Nazywam się Rafał Rafiński, urodzony 5 lipca 1929 roku w Warszawie.
Robotniczej.
Tak, miałem dwóch starszych braci z pierwszego małżeństwa naszej mamy, których ojciec zginął w I wojnie światowej. Mama po uporaniu się z trudnościami materialnymi postanowiła wydać się za mąż po raz drugi, mając już dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa. Myśmy się urodzili w ratach. Dwadzieścia dziewięć… To znaczy ja Rafał i moja siostra Krystyna, już [lata] nieżyjąca, to pochodzimy z bliźniąt. O, trzeba to tu podkreślić. Też ten sam dzień, miesiąc i rok urodzenia. Siostra Krystyna. No więc dorastaliśmy do wieku szkolnego. Przyszło nam już zacząć pierwszą klasę w przepięknej szkole przy ulicy Bema 76.
Na Woli, [Bema] pod numerem 76. Gdzie były trzy jakby szkoły, pod trzema kierownikami. Kierownik Wróblewski, kierownik Lewandowski i kierownik Maciejewski. To była przepiękna szkoła, zresztą do dziś ten budynek stoi. To była szkoła z basenem kąpielowym, to była szkoła z salą teatralną.
Dwóch z pierwszego małżeństwa. Aha, no [jeszcze młodszego] Henryka.
Może inaczej. Nasz tata pracował w zakładach Norblina, na ulicy Prostej. Wszystko się skończyło z dniem wybuchu wojny, w trzydziestym dziewiątym roku. Dalej to już były losy dla mnie mniej znaczące, bo byliśmy i głodni, i obdarci. Tak.
Nie miałem [dziesięciu lat].
Nie.
[Miałem] do dnia wybuchu wojny. Byłem w drużynie zuchów zorganizowanej przez kierownictwo szkoły, do której uczęszczałem. I to skończyło się z dniem wybuchu wojny. Dzień, poranek 1 września zastał nas komunikatem w radio. Siły niemieckie napadły na terytorium Polski. „A więc wojna!” To było zakończenie pierwszego komunikatu po godzinie siódmej. Oczywiście zaznaczono: szkoły są zamknięte. To był dzień tygodnia piątek. Szkoły są zamknięte. Nawet nie powiedział, że do odwołania. Po prostu są zamknięte.
Na ulicy Prądzyńskiego 19.
To jednak była pełna konspiracja. Nic nie wiedziałem, a była konspiracja.
Nie.
Może zacznę od 1 września. Więc jest ciepły poranek, już wrześniowy, ale ciepły, i nad długością ulicy Prądzyńskiego leci zwiadowczy samolot. Bardzo wysoko. Pociski artylerii przeciwlotniczej nie sięgają, więc przeleciał. I za nim żadna eskadra bombowców nie przeleciała. Ale to była godzina trzynasta. O szesnastej godzinie dnia 1 września alarm lotniczy. Przelatują samoloty bombowe i zrzucają bomby na piekarnię miejską, która się mieściła przy ulicy Prądzyńskiego. Nowoczesna piekarnia, w spółce z francuską firmą, gdzie codziennie wypiekano tony pieczywa. Co zrobiła tak zwana piąta kolumna niemiecka? Wyznaczyła obiekty, które trzeba zniszczyć. A piekarnia, to wiadomo, to była produkcja dla połowy miasta, można powiedzieć. Zamienili tę przepiękną konstrukcję żelbetową w kupę gruzów. Na dowód tego, że to był sterowany wywiad ze strony tak zwanej piątej kolumny, ja… Z Janem Skowrońskim biegliśmy na to rumowisko i znajdujemy rakietnicę. To dowodziło, że było to naprowadzanie bombowców na ten obiekt. A po przeciwnej stronie Prądzyńskiego stoją do dzisiaj wielkie zbiorniki gazowe. To tyle.
Tata był nieobecny ze względów nie tyle osobistych, co może konspiracyjnych. Została nam mama i dwóch braci starszych. Mama była rzemieślnikiem, znaczy krawcową. Potrafiła z każdego odcinka materiału coś uszyć, pojechać na wieś, sprzedać. I tak ciągnęliśmy do czasu Powstania Warszawskiego. Tak, to były te lata.
Tak. Z tym że wprowadzono obowiązkowo język niemiecki na tamten czas.
Tak, brat chodził, siostra. Gdzieś w roku 1942 albo [w tym okresie] wygrużono nas z tej szkoły na ulicę Gizów. Jest naprzeciwko kościoła Świętego Wawrzyńca taka ulica. Tam były wolne [pomieszczenia] (może to też była szkoła) i tam nas zgromadzono, z tych trzech szkół przy ulicy Bema zgromadzono nas do tej jednej. Chodziliśmy na różne godziny, wieczorowe też, bo przepełniona była szkoła przy ulicy Gizów. I tam moja nauka do klasy siódmej się skończyła.
Nie miałem.
Miałem.
Mój starszy brat Tadeusz wymusił na mnie, bo bałem się, żeby z ulicy Prądzyńskiego przejść na ulicę Wesołą (to jest w kierunku ulicy Kolejowej) i poszukać tam jego żony. Bo oni się dramatycznie rozstali po pierwszych strzałach, przy kolejce WKD, na ulicy Nowogrodzkiej. No więc ja z potężnym garbem na plecach… Po prostu on mi fizycznie rósł, ten garb, z powodu bojaźni. No bałem się iść, że tak powiem, pod kule. A na skrzyżowaniu, na dobiegu, na skrzyżowaniu ulicy Bema i Prądzyńskiego – tam był przejazd kolejowy w tamtym czasie – stał karabin maszynowy wycelowany w ulicę Prądzyńskiego. No ale trudno, trzeba iść, bo mówi: „Tobie nic nie zrobią, a mnie mogą zastrzelić”. Ale każdy poruszający się obiekt był celem na pewno w czasie Powstania. I doszedłem do ulicy Wesołej numer 2, zastałem tam teścia mojego brata, z zawodu strażaka, i mówię: „Panie Laskowski, proszę ze mną wyjść, bo nas jest cała [grupa], komplet mieszkańców, a pan jest tylko jeden”. A pan Laskowski odpowiedział: „Muszę tu zostać i pilnować mieszkania”. W drodze powrotnej wracam i widzę tuż za ulicą Brylowską, w kierunku ulicy… Na ulicy Prądzyńskiego tuż za ulicą Brylowską idzie dwóch w czarnych mundurach z automatami. No więc ja miałem wyuczone… nie wiem, czy… zapamiętałem w każdym bądź razie tego niemieckiego… Odpowiedziałem im, że mieszkam w wiadomym… Ich wohne im Gaswerk. Oni się rozstąpili, środkiem mnie puścili, ale czułem na plecach, że jeszcze mogą się odwrócić i strzelić. Tak się nie stało, jestem tu z panami.
Dzień 1 sierpnia, godzina dwudziesta, od strony przejazdu kolejowego nadjeżdża jakby kolumna czołgów „tygrysów”, bo były pomalowane na kolor pustyni. […] I z baterii koksowniczej (to była metalowa konstrukcja, tam się spalał węgiel koksujący i urządzenia odbierały gaz do instalacji) wystrzelił jeden z broni ręcznej i jeden strzał z tego balkonu. Czołgiści jechali w odkrytych włazach i od razu puścili serię w kierunku tego właśnie [strzelca]. I nic się nie stało. Dalej już strzałów ze strony gazowni nie było, Niemcy nie strzelali i tak kolumna wjechała na teren przydworcowy Dworca Zachodniego, na rampę. Tam już stały platformy przystosowane do przewozu czołgów. To nie miało nic wspólnego z wybuchem Powstania. To była normalna akcja załadowania na platformy i przewiezienie obwodnicą przez Dworzec Gdański na drugą stronę Wisły. Bo tam się zaczynało dla niemieckich oddziałów źle dziać, bo Rosjanie napierali. Tak. A w dniu wybuchu Powstania, godzina trzynasta, leżę z kilkoma kolegami na plancie tego toru Warszawa Zachodnia, Dworzec Gdański i dalej most na Wiśle i Praga. O godzinie trzynastej jedzie pociąg, lokomotywa parowa, bo innej nie było na tej linii. Jedzie pociąg. Pierwszy wagon osobowy, trzy wagony następne towarowe. Co pięćdziesiąt metrów schodzi z wagonu towarowego jeden żołnierz, w czarnym mundurze też, z automatem i zostaje. I tak powoli… Czego to dowodzi? Niemcy wiedzieli, że trzeba tę newralgiczną linię, strategiczną linię, zabezpieczyć. I zabezpieczyli. Bo w czasie Powstania wjechały dwa pociągi pancerne, mieli na tym nasypie wysokim miasto jak na dłoni i robili, co chcieli, z artylerii pociągów pancernych.
Nie. Nic takiego.
Żeby wśród mieszkańców na Prądzyńskiego 19 nie robić takiej paniki, kilka dorosłych osób wiedziało już o rzezi na Woli, ale nie rozpowszechniali wokół wszystkich, żeby nie robić zamieszania i jakiegoś popłochu. Raz się zdarzyło, że zaczęli walić do bramy jacyś może i „ukraińcy”, ale mężczyźni wszyscy uciekli z mieszkań w ogród warzywniczy, tam plackiem się położyli. Ja między innymi też, bo mama mówi: „Uciekaj”. I zrezygnowali z otwarcia, nie otworzyli. Kobiety powiedziały: „Jesteśmy tylko kobietami, mężczyzn tu nie ma”. Uwierzyli, nie otworzyli bramy. Bo być może byłoby z nami źle. Natomiast z siódmego na ósmego, godzina szesnasta, wpadli dwaj „ukraińcy”, wystrzelili kilka strzałów w powietrze, dali dziesięć minut do zabrania rzeczy niezbędnych i ustawili: oddzielnie kobiety i młodzież żeńska, oddzielnie mężczyzn i młodzież męska. Nas… Aha. Pierwsze ruszyły kobiety w kierunku na Dworzec Zachodni, przechodząc przez przejazd. Nas, w tej pozycji, skierowano w ulicę Bema, w kierunku Świętego Wojciecha, tam gdzie się odbywały masowe egzekucje. Ale podjechał taki feldfebel, starszy wermachtowiec, na rowerze i zawrócił naszą grupę w kierunku Dworca Zachodniego. My słyszeliśmy płacz naszych mam i sióstr, ale za dwadzieścia minut już byliśmy razem. To tyle.
No, byłem piętnastolatkiem.
Do budynku z czerwonej cegły. Stoi taki budynek do dziś.
Mowa jest o ulicy Bema.
Nas kierowano w kierunku ulicy Wolskiej, do kościoła Świętego Wojciecha, tam się odbywały masowe egzekucje. Ale my nawet nie doszliśmy do kościoła Świętego Stanisława i ten Niemiec na rowerze nas zawrócił. „Ukraińcy” zrozumieli, że trzeba słuchać no jakby podwładnego i skierowano nas w kierunku Dworca Zachodniego i my z mamami i siostrami się spotkaliśmy, po dwudziestu minutach już byliśmy razem.
Tak. Na Dworcu Zachodnim stała się dramatyczna sytuacja. Bez przerwy przybijały tłumy. To były pierwsze transporty do Pruszkowa, z 7 na 8 sierpnia. Też stał na otwartej platformie karabin maszynowy przy ulicy Armatniej, więc to już jakiś budziło respekt, że trzeba być zniewolonym i słuchać. Około godziny jedenastej wieczorem naszą grupę prowadzono w kierunku peronów Dworca Zachodniego, ale po drodze była selekcja i dwóch żołnierzy Wehrmachtu, też starszych wiekiem, dokonywali selekcji według własnego widzimisię. To znaczy starców, niezdolnych, kulejących na bok. I to się potwierdziło następnym wieczorem, bo ich zgromadzili w budynku piętrowym, drewnianym, przy ulicy Bema. Nie wybierali budynku murowanego, tylko drewniany. Zgromadzili dziewięćdziesiąt starszych ludzi, z ósmego na dziewiątego, i podpalili. Jedyna zbrodnia, której… Szukając źródeł Powstania, to takiej z premedytacją zbrodni, poza tym wyjątkiem, nie było.
Transport pociągiem elektrycznym do Pruszkowa. W Pruszkowie z peronu wysokiego przygotowali taką pochylnię, żebyśmy nie skakali, tylko schodzili swobodnie. I do Pruszkowa, do pierwszej hali przy przejeździe kolejowym. Tam żeśmy przenocowali. Jeszcze nie był to obóz tak tragiczny i krytyczny, jak potem następowały następne dni i tygodnie. Kiedy przybywało ludności, przybywało chorych, przybywało brudu na terenie obozu w Pruszkowie. Nas załadowano do wagonów krytych z ósmego na dziewiątego i transport ruszył. Dojechaliśmy do stacji Łódź Chojny. Na tejże stacji otworzono drzwi i podano nam wodę. Oczywiście kto musiał wychodzić za własnymi potrzebami, to mógł opuścić wagon. Wszystko było pod automatami. Ale szczęśliwie zapakowali nas z powrotem. Ponieważ gdzieś w okolicy trwały nocne bombardowania, więc gdzieś pod semaforem staliśmy kilka godzin. W końcu ruszył pociąg, przywiózł nas do miejscowości Oels, pod Wrocławiem, dziś Oleśnica. I tam już nas rozdzielono, osobno kobiety i siostry, osobno ojcowie i synowie.
Porządek niemiecki był od A do Z. Pomimo że wiedzieli, że przegrywają, ale nas wszystkich w tymże Oels, Oleśnicy, odnotowano z imienia i nazwiska. Taki był porządek. Przenocowaliśmy jedną noc w takiej murowanej stodole i uznano nas za zdolnych do pracy. Na następny dzień rano doszliśmy do stacji kolejowej Oels, Oleśnica, i wywieziono nas w niewiadomym dla nas kierunku. Rozładowano nas na stacji o nazwie Glausche, po polsku Głuszyna. […] To było pogranicze Polski z Niemcami w trzydziestym dziewiątym roku. Połowa mieszkańców wsi mówiła po polsku. Uznano nas za zdolnych do pracy i zorganizowano nam kopanie rowów przeciwczołgowych i budowanie żelbetowych stanowisk dla karabinów maszynowych. To była linia frontu.
Nie.
Tak. Żeby dodać, to okoliczni mieszkańcy, mężczyźni, też byli przywożeni codziennie autami do kopania ciągu tych samych rowów przeciwczołgowych, a na noc wracali do swoich domów mieszkalnych.
To była organizacja Todt, tak się nazywała. To była organizacja, która zatrudniała na swój rachunek, oczywiście finansowane to było z Rzeszy niemieckiej, ale organizacja, która nie terroryzowała robotników przymusowych. Po prostu była jakby przyjazna organizacja, bo ich zadaniem było, żeby umocnienia kopać w terenie. Więc wyżywienie było tak: rano naczynie mięty. Nie pamiętam co… To była puszka po konserwach chyba. Ta puszka była też i talerzem na obiad. Łyżki nie mieliśmy, więc sobie tak wybieraliśmy to jedzenie. Wzajemnie się uznawaliśmy, że jesteśmy w zoo jako małpy. Śniadanie. Obiad był dowożony na teren dla „stojaków”, tak ich nazywaliśmy. To byli starsi panowie z Wrocławia. Dla nich był oddzielny kocioł, dla nas był oddzielny. Ale dało się z tą puszką zupy egzystować. Kolacja składała się z porcji chleba, tak powiem. Do tego dodawano nam, [to znaczy] dzielono kostkę masła na dziesięć i dawano nam tę bryłkę masła do tego chleba. Ale zdarzało się, że [dostawaliśmy] kawałek jakiegoś Wurstu, to znaczy wędliny. No więc jak mnie odbierać, kim ja byłem w tym obozie?
Roboty trwały w polu do połowy listopada. Przyszły warunki zimowe, trzeba było przerwać. Zmniejszono nam racje żywnościowe o połowę, bo nie pracowaliśmy, ale trwaliśmy. Kiedy przebywaliśmy w obozie, doczekaliśmy Świąt Bożego Narodzenia, Wigilii Bożego Narodzenia i uznaliśmy to za stan takiego poniewierania ludzką godnością, bo nam przydzielono na Wigilię słoninę papryką obsypaną. I to nie był opłatek, to była słonina i tę słoninę zjedliśmy na Wigilię. Takie były czasy.
A jeżeli chodzi o wyzwolenie obozu, to stało się to 27 stycznia. Tak Armia Czerwona nacierała, żeby dojść do Odry. Więc byliśmy wolni i każdy na swoją rękę wracał, nie wiedział, do jakiej Warszawy. Bo na początku, ten siódmy, ósmy dzień sierpnia, to nam obrazu zniszczenia nie pokazał jeszcze. Przecież my dalej nie wiedzieliśmy, co się dzieje. No i de facto zastaliśmy Warszawę taką, jaką zastaliśmy.
Tak.
Siostra i mama były w tym obozie dla kobiet i kontakt między nami się urwał.
Ja wróciłem już gdzieś na początku lutego, nie do Warszawy, do rodziny na wsi.
Brata.
Tak.
No, szesnaście lat. Nie było… Znaczy rodzina ze strony ojca była niezmiernie oddana, bo nie tylko nas dwóch, z dalszej części jeszcze było troje warszawiaków. Bo wiemy, że Pruszków, poza tym potwornym przypadkiem spalenia przez selekcję tych niedołężnych, zmęczonych okupacją i tak dalej, następne transporty rozdysponował już nie do obozów pracy, nie do obozów zagłady, a na terytorium Polski. Między innymi trafiali warszawiacy do przypadkowych gospodarzy, przypadkowi, nie rodzina i tak dalej.
Stacja kolejowa Radziwiłłów Mazowiecki.
I ojca spotkałem.
No, dalej się działo… Trwała zima i trzeba było egzystować [u] dobrych ludzi, którzy nam podali pomocną rękę.
Nie wróciliśmy. Szczęśliwie nikt z naszej rodziny nie zginął w Warszawie, nikt nie zginął w obozach, wszyscy się spotkaliśmy. Z jakiegoś urzędowego przydziału otrzymaliśmy jedną izbę w Piastowie, na linii Warszawa–Pruszków. Dalej się potoczyły losy… Znaleźliśmy mieszkanie w Ursusie, zaczęła się praca, brat dokończył brakujące klasy, zatrudniliśmy się w Ursusie i tak dalej.
Nie.
Nie.
Tak było.
Znam.
W okolicach Dworca Zachodniego to nie to, że była moda – to był obowiązek kradzieży węgla. No więc mój kochany kolega Jaś Skowroński, kiedy dowożono węgiel koksujący do gazowni (była taka bocznica od Dworca Zachodniego), skoczył na lokomotywę i zrzucił dwie czy trzy bryły węgla. Wartownik, Ukrainiec, go zatrzymał i odwiózł go do obozu przejściowego na Pragę (nie pamiętam już ulicy). Starszy rok ode mnie, a to był czterdziesty trzeci rok, więc liczył sobie piętnaście lat. Rosły chłopak. Ja też byłem wysoki na tamten czas. I nie pomogły jakieś możliwości wykupu z tego przejściowego obozu. Uznany został za zdolnego do pracy i wywieziony został do Berlina, do firmy transportu mebli. Ponieważ Berlin był bombardowany nieustannie, więc były firmy, które ratowały jakieś cenne meble i tak dalej, bo wywoziły poza miasto. I on do tej firmy trafił. Ja, mając korespondencję z Radziwiłłowem Mazowieckim, zapytałem, czy znają adres Jasia Skowrońskiego w Berlinie. Przysłali mi informację listem, bo korespondencja była aktualna, przyznając mi adres. Napisałem list i Jasio mi odpisał. Ucieszyłem się, że kolega żyje.
Spotkaliśmy się, tak.
[…] No więc ten obraz, kiedy plackiem padli na jezdnię żołnierze Wehrmachtu?
Ja nie wróciłem do domu, skręciłem w Świętokrzyską, bo miałem zadanie to zdjęcie tego dnia odebrać.
Do legitymacji. To była tak zwana pięciominutówka, taki był już [sposób]. Zakład graniczył z cukiernią Bliklego. Kiedy samochody z żandarmerią odjechały, ja poszedłem i to zdjęcie otrzymałem. I wystawa tego zakładu była ostrzelana przez broń maszynową, wystawa była zniszczona. No i taki pewien siebie, bo tu awantura, strzelanina, a ja swoje zadanie wykonałem, zdjęcie mam w kieszeni. Potrzebne było do legitymacji.
Wróciłem do domu. Mama niespokojna była i troszeczkę mnie obrugała, [wypytała], co było i tak dalej. Powiedziałem, co było. Ale na Woli o tym zdarzeniu była cisza, nikt nic nie wiedział.
Nie powiedziałem.
Nie powiedziałem o strzelaninie, żeby się nie denerwowała, bo może drugi raz bym nie wyszedł. Natomiast drugi raz wyszedłem z bratem na ulicę Długą, naprzeciwko kościoła garnizonowego, na Starym Mieście. W kierunku placu [Krasińskich] ustawione były dwie armaty i żołnierze od czasu do czasu posyłali pociski z tych dwóch armat. No więc wybaczyłem sam sobie, dlaczego miałem przez ciekawość nie iść. Trzymałem brata za rękę. I kilka tych salw usłyszeliśmy, i widzieliśmy, jak odpalają armatnie pociski w kierunku getta. Oto była cała nasza wiedza zaspokojona.
I w tej sytuacji zbrojnej.
Tak.
No więc Niemcy, obsługa armat, zachowywała się jak gdzieś na polowaniu, bo wystrzelili kilka pocisków, pili napoje, zjadali jakieś kanapki. To wyglądało modernistycznie, rzeczywiście. To nie wojna, to jakieś kręcenie filmu. A to była wojna. To tyle. Zdjęcie było wykonane w zakładzie przy Nowym Świecie. Dojeżdżałem tramwajem linii czternaście. Nowym Światem kursowały tramwaje. Mijając Świętokrzyską, padły strzały z nadjeżdżającego z przeciwnej strony wozu wojskowego. Gwałtownie zahamował motorniczy. Wszyscy pasażerowie z sąsiedniego wagonu i z połowy pierwszego wagonu opuścili [tramwaj], uciekali w kierunku Świętokrzyskiej. Niemcy z pierwszego wagonu, z przedziału nur für Deutsche, wyskoczyli i padli brzuchem na jezdnię. Już nie było możliwości reakcji co dalej, tylko kierowali się w ulicę Świętokrzyską, z dala od sytuacji groźnej.
[…] Tak, to była wewnętrzna satysfakcja, że im się też dostało.
Tak.
Na ulicy Płockiej do dzisiaj stoi komin tej firmy. Firma Odeon, produkcja płyt gramofonowych. Z bratem – nie to że myśmy oczekiwali, że będzie w tym miejscu egzekucja – doszliśmy do miejsca egzekucji, gdzie już wóz z rozstrzelanymi odjechał, to znaczy samochód z niemiecką obsługą odjechał. I zwróciliśmy na tę rzecz uwagę, kobiety zaczęły układać kwiaty na to miejsce i zapłonął znicz. Trzymał mnie brat, jak dziś czuję jego uścisk, za rękę mocno, bo się bał. I to była ta sytuacja, byliśmy świadkami egzekucji.
Jest otwarcie pierwszego odcinka kolei elektrycznej, Warszawa Zachodnia – Otwock. Tata mnie zabiera ze sobą, brat młodszy zostaje w domu. Idziemy przez tory kolejowe, przez zabudowania kolejarzy i dochodzimy. Jednostka jest ustrojona girlandami, to był czerwiec prawdopodobnie, orkiestra. Minister komunikacji… Bo tata mi tłumaczył. Pytałem się: „A ten pan to kto?”. – „No, to jest minister komunikacji”. Orkiestra, przecięcie wstęgi i pociąg ruszył. To była bardzo pozytywna sytuacja. Pierwszy wysoki peron na Dworcu Zachodnim, bo pozostałe jeszcze były niskie, dla innego… poprzedniego taboru. Ale ten pierwszy ruch elektrycznego pociągu ruszył.
Tak. Może jeszcze dodam o defiladach na Polu Mokotowskim. Były na uwięzi balony z koszem. I można było na pewną wysokość z kosza obejrzeć panoramę Warszawy. To była jedna z atrakcji na Polu Mokotowskim, dla dzieci, dla młodzieży, dla dorosłych. Ale pewnego […] niedzielnego dnia tata nas zabiera, całą trójkę, na Pole Mokotowskie i wszyscy troje ojcu giniemy w tym tłumie. Więc ja brata za rękę, znałem tę trasę, idę przez ulicę Wawelską, tu przez Ochotę, przez Dworzec Zachodni i jesteśmy w domu. „A gdzie Krystyna?” – „No, my nie wiemy, z tatą została”. – „Dobrze”. Za kilkanaście minut podjeżdża samochód pod budynek, w którym mieszkamy, i przywozi naszą siostrę. Siostra Krystyna znała adres, gdzie mieszka, mając sześć lat. Więc mama już ma trójkę dzieci całych i zdrowych, ale taty nie ma. Więc umawia się z nami tak: „Jak będzie tata szedł po schodach na piętro, to ja was schowam do szafy”. I tak się stało. Tata przychodzi. „Gdzie są dzieci?” – mama pyta. „Nie ma dzieci”. No ale nie wytrzymała długo, otworzyła szafę. Potem zostaje pogrzeb marszałka Józefa Piłsudskiego. Okoliczni mieszkańcy, cała Warszawa i nie tylko, cała Polska znała program pożegnania marszałka Józefa Piłsudskiego. Jesteśmy na placu z tatą. Jestem na placu Trzech Krzyży, oczywiście na rękach ojca, bo tak to bym nic nie widział. No i widzimy początek pogrzebu. Widzimy lawetę z trumną marszałka Piłsudskiego, w sześć koni zaprzężoną. W kondukcie pogrzebowym idzie najbliższa rodzina, córki i rodzina, i żona marszałka. Bardzo złe wrażenie na mnie zrobiło udekorowanie delegacji niemieckiej. Hakenkreuz z krzyżami i tak dalej. Zwycięzcy w wojnie hiszpańskiej defilowali Alejami Ujazdowskimi, przez plac Trzech Krzyży, w kierunku katedry. Dziękuję.
Nie. Myśmy z bratem w końcu lipca, gdzieś dwudziesty piąty, szósty… Na rogu Wolskiej i ulicy Bema żegnaliśmy cofające się oddziały niemieckie. Tabor, bydło, zapasy paszy. Miejsca dla tych wermachtowców nie było. Oni nie siedzieli, nie jechali, tylko szli, ciągnąc to bydło. To były stany takie, że żywność też była potrzebna dla wojska. I to nam przyniosło satysfakcję. Ale był spokój. Wielu warszawiaków w milczeniu odprowadzało wzrokiem uciekających Niemców.
Warszawa, 17 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk