Jerzy Andrzej Kowalski „Czarny”
Nazywam się Jerzy Andrzej Kowalski, urodzony 23 listopada 1924 roku w Warszawie, ulica Krucza 34.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do Szkoły Ludwika Lorenza w Warszawie, Bracka 18, do gimnazjum.
- Pamięta pan wakacje 1939 roku?
Pamiętam wakacje 1939 roku, byłem z rodzicami w Ciechocinku. 25 sierpnia ojciec już zrobił alarm, żebyśmy natychmiast wracali. Byłem z mamą i z bratem. Wracamy, w pociągu oczywiście był straszny tłok, nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi. Dla mnie i brata, była to jakaś atrakcja, coś się dzieje, ktoś z jakimiś tłumokami się taszczy... i przyjechaliśmy do Warszawy około 30 sierpnia. Dwa dni później wybucha wojna. Była to dla mnie i brata trochę atrakcja, nie zdawaliśmy sobie w ogóle sprawy z tego, co to jest, co to się dzieje. Rodzice moi przeżyli I wojnę światową, więc zupełnie inaczej się zachowywali. Pierwszego dnia września nad Warszawą krążyły samoloty, nie wiedzieliśmy, oni tylko fotografowali cele, gdzie można ewentualnie coś zburzyć. Gimnazjum było czynne, mówię już po wkroczeniu Niemców do Warszawy i tak było do bodajże 1941 roku. W 1941 roku gimnazjum było zmienione na… na szkołę handlową, coś takiego, bo Niemcy uważali, że to będzie im bardziej potrzebne. Oczywiście ta szkoła handlowa nie miała mnóstwa języków, mnóstwo lekcji, które byłyby w normalnym gimnazjum potrzebne. Rozwinięte było towaroznawstwo, matematyka, natomiast geografia i te różne inne historie, chemia, to wszystko było już zaniedbane. Uzupełnialiśmy to (mówię już, co się dalej działo) na kompletach, gdzie profesorowie uczyli nas pojedynczo w domu. Zbieraliśmy się po czterech pięciu i mieliśmy lekcje historii, lekcje geografii, różne inne. Ale pamiętam, że brat mój, starszy ode mnie o pięć lat, chodzący do gimnazjum Lorenza i przed wojną zdający maturę, uczęszczał do teatru na sztuki polskie, niestety to było już poza nami. W 1942 roku zostałem przez kolegę zaczepiony, czy chcę należeć do jakiejś organizacji. Oczywiście chciałem i to natychmiast. Tak się znalazłem w Szarych Szeregach, powołując się na harcerstwo i na inne… Zostałem drużynowym i miałem pod sobą pięciu chłopaków, którzy pisali różne napisy na murach: „Polska walczy” i tak dalej. Jednocześnie, w 1943 roku chyba, myli mi się, moja grupa rozprowadzała gazetę pod tytułem „Dodatek Nadzwyczajny Warszawski”, na Placu Żelaznej Bramy. Na ulicy Żabiej przytaskałem do spółki z jednym z tych chłopców paczkę tych gazet, na klatce schodowej gazety były rozdane chłopcom. Chłopców było, nie wiem, z dziesięciu może wybiegło z okrzykiem: „Dodatek Nadzwyczajny! Dodatek!” Ciekawostka, nagle podszedł Niemiec w mundurze i kupił ten dodatek, po polsku zresztą mówił. Podszedłem do niego i mówię: „Niech pan lepiej tego nie czyta, po co pan ma się denerwować.” W tym dodatku był skład armii polskiej na zachodzie, czołgi, okręty, samoloty i tak dalej. Dlatego to, co powiedziałem do tego Niemca miało jakiś sens: „Niech pan tego nie czyta, bo pan się zdenerwuje.” Nie wiem, czy to był Ślązak, czy Pomorzanin, w każdym razie po polsku mówił. To była taka jedna olbrzymia akcja. Napisów na ścianach było bardzo dużo, nie wiem czy one przynosiły jakiś postrach, może tak, bo chodziło o to, żeby wytworzyć atmosferę, że jednak myśmy nie upadli na kolana. Były takie czy inne polecenia, a ta akcja z „Dodatkiem Nadzwyczajnym” miała olbrzymi sens dla narodu, bo to namacalny dowód był.
Rozprowadzanie gazetek konspiracyjnych też należało do naszej grupy i tak doszliśmy do Powstania. Dlatego to na mnie tak jeszcze działa… miałem co najmniej czternastu w klasie kolegów Żydów, nikogo nie ma. Chodziłem do nich do domów, oni przychodzili do mnie, znałem te rodziny. Kulturalni profesorowie, doktorzy, adwokaci i wszystko zginęło nagle bez śladu. Chodziłem do nich do getta dwa razy, żeby ich tylko odwiedzić. To odwiedzenie polegało na tym, że miałem kolegę, który był zatrudniony w getcie, pracował, miał przepustkę i on mi pożyczył tę przepustkę. Z tym, że tam była jego fotografia, on zupełnie inaczej wyglądał, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Poszedłem do nich raz z wizytą, drugi raz i więcej nie mogłem. To, co widziałem w tym getcie, to przechodzi ludzkie pojęcie i to wpłynęło na moje dalsze zachowanie się w czasie okupacji, bo człowiek był niczym. Kto tego nie przeżył, to nie zdaje sobie sprawy, co to znaczy niczym, pies miał lepiej. Byle pętak w mundurze mógł człowieka zastrzelić na ulicy, co zresztą się zdarzało.
Wybucha Powstanie, nagle człowiek się podniósł w górę, można walczyć. Nie wiadomo, czy jest sens, czy nie ma sensu, ale trzeba. Przecież nikt nas do niczego nie zmuszał, nie było żadnego poboru, sami dobrowolnie żeśmy szli. Z grupą harcerzy byłem skierowany na Powiśle, na ulicę Solec przy Moście Poniatowskiego. Mieliśmy obserwować most, to znaczy wkraczanie wojsk radzieckich, bo przecież każdy przypuszczał, że to będzie miało miejsce. Mieliśmy liczyć ilość czołgów i [patrzeć], jaka armia wkracza do stolicy. Potem się okazało, że nikt nie wracał, czwartego, czy piątego dnia znalazła nas łączniczka, bo żeśmy mieli tylko skierowanie, że na Solcu przy Moście Poniatowskiego. Ona chodziła od bramy do bramy, od dozorcy do dozorcy, pytała się czy on nas [nie widział]. Tak w jednym domu powiedział: „Tak, są tutaj na trzecim piętrze, u bardzo przyzwoitych państwa, z widokiem na most.” Powiedziała nam, że mamy się zgłosić w Warszawie, na Hożą, do dowództwa, może mylę, może to nie była Hoża. Mieszkałem na Kruczej, mówię: „Mamy duże mieszkanie, to może chodźmy wszyscy do mnie i spokojnie sobie tam przejdziemy.” Tak żeśmy wszyscy się zjawili u moich rodziców. Bodajże siódmego dnia Powstania wszyscy moi mieli skierowanie na ulicę Zielną, na obronę PAST-y. Jednocześnie była wzmianka, że jeżeli ktoś chce tutaj zostać, to może i tak jeden z kolegów został pod barykadą, na przejściu przez Aleje Jerozolimskie, bo owało ludzi. Znalazłem kilku kolegów i zaciągnęli mnie do „Sokoła” na Nowogrodzką, to jest blisko mnie. Tak się znalazłem w „Sokole” i do końca Powstania w tym „Sokole” byłem. [Przyszło] polecenie żebyśmy przeszli do Śródmieścia. Przeszliśmy, pierwsza sprawa, na drugą stronę Solca, był tam jakiś ogród, parkan i mały domek, a ulicą bardzo często przechodziły patrole niemieckie. Patrole, to trudno powiedzieć patrol, bo pięćdziesiąt, czy trzydzieści osób szło z karabinami. Wszystkie bramy były zamknięte, zabarykadowane. Trafiliśmy na przerwę po obserwacji dłuższej, w jakich to momentach się dzieje, przebiegliśmy na drugą stronę do tego ogrodu. W tym ogrodzie był domek, w tym domku żeśmy się zatrzymali, odpoczęli wszyscy. Potem nagle ktoś mówi, że Niemcy idą ulicą, to żeśmy z tego domku po prostu uciekli. Nie można wymagać, żeby nie uciekać, ale nie ma dokąd uciekać. Teren jest bardzo duży, ale rośnie duże pole rabarbarów, żeśmy uciekli w ten rabarbar, żeśmy się położyli, tymi liśćmi nakryli. W pewnym momencie widzę, że Niemiec otwiera furtkę, tą, którą myśmy wbiegli, tak rozgląda się naokoło czy nikogo nie ma i się wycofał. Myśmy w tym rabarbarze leżeli, potem żeśmy wstali, przyszliśmy do domu. Jeden z kolegów miał do mnie pretensje: „Jurek, jak ty mogłeś pozwolić żeby się schować?” Mówię: „A co, komu potrzebny zastrzelony, nie wiesz?” Tak żeśmy poszli dalej, na Plac Trzech Krzyży żeśmy się kierowali. Nie dochodząc do Czerniakowskiej, w pewnym momencie słyszymy: „Stać! Hasło!” Zatrzymujemy się, oczywiście nikt nie miał na ręce opaski, mimo że ta łączniczka przyniosła nam opaski i przepustki jakieś, już nie pamiętam teraz, co to było. Wychodzi facet w niemieckim mundurze, w płaszczu, w hełmie niemieckim, więc myślę sobie: „No to już koniec. Szkoda, że tak wcześnie.” Ale on po polsku mówi: „Chodźcie, wejdźcie.” Wchodzimy, a tam siedzi przy stole jakiś człowiek w tej wartowni. Pyta się: kto, co, jak, skąd my jesteśmy? Oczywiście nie było żadnych więcej rozmów. „To idźcie prosto.” Tylko dobrze nam powiedział, którędy mamy iść. Na tyłach zakładu głuchoniemych mieliśmy przejść przez ogródek głuchoniemych, zaraz obok gmachu YMCA. Pytam się: „Dobrze, a YMCA?” „A YMCA jest zdobyta.” Tak żeśmy weszli, żeśmy narwali sobie marchwi, sałaty, żeśmy się odżywili. Dochodzimy do gmachu głuchoniemych od tych ogrodów, nagle słyszymy: „Stój!” No to stajemy, jakiś szum się za tymi drzwiami robi, wychodzi człowiek, mówi: „A co wy tu robicie?” „No jak to, co robimy? Mamy skierowanie, idziemy, tu jest nasze…” „Ale w YMCA Niemcy siedzą. Jak wyście przeszli?” To właśnie jest pierwsza zagadka. Musiał nas ktoś widzieć, bo niemożliwe, żeby w tym gmachu nikt nie patrzył, co się dzieje naokoło. Zobaczył gromadę młodych ludzi, wtedy założyliśmy te opaski, wyszliśmy na Plac Trzech Krzyży, na jezdni namalowana była kredą olbrzymia flaga polska. Miejsce dla wszystkich się znalazło i tak żeśmy byli do… nie wiem, z trzy dni może.
Znowu nas ta łączniczka odnalazła i zameldowała nam, że mamy iść na Zielną. Tak z Placu Trzech Krzyży ulicą Wspólną doszliśmy do Kruczej i ten nasz dom był między Kruczą a Żurawią, przywitanie z rodzicami, dostaliśmy coś do jedzenia i nagle było jak w domu, nagle była cisza i spokój. Drugiego, czy trzeciego dnia ta łączniczka, która nas odnalazła na Solcu, przychodzi i mówi: „Macie iść na Zielną na obronę PAST-y, ale kto chce może zostać tutaj, do jakiegoś oddziału może bliżej przejść.” Jeden został na barykadzie Aleje Jerozolimskie. W Alejach Jerozolimskich [była] największa nasza barykada w czasie Powstania, owało tam ludzi, a ja z grupką osób przeszedłem do „Sokoła” na ulicę Nowogrodzką i tak się zaczęło moje Powstanie właściwe. W tych harcerzach to chodziłem, umiałem stanąć na baczność, umiałem przejść w prawo, w lewo, wiedziałem, że karabin to ma lufę, z drugiej strony ma kolbę. Pistoletu maszynowego nie miałem w ręku nigdy i nagle drugiego dnia w „Sokole” zajmuje się placówkę na ulicy Brackiej 13 w podwórku, na klatce schodowej, dom był wypalony, brama była szeroko otwarta, widok na Bank Gospodarstwa Krajowego, gdzie byli Niemcy. Ten, którego zmieniałem, to wręcza mi pistolet maszynowy do ręki i mówi: „Słuchaj, uważaj, weź to, tu się naciska, tu strzela.” On sobie poszedł, już ciemno się zrobiło, a ja manipuluję przy tym interesie. W końcu sam doszedłem do tego, co mam zrobić żeby to ewentualnie strzelało. Nie zaszła taka potrzeba. Drugiego dnia byłem już na barykadzie Nowy Świat, Plac Trzech Krzyży, też nic specjalnego się nie działo. Potem Nowy Świat 7, lokal był zajęty i balkon był, ciężki kamienny balkon, zaraz przy Banku Gospodarstwa Krajowego. Tak upływały dni za dniami. Zorganizowani byliśmy wspaniale, jest książka wydana przez nas po Powstaniu. Kuchnie, lokale, gdzie się spało, oczywiście na ziemi, na materacach, studnia, woda, mycie, to wszystko razem jest bardzo ważne, no i duch był taki. Niemcy próbowali kilkakrotnie Alejami Jerozolimskimi… Wędrówki Niemców przez Aleje Jerozolimskie, bo przecież to była ich główna arteria z Mostu Poniatowskiego prosto przez Aleje Jerozolimskie, Grójecką na zachód, w pobliże Dworca Głównego, który był zbombardowany. Bardzo Niemcom zależało na tej drodze, ale ani razu się nie przedostali przez nasze placówki. Euforia była duża, poczuliśmy, że coś znaczymy, że już nie jesteśmy te psy. Jakoś człowiek się przyzwyczaił, że ten dzisiaj był, jutro go nie ma. Strzelanina była duża. Wzięliśmy do niewoli pastora niemieckiego, z wojska, w mundurze, cały czas był u nas, zachowywał się bardzo przyzwoicie, zresztą my też zachowywaliśmy się bardzo przyzwoicie. On któregoś dnia zaproponował, że napisze list do dowódcy Banku Gospodarstwa Krajowego, w sprawie jakiegoś rozejmu, że to w ogóle nie ma sensu… Nie mogę tak mówić, bo przypomina mi się to, co było. Było nas dwustu kilku, a zostało w tej chwili dziewięciu.
Zdarzały się takie przypadki (jest to też udokumentowane w książce), Niemcy podjeżdżają czołgami, trzema czołgami w Aleje Jerozolimskie przy Brackiej. Jeden czołg został zestrzelony z piata, którego mieliśmy ze zrzutów angielskich, to znaczy został trafiony. Zaatakowano nas następnego dnia „goliatami”. Próba przecięcia kabla od „goliata” się nie udała, ale był czołg amunicyjny, który podjechał blisko, nie wiem, na uzupełnienie ładunków tych „goliatów” i z piata został też trafiony. Rozleciał się więcej jak bomba, prawdę mówiąc w tym miejscu nic nie zostało, jakaś blacha i ten pierwszy czołg, który się już zepsuł. Potem w nocy podjechano, znowu czymś, łańcuchami ściągnięto te czołgi. U nas euforia była tak duża, że już nikt nie zwracał uwagi. „Aha, uciekają. No to dobrze.” Minęło kilka dni, nagle znowu pojawia się czołg na rogu, ale się boi wjechać w ulicę Bracką, a my mieliśmy barykadę róg Brackiej i Nowogrodzkiej, to znaczy, jak Nowogrodzka wlatuje w Bracką, przecięta była Bracka naszą barykadą. Na rogu Nowogrodzkiej i Brackiej był przed wojną, w czasie okupacji, sklep Waltera, znany w Warszawie sklep z napojami alkoholowymi, ten sklep był przez nas zajęty. To, co było w środku, to nas jakoś nie bardzo interesowało, byliśmy za młodzi na to, żeby coś w tym kierunku zrobić, żeby zjeść, czy wypić. Czołg boi się wjechać w Bracką, bo się boi butelek zapalających, które mogą z domu spaść na niego. Stoję na Brackiej, jest nas troje, ja, kolega i łączniczka Halszka, czołg strzelał w barykadę, pierwszy raz widziałem coś takiego. Przestrzelił pocisk nad barykadą, pocisk uderzył w jezdnię, ale się poślizgnął na tej jezdni i tak jak narciarz jeździ, tak ten pocisk poleciał Bracką w stronę Placu Trzech Krzyży i snop iskier za tym. Było to wszystko dobrze, nagle zaczynają puszczać gazy dymne, to jest już gorzej. W tym dymie widzę Niemców przeskakujących do narożnika, gdzie na podwórku, na tej klatce schodowej byłem pierwszego dnia. Pokurczeni jacyś, w kucki biegną za czołgiem, a czołg cały czas wali w nas, w barykadę. Barykada była zrobiona z płyt chodnikowych, więc to nie rozlatywało się tak nagle, niemniej ten dom został zajęty przez Niemców. Posterunek na Brackiej, na tej klatce schodowej został zlikwidowany. Gdzieś dalej w piwnicy, nie wiem już, kto czekał, żeby w razie czego alarmować, bo to było jedno, jedyne przejście. Warszawa była zbudowana tak, że stał dom koło domu i jeżeli nie było przejścia piwnicą, to nie było możliwości skomunikowania się z domem sąsiednim, chyba, że przez ulicę.
Może jeszcze dodam, że jeden z tych „goliatów” dojechał do tego domu i cały front się zawalił. Na rogu była cukiernia Kuczyńskich, też znana w Warszawie. Dlatego byliśmy na tym podwórku, bo frontu domu nie było, wszystko było zawalone. Teraz chodzi o to, żeby tych Niemców wykurzyć, ale nie mamy[jak], tylko przez tę piwnicę mamy dojście. To tak, jak ci pod Termopilami, jeden stał i reszta nie przeszła, więc nie ma co się piwnicą pchać, ten ciągle stał i czekał czy ktoś nie wchodzi. Ale wpadło się na pomysł, że trzeba może wybić dziurkę w ścianie jakąś, nieszczęście to było. Dziurka została wybita, przez tę dziurkę wleciał granat i my stoimy w trójkę, kolega, Halszka i ja. Granat pada przed nami w zagłębieniu, bo to były ruiny i wybucha. Halszka trzymała granat, który miała wrzucić przez tę dziurę, granat wybucha, ona stoi, jeszcze rzuca przez tą dziurę ten granat i do mnie mówi: „Jurek, co ja mam w oku?” Patrzę, a z tego oka sterczy kawał żelaza, no kawał, wystarczy pięć milimetrów. Halszka została wycofana. Kolega, ja do niego, a on jest zabity. Było nas troje, zostaje jeden, oczywiście zaraz przyszli następni. Byłem w kompanii szturmowej, więc na pierwszą linię. Przyszli inni, myśmy się trochę cofnęli, my to znaczy ja i jeszcze jeden jakiś, z nami się kontaktował, łącznik. Następnego dnia przypuściliśmy przez piwnicę szturm. Najpierw się zbadało, że w tej piwnicy ich nie ma, po prostu bali się korytarzem piwnicznym przejść, więc na bosaka żeśmy doszli do schodów na górę, oni absolutnie się tego nie spodziewali. Mieliśmy bardzo dużo granatów, rzucaliśmy te granaty i na podwórko się wyskoczyło, a oni uciekli z powrotem przez jezdnię do ogródka, który był przy Banku Gospodarstwa Krajowego. Dziś ten bank wygląda inaczej, tego banku wtedy była tylko połowa, druga część jest dobudowana. To, co jest dobudowane, to kiedyś był ogródek. Nie wiedzieliśmy, potem żeśmy się dowiedzieli, że w tym ogródku Niemcy sobie przekopali rów i przy ogrodzeniu, z potężnych rur żelaznych podkopali się i zrobili sobie bunkier. Oni nas obserwowali z tego bunkra, a my znowu obserwowaliśmy bank. Niemcy się nie zdradzali, że są w tym bunkrze, tylko ci, którzy wypadli za tymi czołgami, to stamtąd wyszli i tam uciekli. Znowu była cisza jakiś czas i nagle dochodzimy do wniosku, że trzeba ten bunkier zniszczyć, bo on nas w ogóle obserwuje. Ciekawostka, w naszej książce to jest, było u nas dwóch chłopaczków po dziewięć czy dziesięć lat, Hofmanowie, dwoje żydowskich dzieci, uchowanych na Nowogrodzkiej u kogoś. Powstanie wybuchło nie miał, co jeść, ich zresztą skierował: „Idźcie tutaj.” Tak przyszli, zostali łącznikami. Ten jeden przydźwigał skrzynkę dynamitu na plecach pod ten bunkier niemiecki, za nogę był przywiązany sznurkiem żeby w razie czego go ściągnąć, oczywiście już chyba nieżywego i kabel elektryczny do tego. Podłożył im przez to wejście ten dynamit, wycofał się, bunkier żeśmy wysadzili i był święty spokój. Któregoś dnia znowu jest alarm, że w Alejach Jerozolimskich przy Muzeum, bo tam była baza niemiecka, stoi znowu „Tygrys”. Stanął na rogu Nowego Światu, a myśmy mieli Nowy Świat 7 tę placówkę z balkonem, gdzie myśmy mogli Niemców też obserwować i strzelił w ten balkon. Balkon się rozleciał, ale myśmy byli z piatem, ja nie, kolega był z piatem. Było nas może sześcioro, może siedmioro, dziewczyna też jakaś była. Drugi raz ten czołg strzelił, a myśmy byli dokładnie, gdzie był Komitet Centralny. Tam był parterowy dom z dużymi piwnicami i duże podwórko sięgające aż do Muzeum Narodowego. Niemcy mieli zaraz koło tego budynku rów, między Muzeum Narodowym a Bankiem Gospodarstwa Krajowego. Tam ciągle był jakiś ruch, były też kable telefoniczne, te kable żeśmy przecięli. Kolega ze stenem się tam schował i coś robił, strzelał do kogoś. Myśmy stali schowani w tym budynku parterowym, nagle wpada nam do głowy, że mamy tego piata, nie możemy się wydostać przez ciasne drzwi z tym piatem. Wychodzimy na podwórko i piwnicą dochodzimy do jezdni i przez okienko piwniczne ten celuje z tego piata i nic z tego nie wyszło, przestrzelił. Ale mówi mu: „Strzelaj niżej, w gąsienice.” Drugi raz jak strzelił, trafił, czołg się… no, huk był duży, był ogień. Niemcy się widocznie zdenerwowali, myśmy myśleli, że przerwaliśmy gąsienicę, bo zaczął się kręcić w kółko jak bąk, pewnie ze strachu, tak myślę, bo potem odjechał tyłem do Muzeum. Więcej żeśmy tego czołgu nie mieli i to właściwie był koniec z tymi czołgami, które nas atakowały. Oczywiście były też przyjemniejsze chwile. Któregoś dnia znów podjechały jakieś samochody niemieckie ciężarowe, wyskoczyła piechota, ale byliśmy na to wszystko przygotowani. Na jezdni zostało około piętnastu Niemców, reszta uciekła. Po kilku dniach, tu upał straszny, a ci leżą, znowu przez tego Ślązaka żeśmy się zwrócili, że może byśmy sprzątnęli to, bo to jednak są ludzie, to są katolicy i my też jesteśmy katolikami. Po dwóch godzinach przyszła odpowiedź: „Dobrze, może być rozejm, niech ktoś do nas przyjdzie.” Poszedł jeden z naszych oficerów, uzgodnili, że następnego dnia o godzinie dwunastej robimy przerwę, przerwa będzie trwała godzinę i Niemcy mają sprzątnąć tych. Trochę dziwnie to wyglądało, bo oni albo się brzydzili, albo się bali, wzięli jeden, dwa, a piętnastu leży i nasi nie wytrzymali, wyskoczyli zza barykady… Jeszcze coś opowiem. W momencie tego rozejmu, trzech naszych oficerów poszło na stronę niemiecką, a trzech Niemców oficerów przyszło do nas. Po drodze się mijali na jezdni, jedna trójka zasalutowała drugiej trójce i dostała odpowiedź, to są bardzo dziwne rzeczy. Ci Niemcy u nas siedzieli, oczywiście nie w kwaterze tylko gdzieś w ruinach, pilnowani przez resztę naszych kolegów, ci nasi też byli pilnowani przez Niemców. Wyskoczyli na jezdnie i pomogli Niemcom uprzątnąć tych zabitych. Potem, po tej pomocy, przyszedł do nas (jest to w książce, fotografia), oficer niemiecki, wyszedł z białą flagą, jeszcze w tym momencie, kiedy ci Niemcy byli w zastawie u nas, naprzeciwko nich wyszedł ze swojej barykady, spotkał się na środku Alei Jerozolimskich i podał im rękę, podziękował za pomoc w sprzątnięciu zabitych. Po kilku dniach znowu się pan Ślązak odezwał, że major… nie znam szarży niemieckiej, bardzo chce się z nami spotkać, że prosi o przysłanie przedstawicielstwa. Znak szczególny, wystawienie białej flagi i odezwanie się, on będzie czekał na odpowiedź i przetłumaczy to Niemcom. Znowu było uzgodnione, że następnego dnia trzech naszych znających język niemiecki przeszło do nich, nie było żadnego zastawu ze strony Niemców i zostali podwórkami przeprowadzeni aż na ulicę obecną Foksal (wtedy to była Pierackiego) do jakiegoś budynku, na pierwszym czy drugim piętrze. Była rozmowa między nami, a tymi… sami oficerowie byli w tym pokoju, znam to z opowieści, nie brałem w tym udziału. Byli poczęstowani winem, a nasi byli poczęstowani kawą zrabowaną, zabraną od Meinla, prawdziwa kawa. Niemcy mieli tylko zbożową, tak że byli bardzo zadowoleni z tej kawy, a nasi prawdopodobnie z tego wina, które było dobre i było reńskie, jest to w książce. Słowa tego majora niemieckiego, że jemu jest bardzo przykro, że stajemy naprzeciw siebie i że jest z pełnym szacunkiem dla powstańców, że podziwia, że taka gromadka ludzi zatrzymała armię, która musi się wycofać, bo idą ruscy. „Czy u was są komuniści?” Padło takie pytanie. „Nie, komunistów nie ma.” „Ale macie przecież jakąś Gwardię Ludową.” Tak że był zorientowany w naszych organizacjach. Tak, ale na naszym odcinku Gwardii Ludowej nie było. Wtedy on powiedział: „Bardzo szkoda, że my stoimy naprzeciw siebie.” Były takie incydenty, ale to jest już głupota, uważam. Na ulicy Brackiej w którymś domu na strychu była znowu nasza obserwacja tego Banku Gospodarstwa Krajowego. Obserwacja polegała na tym, że na strychu były takie szczeliny, prawdopodobnie wentylacyjne i nasz [człowiek] obserwował to, co się dzieje u Niemców. Któregoś dnia on obserwuje, a to było dosłownie pięć metrów od budynku, w oknie budynku niemieckiego pokazuje się Niemiec, stawia sobie lusterko i zaczyna się golić. Ten nie wytrzymał i strzelił w niego, prawdopodobnie go zabił. Zupełnie niepotrzebnie, bo następnego dnia zupełnie inny chłopak wyjrzał przez to okienko, a drugi jego kolega Niemiec siedział piętro wyżej, tylko czekał, kto wyjrzy i też został zastrzelony, no, ale to była wojna. Doszliśmy właściwie do końca Powstania już bez specjalnych dalszych wypadów. Niemcy nas już nie atakowali, nie wiedzieliśmy, że w tym czasie już toczą się rozmowy w Pruszkowie, na temat zakończenia Powstania i tak któregoś dnia zostaliśmy zawiadomieni, że Powstanie padło, że przez Konwencję Genewską uznani jesteśmy za [regularne wojsko], idziemy do niewoli. Ale kto chce, może nie iść do tej niewoli. Znowu dziwna sprawa, u nas nie było w tych kompaniach szturmowych takiego, co nie chciał iść, nawet ci dwaj Żydzi też poszli z nami. Szedłem akurat z nimi piechotą do Ożarowa, wyszliśmy przez Śniadeckich na… też ciekawostka, na Plac… obecnie to jest Jedności Robotniczej [Plac Politechniki], przed Politechnikę i szliśmy z karabinami na ramieniu. Niemcy stali z dwóch stron w różnych szarżach, to znaczy: złote naramienniki, ale byli też z czerwonymi lampasami, czyli generałowie niemieccy patrzyli, a my normalnym marszowym krokiem w czwórkach żeśmy szli. Na przedzie szedł dowódca nasz, który w 1939 roku stracił nogę i bez nogi, bez kuli tylko o lasce i chcieli mu podstawić samochód. Powiedział nie, on dziękuje, on sam pójdzie. „Ale my idziemy daleko.” Nie wiedzieliśmy, dokąd, daleko, ale on mówi: „Nie szkodzi, może być daleko.” Tak doszliśmy do obecnego naszego sztabu wojennego w Alei Niepodległości, na podwórku zdaliśmy Niemcom broń. Niemcy zwrócili się jeszcze do nas, że jeżeli ktoś ma przy sobie pistolet, to bardzo proszą o zostawienie, bo może być nieszczęście, a po co, już nieszczęść było dosyć. Tak żeśmy potem koło Filtrów przeszli na Plac Narutowicza, z Narutowicza już nie pamiętam... dochodzimy do ulicy Wolskiej w końcu, różnymi drobnymi uliczkami. Był taki incydent: na uliczce przy Wolskiej stały [czołgi], pierwszy raz widziałem takie niskie czołgi, człowiekowi dorosłemu to do pasa [sięgały], nie „goliaty”, ale czołgi na dwie osoby i bardzo młodzi tam byli Niemcy, butni tacy. Wyskoczyli do nas z jakąś awanturą, ale myśmy szli konwojowani znowu przez Niemców. Tak że ci nasi co mieli nas pilnować, pozdejmowali karabiny i popędzili tych młodych. Tak doszliśmy aż do Ożarowa, przecież to jest bardzo daleko. Akurat szedłem, trudno powiedzieć w czwórkach, bo oni szli już za mną, troszkę ten szyk się zmienił już na szosie na Ożarów. Jest olbrzymie pole z marchwią, pracują ludzie i ten chłopak [pyta] (Hofmanowie mówili po niemiecku, jeden i drugi ten Żyd, młodzi chłopcy po dziewięć, dziesięć lat), czy on może zerwać marchew? Niemiec mu tak pokazał ręką, ten zerwał całą naręcz i wraca z powrotem, a ten Niemiec do niego krzyczy: Klabe bies du dum, woge is dum! Wek! Chciał mu pomóc uciec, a ten jest Żyd, no niestety, jak by uciekł to prawdopodobnie dzisiaj już by go nie było. Rozdał nam tę marchew. Niemiec pokiwał tylko głową. Doszliśmy do Fabryki Kabli w Ożarowie. Fabryka przygotowana była na przyjęcie, to znaczy maszyny były zdjęte, w hali leżała słoma w dużych ilościach. Na podwórku tej hali stały kotły z zupą, pierwszy raz żeśmy jedli zupę, zupę z kartoflami i z kapustą, po dwóch miesiącach. Aż wstyd powiedzieć, ale ona nam bardzo smakowała. Spaliśmy w tej szopie, nieświadomi zupełnie, co może się dalej stać, bo idziemy do niewoli, ale mieliśmy takie wiadomości, że ktoś wychodził, do obozu koncentracyjnego go zawieźli, [ale] że on zginął, tych wiadomości żeśmy nie mieli. Następnego dnia robią jakąś zbiórkę, jakieś liczenie, dzielą nas na jakieś kompanie (bardzo grzecznie to się odbywało), z tym że oni to inaczej nazywali, nie kompanie... i na bocznicy stoi pociąg towarowy. Do tego pociągu towarowego nas ładują po pięćdziesięciu na wagon, to jest bardzo dużo. Załadowaliśmy się o którejś godzinie, ten pociąg rusza w końcu, po iluś godzinach jazdy się zatrzymuje, kto chce może wyjść oddać mocz, jakieś inne rzeczy. Oczywiście ci Niemcy pilnowali, dużo ich było, ale bardzo to spokojnie się wszystko odbywało, myśmy też byli spokojni. No, co mamy robić? Swoje żeśmy już zrobili. [...]Dojeżdżamy tym pociągiem do obozu jenieckiego… Markt-Pongau obóz pod Salzburgiem niedaleko. Byliśmy podzieleni, wszystko się odbywało spokojnie. Mykwa, radzieccy żołnierze obsługiwali tę mykwę, byliśmy zdziwieni, gdy pierwszy raz żeśmy widzieli takie urządzenia na parę, co to wszy tłuką. Nikt z nas nie miał wszy, ale podobno w Rosji to się zdarzało, tak że mieli wprawę w tym. Potem czekaliśmy, jak nam oddadzą ubrania już zdezynfekowane, i do obozu. Znowu żeśmy dostali przydział jedzenia, to było bardzo mało, ale było. Zaraz obok byli Anglicy, vis-à-vis nas, biorąc pod uwagę jakiś prostokąt, z jednej strony byli Anglicy… Amerykanie byli później, na wprost byli Francuzi, którzy oczywiście o Powstaniu wszystko już wiedzieli. Część chłopców znała francuski, to się z nimi porozumiewała. Nie znałem francuskiego w ogóle, jedyny wyraz to Pologne, a jeszcze znam merci. Anglicy po kilku dniach wymyślili, że mogą nas uczyć angielskiego. Okazało się, że między nami jest też jeszcze jeden Żyd, nazywa się Robinson. Jakaś bardzo zamożna rodzina na zachodzie Robinsonów jest, on się od razu tym Anglikom ujawnił i Anglicy bardzo otoczyli go opieką, nie wiem czy to gdzieś dalej poszło, czy nie. Potem nas zawiadamiają, to wszystko trwa dni, nikt się nigdzie nie spieszy, zawiadamiają nas, że musimy jechać do pracy. Co się stało? Po pięciu w przedziale jesteśmy teraz, w towarowym wagonie i żeśmy zajechali do Willach. Poszliśmy do obozu jenieckiego, który jest w pobliżu, nie wiedzieliśmy, po co. Okazało się później, że przyjechali handlarze i brali ludzi do roboty na rolę, tych żołnierzy, zresztą pomijając to, że jest to niedozwolone, ale tak było. Przychodzimy do tego obozu, znowu dostaliśmy… obóz jest dziwny, bo jest bardzo dużo baraków. W kilku barakach są Anglicy, potem w kilku barakach są Włosi, potem są Jugosłowianie, potem są… ruskich tylko nie było. Anglicy, Francuzi, nie były te nacje odgrodzone, tylko ogrodzenie było na zewnątrz. W tym obozie w Willach czuło się już, że Niemcy nie są butni, już byli pokorni, nie chcę powiedzieć przyjacielscy, ale tak właściwie wyglądało. Komendant obozu raz na dzień, rano robił remanent ludzi. Wszystkie nacje wychodziły na duży plac, który był na środku tego obozu i stawały. Polacy z jednej strony, Anglicy, Francuzi, Amerykanie i każdy zdawał jemu raport, ze tyle ludzi takich, tyle takich, a tyle nie ma, bo są na izbie chorych, sprawdzał w swoim notesiku i odwoływał alarm. To, co teraz powiem, to się wydarzyło naprawdę, ale nie byłem tego świadkiem. Opowiadano mi, że któregoś dnia przyjeżdżają samochodami, nie gestapo a abwera, to jest wojskowy wywiad i przyczepiają się tylko i wyłącznie do Amerykanów, robią im rewizję. Z baraku do baraku przechodzą, robią rewizję i wchodzą do kuchni, a w kuchni jest… a Amerykanie się kłócili o każdą kostkę margaryny, o każdy kartofel, po czym to wszystko gotowali i wylewali do rowu, a żywili się paczkami, które dostawali i kucharze z tych paczek im robili obiady. Okazuje się, że Niemcy szukają radia, wchodzą do kuchni, a w kuchni jest taki obrazek, że jest węgiel, który pali się w kuchni i jest skrzynka z papierosami, z której łopatą biorą i dorzucają na ten węgiel. Przy u absolutnym papierosów w Niemczech, to ich taki szlag trafił, że kłusem uciekli z tej kuchni. Potem dowódca, może inaczej się to nazywało, przedstawiciel Amerykanów się pyta: „Czego oni szukają? Niech w końcu powiedzą.” „My i tak znajdziemy.” Po jakimś czasie, a wszyscy stoimy, to znaczy nasze grupy i… ja nie byłem wtedy, pytają się: „Dobrze, jak długo mamy stać?” „Aż znajdziemy.” „Ale czego wy szukacie?” „No, szukamy radia!” Na to ten Amerykanin powiedział: „A to jedną chwileczkę.” Gdzieś poszedł i za chwilę przyniósł mały aparat radiowy. „Proszę, przecież trzeba było od razu powiedzieć, to byśmy wam dali.” Niemcy wściekli wyjechali, to jest autentyczne. Amerykanie sobie z nich drwili po prostu. Znam taki wypadek z Markt-Pongau, że został zestrzelony nad Salzburgiem, samolot amerykański i wyskoczył z tego samolotu na spadochronie chyba Meksykanin albo jakiś, w każdym razie ciemnej urody i Niemiec go odprowadzał do tego obozu, odwoził go. Całą drogę ten Amerykanin się śmiał, dawał mu papierosy, Niemiec palił, ale jak wysiedli w obozie, to się okazało, że nie ma już papierosów ten Amerykanin i pyta się Niemca o papierosy, a ten na niego coś ryknął, to ten niewiele myśląc, dał mu w papę, zabrał mu karabin i z karabinem tego Niemca przyszedł do obozu, bo to było może pięćdziesiąt metrów do obozu. To są dziwne sprawy, bo przecież wojna była okrutna, a tu były takie żarty. Po prostu myśmy wiedzieli, że już jest koniec, że nam nic nie grozi, a Niemcom ciągle coś groziło, dlatego byli tacy rozjuszeni. Potem nas wysyłają z powrotem do Markt-Pongau, z Markt-Pongau, to się szybko odbywa, do Landecku na
Arbeitskommando w Landecku. Dochodzimy do tego Landecku, to jest około trzydziestu kilometrów, po drodze żeśmy nocowali w jakimś innym obozie przejściowym, zdaje się, że w [niezrozumiałe] i dochodzimy do obozu na
Arbeitskommando. Okazuje się, że Niemcy budują szosę do Szwajcarii, no i na roboty drogowe. Trafiam na taki moment, że Francuzi, którzy tam byli mieli zorganizowaną już ucieczkę do Szwajcarii i nie wiedzą jak mnie do nich dostarczyć, czy mają mnie zarżnąć, czy mają ze mną uciekać i w końcu zdecydowali, nie mogłem się z nimi porozumieć i zdecydowaliśmy, że jednak się do nich przyłączam. Następnego dnia, czy dwa dni później, już nie pamiętam, uciekliśmy do Szwajcarii przez góry. Nie było to tak znowu daleko, sześć kilometrów, to było bardzo ładnie, wieczorem, jedna góra jest oświetlona, jeden stok, a drugi był zaciemniony. Po prostu trochę z góry, trochę pod górę, jak żeśmy weszli na terytorium… Samnaun się nazywała ta miejscowość, to jest taka wydzielona miejscowość w Szwajcarii, gdzie nie ma… Aha, gdzie to jest? Tam wieczny lodowiec leży, nie ma urzędu celnego i wszystko było sprzedawane, do dzisiaj zresztą, po cenach jakichś zupełnie innych, nie takich jak są w mieście, w sklepach, bez cła. Po prostu atrakcja dla turystów, którzy przyjeżdżali zobaczyć, jeszcze przed wojną, jak ten lodowiec wygląda. Idziemy w tamtym kierunku przez las i nagle słyszę:
Halt! Hande hoch! Stajemy, oni też, wychodzi jakieś dziwne wojsko w zupełnie innych hełmach, mówiące po niemiecku. Rozmowa krótka: „Kto my jesteśmy?” „Z obozu jenieckiego.” Kierują nas do jakiegoś hotelu, oczywiście pod eskortą, w tym Samnaun. Następnego dnia Francuzów odbiera ambasada francuska, a my jedziemy do polskiej ambasady, do Berna. W Bernie było bardzo miło, sympatycznie, zostawiliśmy ubrania nasze, byliśmy ubrani w mundury niemieckie, które były już zdjęte z nieboszczyków i uprane, przerobione. Dostałem angielski mundur i skierowanie, właśnie, do Neuchâtel. W Neuchâtel była Dywizja Strzelców Pieszych, internowana Polska Dywizja Strzelców Pieszych z Linii Maginota, gdy wycofywali, to trafili do Szwajcarii, a potem kazali im kopać torf. Jadąc pociągiem widzę, że nasi żołnierze w mundurach kopią torf. Myślę: „Jureczku, chyba źle trafiłeś. Niemcy to było co innego, ale teraz jest już swoboda.” W życiu nie wykopałem dziurki tym szpadlem. Znowu trafiłem na jakichś mądrych ludzi, którzy chcą się przedostać do wolnej już Francji. Miejscowość nazywa się Neuchâtel, jakimś pociągiem żeśmy przyjechali i przekroczyliśmy granicę szwajcarsko-francuską. Stamtąd była już bardzo prosta sprawa, wyprawa do Paryża, znowu do naszej ambasady. Byliśmy zakwaterowani, mówię my, bo jednak nie byłem jeden Polak, więcej się w międzyczasie zebrało, w koszarach Bessiers, znane koszary, przedwojenne koszary francuskie. Zima była i prawie do wiosny żeśmy siedzieli. W międzyczasie nas ta ambasada bombardowała: „No, co dalej z wami?” Mówię: „Zaraz, co dalej? Przysięgę składałem i jestem w wojsku, byłem w niewoli. To o co chodzi?” „To chcesz iść do wojska?” „Chcę, no oczywiście, że chcę.” Tak zostałem skierowany przez nich, jeszcze dodatkowe umundurowanie było, bo niekompletne w tej ambasadzie dostałem, do Hawru, do portu i stamtąd statkiem do Anglii. Wojna jeszcze trwa, ale to gdzieś daleko. Na tym okręcie płynie kilka tysięcy Amerykanów na urlopy do Ameryki, ale działa biuro werbunkowe na Japonię. Amerykanie, to nie wiem czy oni na ochotnika przychodzili do tej armii, jakoś tak dziwnie było, że mogli sobie wybierać. Amerykanie się w kolejce ustawili, w Ameryce to on sprzątał jakieś biura, czy coś, a tutaj nagle w wojsku on był pan. Jak nas było pięciu, to czterech poszło, też się zapisało na okupację Japonii. Więcej ich w życiu nie widziałem, od jednego dostałem potem list, to już osobna zupełnie historia. Lądujemy w porcie w Anglii, stamtąd zostałem skierowany… Ten w ambasadzie powiedział, że: „Chcesz iść do marynarki, to pójdziesz do marynarki.” Bo badania lekarskie nam robili, byłem zdrów jak ryba, a dzisiaj to jest tak, jak ćwierć ryby. [Skierowali mnie] do miejscowości Okampton, tam była baza polskiej marynarki wojennej. Przyjechałem taki bidny, w tym mundurze angielskim, on nie był nowiutki, ale widzę pełno naszych chłopaków, uśmiechnięci, wypasieni, witają się z nami serdecznie. Z Warszawy, to każdy oczywiście wiedział, co się działo i jakieś pogaduszki są. Myśmy dostali przez pierwsze dwa tygodnie podwójne racje żywnościowe, myśleli, że jesteśmy zagłodzeni. Przez te różne Ożarowy, Szwajcarię, byliśmy już odkarmieni, tak że nie mogłem zjeść tego co nam oni dawali. Jeszcze stała się taka rzecz, że zawsze byłem gruby, w szkole nazywano mnie „Jurek gruby”, nazwisko Kowalski, za dużo było Kowalskich, ale „gruby” był. W tym obozie, jak byłem głodny, nie wiem ile schudłem, ale ze dwadzieścia kilo chyba. Najciekawsza sprawa, że na brzuchu został mi wałeczek tłuszczu, powiedziałem sobie wtedy: „Jurku, już nie będziesz w życiu głodował, nie będziesz się nigdy wygłupiał i odchudzał.” Zacząłem jeść i nic mi nie przybywało, jakaś była zmiana w organizmie. Po bardzo krótkim czasie, to znaczy może po dwóch, czy trzech tygodniach, po sprawdzeniu w kompanii rekruckiej czy umiemy chodzić, stać, meldować się i tak dalej, zostałem skierowany po testach, tak jak dzisiaj też maturę zdają na testach, to podobne testy dostałem do wypełnienia. Wszystko wypełniłem, zapytano się wtedy, co robiłem. Mówię, że w maju na tajnych kompletach zdałem maturę. „No, to możesz pójść do szkoły oficerskiej?” „No mogę pójść, oczywiście, że tak.” Szkoła oficerska się przed wojną zaczynała od wędrówki dookoła świata „Darem Pomorza”. Taki zupełnie surowy ląduję, dostałem delegację, po angielsku mówię to, co się w tej szkole nauczyłem, że mogłem się z profesorem porozumieć, ale tam to już gorzej było. Dostałem delegację z Okampton do Rosside na północy Szkocji. Musiałem dojechać do Londynu, w Londynie się przesiąść na inny pociąg, z innego dworca i dojechać do Edynburga. Nie bardzo wiem jak to zrobiłem, ale trafiłem. Bardzo mnie krępowało to, że w wagonie osobowym, jak tylko się pokazałem, to nawet dziewczyny wstawały żebym usiadł. W Edynburgu idę na dworzec, bo na delegacji mam dokładnie miejscowość dokąd mam dojechać. Znowu inny pociąg i dojeżdżam do Rosside. Jak wygląda to Rosside? To jest baza marynarki wojennej angielska, ani razu nie było tam nalotu, bo to nie sposób, żeby w ogóle dolecieć do tego [miejsca]. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś naszą Zatokę Pucką wybetonował naokoło i ustawił okręty, a na środku jakieś zatopione beczki… bryły betonu z łańcuchem na górę, na górze jest beczka i tak inne okręty stoją, na tej beczce żeby nie wszystko naraz. Co chwila, już nie o Powstaniu mówię, ale to jest dopiero ciekawe, co chwila krąży motorówka i wożą na różne okręty ludzi. W poczekalni siedzę, mam przydział na „Pioruna”, nie wiedziałem, że piorun po angielsku jest „pajron” i kilka razy słyszę „pajron”, mnie to nie interesuje, siedzę dalej, czekam. Po dwóch godzinach jakiś Anglik do mnie podchodzi, pyta się: „A ty, to na co czekasz?” Już troszkę ten angielski złapałem, pokazuję delegację, tu i tu. „No, to już cztery razy była motorówka.” A mam tak, biedny żołnierz, hamak, w hamaku jest materac, poduszka, prześcieradło w koc zwinięte. Długie to jest do zawieszenia w okręcie, do tego jest worek marynarski, którego dzisiaj bym nie podniósł do góry, a niezależnie od tego walizka gdzie były półbuty z klamrą złotą, śmieszna sprawa, żołnierz dostaje sześć par bielizny, sześć par skarpet i w ogóle wszystkiego po sześć. Wszystko dźwigam, a mam tylko dwie ręce i języka nie znam. Oczywiście pomogli mi, do tej motorówki mnie jakoś wsadzili, motorówką jedziemy i wtedy się zorientowałem, jakie to wszystko jest duże. Nagle podpływamy do jakiegoś okrętu, a tam jest sprawa trochę dla cyrkowca. Z okrętu wystaje belka, belka umocowana jest dwoma linami do burt i jedną liną do góry, a na końcu jest drabinka linowa do tej motorówki. Motorówka nie dobija do okrętu tylko dobija do tej drabinki i ci Anglicy mówią, że mam wejść. Motorówka się rusza na falach wyżej, niżej, lina lata w prawo, w lewo, a ja stoję głupi i patrzę. Wreszcie się zorientowali, że nie bardzo wiem, co mam zrobić. Coś krzyknęli na górę, ktoś po tym bomie, po tej belce wszedł zrzucił linkę na dół, zaczepili worek z tymi manelami, ten hamak wciągnęli na górę. Pierwszy raz szedłem po drabince linowej, na dole trzymali, tylko w cyrku widziałem, że to jakoś tak się dziwnie chodzi i tak wszedłem na górę. Drabinka była przyczepiona do bomu zaraz koło linek, które do burt trzymają ten drąg wyciągnięty, ale troszeczkę dalej od tej linki, co idzie w górę, tak że nie mam się czego złapać. Niezdarnie to było, ale po tym bomie, co sześć metrów ma doszedłem do okrętu, nad zatoką gdzie fale były duże. Bardzo szybko mnie ulokowano, bo to wszystko już przedtem z góry ustalono. Wchodzę pod pokład, czeka miejsce, [żołnierz] mówi: „O, tu rozbijesz sobie hamak.” Nie mam zielonego pojęcia, jak ten hamak rozbić, wreszcie któryś z chłopaków zszedł i pomógł mi. W hamaku się lepiej śpi jak na tapczanie się okazało, tylko włosiany materac jest w środku, nic się nie zgina i pręty na bokach na rozprężenie. Bardzo krótko tam byłem, bo za dwie godziny ten okręt ruszył w morze, a płynęliśmy do Kopenhagi. ORP „Piorun” to był reprezentacyjny okręt polski, on się właściwie nazywał „Silwa”, był zrobiony dla Anglików i przekazany Polakom, bo było więcej ludzi, a za mało było tych okrętów, okrętów z Polski, bo „Orkan” i różne inne, to też były angielskie okręty. Kopenhaga, świetnie, po dwóch dniach dobijamy do brzegu w Kopenhadze, zaraz przy tej syrence znanej. Nie będę opowiadał, co było w Kopenhadze, bo to można zgorszyć ludzi, ale w Kopenhadze po kilku dniach się okazuje, że do nas wsiada kilku wyższych oficerów brytyjskich i płyniemy do Oslo. Po co? Znów po partię wyższych oficerów i tak żeśmy tych oficerów jak taksówka wozili do Anglii, do Rosside i potem drugi raz Kopenhaga. Byłem trzy, czy cztery razy w Kopenhadze, kilka razy w Oslo tym okrętem. Miałem służbę tak jak kandydat podchorąży musi przejść przez każdą służbę, i kotłownia, i na linie, i na burcie, i pod burtą, i malowanie statku na zewnątrz na deseczce malutkiej, wąziutkiej. Różne rzeczy dziwne się działy, bardzo mi się to podobało. Któregoś rejsu z Oslo, wracamy do Rosside, morze jest wzburzone, mam akurat służbę przy sterze, uczono mnie nawigacji, to znaczy nie tyle nawigacji, co kierowania się i słyszę jakieś zamieszanie. Co się okazuje? Płynie w stronę nas z Anglii jakiś okręt, ten zatrzymuje się na pełnym morzu i ten się zatrzymuje. Zawierucha polega na tym, że spuszczają łódź i płyną do tamtego drugiego statku. Myślę sobie: „Co to może być?” Zaczęło mnie to ciekawić. Okazuje się, że porozumieli się alfabetem Morse’a, tylko, że ten na tamtym okręcie nic nie zrozumiał, a ten nasz nie zrozumiał tej odpowiedzi. Wreszcie na końcu to się tak odbyło, że dowódca mówi: „Proszę podać swój kod.” Ten stuka. W końcu jak się nie mógł dogadać, to powiedział: „Pocałujcie mnie w dupę.” A tamci odpowiedzieli, że z chęcią, okazuje się, że to była „Błyskawica”. Okręty się spotkały nie w celach towarzyskich tylko przekazana była poczta i dalsze rozkazy, co dalej ma się dziać z tym moim okrętem. Tak dopłynęliśmy do Szkocji już ostatnim razem. Była demobilizacja, wszyscy polscy marynarze musieli zejść, okręt był przekazany Anglikom, bo to ich przecież był i wróciłem z powrotem do bazy. Jakoś ta nauka podchorążych się nie bardzo odbywała, a z kraju już dostaję w międzyczasie list, że ojciec żyje, matka żyje, siostra cioteczna wyszła z Oświęcimia, brat też się znalazł. Myślę sobie: „Co ja tutaj będę robił?” Mamy różne propozycje, można jechać do Australii, można jechać jeszcze dokądś, nic mi nie odpowiadało. Ojcu się jakoś dobrze powodziło, ojciec miał hurtownię włókienniczą w Łodzi. Tak dojechałem do Warszawy. Wracając do Warszawy płynąłem MS „Pułaski”, zaraz go zresztą Rosjanie zabrali, potem pływał po Morzu Czarnym jako wycieczkowiec. Miałem troszkę różnych rzeczy kupionych, trochę się bałem, tak że kupiłem kilka arkuszy skóry grubej, zelówkowej, bo w czasie okupacji, to pamiętam, że skóry w ogóle nie było i od środka wyłożyłem te worki marynarskie, jeszcze nabyłem drugi taki wór, tą skórą. Tak wylądowałem w Gdańsku z karabinem na szyi, bo płynąc do Polski, najpierw byliśmy zawiezieni do Oksfordu, do uczelni i tam też był kamp. Wydano nam inne karabiny, to znaczy w Anglii nie ma zwyczaju, że żołnierz chodzi z karabinem, czy chodzi z pistoletem, ma tylko broń służbową na okręcie, ewentualnie w kampie ma warta broń, a tak to można sobie procę zrobić. W Gdańsku okręt stanął przy molo, nasi schodzą, z karabinem na ramieniu też schodzę, jacyś ludzie odbierają ode mnie ten karabin, ładują na ciężarówkę. Nagle jakiś oficer przychodzi w stopniu podpułkownika, gwiazdki, naszywki, pyta się: „A macie papierosy?” „No, mam.” Otwieram mu paczkę, żeby go poczęstować, a on mi całą paczkę zasunął. Myślę sobie: „Jurku uważaj, bo tu niedługo cały bagaż ci zasuną.” W obozie pierwsza rzecz, od razu kąpiel, jacyś żołnierze byli, kazali mi podnieść ręce do góry i pod pachą mi szukali czy nie mam wytatuowane SS. Oczywiście powiedziałem, że przedtem byłem w Warszawie, okupacja, przedostałem się przez obóz niemiecki do Szwajcarii. Szwajcaria, Francja, Anglia, na okręcie byłem, za bardzo to wszystko się tak składało, nigdzie nic mi nie urwano. „No, nie był w SS.” Dostałem kartę demobilizacyjną, napisano na niej: „Broń zdano.” Wracam do Warszawy. Przyjechałem do Warszawy na dworzec, ten dawny przy Towarowej, wynająłem jakąś platformę konną, za dużo miałem tego bagażu różnego, w Norwegii mnóstwo rzeczy nakupowałem, niepotrzebnych takich zresztą. Miałem na Żurawiej 27, tam moja cioteczna siostra wróciła i mieszkała. Rodzice mieszkali w Pruszkowie na Ołówkowej 53, jak wróciłem do Warszawy. Zameldowałem się u tej siostry, przejechałem koło swojego domu Krucza 34, domu nie było, a dom miał siedem pięter, nic nie poznałem naokoło. Trafiłem na Żurawią 27 do siostry, przywitaliśmy się, zostawiłem bagaż i pojechałem do rodziców, może przespałem się u niej, tego już nie pamiętam. Do Pruszkowa. Matka miała ciemne włosy, a była bialutka, ale zdrowa, cała. Zacząłem się zastanawiać, co mam dalej robić. Codziennie przyjeżdżałem kolejką EKD do Warszawy… Ale jeszcze w sprawie, dlaczego musiałem wynająć tę platformę, bo kupiłem amerykański motor z demobilu, amerykański, policyjny motor żandarmerii, z syreną alarmową, z kilkoma licznikami, Harley-Davidson 1400, a przecież tysiąc czterysta to jest samochód i to wszystko wyładowałem u tej siostry, to na podwórku stało. Kolejką EKD do rodziców, z ojcem wróciłem do Warszawy, on zapoznał mnie ze swoją pracą, z kolegami nowymi, z ludźmi, byli w pięciu… Ojciec miał przed wojną na Marszałkowskiej dwa sklepy duże, był w Zrzeszeniu Kupców, jakąś funkcję pełnił ważną, to było duże przedsiębiorstwo. Pięciu kolegów, byłych właścicieli jakichś sklepów, założyli w Łodzi hurtownię, oddział był w Warszawie na ulicy Wspólnej 50. No i co robić dalej? Najlepiej byłoby się uczyć, ale to nie jest taka prosta sprawa, jak wróciłem z Anglii. Oczywiście zacząłem zdawać egzaminy, wszystko się ułożyło dobrze, ale mnie zaraz wyrzucili z tej uczelni, czyli już widzę, że z nauki nic nie będzie, a trzeba jednak pieniądze jakieś zarabiać. Już miałem dwadzieścia jeden lat, dwadzieścia dwa może. Wpada na pomysł ojciec, że: „Może w takim razie załóż sobie sklep.” Tak założyłem, Żurawia 33, wyremontowałem lokal, z tyłu zrobiłem sobie mieszkanie. Ojciec miał hurtownię włókienniczą, a ja miałem sklep włókienniczy. Harley-Davidson stał w sklepie, srebrny, piękny, dałem go do odmalowania, bo on był zielony, jak go przywiozłem. Wszystko było piękne tylko nagle ktoś wpadł na pomysł, że w tym miejscu gdzie mam ten interes, będzie ulica Parkingowa. Ulica jest, tylko ja nic nie mam i tak mi dano jakieś skierowanie do Falenicy, że w jakimś domku letniskowym mogę zamieszkać, bo mieszkanie jednak miałem, a w międzyczasie się ożeniłem. Może to śmiesznie wygląda, ale do tej Falenicy nawet nie pojechałem, po prostu miałem pieniądze i spotkałem kolegów, którzy mieli dom na ulicy Ostrobramskiej róg Filomatów, Ostrobramska 102. Duży dom, to znaczy duży, jednopiętrowy, ale dwie klatki schodowe. Ten dom przed wojną był własnością, był wybudowany w 1939 roku, jeszcze niezasiedlony nawet w 1939 roku, jakiegoś wyższego oficera z Rembertowa, to już tylko wiem z opowieści. Istniał syn tego pana oficera, oficer został zabity przez Armię Krajową na Ostrobramskiej w bramie. Nie umiem powiedzieć, co on mądrego robił, co głupiego, w każdym razie przyszło trzech, coś mu odczytali i go zastrzelili. Syn był w tym czasie w partyzantce polskiej, już znowu nielegalnej, bo już nie lubelskiej. Ojca zastrzelili, on wrócił, sprzedał ten dom moim znajomym, do spółki z nimi wszedłem, to znaczy nie wszedłem do spółki, tylko odstąpili mi lokal na pierwszym piętrze wyremontowany, tam zamieszkałem. Już byłem z uczelni wyrzucony, miałem wolny czas, sklepu nie ma, jest ulica Parkingowa i zaczynam szukać pracy. Znalazłem w studiu opracowań filmów w Warszawie w Alejach Niepodległości 159, tu na dole. Pracowałem tam trzydzieści cztery lata, dużo. Potem była emerytura i ciche spokojne dni. W międzyczasie był zawał, był paraliż i nawet nowotwór miałem, co mi zoperowano i dzięki Bogu jakoś chodzę, to było trzy lata temu. To byłoby tyle. [...]
- Czy na koniec wywiadu chciałby pan jakoś go podsumować, powiedzieć coś? Ma pan może coś do przekazania?
Chciałem powiedzieć, że trzeba mieć słońce w oczach, cokolwiek by się nie działo, to co się dzieje wszystko ma początek, wszystko ma koniec. Powstanie przeżyłem, nie byłem ranny nigdy, przy mnie zabito [kolegę] i koleżanka gubi oko. Nie byłem na Zielnej, gdzie wszyscy zginęli przy budynku PAST-y, ci, którzy ze mną szli, przeszedłem przez obóz niemiecki. Oczywiście opowiadałem to w skrócie i raczej humorystycznie, ale to były ciężkie dni. Te wędrówki Kopenhaga – Oslo to była wycieczka Orbisem w luksusowych warunkach. Na obiad był deser z daktyli, pierwszy raz w życiu jadłem coś takiego. Żeby wojsko kurczaki dostawało! Mało, że kurczaki, codziennie jak okręt wyszedł w morze, każdy marynarz dostawał pięćdziesiątkę rumu. Nie piłem rumu, w ogóle nie piłem, oranżadę mogłem pić, odstępowałem to koledze, dlatego miałem dużo przyjaciół różnych. Z całej zawieruchy wyszedłem z głową, moja rodzina cała w komplecie przeżyła. Ojciec zmarł normalnie mając osiemdziesiąt cztery lata, matka zmarła jak miała sześćdziesiąt kilka, jedynie brat zmarł na nowotwór mając czterdzieści sześć lat, a ja zostałem. Ktoś kiedyś powiedział: „Jurek, ty masz tam na górze w niebie takiego jednego, co się tobą opiekuje, a drugi mu przeszkadza.” Bo tyle było różnych zdarzeń, że właściwie nie powinno mnie być, a jednak jestem. W mieszkaniu mam obrazy pamiątkowe, rodzinne. Ojciec kupił dla swojej mamy w Zenonowie, domek z filarkami biały, na skrzyżowaniu dwóch ważnych ulic. Armia Radziecka nadchodziła, Niemcy się bali, że ten domek będzie jakąś wskazówką dla bombardowania samolotami radzieckimi. Przyszli do domu, do babci, matki ojca, zobaczyli obrazy, zobaczyli fortepian… babcia miała szkołę dla panienek dobrze urodzonych na Świętokrzyskiej róg Marszałkowskiej. Obie znały język niemiecki, obie znały język rosyjski. On mówi, że musi wysadzić ten dom, ale jemu jest szkoda tego, co jest w tym domu, a w ogrodzie jest piwnica wolnostojąca, to wojsko to przeniesie. Niemcy wszystko zabrali z tego domu i umieścili w tej piwnicy. Między innymi dlatego to mówię, bo nienawiść nienawiścią, ale Niemcy też są ludzie, straszna jest tylko wojna i obojętne kto z kim się bije. Następnego dnia, jak te obrazy przeniesiono, babcie się wyspały, wychodzą, patrzą, nie ma domu, ale już słyszą: Zdrastwujtje babuszka. Już Armia Radziecka nadeszła. Byli zdziwieni, że w całej miejscowości nie ma psa z kulawą nogą, tylko te dwie babuszki zostały, babuszki jeszcze mówiące po rosyjsku w dodatku. Oficer był z Leningradu, Leningrad to jest znana miejscowość z tego, że inteligencja mieszka. Zdziwił się, że te obrazy są, zraz przyszedł lekarz do babci jednej i drugiej, niepotrzebnie zresztą, ale dzień w dzień babcie dostawały z kuchni rosyjskiej, gorącą zupę w jakimś naczyniu, nie wiem, w jakim. Przeniesiono je z tej piwnicy do jakiegoś domku opuszczonego. Lata minęły, w 1948 roku babcia została przeze mnie zabrana, jedna zmarła zresztą, ta, co tę szkołę miała, a matka ojca ocalała. Tak została przywieziona przeze mnie do Warszawy, nie motocyklem, innym środkiem lokomocji, nie pamiętam już, jak to się odbywało. Czyli sumując, były przygody jak Robinsona Crusoe, wyszedłem z życiem. W naszym kraju żyję od 1948 roku, nikt mnie nie gonił, po prostu prawdopodobnie jestem przyzwoitym człowiekiem. To tyle.
Warszawa, 13 marca 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski