyli moździerze salwowe, przez artylerię. Poszliśmy, zabraliśmy stamtąd dowódcę, przenieśliśmy, co nie było zresztą łatwe. Szczególnie trudne było przejście przez Aleje Jerozolimskie, gdzie się szło korytkiem [obłożonym] z obu stron workami, bo był ostrzał od strony Nowego Światu, od Banku Gospodarstwa Krajowego, który był obsadzony przez Niemców. Ale szczęśliwie przenieśliśmy dowódcę. Pamiętam, że wtedy jeszcze dostałem jakieś zadanie na ulicy Kruczej od porucznika „Jura”, nie pamiętam w tej chwili, jakie. Sadzę, że musiałem pójść do komendy z jakimś meldunkiem.
Wracając już ulicą Kruczą usłyszałem w pewnej chwili, jak to niektórzy mówią, „ryk krowy” albo „zgrzyt szafy”. Moździerze salwowe wydawały taki odgłos przy wystrzale. To nie było nic nadzwyczajnego, bo już wtedy byliśmy wszyscy do tego przyzwyczajeni. Człowiek tylko nasłuchiwał: „Czy to będzie gdzieś tu?”, to trzeba było szybko skoczyć do jakiejś dziury, jeśli gdzieś [dalej], to można było sobie machnąć ręką, człowiek szedł dalej ulicą. Usłyszałem gwizd dość szybko narastający i stwierdziłem, że to jednak będzie gdzieś tu. Zdążyłem wskoczyć do bramy. To był właściwie moment, który zapamiętałem. Wskoczyłem do bramy, nawet nie zdążyłem wejść na klatkę schodową, bo nie wolno było w bramie stać, dlatego że w razie wybuchu pocisku przed bramą, to i tak podmuch człowieka zmiatał. Wtedy tylko raptem stwierdziłem, że się gwałtowanie ściemnia. Odniosłem wrażenie, że lecę, a potem, że walnąłem o posadzkę. W pierwszej chwili się nie zorientowałem [co się stało], dopiero jak zaczął się pył wpychać do nosa, do uszu, człowiek nie miał czym oddychać. Poza tym czuć było charakterystyczny zapach [spalonego] prochu. Wtedy właśnie osądziłem, że to moja „ostatnia niedziela”. Leżałem, ale czułem na plecach spadający tynk, albo kawałki cegły. Poza tym krztusiłem się, kaszlałem, gwałtownie łapałem oddech, ale człowiek cały czas pył połykał. Trwało to kilka chwil. Byłem pewien, że jestem zasypany, ale po jakimś czasie stwierdziłem, że jeśli czuję na plecach spadające kawałki czegoś, to znaczy, że chyba nie jestem zasypany. Poruszyłem nogą, poczułem ból w kolanach, ale nogami mogłem ruszać. Jedyna myśl, to za wszelką cenę wyskoczyć, wydostać się. Podniosłem się. Chyba pył już zaczął opadać, bo jaśniejszy kwadrat bramy od strony ulicy było już dość wyraźnie widać. Wyskoczyłem wtedy z tej bramy i niemalże wpadłem na jakąś grupę ludzi biegnących w tę stronę. Jakaś kobieta chwyciła mnie za ramię i coś zaczęła do mnie mówić. Wtedy dopiero poczułem przeraźliwy strach, bo zdałem sobie sprawę, że nic nie słyszę. Nie słyszałem [nawet momentu] wybuchu. Okazało się, że po prostu oficyna domu, w bramie którego się schroniłem, została zmieciona przez pocisk moździerzowy, została całkowicie zawalona. Ale nie słyszałem momentu wybuchu. Prawdopodobnie już wtedy nastąpiło jakieś uszkodzenie czy zatkanie uszu. Kobieta cały czas do mnie mówiła, ale ja nic nie słyszałem. Zacząłem trzeć uszy, czułem je, ale w dalszym ciągu nic nie słyszałem.
Nie pamiętam strachu jak leżałem w bramie i czułem kawałki spadającego tynku, a byłem pewien, że to już koniec, tylko trochę żalu do Pana Boga, ale z innego powodu, o czym za chwilę powiem. Natomiast przeraźliwy strach poczułem, jak ta kobieta mówiła do mnie, a ja dosłownie nic nie słyszałem, [myślałem], że jestem głuchy. Zdałem sobie sprawę, że coś mnie niepokoiło. I właśnie chyba to, że raptem człowiek nic nie słyszy. I wtedy jedna myśl: „Przecież nie mogę być głuchy. Mam niespełna szesnaście lat.” Na rycinie widziałem [kiedyś] dziadka z trąbką [w uchu] i to mnie przerażało, że ja [też ją dostanę]. [A jak przecież] będę pełnił służbę i będąc zupełnie głuchy? Jak najszybciej do lekarza, na pewno musi coś pomoc. Wyrwałem się tej kobiecie, powiedziałem, że nic mi nie jest. Bo mi rzeczywiście właściwie nic nie było, poza tym, że byłem cały obsypany [i ubrudzony]. Pobiegłem dalej Kruczą do Hożej, Hożą w stronę Marszałkowskiej, musiałem przeskoczyć Marszałkowską, potem Poznańską. Teraz idąc to jest piętnaście minut i człowiek byłby na miejscu, wtedy trzeba było przeskoczyć przez Marszałkowską, co nie było łatwe, bo wzdłuż Marszałkowskiej był ostrzał. Szczególnie niebezpieczne było przejście przez Poznańską. Znów trzeba było przekopem, dlatego że na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej był wysoki, [podobno] najwyższy po Placu Napoleona, gmach Poczty Głównej, który był obsadzony przez Niemców. Tak, że wtedy [przejście] trochę trwało. Od czasu do czasu mijało się ludzi, mężczyzn z opaskami na ulicy, każdy się przyglądał, nie wiedziałem, o co chodzi. Niektórzy coś mówili, machałem [ręką], bo i tak nic nie słyszałem. W pewnej chwili stanął przede mną [jakiś] pan i coś zaczął mówić, ale chyba nie dokończył, bo popatrzył gdzieś w niebo i raptem prysnął pod ścianę. Nie zorientowałem się o co chodzi. [A przecież] cały czas Śródmieście było pod ostrzałem. Człowiek głuchy, to dopiero po drżeniu ziemi czy powietrza jak gdzieś walnął pocisk, to się [zorientował].
Gdzieś po godzinie dotarłem na Hożą 62. Zszedłem po schodkach, ponieważ nasze dowództwo mieściło się w suterynie... Na Hożej 62 do tej pory są jeszcze takie sklepy. Przed wojną to były sklepy [głównie] żydowskich rzemieślników, szewców, krawców, spożywcze. Do jednego z takich sklepów po schodkach schodziło się do suteryny, wejście było od strony podwórza, w której było miejsce postoju naszego dowództwa. Zszedłem. Schodząc po schodkach widziałem mojego dowódcę kompanii jak mu się [przestraszone] oczy [szeroko] otwierają. Był także kapitan „Sejm”, [Edmund Marynowski] jego zastępca. Cichociemny, tak samo jak [drugi] dowódca Batalionu [Kapitan „Piorun” Franciszek Malik], zostali zrzuceni przed Powstaniem do Warszawy. Im się oczy zaokrągliły, więc mnie to trochę podniosło na duchu, że wzbudzam taką sensację. Zszedłem na dół, jak umiałem najbardziej sprężyście się zameldowałem. I wtedy usłyszałem, [wprawdzie przytłumiony], zbiorowy wybuch śmiechu. Siedziała tam jeszcze telefonistka i jeden z moich kolegów, łącznik. Podobno cały byłem obsypany białym i czerwonym [pyłem]. Jak tarłem uszy, to na twarzy rozmazałem sobie to jeszcze, tak że wyglądałem dość niesamowicie. W pierwszej chwili wszyscy się przestraszyli, ale jak „strzeliłem kopytami” przed porucznikiem i zameldowałem się, to już wiedzieli, że nic mi nie jest i wtedy się roześmieli. Mnie się zdawało, że mówię normalnym głosem [stereotypową] formułę, ale podobno niemalże wrzasnąłem meldunek: „Panie poruczniku, strzelec «Stach» melduje wykonanie zadania.” Podobno było to [niemal] wrzaśnięte jak powiedział mi kolega, i wyglądało to dość komicznie. Tak się kończyły czasami tragiczne, czasami dramatyczne, a czasami humorystyczne [ówczesne historie]. Nic specjalnego, w tym czasie było to na porządku dziennym, chleb powszedni.
- Co powiedział lekarz? Kiedy zaczął pan lepiej słyszeć?
Tak, zacząłem słyszeć trochę lepiej. Byłem u lekarza, przemyli mi [uszy], stwierdzili, że jakiś czas [gorzej będę słyszał]. Miałem jakieś sensacje od czasu do czasu, jak gdyby dzwonki, dzwonienie, ale po jakimś czasie mi to przeszło.
- Nadal mógł pan pełnić obowiązki?
Tak, po jakimś czasie tak i nawet zupełnie nieźle. Zresztą teraz też taki bardzo głuchy nie jestem, ale jednak z czasem zaczęło się coraz gorzej. Prawdopodobnie teraz doszła do tego po prostu starość. Jak kilka lat wstecz byłem u lekarza w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej, sam jestem lotnikiem, [powiedziałem], że coraz gorzej słyszę. Pułkownik staruszek lekarz, zrobił wykres czułości [słuchu], przyszedł i mówi: „Proszę pana, ma pan z jednej strony obniżoną krzywą czułości.” Mówię: „Dobrze panie pułkowniku, ale z czym to się wiąże? Nie słyszę czy będę słyszał mniej?” „Nie, po prostu pan pewnych zgłosek nie słyszy. To powoduje trudności, że od czasu do czasu przy zbitce paru zgłosek, pan się domyśla po kontekście zdania, [słysząc] jakąś sylabę. Pan musiał chyba pracować w jakimś hałasie.” Mówię: „Panie pułkowniku, jak miałem dziesięć lat, to w Warszawie nie było specjalnie cicho. W czasie Powstania było jeszcze głośniej. A kiedy przezbrajano [lotnictwo] ze śmigłowych samolotów na [odrzutowce], pan wie, że też nie było najciszej.” On: „Tak. To się właśnie nałożyło, że ma pan teraz takie komplikacje.”
- Wróćmy do Powstania. Czy miał pan jeszcze jakieś dosyć niebezpieczne przygody w pełnieniu obowiązków?
Specjalnie nie, jako że my nie mieliśmy bezpiecznych zadań. [Mój kolega z kompanii zginął przygnieciony żelazną szafą, przewróconą podmuchem bomby w „bezpiecznym” pokoju, w którym jego drużyna odpoczywała. O ofiarach snajperów, poległych na zdawałoby się „bezpiecznych" drogach, słyszało się niemal co drugi dzień. Wymieniona wyżej przygoda była jedną z wielu ówczesnej rzeczywistości, a nie jakimś ewenementem]
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Cały czas pan biegał po Śródmieściu z meldunkami?
[Jak już wspominałem, byłem strzelcem w 2. plutonie „Skobiga”, którego m.p było na ulicy Wspólnej 57 i gdy tylko mogłem, tam pełniłem służbę, o tyle atrakcyjniejszą ( w moim ówczesnym mniemaniu), że była to „pierwsza linia”. Po drugiej stronie ulicy byli już Niemcy. Ale oczywiście po każdym telefonie dowódcy kompanii musiałem się „odmeldowywać” i podejmować wyznaczone zadania
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Podczas Powstania nie było niebezpiecznych przygód podczas biegania po Warszawie?
Moim zdaniem nie było- [gdyż codzienność Powstania była wystarczająco niebezpieczna, ale jako codzienność przestała po jakimś czasie robić wrażenie. Dla nas było to normalne pełnienie służby żołnierskiej
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Teraz jak czasem z kimś rozmawiam, z kolegami w moim wieku, którzy nie byli w [Powstaniu], [mówią]: „Ojej, czy ty się nie bałeś?” [Oczywiście, że słysząc gwizd spadającej bomby czy nadlatującego pocisku, to się bałem, ale gdzieś wewnątrz zawsze tkwiła świadomość złożonej przysięgi i poczucia, że jestem żołnierzem. A także strach przed wstydem, który mógłby dotknąć nie tylko mnie, ale i moją rodzinę, gdybym się sprzeniewierzył wpajanym latami wartościom. Dla dzisiejszego pokolenia brzmi to jak sztampa, ale inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Był atak Niemców ulicą Wspólną na nasze [pozycje]. Ulica Wspólna była linią frontu. Po stronie, gdzie jest kościół, czyli po parzystej stronie ulicy, siedzieli Niemcy, którzy zajmowali cały pas od Ministerstwa Komunikacji, dzisiejszej szkoły na rogu Wspólnej, Hożej i Chałubińskiego poprzez dawny Ogród Pomologiczny, poprzez kościół aż do poczty na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. My zajmowaliśmy przeciwną, nieparzystą stronę ulicy Wspólnej. Były wzajemne polowania. Niemcy przemykali pod murem [ogrodzenia] kościoła, a my czatowaliśmy. Nasze placówki były na pierwszym piętrze, mieliśmy dość dobry wgląd w teren, tak że Niemcy musieli się schylać. Ale to była normalna służba. Wiązało się to z ostrzałem z ich strony z [broni maszynowej i z] granatników. Na podwórzach ulicy Wspólnej zginęło sporo naszych kolegów i dowódca jednego z plutonów. Jak kiedyś przechodziłem [z ulicy Hożej] na ulicę Wspólną, podwórze było dosłownie usiane zwłokami. Młoda dziewczyna, około szesnaście lat, leżała. Zdawało mi się, że to jest znajoma mi osoba, ale trudno było poznać. Widocznie nie zdążyła uciec do klatki schodowej, bo zwłoki leżały częściowo na klatce schodowej, częściowo poza klatką. Okazało się, że prawdopodobnie [ludzie] skupili się na podwórzu i w tym momencie uderzył granatnik. Było masę osób zabitych, poranionych. Poza przypadkiem, o którym opowiadałem przed chwilą, bardziej tragicznych nie miałem.
- Proszę powiedzieć jak było z wyżywieniem, jak było z wodą?
Z wodą nie było u nas najgorzej, bo po przeciwnej stronie ulicy, za zakładem mleczarsko-jajczarskim od ulicy Poznańskiej była studnia, z której się czerpało i do której stała kolejka ludzi z wiaderkami. To była chyba Poznańska 11. Z jedzeniem było bardzo krucho, szczególnie w późniejszym okresie, bo z początku jeszcze ludzie mieli jakieś zapasy. Zapasy żywności były w zakładzie mleczarko-jajczarskim. Pamiętam, że stamtąd były przynoszone do nas na placówkę na Hożą 62, opakowania margaryny w blokach. Potem [było gorzej]. Raz brałem udział w wyprawie do magazynów Haberbuscha po jęczmień. O ile pamiętam, sierżant, u którego się zameldowałem, prowadził grupę osób. Nasypywało się zboże do worka, brało na plecy i z powrotem się wracało. Każdy pluton miał własne pomieszczenie, gdzie się stołował. U nas na pierwszym piętrze panie prowadziły kuchnię, robiły z tego zupę, po której się pluło [łupinami jęczmienia].
Tak się to chyba nazywało, już nie pamiętam. Pamiętam, że kilka dni pod rząd były ścinki czerwonej kapusty w zupie. Tak że [z jedzeniem] było krucho. [Czasem] chodziliśmy, jak to się mówiło, z buzią po proszonym. Mianowicie siostry na Hożej 53 też prowadziły kuchnię przy pomocy dziewcząt, gdzie w czasie okupacji chodziliśmy na msze majowe. Ze wstydem się przyznam, że nie [tyle] byliśmy zainteresowani mszami, tylko dziewczętami z internatu, które [w czasie mszy] śpiewały. Byliśmy wtedy bardzo młodzi, ale siostry bardzo pilnowały, od razu po mszy byliśmy wyganiani poza furtkę. W czasie [Powstania raz] trafiłem do kuchni, gdzie była jedna z dziewcząt znajomych mi z twarzy, która podawała zupę. Siostry prowadziły stołówkę, widocznie miały jakieś zapasy. Różnie było z tym, niewesoło, ale [większego] głodu nie było, jednak zawsze coś dostawaliśmy.
- Pan był jednym z najmłodszych w jednostce. Jak pana traktowali starsi żołnierze?
Chyba jak kolegę. Nie spotkałem się z tym, żeby ktoś dał do zrozumienia: „Smarkacz.” Zresztą wyglądałem raczej dość poważnie, byłem dość wyrośnięty, jak na swój wiek. Dam przykład, niezbyt chwalebny. Mianowicie sierżant, który chyba miał pseudonim „Zawada”, o ile pamiętam, dość korpulentny, zebrał nas kilku. Zrobiliśmy wypad do sklepu [na ulicy Poznańskiej]. Podobno to był wojenny sklep dla Niemców, ale tego dokładnie nie wiem, który się mieścił pośrodku między placówkami niemieckimi, to znaczy między pocztą a naszymi placówkami na rogu ulicy Żulińskiego i Poznańskiej. Podobno Niemcy tam też zachodzili. My też kiedyś poszliśmy, bo dostaliśmy „cynk, że podobno była tam jakaś żywność. Nie pamiętam, czy była żywność, natomiast była skrzynka alkoholu. Sierżant odbił jedną butelkę, znalazła się jakaś musztardówka: „Panowie, żeby nam się wiodło.” Nalał każdemu po musztardówce, a wśród nich byłem i ja. Nie spytał się mnie, czy mogę pić czy nie. To był chyba mój pierwszy alkohol w życiu. Jakby się spytał, to [i tak] bym się oburzył: „Jak to? Wszyscy piją a ja nie?” Wychyliłem. Może to nie była pełna musztardówka, może było pół, nie pamiętam w tej chwili. Coś stamtąd przytargaliśmy, przynieśliśmy. Przyszedłem [na placówkę] i właściwie film mi się chyba wtedy urwał. Jak mi powiedział mój kolega, zacząłem się zataczać. Żeby nie wydało się, żeby nie zobaczył tego dowódca kompanii, przy pomocy koleżanek z sanitariatu, zaprowadzili mnie na pięterko. Ułożyli na noszach i przespałem, nie pamiętam ile godzin. Jak z tego wynikało byłem już traktowany jak osoba dorosła, a nie jak smarkacz. To był mój pierwszy kontakt z alkoholem i upicie się.
- Proszę powiedzieć jak ludność cywilna donosiła się do powstańców?
Na początku Powstania bardzo serdecznie, spieszyli z pomocą. Nie będę mówił o budowie barykad, bo to jest ogólnie znana pomoc. Ale to był początek. Potem, kiedy do Śródmieścia zaczęła napływać rzesza ludzi, którzy uciekali z dzielnic zaatakowanych w pierwszym rzucie, z Woli, ze Starówki, kobiety i dzieci z tobołkami, bez tobołków, już się trochę zaczęło zmieniać. Zaczęły się [pytania]: „Po co to było? Na co to było?”, czasem się słyszało: „To wszystko przez was.” Sam miałem zresztą przypadek, kiedy idąc piwnicami [usłyszałem] jak starsza kobieta [mówi]: „Bo to wszystko przez nich.” Tylko ja szedłem z opaską, reszta siedziała w piwnicach. Nic nie powiedziałem, bo co mogłem powiedzieć. Jakiś mężczyzna powiedział: „Niech pani da spokój, przecież co oni są winni.” Pod koniec Powstania nastroje zaczęły się już bardzo pogarszać. My byliśmy w pozycji uprzywilejowanej w stosunku do [ludności cywilnej], bo wiedzieliśmy, co się dzieje, wiedzieliśmy gdzie, a ludzie, szczególnie kobiety z dziećmi, którzy w ostatniej chwili, musieli się ratować ucieczką, przyszli dosłownie bez niczego, żebrząc o kawałek chleba dla siebie czy dla dziecka. Były momenty, że ludzie prosili, jakaś kobieta: „Oddam złotą bransoletkę za kawałek chleba.” Ale skąd ten kawałek chleba? Warunki pogarszały się i w związku z tym nastroje pogarszały się bardzo.
- Czy były organizowane msze święte, nabożeństwa?
Tak. Dowództwo batalionu mieściło się na ulicy Poznańskiej 12. Było tam podwórze, na którym 15 sierpnia mieliśmy Mszę Świętą, nie dla całego batalionu, tylko dla delegacji z poszczególnych kompanii, przed prowizorycznym ołtarzem. Był krzyż, który ocalał, a był zrobiony ze spalonych belek z jakiegoś domu i powiesili go na murze. Ocalał, po Powstaniu został odpowiednio zakonserwowany, zabezpieczony i przeniesiony z ulicy Poznańskiej do kościoła Piotra i Pawła na Wspólnej i Emilii Plater, parafia Świętej Barbary, gdzie jest do dzisiaj, wisi. Przed wejściem są nasze tablice pamiątkowe. Msze nie były regularnie. W rocznicę pierwszej mszy, rokrocznie 15 sierpnia mamy w tymże kościele mszę pamiątkową. Ksiądz proboszcz Kośnik jest honorowym członkiem naszego środowiska. Po mszy jest przemarsz pod pomniczek na skwerku na rogu Wspólnej i Poznańskiej. Stamtąd, po uroczystości idziemy na Poznańską 12, gdzie 15 sierpnia 1944 roku była msza. Rokrocznie urządzamy rocznicową uroczystość.
- Proszę powiedzieć czy miał pan bezpośredni kontakt z Niemcami?
W czasie Powstania nie. Jako bezpośredni kontakt rozumiem walkę wręcz. [Jak już wspomniałem urządzaliśmy na siebie wzajemnie „polowania” z broni strzeleckiej. My pojedynczymi strzałami karabinowymi, a oni odpowiadali nam serią broni maszynowej. Sporadycznie próbowali też ataków Goliatami (ulica Wspólna) oraz czołgami (ulica Poznańska)
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
Tak. Sam nie brałem jeńca. Na Poznańskiej 11, gdzie były dwa czy nawet trzy podwórza, w jednym podwórzu była kolumna jeńców, folksdojczów, cywilów, a w drugim niemieckich jeńców wojskowych. To jest jedno miejsce, które znam. Obok drugiego [miejsca] też bardzo często przechodziłem, idąc na ulicę Kruczą. To było kino, które w czasie okupacji chyba nazywało się „Urania”. Do kina nie chodziłem. To było [na ulicy Hożej] zaraz za ulicą Marszałkowską po prawej stronie, gdzie w czasie Powstania podobno mieścił się prowizoryczny obóz dla wojskowych jeńców niemieckich.
- Czy widział ich pan na własne oczy?
Nie widziałem. Natomiast przechodziłem chyba godzinę po tym, jak w to miejsce trafiła bomba niemiecka. Była podobno masakra. Ale o tym tylko słyszałem, natomiast na ulicy Poznańskiej widziałem.
Nie byłem w jednostce, która [ich] pilnowała, tylko tyle, że widziałem, ale sądzę, że raczej byli dobrze traktowani, nie słyszałem o jakichś ekscesach, jeśli chodzi o nas wojskowych, bo obowiązywały reguły. Jak się odnosili do nich okoliczni mieszkańcy i cywile, trudno mi powiedzieć, na pewno niezbyt przyjaźnie.
- Proszę powiedzieć, jak pan wspomina schyłek Powstania, zakończenie?
Kiedy już rozeszła się wieść o kapitulacji, kiedy już było wiadomo, że wszyscy muszą opuścić Warszawę, w pierwszym rzędzie cywile, następnie my, reakcje były różne. Zaczęły się wtedy rozmowy, co zrobić, czy wychodzić z wojskiem czy z cywilami. Niektórzy z innych dzielnic poszli szukać własnych rodzin. Ponieważ mój ojciec był odcięty na Ochocie, nie było go przez całe Powstanie, była tylko mama i mój młodszy brat. Mama wpadła w panikę, trudno się zresztą dziwić. Mama miała rękę przeciętą szkłem, zabandażowaną. Jak trafił pocisk, szyba wyleciała i rozcięła mamie rękę. Raptem przychodzi wiadomość, że trzeba wszystko opuścić, [dom] i Warszawę. Mama wpadła w panikę: „Jak to opuścić? Jak to robić?”
Ponieważ wiedziała, gdzie jestem, więc przyszła do nas na komendę. Prawdopodobnie, przyszła się pożegnać. Mnie wtedy akurat nie było, byłem gdzieś z jakimś zadaniem. Zaprowadzono mamę do dowódcy kompanii. Podobno przyjął mamę bardzo serdecznie, [poprosił], żeby usiadła, porozmawiali. Mama mówi, że nie wie, co robić, chciała pożegnać się, jeśli nie będę mógł, a jeśli będę mógł, to żebym pomógł przynajmniej coś spakować, podpowiedzieć, co wziąć, czego nie brać. Oczywiście porucznik powiedział, że jak tylko się zjawię, to mnie przyśle z pomocą. Mama poszła. Jak potem przyszedłem na placówkę, zameldowałem wykonanie zadania, raptem porucznik postawił mnie na baczność i zaczął mnie rugać, że nie myślę o rodzinie, że mam matkę, która ma ranną rękę, że wojna się kończy, a ja się bawię w żołnierza. Nie wiedziałem, czy to żarty, ale po minie widziałem, że raczej niezbyt [poważnie mówi]. Stałem cały czas na baczność. Kazał mi usiąść, porozmawialiśmy sobie. Powiedział mi, że była moja mama, że była przerażona, że musi wyjść. Chciała się pożegnać i prosiła, że jeżeli bym mógł, to żebym pomógł jej się spakować. [Porucznik mówi]: „Zamiast się pakować, zrobisz inaczej. Po co masz iść do niewoli, po co masz siedzieć w niewoli? To nie jest zaszczyt dla żołnierza siedzieć za drutami. Odmeldujesz się, wyjdziesz z cywilami. Przy okazji kilka spraw będziesz mógł załatwić, nie mówiąc o tym, że przecież wojna się toczy dalej, także poza Warszawą.”
W pierwszej chwili go nie zrozumiałem, bo sobie nie wyobrażałem takiej sytuacji. Mówi: „To nie jest prośba, to jest rozkaz. Masz wyjść z cywilami. Przy okazji pomożesz mamie. A ja dam ci jeszcze kilka spraw. Pamiętaj, że z przysięgi nikt cię nie zwalnia, natomiast na dziś zwalniam cię ze służby, ale w dalszym ciągu jesteś w służbie.” Pomyślałem: „Co to za służba?” Kazał mi się odmeldować, pożegnać się z kolegami, żeby wiedzieli, że z rozkazu [odchodzę]. Od niego i od kolegów dostałem kilka karteczek z nazwiskami, między innymi jego żony. Miał żonę, która była gdzieś na Powiślu, od której nie miał żadnej wiadomości. Wiem, że jak jeden z moich kolegów szedł w stronę Powiśla, to [porucznik] przy okazji prosił go, żeby się dowiedzieć, co jest z jego żoną, z rodziną. Ale nie dostał wiadomości. Mówi: „Pamiętaj, prawdopodobnie wszystkich skierują do Pruszkowa. Prawdopodobnie ludzie będą się wzajemnie szukali. Gdyby ci się takie nazwisko obiło o uszy, daj znać, co z nami jest, że żyjemy.”
Odmeldowałem się. Przyszedłem do domu. Pomogłem spakować [rzeczy]. Trudno zresztą mówić o pakowaniu, bo nikt nie mógł nic wziąć poza bielizną na zmianę, ciepłym ubraniem, bo nie wiadomo jak to się skończy i jedzenie, jak ktoś miał jakieś resztki, i to wszystko. Można było wziąć ze sobą plecak i dwie walizki, jeśli chodzi o mnie. Mama niewiele [mogła wziąć], bo trzymała brata za rękę i miała jedną walizeczkę i to wszystko. Tak dotarliśmy do Pruszkowa szlakiem cywilnych osób, które wychodziły z Warszawy. W Pruszkowie w czasie selekcji zakwalifikowali mnie do wyjazdu do Niemiec. Nic się nie dało zrobić. Wyjechałem do Niemiec z grupą mężczyzn, których też zakwalifikowali jako zdrowo wyglądających, którzy mogą się im jeszcze przydać.
Znalazłem się w obozie przejściowym we Wrocławiu, po niemiecku Breslau, gdzie była selekcja zawodami. Nie miałem żadnego zawodu, byłem uczniem. Ale akurat byłem w gronie kilku starszych mężczyzn, którzy byli elektrykami od trakcji wysokiego napięcia. Jak była selekcja, trochę się wstrzymywałem, bo bałem się, że jak nie mam żadnego zawodu, to dadzą mnie gdzieś do jakiejś fabryki zbrojeniowej czy innej. Namyślałem się, co zrobić, czy uda się jakoś wyłgać. Jeden z tych panów pyta się mnie: „Co się ociągasz? Chodź.” Mówię: „Ale co ja powiem, jaki mam zawód?” - „Powiesz, że jesteś elektrykiem.” - „Z elektryczności potrafię tylko rozpoznać, ile wat ma żarówka. To wszystko.” - „Co się przejmujesz, w razie czego powiemy ci, jesteś w naszej grupie.” I tak było. Zapisali nas jako elektryków od trakcji elektrycznej, mnie także.
Z Breslau całą naszą grupę wywieziono do obozu w dzisiejszej Jeleniej Górze, po niemiecku nazywał się Hirschberg, gdzie zrobiono grupę naprawczo-remontową trakcji elektrycznej. Jak po bombardowaniu linie kolejowe wysokiego napięcia zostały zerwane, to wsadzano nas w samochód czy w pociąg, wieziono i kazano pomóc przy naprawie. [Już] pierwszego dnia wydało się, jaki jestem elektryk. Mianowicie był majster Niemiec, wojskowy, ale z folkszturmu, czyli ostatniego sortu, staruszek ledwie człapiący z karabinem. Była zerwana trakcja na jakiejś przestrzeni. Ustawił każdego z nas przy słupie. Były drewniane słupy z przewodami, z izolacją. Każdy dostał słupołazy i miał się wdrapywać. Nawet nie wiedziałem, do czego to służy. Zakładało się to na buty. Popatrzyłem, jak to robią koledzy. [Jeden] podszedł do mnie pod jakimś pozorem, mówi: „Zakładaj to i wdrapuj się na słup.” Założyłem to, wszedłem dwa metry po słupie i zjechałem z powrotem na dół. Jednak trzeba umieć tym się posługiwać. Niemiec pokiwał głową, [coś] mruknął. Ja niemieckiego nie znam na tyle, ale jeden z [kolegów] znał niemiecki, zaczął tłumaczyć, że dopiero jestem pomocnikiem. Tak było aż do 8 maja, akurat moje imieniny, Stanisława. 2 maja już była kapitulacja Berlina. Tymczasem 8 maja pod Jelenią Górą Niemcy jeszcze się bronili. 8 maja słychać z daleka jakieś strzały. Potem całkiem blisko włączyła się artyleria. Raptem Niemcy się gdzieś pochowali po piwnicach, zniknęło wszystko, nie ma nikogo, jesteśmy sami dosłownie. Najpierw, jak był gęsty ostrzał, to schroniliśmy się w piwnicy. Jak ostrzał ucichł, wyszliśmy przed [dawny] hotel, [zamieniony na tymczasowy obóz].
Potem było moje pierwsze zetknięcie z wojskiem radzieckim. Wychodzę z piwnicy do sieni do wyjścia, raptem ktoś mnie łapie z jednej i z drugiej strony, wykręca ręce i tylko słyszę Cziasy, [dawaj] cziasy. Znałem rosyjski na tyle, że zacząłem tłumaczyć, że jestem Polakiem, nie jestem Niemcem. Wtedy mnie puścili: „A Niemcy tu są?” Mówię: „Są w piwnicach, ale tu jest grupa Polaków, którzy po Powstaniu zostali wywiezieni.” Tak wyglądał mój pierwszy dzień wolności. Stamtąd następnego dnia, czym kto mógł, furmanką (ktoś zdobył furmankę, więc załadował kilka osób), na rowerach odebranych Niemcom albo gdzieś pozostawionych, [pojechaliśmy] przez Legnicę do Poznania, skąd już chodziły pociągi w stronę Warszawy. Dotarliśmy po kilku dniach do Poznania i rzeczywiście chodziły już pociągi, otwarte platformy kolejowe. Władowaliśmy się kupą, cała platforma załadowana i w stronę Warszawy. Też się nie obyło bez przygód typu, jakie miałem w [hotelowej] sieni. Ale wtedy było to na porządku dziennym. Były gorsze przypadki, na przykład porywania dziewczyn przez przejeżdżający samochód. Przy jakiejś okazji rozmawiałem z jednym z radzieckich oficerów. Rozmawiałem, dlaczego tak [źle] się do nas odnoszą, a on powiedział mi wręcz, był chyba trochę podpity, o ile pamiętam: „Bo dla nas Niemiec to jest wróg, a wy nie wiadomo – Wróg? Przyjaciel?” Takie się rozmowy wtedy prowadziło.
Chyba koło piętnastego [maja] byłem z powrotem w Warszawie. Oczywiście poszedłem do domu, spodziewając się, że dom będzie taki, jaki opuściliśmy, czyli właściwie poza jedną dziurą po pocisku, cały. Tymczasem cały front to były zgliszcza, był wypalony. Jedna z oficyn też była cała wypalona. To była akurat część, gdzie była kuchnia w mieszkaniu moich rodziców. Tylko druga oficyna jeszcze była częściowo w całości. Lokatorzy, którzy wracali, spodziewali się, że wrócą do [swoich] mieszkania, [a tu] raptem nic. Tę jedną noc przynajmniej trzeba się było gdzieś zatrzymać, w drugiej oficynie, gdzie się dało, czy gościnnie u kogoś albo w piwnicach. Piwnice nie były wypalone, bo ogień doszedł tylko do parteru, dalej nie. I tak się zaczęło życie w Warszawie. Tak się zakończyła wojenna epopeja.
- Proszę powiedzieć czy w latach późniejszych nie miał pan żadnych nieprzyjemności z racji tego, że należał pan do AK i że walczył pan w Powstaniu?
Miałem, ale stosunkowo niewielkie i to właściwie przez moją własną głupotę. Człowiek był wtedy młody i zadziorny. Po skończeniu liceum a jeszcze przed uczelnią były tak zwane nakazy pracy. Też dostałem nakaz pracy do Fabryki FSO na Żeraniu. Wkurzyło mnie to okropnie, bo każdy myślał o studiach, ale trzeba było [nakaz] odsłużyć. Stamtąd po roku raptem dostałem powołanie do wojska. Między innymi byłem pilotem szybowcowym, zrobiłem trzeci stopień pilota szybowcowego. Poza tym w czasie Powstania byłem w bazie lotniczej. Zresztą, przynajmniej każdy z mężczyzn jest zainteresowany lotnictwem. Jak komisja spytała, gdzie chciałbym, to jak idiota powiedziałem, że tylko oczywiście lotnictwo, że nie wyobrażam sobie piechoty, kawalerii już wtedy nie było. Jak idiota, bo lotnictwo i marynarka miały trzy lata służby, a wszystkie inne formacje tyko dwa, czyli sam sobie przedłużyłem [służbę] o rok czasu. Ale trudno. Trafiłem do Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu na podchorążówkę. Jak zwykle we wszystkich szkołach był marksizm, leninizm czy wychowanie obywatelskie, już nie pamiętam nazwy tego [przedmiotu], który wykładał młody chorąży, bardzo zresztą sympatyczny, lubiłem go nawet. Przyjechał z Francji. Jego rodzice byli górnikami i przed wojną za chlebem wyemigrowali do Francji, gdzie też byli górnikami. Wrócił do kraju po wojnie, uzyskał stopień chorążego. Pewnego dnia tematem było Powstanie Warszawskie. Siedzę wśród innych kolegów, słucham, a on mówi: „Powstanie Warszawskie to była prowokacja panów – dokładnie tego w tej chwili nie powtórzę – z Armii Krajowej, którzy doprowadzili do Powstania, a sami potem z Niemcami rączka w rączkę wyszli. Natomiast walczyły Bataliony Chłopskie, Armia Ludowa i ludność cywilna.” Wtedy mnie troszkę poniosło, wstałem, zameldowałem się: „Obywatelu chorąży, czy mogę coś powiedzieć?” – „Mówcie.” – „Chyba obywatel chorąży pomylił się. O Batalionach Chłopskich w Warszawie się raczej nie słyszało. Natomiast jeśli chodzi o Armię Ludową, to rzeczywiście sam widziałem. Byłem na Hożej 62, a zaraz za Marszałkowską przy ulicy Hożej był pluton Armii Ludowej albo PAL-u, Polskiej Armii Ludowej...” (już tego nie pamiętam). Rzeczywiście był, ale to był pluton, kilkunastu, trzydziestu ludzi maksimum. Zresztą ukazywały się [publikacje], Kliszko nawet wydał książkę „Naprzeciw AK”, gdzie podał, że cała Armia Ludowa Warszawy liczyła czterysta osób, rozrzucona plutonami po Starym Mieście, części Śródmieścia, wobec czterdziestu czy pięćdziesięciu tysięcy akowców. „Obywatel chorąży musiał się pomylić, niemożliwe, to było kilkuset ludzi w całej Warszawie.” Wtedy się uniósł: „Skąd wy podchorąży to wiecie? Byliście tam?” Wtedy z głupia frant mówię: „Byłem i walczyłem.” Zupełnie nie zdawałem sobie nawet sprawy [z ewentualnych konsekwencji]. „Gdzie byliście?” - „Byłem w Armii Krajowej całe Powstanie.” -„Siadajcie.” Na tym się skończyło.
Po przyjściu do jednostki przybiega do mnie podoficer dyżurny: „Słuchaj, masz rozkaz napisania życiorysu.” Myślę: „Zgubili czy jak?” Widocznie kancelaria zgubiła coś, usiadłem, napisałem. Jakoś tak wyszło, że pisałem, że byłem w Armii Krajowej, ale nic nie napisałem o Szarych Szeregach. Może dlatego, że tak pytanie brzmiało. Pamiętam, że to był druk z pytaniami. Zaniosłem czy dałem dyżurnemu i on zaniósł do sztabu. Następnego dnia znów przybiega: „Słuchaj, masz napisać życiorys.” To już mnie trochę zaniepokoiło: „Przecież wczoraj pisałem.” - „Taki rozkaz. Nic nie wiem, masz napisać życiorys.” Okazało się, że zbierali życiorysy, potem porównywali, czy przypadkiem nie ma jakichś haczyków w jednym w stosunku do drugiego. Napisałem znów to samo. W tej chwili nie pamiętam, ale napisałem chyba dwa czy trzy życiorysy dodatkowo. Za czwartym razem wezwano mnie do dowództwa, do informacji wojskowej, gdzie siedziało kilku pułkowników i zaczęto: „Słuchajcie podchorąży, dlaczego podrywacie autorytet oficerowi?” Mówię: „Jakiemu oficerowi podrywam autorytet?” – „Chorążemu żeście poderwali autorytet, twierdziliście, że nie ma racji, że byliście w Armii Krajowej, lepiej wiecie.” Tłumaczę: „Myślałem, że się po prostu pomylił, a rzeczywiście byłem.” – „Gdzie byliście?” Mówię […] – „Dlaczego w Armii Krajowej?” Mówię: „Miałem piętnaście lat. Wtedy nie bawiliśmy się w politykę, mało na ten temat wiedzieliśmy jako piętnastolatkowie. Byłem uczniem. Jak wyszedłem w czasie Powstania na ulicę, to akurat trafiłem na odcinek, gdzie była Armia Krajowa. Nie pytałem się, jakie są jeszcze jednostki i czy w ogóle są, tylko zgłosiłem się do pierwszej, bo tak rozumiałem swój obowiązek.” – „Co żeście robili?” Mówię: „Byłem zwykłym strzelcem.” O ile pamiętam rozmowa na tym się skończyła. Nie miałem już żadnych innych [rozmów na ten temat]. Mój dowódca kompanii, był przyzwoitym człowiekiem, mówi: „Słuchaj, od batalionów roboczych uchronił cię jedynie twój wiek. Raz, że byłeś młody, a dwa, jeszcze jedna rzecz, że już jest dawno po przysiędze.”
Byłem w lotnictwie, które wtedy było przezbrajane na pierwsze odrzutowce, migi 15, co było ściśle tajne. Wszystkie zeszyty mieliśmy przesznurowane, stemplowana każda kartka. Zeszytu nie wolno było zabierać z sobą, musieliśmy je zostawiać. Po prostu było im głupio, że przepuścili taką „parszywą” owcę i to do lotnictwa. Wtedy były przecież głośne przypadki ucieczki niektórych naszych pilotów przez Bałtyk do Szwecji, tak że podobno bardzo się pilnowali. Podobno to mnie właśnie uratowało.
- Potem już nie było żadnych nieprzyjemności?
Nie. Nie dostałem stopnia oficerskiego, wyszedłem jako plutonowy podchorąży. Kiedyś spotkałem kolegów, którzy byli na ćwiczeniach. Jak poszedłem do WKU, żeby złożyć książeczkę, pytam się pani, kiedy mam się spodziewać powołania na jakieś ćwiczenia. Ona popatrzyła [w papiery] i mówi: „Proszę pana, pana to chyba na ćwiczenia nie wezmą.” Rzeczywiście, od tego czasu ani razu nie byłem powołany na żadne ćwiczenia do Ludowego Wojska Polskiego. Aż do momentu otrzymania stopnia oficerskiego nie miałem nic wspólnego z wojskiem. Poza tym nie miałem przykrości. Jeśli coś było, to zawsze [mówiłem], że nic nie wiem, byłem wtedy uczniem. Prawdopodobnie, gdybym się wydał, że przedtem byłem w Szarych Szeregach, to mogłyby być jakieś większe reperkusje, jako że to był świadomy wybór. […] Na tym właściwie moja epopeja powstańczo-okupacyjna się kończy.
Warszawa, 3 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek