Nazywam się Maria Wiśniewska. Jak zawsze podpisuję się – do przyjaciół oczywiście, bo to inaczej wyglądałoby niepoważnie – „łączniczka Batalionu »Parasol«”. Dziś lat osiemdziesiąt pięć skończone. Pomimo wszystko, ciągle to Powstanie gdzieś we mnie siedzi.
Bardzo dużo pamiętam, bo jak wiadomo, w tym wieku nagle bardziej odżywa dzieciństwo i młodość, niż rzeczy takie aktualne. Moi rodzice, Stefan i Salomea, pochodzili z Poznania. Niemniej moja mama nie znosiła Poznania. Ojciec się urodził w takim wieku, że powinien być przed I wojną światową wcielony do wojska pruskiego. Nie, nie wzięli go… Ja myślę, że miał olbrzymie poczucie humoru i jak myśmy się pytali: „Tatusiu, to dlaczego ty nie byłeś wtedy w wojsku?”. – „Bo uciąłem sobie jeden palec”. A ojciec miał palce wszystkie, więc rzeczywiście te dzieci… Wygłupiał się. Ale po prostu był cherlawy, mówiąc szczerze. Miał olbrzymią energię, nieprawdopodobną, ale w sensie [fizycznym], jak właśnie wiem, nawet widać na zdjęciach z plaży… Nie umiał pływać nawet. Niemniej wskakiwał do tramwaju i na pociąg przychodził w ostatniej chwili. Pracował wtedy w banku, właśnie w Poznaniu, ponieważ był mężczyzną już wykształconym, po maturze, po jakichś tam kursach tych specjalnych, bankowości. Mężczyzn wtedy brakowało i przyjmowano młode kobiety. Moja mama była od niego cztery lata młodsza, zrobiła tuż przed wybuchem wojny maturę. Była pierwszą uczennicą i w ogóle wszystko umiała, i grała na fortepianie, i to, i owo. No i nawet wygrała czy nie wygrała – miała nawet dostać stypendium do Szwajcarii. Ale oczywiście wszystko było nierealne i w związku z tym zaczęła pracować w banku. Tam mój ojciec ją zauważył, był jej zwierzchnikiem wysoko, ona [niżej]. I idąc za nią po schodach (bo to słynne ojca opowiadania, jak się pani pyta, proszę bardzo), otóż klepnął ją w pośladek – taki niezbyt elegancki, ale typowo pruski zwyczaj. Matka się odwróciła i otrzymał „nagrodę”, że jego… po prostu zareagowała prawidłowo. Odtąd się w niej zakochał. A dlatego o tym mówię, że na ten temat teraz nawet nieraz brat i moja młodsza siostra rozmawiamy i oczywiście mój brat, młodszy ode mnie, ten co [niezrozumiałe] pisze, [był] oburzony, że my coś wiemy, a on nie wie. Bo matka nie bardzo się śpieszyła do tego ślubu, a ojciec bardzo. Bo już wtedy matka, ile miała, dwadzieścia lat, on dwadzieścia cztery czy tam dwadzieścia pięć. Z tym że matka… Dlaczego? Bo to jest smutna historia, która do mnie wraca właśnie teraz. Od jakichś dziesięciu lat o tym pamiętam, jeszcze jak ten piękny film francuski zobaczyłam. Otóż moja matka miała brata przyrodniego, starszego od niej o sześć lat. Moja matka nie znała swojego ojca, bo urodziła się po jego śmierci, była tak zwanym pogrobowcem. Ale widać na zdjęciach, że była bardzo zaprzyjaźniona z tym właśnie swoim o sześć lat starszym bratem przyrodnim, który został powołany do wojska. Był nawet, powiedziałabym, to widać, duży… W ogóle moja matka też była wysoka. I w wojsku pruskim właśnie był w tym najgorszym miejscu, gdzie były te gazy, i chciał się przedostać do Francuzów. Nie dosyć, że się nie przedostał, bo został zatruty gazami, ale jeszcze tam miał kłopoty, że on zdradza swój naród, czyli Niemców. Dlatego o tym mówię, że gdzieś to w rodzinie tkwi. Został odnaleziony, odesłany, bo przecież oni wszyscy mieli kartki. […] Umarł w trzydziestym piątym roku w takim zakładzie dla umysłowo chorych czy jak to nazwać, pod Poznaniem. Moja siostra, ta starsza, co już nie żyje, pamięta go jeszcze, jak tam przyjeżdżaliśmy do Poznania, że nieraz go tam właśnie do tych sióstr ktoś przywoził. Bardzo miły, spokojny pan, który się w ogóle nie odzywał. Myślę, że dla mojej matki to było bardzo mocne jakieś przeżycie. Niemniej zgodziła się oczywiście na ten ślub, bo co było – ojciec zakochany absolutnie – ale pod warunkiem, że wyjadą z Poznania. I w sam raz brali ślub w momencie, jak przyjechał Paderewski do Poznania. Tak że na zaręczynowym ojca pierścionku, który ma moja najmłodsza siostra, jest ta data. Właśnie dokładnie jak przyjazd do Poznania Paderewskiego. I potem pojechali do Krakowa. W Krakowie ojciec robił, że tak powiem, wielką karierę finansową, bo był dyrektorem banku w pewnym momencie, amerykańskiego nawet. Są zdjęcia z Krakowa, a nie ma żadnego zdjęcia ze ślubu, żadnego, ponieważ to był prawdopodobnie jakiś cichy ślub. Ojciec tylko jeszcze był też powstańcem wielkopolskim, bo cały tam nawet przeczytałam… Teraz ja gdzieś czytałam, bo IPN wydał takie poznańskie numery i też tam wspomina o historii odzyskania niepodległości, że grupa bankowców też była zaprzysiężona. W jakiś sposób najważniejsze było (nie wiem, którego dnia, bo to musiałabym sprawdzić, ale to było czy przed przyjazdem Paderewskiego, czy zaraz po), że zdobyli magazyny wojenne. I ojciec na pamiątkę (myślę, że tym bardziej że nie służył w wojsku i dla niego to było przyjemne) zachował sobie karabin. I ten karabin był u nas w domu, oczywiście do trzydziestego dziewiątego roku. Jest takie jedno zdjęcie, jak ten mój brat z tym karabinem, taki mały, stoi. Zdjęcia się uratowały dlatego, że… Potem myśmy mieszkali na Litewskiej i nas wyrzucono z Litewskiej po jednej akcji „Parasola” właśnie, wszystkich wyrzucono, i wtedy [zamieszkaliśmy] na Boduena. [Wyrzucono nas] razem z meblami. I moja starsza siostra, wyciągnęła zdjęcia jednak, bo tam mnóstwo było różnych… Matka umarła w czterdziestym roku na raka.
Dlatego że był wielki kryzys. I jaki bank pierwszy zbankrutował? Amerykański, bo zaczął się kryzys w Ameryce. Czyli było już wiadomo, co też się dzisiaj ludziom zdarza, że nagle nie mają pracy. Ale [ojciec] miał jednak duże… Był szalenie ruchliwy i w ogóle taki zaradny mój ojciec, wszystkim chętnie pomagał. W każdym razie podjął decyzję dla niego… Bardzo był szczęśliwy, ponieważ w trzydziestym piątym roku przeniósł się do Warszawy, gdzie założył skromne biuro reklamy, ale popierane, bo ojciec był endekiem. Wie pani, co to znaczy? A endecy, jak wiadomo, wszyscy się trzymali. I tutaj dostał reklamy Wedla i tam kogoś jeszcze. Oczywiście, że to wymagało dużego, powiedziałabym… Sama taka przeprowadzka to jest trudna. Ale ponieważ przedtem ojciec kupował obrazy, to te najlepsze obrazy sprzedali i wobec tego mieli… Ja się tylko martwię, że ja nie mam dzisiaj co sprzedać, bo te obrazy się nie nadają do sprzedania, bo nie są podpisane.
Właśnie na Litewskiej. Jak wyjątkową postacią była moja matka, że w tej Warszawie, gdzie się tylko pieniądze liczyły i Bóg wie co, a pieniędzy ojciec miał mało w tym momencie, bo przecież jednak sama przeprowadzka i wszystko… I matka szukała mieszkania i miała szczęście, ponieważ natrafiła na ogłoszenie czy coś, Litewska 5. To był dom prywatny, bo wszystkie były… On jest, to jest ten obok Syreny, on dzisiaj w ogóle jest niezniszczony. Właściciel był rozwiedziony ze swoją żoną i córką, która tam mieszkała, i matce załatwił to mieszkanie, że nie musiała płacić – myśmy nie płacili odstępnego. Co było oczywiście olbrzymią ulgą, bo znów urządzać mieszkanie. Czworo dzieci, pięć pokoi, to wszystko razem. Fortepian, bo jeszcze to wszystko… Aha, myślę, że ojciec zachęcił matkę do ślubu i to był ostateczny jej warunek, że będzie miała fortepian. I miała fortepian.
Najstarsza siostra o cztery lata starsza. To są właśnie te jej dokumenty, że była sanitariuszką w Powstaniu. Potem ja, potem brat młodszy o cztery lata i najmłodsza, Ania, która się urodziła, nieszczęsna, w trzydziestym dziewiątym roku, w czerwcu. Tak że nie dosyć… A matka już była chora, z tym że miała tego raka… […] Znaczy czy ja wiedziałam? Wtedy ja miałam w trzydziestym dziewiątym roku dziesięć lat. W każdym razie, ponieważ to było czwarte dziecko, więc oczywiście… Ale w ogóle wtedy porody były często w domu. Rano wyszłam do szkoły, jeszcze siostrzyczki nie było, a wróciłam ze szkoły i słyszę, jakaś kaczuszka: kwa, kwa, kwa. Nie, to nie żadna kaczuszka, tylko się urodziło dziecko – Ania. I ja wybrałam jej imię oczywiście, bo „Ania z Zielonego Wzgórza”, bo książek czytałam mnóstwo.
Wpierw chodziłam do przedszkola Świerzyńskiej-Słojewskiej. I tam się już uczyłam francuskiego. A potem szkoła była przy kościele Zbawiciela. Sama chodziłam do szkoły. Pomimo że matka nas bardzo samodzielnie chowała, to mi się bardzo przydało. Pamiętam jak dzisiaj, szłam do szkoły i oczywiście na nieszczęście znów się zamyśliłam i przechodząc z Marszałkowskiej, bo to po drugiej stronie Litewska, po drugiej stronie Marszałkowskiej ta szkoła, tu zaraz po tej stronie, przed kościołem Zbawiciela… Tam już zupełnie inne są, bo to wszystko zostało spalone. I właśnie zamyśliłam się, schodząc na jezdnię. I szczęście, wtedy samochodów mało, ale konie… szczęśliwie wpadłam na rowerzystę. Ten rowerzysta mnie tak potwornie sklął, ja mu się nie dziwię, że przestałam się już zamyślać, jak jestem na ulicy. […]
Wspaniale. Właśnie dlatego, że uwielbiałam szkołę. Uwielbiałam, ponieważ to była szkoła prywatna i właśnie z językiem francuskim. Tam francuskiego uczyła nas prawdziwa Francuzka. I śpiewaliśmy, i to… Nie pisało się, tylko to… Do dzisiaj mam dobry akcent, chociaż ten francuski uleciał. Uwielbiałam szkołę. Mój brat był nieznośny i w związku z tym bardzo szybko moja matka postanowiła… Demoralizował każdą jakąś opiekunkę, która by miała go odprowadzać do przedszkola czy coś, albo dostawał tak ostrą, że się okazywało, że to dla… Czteroletniego chłopca na Nowym Świecie ktoś widział za jakąś tego tam… Czyli ja go odprowadzałam, ja go przyprowadzałam i ja musiałam chodzić z nim na imieniny do koleżanek. Był nieznośny. Właśnie zachowała mi się w pamięci [scena] (bo on żyje, więc ja mam kontakty z nim, to się wszystko zgadza), szliśmy razem i on na ulicy, nie wiem, był nieznośny. Jakaś pani podeszła, powiedziała: „Chłopczyku, dlaczego ty dokuczasz swojej siostrze?”. A ja odpowiedziałam: „Proszę się nie wtrącać do mojego brata”. Bardzo wcześnie miałam poczucie odpowiedzialności. Och, właśnie rodzeństwo, ta najmłodsza siostra rozpieszczona była…
Aha, i teraz bardzo ważne, że o tych rodzicach, bo to na pewno wpłynęło… Trzydziesty dziewiąty rok. Byliśmy w Warszawie, bo to przecież szkoła miała być. Od razu było wiadomo, że to jest niebezpieczne i wszystko. W pewnym momencie… Aha, ojciec się od razu zapisał… Aha, wpierw zdążył jeszcze załatwić do domu, że chyba jakiegoś 3 czy 4 września węgiel przywieziono, co nas uratowało w zimie, bo to były piece węglowe. Ale ponieważ miał te znajomości olbrzymie, bardzo szybko zapisał się przez to, że nie był wojskowy, do straży obywatelskiej przy prezydencie Starzyńskim. Bo znał tam mnóstwo ludzi. Ojciec mój wszystkich, kurczę, znał. Niemniej jak był [apel], żebyśmy wychodzili z Warszawy, żeby ludność [wychodziła] (ten pułkownik Ujazdowski czy nie wiem, podobne nazwisko), co i harcerze szli, matka powiedziała: „Czyś ty zwariował?”. Nie, tak nie powiedziała, inaczej powiedziała. Powiedziała: „Nie mamy żadnych pieniędzy. Wydałeś na węgiel, jesteśmy bez pieniędzy. I co? Czworo dzieci i z tym maleństwem? Nie, zostaniemy”. Z tym że przeprowadziliśmy się z trzeciego piętra na Litewskiej do naszych przyjaciół na ulicę Wiejską, przy Sejmie, bo był tam sam tylko pan domu, uroczy pan Olo, malarz, który zawsze z nami jeździł i wszystko. I na parterze. W efekcie tam padł pocisk, a nasze mieszkanie i w ogóle ta Litewska (widocznie Niemcy już sobie myśleli, że to zostanie dla nich), była jedna bomba na górze, na czwartym piętrze, zapalająca, ale przebiła się tylko przez sufit i na tapczan padła. I dopiero jak ci państwo z czwartego piętra wrócili, to od razu przyszli saperzy i wszystko… Tak że tam nawet szyby nie wyleciały.
W każdym razie trzydziesty dziewiąty rok, matka nie chciała robić zapasów, uważając, że nie zniesie tego – właśnie, podejście – że co, my będziemy mieli jakieś coś… Ojciec przynosił zawsze coś z dyżuru, jakiś chleb czy coś takiego. Jeszcze porządek był bardzo w Warszawie. Cukier nieraz sprzedawali, to ja z Wojtkiem stałam w kolejce, żeby trochę cukru dostać. Mój brat zbierał, jak tylko było spokojnie, odłamki. Najstarsza siostra chodziła do szpitala na Litewskiej po mleko, bo matka nie miała pokarmu. Można powiedzieć, że można być dumnym z Warszawy, i że w jakiś sposób jednak to było… W tej dzielnicy w każdym razie – a ja wiem i z historii – ludzie bardzo dzielnie znieśli to oblężenie i to wszystko i na pewno był jakiś wzajemny szacunek dla siebie.
Przede wszystkim, że nie poszło się do szkoły. Aha, moja matka pierwszy raz płakała, ja ją widziałam płaczącą, jak ogłosili, że się Warszawa poddała.
Ach, to nie było trudne, ponieważ przez to, że mój ojciec był poznaniakiem, w dodatku miał tak olbrzymie znajomości, a olbrzymią energię i aktywność, miał te związki z Wedlem… Poza tym ojciec od razu musiał działać. Jeszcze do nas ta rodzina z Poznania się zjechała. Ojciec, pomimo że… W ogóle nie marzły mu ręce ani nogi, w tym swoim takim eleganckim, podbitym [płaszczu], bo panowie nosili takie płaszcze zimowe podbite… tu mieli tylko i podbite tu, i kapelusz, ojciec nie miał czapeczki. I teraz nie pamiętam, czy w tym kapeluszu jeździł. Wiem, że jeździł w półbutach i na półbuty zakładali takie zapinane specjalne na zimę, takie te… Ojciec tak jeździł na wieś tymi samochodami od Wedla i wszystkim na przykład zdążył na tę pierwszą Wigilię przywieźć, jakimś przyjaciołom, ryby i coś tam. Nie, myśmy nie odczuwali tego, dlatego że zawsze u nas było jedzenie, co jest najważniejsze. Był ten okres pierwszej zimy straszny, że były kartofle zamarznięte, cała rodzina z Poznania była u nas albo gdzieś tam obok. Wtedy rzeczywiście było głodno. Ale jak ta straszna zima minęła, to już potem nigdy nie odczuwałam głodu, raczej odwrotnie. Jeszcze te cukierki od Wedla, to wszystko… Specjalne były paczki, żeby jak się robiło paczki dla jeńców czy coś, stale jak gdyby to się… Tu, niedaleko, ojciec miał biuro, to swoje prywatne, i tam właśnie zawsze od Wedla przywozili takie paczki. Wiadomo, dla wdów, dla tego, dla owego.
Okropne było to, że nigdy nie wiadomo, kto kiedy zginie, i o tym się nie mówiło. Starało się żyć normalnie, no ale za to mnie się w pewnym momencie wydawało, że wszyscy są w konspiracji. Bo to jednak były takie… Na przykład „Kamienie na szaniec” ja dostałam od ojca. Oczywiście szybko pożyczyłam tym moim najbliższym koleżankom, z których potem ten nasz zastęp powstał. Ale to w pamiętnikach widać, że ktoś mógł nie być, powiedziałabym, [formalnie, ale] był związany z konspiracją na zasadzie tego otoczenia, bo przecież taki Wedel czy inni fabrykanci dawali pieniądze na Armię Krajową.
Nie. Na Litewskiej nas wszystkich wyrzucono w czterdziestym trzecim roku, w październiku. Czyli od października czterdziestego trzeciego roku mieszkamy na Boduena, na pierwszym piętrze. Tam było niemieckie biuro, taka redakcja, „Kunst dem Volk”. A oni, Niemcy, jednak też nie chcieli być tak odosobnieni. Czyli wyrzucając tam, to woleli wszyscy być razem. I jeszcze była ta dzielnica niemiecka poniżej. A myśmy dostali duże mieszkanie, nawet niezniszczone, jeszcze większe, że można było tam nawet rowerem jeździć po korytarzu. I to było w sam raz naprzeciwko Wedla. Tak że nawet chodziło się nieraz tam… Nie do samego [Wedla], bo Wedel mieszkał na Pierackiego, czyli na Foksal, ale tam [mieszkała] ta rodzina. A tam też rodzina przyjechała z Łodzi. W każdym razie tam też nieraz nas zapraszano, znaczy starszych, na koncerty Chopina z płyty. Aha, koncerty przecież u nas jeszcze były. Zresztą mój ociec…
Na Litewskiej też. Mój ojciec był zwariowanym melomanem. Tak że jeszcze te… Dla mnie najgorsze były te kwartety, no zasypiałam, a nie wypadało mówić… Bałam się, żeby nie zasnąć. Ale dzisiaj, jak jest ładny kwartet, to posłucham.
No najlepsi. Dubiska, Ekier, no same, że tak powiem, najlepsze nazwiska. Bo Ekier był przecież ojcem chrzestnym mojego brata.
Tak.
No, ja pani powiem, to jest ciągle dla mnie przykład. Jak można było, będąc tak ciężko chorą – bo w ogóle była zdrowa i silna, miała silne serce – mając czworo dzieci, tak spokojnie umierać. Bo umarła w domu. Ja byłam też w szkole wtedy. Ostatnie dwa tygodnie – umarła 7 października – moja starsza siostra nie poszła do szkoły, bo matka właśnie chciała, żeby ktoś jej [pomagał]. Nie chciała żadnej pielęgniarki, czyli była tylko tak zwana wtedy służąca, młoda zresztą, bo mama zawsze wolała mieć młode, żeby jej się nie tego… […] Jak matka jeszcze miała operację tam u Świętego Józefa, tam też dzisiaj jest, tam gdzie jest pogotowie, to leżała, to ja chodziłam do mamy i czytałam jej „Davida Copperfielda”. Tak że wszystko było… Ja pamiętam, jak wróciliśmy, bo na wakacje pojechaliśmy tym razem do Piaseczna… Tam są zdjęcia, jak matka w tym Piasecznie jest na leżaku do pewnego czasu, a potem już była tak słaba. Nie, nie słyszałam ani jęków, ani nic. Wiem, że tylko taka byłam szczęśliwa, bo to w połowie… Chodziło o to, żebyśmy do szkoły poszły. Czyli gdzieś koło 10 września, może piętnastego, wróciliśmy z tego… Bliziutko jest Piaseczno. I ja to zapamiętałam, mama powiedziała: „No, Malinko, aleś się – jakiego [słowa] użyła – wzmocniła. Nie jesteś już taka chuda czy coś. Taka silna jesteś”. Ja mówię: „Pracowałam”.
W czasie okupacji [chodziłam] do tej samej szkoły. Oczywiście francuskiego szybko już nie było, bo ta nasza panna Brainne wróciła do Paryża, bo musiała wrócić. Ja tam tak długo nie [byłam]. Ja bardzo lubiłam tę szkołę kiedyś. Jeszcze z tej szkoły właśnie poszłam do pierwszej komunii, bo te zdjęcia… Pamiętam, uwielbiałam tę naszą nauczycielkę, ona była wspaniała. To była jej pierwsza praca z dziećmi. Ona była po takich nowoczesnych studiach, że w ogóle się nie odczuwało jakiejś dyscypliny, a wszystko szło. No, jeżeli było dwadzieścioro dzieci, to można takie rzeczy robić. A potem ja się w jakiś sposób… Nagle przyszedł napływ nowych dzieci i ja w jakiś sposób sama, wstyd powiedzieć, nie byłam już zadowolona z tej szkoły. I sama dowiedziałam się (widzi pani, jaka byłam samodzielna), nie wiem od kogo czy coś, czy jakąś miałam [informację], że jest szkoła Popielewskiej i Roszkowskiej przy placu Unii Lubelskiej. I do pierwszej gimnazjum… Aha, bo się zmieniało. Szkołę powszechną skończyłam tu, a do gimnazjum poszłam tam. I chodziłam tam, potem nawet jeździłam tramwajem do tej Popielewskiej Roszkowskiej. I z tej szkoły jedna dziewczynka za mną poszła, ta Krysia Pasierbska, no i dlatego tak mówię… Tam ocalał ten fortepian mojej mamy. Dlatego że on był w Świdrze na wakacjach i potem tuż przed Powstaniem znalazł się w bramie u Wedla. Sama ta brama się nie zawaliła ani nic i ojciec oczywiście… Aha, jeszcze do Brwinowa ojciec zawiózł ten [fortepian] (to taki mały, to był gabinetowy oczywiście, nie taki olbrzymi). I później jeszcze z Łodzi ten fortepian przyjechał do Warszawy, gdzie już były straszne warunki mieszkaniowe, i wtedy właśnie tak Krysia Pasierbska, z którą chodziłam od przedszkola i potem też do Popielewskiej, ona, ponieważ kończyła, już chyba wtedy była po połowie studiów muzycznych, [do niej trafił] i dotąd u niej jest ten fortepian. Rozklekotany, ale jako nauczycielka muzyki, na palce i na to, nawet jej zlecają, żeby ona godzinę grała. Już ma mocny zanik pamięci, ale się trzyma, ma bardzo dobrą rodzinę. Lubię nieraz do niej iść, bo wtedy tak sobie siadam i jak proszę ją, żeby [zagrała] taką jedną rzecz, którą lepiej gra, żeby mi to grała, bo to człowiek wtedy się tak czuje, znów jakby wraca do dzieciństwa. No a u tej Popielewskiej Roszkowskiej – mam do dzisiejszego dnia kontakt, to są moje przyjaciółki. [Może] „przyjaciółki” to za dużo [powiedziane], ale z nimi razem się spotykam nawet: Ewa Werber, już [niezrozumiałe], właśnie Krysia Pasierbska… Z nią trudno, bo ona jest już w takim stanie, że jednak ona też nie chce, ale może mi się uda, bo to niedaleko, ona niedaleko mieszka. Z tą jedną zawsze miałam gorszy kontakt i teraz też, ale w gruncie rzeczy jest to jednak jedna grupa, bo właśnie ta grupa Popielewskiej Roszkowskiej to był ten zastęp. […]
Wszyscy brali, bo nauka to były komplety. Mówiło się, że się chodzi do gimnazjum, a przecież to była szkoła krawiecka. Jeszcze w szkole powszechnej tego nie było. Czyli jak chodziłam na Marszałkowską, jeszcze nie było tej podwójnej. Z tym że chyba oczywiście gdzieś nas historii uczyli czy coś. Natomiast Popielewska Roszkowska to była szkoła krawiecka.
W związku z tym nasza zastępowa, bardzo szybko, bo już na pewno w maju, a może jeszcze w kwietniu, bez zgody tych swoich zwierzchniczek z Grupy Wykonawczej przeniosła się wraz z nami właśnie już do „Parasola”, do tej 3. kompanii. Bo bardzo prosty był przepływ. Jej narzeczony tam został zastępcą, ten „Misiek” chyba był zastępcą dowódcy 3. kompanii czy dowódcy… Nie, od plutonu, nie przesadzajmy – nie był dowódcą plutonu, ale był zastępcą dowódcy III plutonu 3. kompanii. Potrzebował łączniczek i myśmy zostały łączniczkami. I patrząc tak z perspektywy (zresztą niedawno mogłam usłyszeć potwierdzenie), właściwie jedyna z tego grona ja się nadawałam. To nawet powiedział mi… Zrobiono nam takie szkolenie na zasadzie, czy się przestraszymy, czy nie, że niby wpadka. Coś miałyśmy zanieść – to już w tym „Parasolu”, tutaj niedaleko, na Walicowie, bo tam były magazyny „Parasola” – i niby, że Niemcy tam już są. No, przecież ja miałam starszą siostrę, mieszkałam tak długo blisko alei Szucha, przez trzy lata, od razu wiedziałam, że to jest zabawa i nic się nie przestraszyłam. A tamte się wszystkie przestraszyły.
O tak. Przed Powstaniem już nie było żadnego szkolenia, tylko faktycznie łączniczki były potrzebne, dlatego że wpierw ten „Parasol” przecież miał być na Mokotowie, w ostatniej chwili [został przeniesiony] na Wolę. I wtedy już było duże napięcie, mówiąc szczerze, już się nosiło właśnie… Z tym że to było właśnie [przenoszone] z tego Walicowa, broń na przykład. Niby myśmy tam coś ciężkiego miały nieść, ale była też osłona i dopóki wszystko było spokojnie, bo ktoś tam dalej czekał, to nie było za trudne. Tak jak nam mówiły, że po nocach będą nas wyciągać. Nie, nie. Wszystko w sumie… Była dobra organizacja, tych łączniczek było dużo. Ale pamiętam, na tym rowerze jak kiedyś wiozłam, tu pod spodem (bo miałam rower też), miałam jakąś, nie wiem, co było w tej teczce. Tam miałam zawieźć, bo… Aha, bo mnie nawet druga organizacja poprosiła i ja to robiłam tak samo.
To byli ci, jak oni się nazywają… Ta taka trochę lewicująca w Armii Krajowej. Wie pani, za chwilę sobie przypomnę. I też, ponieważ właśnie mieszkali naprzeciwko i też byli od Wedla, rodzina Wedla, i właśnie jeden z nich… Zresztą on nawet nie poszedł do Powstania, bo zachorował i został zasypany tam właśnie u Wedla na Szpitalnej. [Powiedział], że u nich zachorowała łączniczka i czy nie mogłabym ich też obsługiwać. Rower miałam. No i byłam śmiertelnie odpowiedzialna, jak pani widzi. Nie ma mowy… Pewnie szczęśliwa, że od tego rodzeństwa uciekłam, które mnie męczyło… Syndykalistów. To była Kompania Syndykalistów. (Widzi pani, jak się nie denerwuję, to sobie przypominam). Tak że na tym rowerze jeździłam. No, to nie było takie trudne. W gruncie rzeczy przecież w niedzielę jeździliśmy do Świdra, bo szkoła była. No niby w lipcu już nie było szkoły, ale też w tym Świdrze dosyć długo… Czyli były dni, kiedy człowiek musiał przyjść i potem już jak było napięcie i te pierwsze alarmy – a przecież konspirację wszyscy znali, bo i mój ojciec musiał wiedzieć. I wszyscyśmy z tego Świdra na ostatnią chwilę przyjechali. Stąd ten fortepian, bo ojciec dla [00:40:05 niezrozumiałe] i dla Ekiera, żeby jeszcze tam grali sobie. No wariat. To jednak już było napięcie, bo było wiadomo, że Powstanie wybuchnie, to wszyscy… Ja nie wiem, czy wszyscy, ale ci w tym kręgu związanym z konspiracją, który był bardzo duży w Warszawie… Przecież wszystkie nauczycielki były w tajnym nauczaniu. To się nieraz o tym zapomina. […]
Nie. Bałagan był straszny. W naszej 3. kompanii, bo były… Chcieli zdobyć broń na własną rękę i były dwie straszne wpadki, z tej 3. kompanii.
Tydzień przed Powstaniem. Czyli ja cały tydzień przed Powstaniem jeździłam zawiadamiać, żeby było wiadomo, że ten właśnie „Misiek”, ten nieszczęsny narzeczony [siostry], co nas wprowadził… No idiotyczne – ambicje, żeby mieć broń. I że oni są mądrzejsi. Lekkomyślność absolutna. Bez obstawy, bez niczego, gdzieś poszedł tam na Grochów, te pola, na tych polach go zastrzelono. Nie wiadomo, co miał przy sobie, bo to robił na własną rękę. Był jeszcze z jakąś dziewczyną, nie z „Parasola”. Może przez nią się dowiedział, że ktoś tam tę broń. Czyli ja przede wszystkim wszędzie jeździłam. Niektórzy mnie nawet po tym nie poznają, jak są spotkania. Teraz już nie żyją, już jest tak mało. [Mówią], że mnie [pamiętają], jak ja właśnie specjalnie w takiej ładnej sukience, żeby nie było podejrzane, jeździłam, żeby zawiadomić, żeby wiedzieli, że on jest zaaresztowany, żeby uważali, na wszelki wypadek jednak lepiej przez pewien czas nie spać w domu.
Nie, zabity. Zabity od razu. Ale mógł mieć przy sobie [kontakty]. Są lekkomyślni. Przecież ten nieszczęsny „Ziutek” Szczepański, co wyskoczył z tego okna, zostawił notatnik, gdzie miał nazwiska ludzi, i wszystkich aresztowali. On uciekł jedyny, a resztę po tym tym… Polacy są potwornie lekkomyślni.
W domu. Przyszli dużo wcześniej. Już gdzieś jakieś cztery dni przed Powstaniem uznano, że mój lokal się nadaje dla 3. kompanii, że w razie czego jest tak w Centrum, że się przyda.
Pierwszy przyszedł jakiś taki z 3. kompanii, się pytał: „Czy tu są maliny?”. Ja myślę: „Jakie maliny?”. Dobrze, że byłam w domu. I oczywiście [okazało się], że to o mnie chodzi. Ja mówię: „Tak, jestem”. – „Czy tego…” – „W porządku”. Powstanie wybuchło bardzo wcześnie, a oni się u mnie umówili… 3. kompania oczywiście. Dowódca 3. kompanii, ten „Maryla”, taki sympatyczny, i jeszcze czterech. Ten „Szarak”, co zostawił tę narzeczoną na dole, co też była… W tym momencie, jak oni się zastanawiali… Bo to była bardzo trudna historia, że nie wszystkie na przykład samochody, bo ten jeden był od samochodów, które były… Myśmy mieli walczyć na [Mokotowie], całe Zgrupowanie „Radosław” i Komenda Główna miała być na Mokotowie i tam były garaże, a tutaj w ostatniej chwili mamy iść na Wolę. I to było niezgrane do końca. Oczywiście bliżej dowództwa byli bardziej zgrani, ale ta nieszczęsna 3. kompania tym bardziej była mniej zgrana. Jeszcze jak miała te dwie takie wpadki… A w ogóle część z nich była bardzo niezdyscyplinowana, powiedzmy sobie szczerze. I oni się zebrali, a tu nagle o czwartej, szesnastej, już strzelanina. I oni wtedy przez strychy przeszli, bo tu niedaleko mieszkała na Brackiej z 3. Kompanii, taka od samego początku, to, i oni wiedzieli, że coś… Podejmą decyzję.
Przecież, proszę panią, on tej narzeczonej, co była na [dole], zapomniał, ten „Szarak” – że ona czeka na niego na dole. I dopiero nią się zainteresowała taka, co mieszkali naprzeciwko nas, w drugim mieszkaniu, ale w drugiej klatce schodowej i ją wzięła i potem dlatego ta z nią poszła na Powstanie. Bo to te dziewczyny chciały być w tym Powstaniu, każdy chciał walczyć.
A ja… W każdym razie na początku właściwie mogłam być w [Batalionie] „Kilińskiego”. Ponieważ jak to Powstanie… Nie było dla mnie przyjemne, że tutaj oni poszli, a co ja? Natomiast następnego dnia rano już się zgłosili od „Kilińskiego”, bo zdobywano pocztę, a ten nasz pokój w sam raz, ten taki duży, z takim dużym biurkiem, co mama jeszcze przed wojną odnalazła, mówiła, żebyśmy miały razem, żebyśmy tego… Pod okno. Tu jeszcze, jak pani wie, mam ślad, bo pomagałam zbić szyby. I strzelali… Ale to dosyć szybko poszło, bo szybko tę pocztę zdobyto. No i ta grupa tych młodych, miłych ludzi, żołnierzy zaproponowała mi, że chętnie… mają mało łączniczek, że widzą, że się nadaję, więc może do nich pójdę. Ja mówię: „Nie, ja jestem z innego oddziału. Ja chcę iść do mojego oddziału”. I dzięki temu, że nie mogłam nic nie robić, wzięłam od razu dyżury OPL, siedziałam w bramie, to właśnie spotkałam tę moją koleżankę z 3. kompanii, którą dobrze znałam. I już było wiadomo, że nie cała 3. kompania oczywiście dotarła na Wolę, chociaż to już był czwarty dzień Powstania, i że idziemy w nocy na Wolę. I to już oficjalnie, już dostaliśmy te… Wiedziałam, gdzie się mam zgłosić. Pożegnałam się z rodziną, nikt nie protestował, no bo wojsko to wojsko. W sumie ojciec był dumny ze mnie. I tę torbę dostałam wtedy. Ubrałam się idiotycznie, muszę powiedzieć.
Sandały niby miałam dobre, bo miałam takie zamknięte i sznurowane. Buty w ogóle było ciężko [zdobyć] i butów nie było. Wzięłam wiatrówkę, wzięłam… Dlaczego ja taką spódniczkę wzięłam? Bo wydawało mi się, że się najbardziej [pasuje]. Letniej sukienki nie mogłam [założyć], ale upał był, więc spódniczkę (to była taka kloszowa spódniczka) i na wierzch jakąś taką bluzkę wzięłam, możliwie taką sportową. To była okupacja, więc to było takie wszystko zbierane. No i teraz jestem oczywiście dumna, że myśmy tak… jak ruszyliśmy z tego, jak już ciemno było, czyli sierpień, to było… O której mogliśmy ruszyć? O dziesiątej wieczór, dziewiątej wieczór. Jakimś cudem jeszcze przebiegliśmy przez Hale Mirowskie, ale już jak dochodziliśmy tam, gdzieś teren, jak się zaczyna ta Wola, to już było bardzo niebezpiecznie i w ogóle ludzie się dziwili, że my idziemy w tamtą stronę. Bo z czwartego na piątego już szła fala odwrotna, z Woli do Śródmieścia, a myśmy szli odwrotnie. Może lepiej tego nie mówić czy wszystko mówić?
W każdym razie, ponieważ byłam w tej grupie tych swoich koleżanek i potem tych… Ja nie znałam dużo osób. Niektóre łączniczki znałam, ale nie wszystkie. Ja w sumie chyba trzymałam się przede wszystkim tych, co byli na początku, bo jednak… z przekonaniem, że dojdziemy. Czyli ich, powiedziałabym przytomność, że można przeskoczyć czy coś, instynktownie mnie pchała tam, że ja też chcę przeskoczyć. Nie wszyscy chcieli przeskoczyć. Nie wiem, w którym momencie, grupa dziewcząt, cztery chyba takie właśnie, co były od początku, z tą właśnie nieszczęsną, co mieszkała na Brackiej. Czy był wtedy jej mąż, czy ona też go odciągnęła, czy nie, nie jestem w stanie powiedzieć. Wiem, że moje ogromne zdziwienie, że jak już w tym strasznym napięciu jednak ta grupa, bo to byli z Powiśla tak późno przyszli, przeskoczyliśmy i znaleźliśmy się już na terenie opanowanym przez Powstańców na Woli, już niedaleko cmentarzy, to tam tej grupy tych dziewcząt i tej naszej niby tej… nie było. Gdzie oni się odłączyli i dlaczego się odłączyli… Potem przyszła kanałami na Stare Miasto, bo przynosili broń, i nawet przyniosła kartkę od mojego ojca i jakieś tam jeszcze były… parę cukierków widocznie zostało czy coś. I list, właśnie list ten był najważniejszy. Czyli różnie to bywa.
Jako maruder bardzo krótko, niestety. I dobrze, że przynajmniej zdążyłam te magazyny… Już z tych magazynów na Stawki przyszły na cmentarz tam, gdzie ten starozakonny, te ubrania. Wybierałam i znalazłam sobie tę panterkę, nareszcie czułam się pewnie. Spodni nie wzięłam, bo gorąco. No i już myśmy… już wieczorem wszystkich… Bo było bardzo niebezpiecznie na Woli. Wie pani, to, że jednak została zorganizowana taka obrona i że do dziewiątego jednak utrzymaliśmy Wolę, co było konieczne, to była olbrzymia, że tak powiem, odwaga, wysiłek organizacyjny. I wtedy jednak maruderzy przeszkadzają, więc ta cała młodzież bez broni i to wszystko, to przeszliśmy właśnie z piątego na szóstego na Stare Miasto, przez tę [„Gęsiówkę”], tam, gdzie oswobodziliśmy Żydów i tam straszne pchły były. Koszmarne te pchły. Dosłownie przechodziło się i trzeba było zrzucać te pchły. I spędziliśmy już noc z piątego na szóstego w domu parafialnym obok kościoła Dominikanów. W dalszym ciągu są, przerobione, ale są.
Na początku, gdzieś tego pierwszego dnia, [czyli] 6 sierpnia, nawet jeszcze była defilada. Jeszcze te nasze oddziały przecież walczyły na Woli, prawda. Natomiast potem było coraz bardziej ciężko, Niemcy nas otaczali. Ale satysfakcja taka, że czułam się potrzebna – przez to, że byłam jak gdyby dyspozycyjna, że nigdy nie mówiłam „nie”, że czegoś nie zrobię, co mnie jednak uratowało, mi się zdaje, wielokrotnie, że pomimo że jestem nieprzytomna chwilami… Wiem, że raz chyba tak niebezpiecznie skręciłam, bo nie znałam tego Starego Miasta, i się zorientowałam, że ja poszłam w odwrotnym kierunku, niż należy, i że za chwilę będę już na pozycji niemieckiej. To było tylko moje… [Miałam] zmysł obserwacyjny, ale zupełnie nie mam poczucia kierunku. Ale ponieważ to było tam, gdzie był ten przejazd tramwajami kiedyś, wie pani, jak jest plac Krasińskich, zorientowałam się, szybko poszłam w odwrotną stronę i trafiłam. To było takie moje… Ale właśnie nieraz trzeba było przebiec, pobiec, wiadomo było, że ja to szybko zrobię i że jestem sprawna.
Jak zginęła ta moja przyjaciółka, bo właśnie Niemcy się bliżej przesunęli, to wtedy… Bo myśmy razem szły z Woli na Stare Miasto i to jednak była cała długa noc i po prostu przykleiłyśmy się do siebie i było nam razem ze sobą dobrze. To jest jednak odruch takich młodych dziewcząt. I potem ona była z 1. kompanii czy z drugiej, nieważne… Kwestia była taka, że przyjemnie jest być przy kompanii, a nie przy dowództwie, bo to jest olbrzymia różnica. Bo przy dowództwie no to jest służba taka i nie ma ani rozmów, nic, tylko to. Nie przyjęła nas ani 3. kompania, ani 1. kompania… nie, 2. kompania, na pewno, bo od „Zojdy” ten, 2. kompania. Ponieważ była to kwestia, że my jesteśmy młode, niedoświadczone, nie reprezentowałyśmy wysokiego poziomu świadczeń, że możemy być przydatne. Więc wtedy byłyśmy przydzielone do dowództwa, gdzie miałyśmy swoje dyżury, zarówno przy gotowaniu, zanoszeniu jedzenia, ale również posyłali nas do poszczególnych dowództw, bo przecież nie było telefonów na Starym Mieście. Mokotów miał telefony przez cały czas, a tu tylko łączniczki biegały. I nieraz trzeba było długo czekać. Było wiadomo, że jest obowiązek. Gdyby coś się stało, to bym z tym meldunkiem biegła do naszego dowództwa, ale jak się nic nie stało, to człowiek siedział jak głupi. To było bardzo nudne. A jeżeli się jest przy oddziale, to od razu z oddziałem chodzi się bez przerwy, na zmianę, na linię frontu. Trzeba zakładać opatrunki. Właśnie ta moja wspaniała [koleżanka] z 3. kompanii, zawsze pilnowała, żebym ja jej pomagała zakładać opatrunki, żebym nie odwracała głowy, tylko patrzyła i uczyła się. Czyli taką prawdziwą pierwszą zaprawę sanitarną to miałam właśnie, jak po śmierci tej koleżanki wróciłam do tej 3. kompanii. Bo każda z nas miała tę… Nie było żadnej łączniczki bez torby sanitarnej. To była zasada. Bo nieraz szybko trzeba założyć opatrunek.
Na Starym Mieście to na pewno byłam… Powiem dokładnie, że byliśmy o piątej rano tutaj w Śródmieściu.
2 września. Na pewno nie byliśmy ostatni, jak niektórzy piszą, bo ostatni, ci, którzy zostali pilnować tyłów, to ci z „Gustawa”. Oni mieli rozkaz, że o piątej rano wskoczą już do tego najważniejszego włazu. I to jest dla mnie niepojęte, co to znaczy dobra organizacja. Zresztą pomoc ludności cywilnej – rozpalili dwa wielkie pożary. Jeden w aptece, bo tam są, i sama apteka, że pomagali. Drugi wielki pożar gdzieś w sklepie papierniczym. I właściwie wszyscy, co musieli zostać do końca, czyli dopiero o piątej rano wskoczyć, to wśród tych dwudziestu dwóch osób (bo przecież on dokładnie opisał, ten dobry autor, co już dawno nie żyje) to zginęło z nich trzy osoby tylko. I to przypadek zrządził, że zginęli. A ci wszyscy przeszli, bo mieli wspaniałego dowódcę, wykształconego, to był kapitan. Oczywiście to było to Harcerstwo Polskie, jakieś tam były niesnaski, to wszystko… I dokładnie było opisane, każdy wiedział, co ma robić, kiedy ma robić. I ta ludność cywilna też im pomagała, chociaż na pewno (to już ja mówię jako historyk) w te ostatnie dni Starego Miasta ludność też przeklinała.
Cudownie pamiętam, bo zawsze byli dla mnie mili. Nawet spotkałam taką daleką… znaczy, krewnego, bo ta żona to nie była krewna mojego ojca, bo byli z małymi dziećmi na Starym Mieście. To byli dobrzy ludzie. No, gdzież będą takiej… przepraszam, jeszcze w tej spódniczce, [gdzież będą] dla mnie niemili? Zawsze mi raczej pomagali, mówili, to tu, to tam. Nie, nie ma mowy. Nie, mówiąc szczerze, cały mój ten [okres], powiedziałabym, no, niecałe dwa miesiące, bo w tym szpitalu potem byłam na końcu, tym „Sano”, gdzie musiałam te ręce dotrzymać do operacji, ale tak, ani razu się nie spotkałam z brutalnością. Ani razu.
Przejście kanałami dla mnie było bardzo łatwe, bo byłam niezbyt wysoka. W sumie, jak czekaliśmy te trzy godziny, kiedy nareszcie będzie nasz czas, to tam się bałam strasznie. Bo to tu te pożary, te strzały, to wszystko, [więc] myślę sobie: „Czy my zdążymy i się doczekamy?”. Ale wbrew temu, co na filmie pokazano, to jednak to był porządek, absolutnie. I każdy wiedział, każdy oddział wiedział, kiedy i jak to się przesuwało, bo coś tego, coś się stało. Byłam tak szczęśliwa, jak ja usłyszałam tę ciszę. Po drugie, ja jednak miałam olbrzymie zaufanie do tych ludzi, którzy jak gdyby kierowali, że ktoś tam za to odpowiada, ktoś pilnuje, ktoś dużo lepiej wie ode mnie i tylko jeżeli mówi: „Cisza”, to trzeba być cicho, jeżeli mówi, że trzymacie tak rękę… Właśnie przez to raz poszli [w złym kierunku], bo chłopak się zahaczył i wydawało się, że ruszył, że trzeba ruszać. I wtedy też było, ile – dziesięć minut, że trzeba było znaleźć nowego, który zna doskonale tę drogę. Bo trzeba znać taką drogę, trzeba być cicho, kiedy grozi, że tam otworzą czy coś. Ale w porównaniu z tymi kanałami mokotowskimi to była kaszka manna.
Śródmieście… O piątej rano 2 września cisza i spokój. Szyby w oknach. Przecież na Nowym Świecie i na tym… Przechodziłam koło swojego domu na Boduena i nawet nie przyszło mi do… Aha, jeszcze na to wszystko myśmy zaczęli się strasznie śmiać. Taki właśnie typowy odruch odprężenia. A było nas razem, ta grupa ostania z „Parasola”, no było nas trzydzieści, czterdzieści osób. Okna się otworzyły, „Cicho!”, wszyscy śpią.
No i potem to było… Przeszli, przepuścili nas przez przejście w Alejach Jerozolimskich jako pierwszych. A o tak rannej porze jeszcze nie było strzałów, wie pani, i to było dosyć szybko. W ambasadzie do dzisiejszego dnia jest tylko dobudowany drugi budynek, bułgarski.
Chwilowa kwatera „Parasola”, tuż przed wyjściem dalej na Czerniaków. Tam oczywiście zapamiętałam koncert Fogga piękny. No, na pewno nam dali jakieś jedzenie. Aha, od samego rana… Fogg to był już, jak chyba wróciłam, bo jak tylko doszliśmy tam, to od razu już tam czekali, policzyli, kto jest, bo chodziło o to, żeby mieć pełny obraz, jak oddział wygląda, i powiedzieli, że jeżeli ktoś ma bardzo blisko rodzinę, to niech szybko idzie, ale wieczorem musi wrócić. Oczywiście dostałam przepustkę, bo bez przepustki ja bym nie przeszła, bo jednak to przejście było bardzo chronione. Ale też nas od razu przepuszczali, właśnie to Stare Miasto, prawda. I wtedy trafiłam na imieniny ojca. O której to godzinie? Chyba gdzieś koło pierwszej, drugiej, coś takiego. No, brudna byłam niesamowicie. Panna Ola, która się opiekowała moją tą najmłodszą [siostrą] (to matka jeszcze wybrała), wspaniała zresztą, przemiła, przedobra… Woda była w wannie, po to była przyniesiona, więc tam gdzieś jakoś stałam w misce, ona mnie szorowała wszędzie. Sandały do wyrzucenia, absolutnie. Pomimo że były szmatą zawiązane, ale to już po takich bieganiach… Niestety drugie miałam dużo gorsze, może i mocniejsze, ale takie mniej wygodne. No ale trudno. Też spódniczkę zmieniłam, no bo już ta była od krwi, od jodyny absolutnie sztywna. No ale oczywiście ten brat napisał, że dałam mu [panterkę]. Nie dałam mu przecież, absolutnie, tej panterki. Oczywiście że nie dałam, tylko dałam taki mały pistolecik. Wie pani, żeby w tych zrzutach jeszcze zrzucać takie małe pistoleciki, z tego Londynu… Oczywiście on był zepsuty i dlatego dali tej Romce. A ona dumna, wszyscy ją lubili, nosiła, to ja po niej wzięłam, ale wie pani, jestem pacyfistką…
Miałam kontakt w ten sposób… W gruncie rzeczy na Starym Mieście można było jeszcze przejść. I ta moja, co mieszkała w tym samym domu, raz pobiegła do rodziny i wróciła. Nie, ja już absolutnie nie miałam najmniejszej ochoty widzieć rodziny, ponieważ czułam, że jestem w wojsku i jednak miałam tam coś do roboty. To jednak człowiek się czuje nobilitowany. Taki miałam od rodziny [sygnał], że właśnie ona przyniosła, ta, co nie doszła, jak przyniosły kanałami broń i [inne rzeczy], to od ojca przyniosła mi list i jakiś taki dziwny tłuszcz, który oddałam chłopcom, bo oni wszystko zjedzą. I ten list sobie zachowałam, i te parę cukierków chybaśmy z tą małą zjadły.
Oczywiście.
I myśmy następnego dnia rano poszli na Czerniaków. Trzeba było uważać, bo się szło takim rowem, który łączy, jak się idzie, tam gdzie… no, ta główna ulica na dół. Jak ona się nazywała… […] Książęca?
Jak wyszliśmy, to Aleje Ujazdowskie na tym małym punkcie były tego, to musieliśmy się cofnąć do placu Trzech Krzyży, który jeszcze nie był tak zbombardowany strasznie, dopiero potem został. I tam zaraz na dół się idzie i tam był duży wykop. Trzeba było bardzo uważać, jak ktoś był wyższy, żeby się schylić, dlatego że Niemcy z BGK mieli ostrzał i tak tym dalekim tym mogli strzelić. I wiem, że tam parę osób, jeżeli było nieostrożnych, to mogło w tym przejściu… Wtedy jeszcze na Czerniakowie było spokojnie. I poszliśmy właśnie na tę Zagórną, tam do takich… Dostaliśmy… Tam już był „Parasol”, bo częściowo niektórzy wcześniej byli. I wtedy byliśmy już, jak gdyby to Zgrupowanie „Radosław” całe razem, bo na Starym Mieście myśmy nie byli w Zgrupowaniu „Radosław”, tylko byliśmy w odwodzie, co nie znaczy, że stale walczyliśmy, ale [mieliśmy] inne zadania. No to był odwód tego… Dowódca był „Sosna”. Nie był bezpośrednim, ale jednak było to wojsko i był porządek. Ten „Wachnowski” tego pilnował. Nie było, że ktoś nie wiedział, gdzie jest tu czy tam. Nie, wiedział, gdzie jest.
Jeszcze w ogóle nie wyglądała, ponieważ dopiero organizowaliśmy się i w jakiś sposób… Mnóstwo osób się rozleciało. Na przykład chłopcy wszyscy powybiegali, bo nie… Jeszcze wszystkie oddziały nie doszły do Zgrupowania „Radosław”. Prawdopodobnie to wyglądało, żeby zagospodarować się. Bo ci chłopcy oczywiście odważnie poszli na działki, zrywali pomidory i tym podobne, bo ostrzał był. Dziewczęta są mniej odważne. Kto miał jeszcze, niektórzy mieli gdzieś blisko jeszcze rodzinę… Ja pani powiem, bo dokładnie obliczę. Trzeciego rano poszliśmy, czwartego, czyli ten jeden dzień… Raz coś tam miałam, oczywiście poszłam w złym kierunku, ale zauważyłam i wróciłam. Coś tam tego… A to już było piątego. Niech pani pomyśli, jak to Powstanie szybko się zmieniało. I nagle piątego przed południem ja, ni stąd, ni zowąd, która w ogóle nie myślałam o rodzinie i cieszyłam się, że nareszcie mam święty spokój, nagle w kąciku takim kucnęłam i zaczęłam płakać. Ta moja drużynowa, osoba z olbrzymim taktem i kulturą, mówi: „Co ci się stało? Przecież ty nigdy nie płakałaś?”. Ja mówię: „No przecież to widać. Tam właśnie gdzie jest moja rodzina, widać, że są samoloty i…”. Proszę panią, dokładnie w tym czasie, jak ja się tak zdenerwowałam, to ten mój ojciec na rękach z Anią i z [bratem] stali w piwnicy. I ściana ta wytrzymała, a ci po drugiej stronie ściany, wszyscy zostali zasypani. Czyli absolutnie istnieją fale absolutnie. Ona mówi: „Słuchaj, a po co… Widzisz, tu nie ma nic do roboty. Dam ci przepustkę. Może właśnie tam się przydasz, może coś tam trzeba pomóc, a co tutaj? Ani nie ma rannych, ani nic. I w sumie czekamy na rozkazy, które nie wiadomo, kiedy przyjdą”. I na całe szczęście dała mi na siedem dni przepustkę, czyli od piątego do dwunastego.
Znów łatwo mi było z tą przepustką, jeszcze wiadomo, Stare Miasto, że mnie dosyć szybko przepuścili, ale już trochę czekałam. Czekałam jakieś chyba dwie, trzy godziny, żeby przejść, bo nie można było inaczej przejść, tylko przez Aleje Jerozolimskie, co było przygotowane. Doszłam na tę Boduena, na tę Szpitalną. Rzeczywiście widać było, domy już wszystkie wypalone, też nasz dom już spalony, bo to się wszystko paliło przecież, ale to było wiadomo, że tam częściowo to… Na tyle ludzie byli poinformowani, że dowiedziałam się, że „twój ojciec na pewno…”, że ojciec żyje z dziećmi. Tamci zginęli. Ale gdzieś poszli dalej, bo już te piwnice tam przede wszystkim były za gorące, bo się paliło. I potem, jak do końca się nie spaliło, potem mogli być w piwnicy, a na początku jak są te pożary, to jest tak wszystko rozgrzane, że jest nie do wytrzymania. Czyli wiem od mojego brata, że ojciec właśnie z panną Olą i z Anią gdzieś tam poszli, żeby gdzieś przeczekać. Instynktownie to się nieraz robi, prawda. W związku z tym jeszcze poszłam do tego „Sano”, do tej mojej siostry, prawda, do tego szpitala.
Szpital „Sano”. Moja siostra już (pani może to przeczytać w jej dokumentach) dostała już o godzinie drugiej 1 sierpnia wiadomość, że ma wpierw się zgłosić do takiej takiego [punktu], gdzie dadzą jej środki opatrunkowe, i z tym ma iść do szpitala „Sano”. To był „Golski”. Tam był taki bardzo dobry, mały szpitalik, dawniej taki prywatny, tylko dla kobiet, a w czasie Powstania tam byli najlepsi lekarze, najtrudniejsze operacje. No i siostra oczywiście, starsza ode mnie o cztery i pół roku, już mnie zatrzymała. I jak ja… „No masz, przecież widzisz, że masz do tych… Nie wygłupiaj się, możesz siedzieć, tu jest tyle roboty”. A już jak ja powiedziałam, że przepustka się kończy, już nie było przejścia, już było zbombardowane, cały ten plac Trzech Krzyży i kościół, i to, tak że… I tam byłam już do końca Powstania, zawsze zresztą coś tam robiąc.
Bardzo chętnie bym poszła do niewoli, bo spotkałam swój oddział, szczególnie tych, co wrócili z Mokotowa, bo wielu z nich jednak było trochę… Musieli brać zastrzyki od tężca i przychodzili do tego „Sano”, czyli wiedziałam, gdzie oni… gdzie w ogóle jest zbiórka „Parasola”. I mogłam iść do niewoli. No ale to było niemożliwe, bo jednak ojciec, jednak rodzeństwo młodsze i to, w ogóle by… Czy to dla mnie dobrze, że nie poszłam, czy nie, nie myślę o tym. Myślę, że w sposób naturalny, jak zawsze, jednak zostałam z tym moim rodzeństwem.
Wyszliśmy z ludnością cywilną, ale bardzo wygodnie, dlatego że ojciec oczywiście miał olbrzymie znajomości też w Polskim Czerwonym Krzyżu, bo tam też pomagał i to, i owo. Czyli wyjechaliśmy samochodem z PCK, oczywiście do Pruszkowa.
Biorąc pod uwagę, że byłam na tej ostatniej pięknej mszy, która była dla wojska w Śródmieściu Południowym (bo szpital „Sano” to jest Śródmieście Południowe), to musiało być po podpisaniu już [kapitulacji], czyli gdzieś koło 4, 5 października. Z tym że właśnie typowe – no można sobie było załatwić drogę, ale już do Pruszkowa wchodziło się jak normalni [ludzie], jak wyrzucona ludność. Czyli cała noc spędzona na podkładach takich… Ja nie wiem, bo przecież to były kolejowe, i to straszne było. Ale tylko jedna noc. A ojciec z tym swoim cudownym niemieckim jeszcze załatwił, że dla Ani dostał taki cudowny proszek, co PCK… Jeden z nielicznych darów, które miałam. Wiem, że tyle nam pomagali i przysyłali, [ale] nie dochodziły. To było jedyne, które… To był dar tych międzynarodowych [organizacji], Czerwonego Krzyża, szwajcarski chyba: mleko takie w proszku, ale słodkie, już chyba śmietanka, dla tej Ani. I myśmy już… Ojciec załatwił, że udało nam się wyjść już następnego dnia, czyli mieliśmy tę jedną, straszną noc. Tam przecież dawali wodę czy coś, no ale to można wytrzymać. I ojciec, nie dosyć, że myśmy wyszli, to jeszcze wyprowadził tych właśnie młodych krewnych Wedla. Bo oczywiście było wpisane: „tyfus”, „tyfus”, „tyfus”.
Wtedy to już organizacja szła bardzo dobrze, bo czekały furmanki, oczywiście za pieniądze. W pierwszej chwili pojechaliśmy do rodziny tych Whiteheadów, czyli krewnych Wedla, bo to jego siostra. Oni mieli tam willę, to, owo. Skąpi byli strasznie. Dali nam na obiad wpierw zupę, no to dobrze, że przynajmniej zupy było więcej, a potem na drugie te gołąbki. I tych gołąbków było… A było nas tak: czworo dzieci, ojciec, panna Ola. Wiem, że w każdym razie były tylko dwa dodatkowe. Czyli było wiadomo, że będzie dla Ani i dla Wojtusia. I przespaliśmy tam tylko jedną noc, a potem już ojciec załatwił w Brwinowie… Bo już wszystko działało, bo przecież to było późno, a przecież ten Pruszków wyrzucał tych ludzi już chyba od 10 sierpnia. Więc dostaliśmy miejsce, w zarządzie gminy taki pokój. No ale nas szybko stamtąd jednak… Dali nas do takiego domku, [bo] dzieci nieznośne były rzeczywiście, jeżeli chodzi o ruchliwość mojego brata i rozpieszczenie mojej siostry, a jeszcze brak jakichkolwiek skrupułów mojej najstarszej siostry, że jak jej się należy, to należy… Dzięki temu mieszkaliśmy w takim domku, co Wojtek opisał, z taką drugą rodziną. A potem do Łodzi.
Aha, już w Brwinowie – nie minęły dwa tygodnie, jak w tym domku byliśmy – już się zgłosiło właśnie tajne nauczanie i już chodziłam na komplety. To były nauczycielki. Szłam z krzesłem, bo byłam gdzieś na powietrzu albo coś, bo to przecież tyle ludzi z tej Warszawy, a przecież tam nie wszyscy dawali swoje meble. Aha, to było jedyne krzesło, które się uratowało, i z tego krzesła zostały te, bo to było z takiego… Wojtek zrobił kiedyś taki krzyż, bo ono się już rozpadało, i to, widzi pani, pamiątka. I to było jeszcze z Litewskiej [niezrozumiałe].
Dokładnie pamiętam, bo tam od razu szkoła była. Byliśmy sami, bez ojca, bo ojciec wyjechał, żeby zorganizować… jakieś sześć tygodni. No, na pewno byliśmy już w marcu. Ja od razu poszłam do szkoły. Proszę pani, naprawdę to, co robił, to się nie chce wierzyć, co to był za zupełnie inny gatunek ludzi. I tam szkoła się skończyła później, bo skończyła się… Tam robiłam trzecią gimnazjalną, o skróconym [programie] i skończyły się chyba pod koniec lipca, bo jednak ta szkoła się zaczęła gdzieś tam może w lutym. A później już normalnie też tam zrobiłam i małą maturę, czyli czwartą gimnazjalną, i pierwszą licealną. Bardzo mam miłe wspomnienia z Łodzi, bardzo, chociaż Łódź była bardzo niebezpieczna, bardzo. Tam bez przerwy myśmy… Ojciec dostał to mieszkanie blisko tego dworca Łódź, tego głównego, co teraz przebudowują, czyli samo centrum. Przede wszystkim to był główny dworzec, tam były sklepy, tam były blisko posterunki, te rosyjskie nawet. Stale jakaś strzelanina, stale coś się działo. Nie wiadomo, kogo złapali, kogo zamordowali. UB na pewno działało. Ale w szkole tego się w ogóle nie odczuwało. Jednak w szkole i harcerstwo było, prawda, i pojechaliśmy do tej Szklarskiej Poręby na wakacje.
Nie w czterdziestym piątym. To było po pierwszej licealnej, czyli w następnym roku.
Do Warszawy wróciłam na maturę, czyli w czterdziestym siódmym roku. Zamieszkaliśmy na Saskiej Kępie. I zrobiłam maturę, i po maturze zdałam na Akademię Nauk Politycznych.
Ja pani powiem… To jest zupełnie co innego. Byłam inna. Czyli nie chwaliłam się, że byłam w Powstaniu. Taka sytuacja: Na początku jeszcze te kontakty były bardzo bliskie, tam właśnie, gdzie robiłam maturę. Pani Anna, taka słynna harcerka, była tam od fizyki. Ja tam poszłam do liceum matematycznego, prawda. Ona była w dalszym ciągu włączona, bo przecież ona była w tej głównej kwaterze harcerek… Takie popularne nazwisko, zaraz sobie przypomnę, nieważne. Ona wiedziała, że ja byłam w Powstaniu, bo to ta Warszawa mała. Gdzieś są te… I umówiła się ze mną, że z fizyki – bo przedtem robiłam [liceum] przyrodnicze, pierwsza licealna, to jest olbrzymi skok – że z fizyki mam tylko przerobić, umówiłyśmy się co, że będzie mnie z tego pytała. „Natomiast o matematykę musisz sobie sama dorobić”. Okazało się, że z tej matematyki ja jestem zero z bardzo prostej przyczyny, że u tej Popielewskiej Roszkowskiej, matematyczka miała dziecko, a męża w niewoli i stale dostawała te paczki od Wedla. W związku z tym nie zwracała uwagi, że ja nic nie umiem. Jacy to byli ludzie. Aha, ale ja lekkomyślna (bo to po zdjęciach pamiętam), pomimo że mam takie zaległości… Nasza pani Zanowa, dyrektorka, miała zawsze cudowne znajomości i dla dziewcząt z naszej szkoły na ferie zimowe załatwiła wyjazd w góry na Ziemiach Odzyskanych. Ja się pierwsza zapisałam. Cudownie było, bo były i narty, wesoło, i żeśmy się śmiały i wygłupiały. Cudownie. Ale jak wróciłam, wyszło szydło z worka. I ta cudowna stara nauczycielka matematyki, pani Straszewiczowa (zaciągała z wileńska), dała mi korepetytorkę, swoją uczennicę, która rok temu była na matematyce. I ja chodziłam tam, nie dużo musiałam płacić, na Pragę jeździłam chyba codziennie, czy trzy razy w tygodniu. Wszystko nadrobiłam. Czyli jedyna nie miałam ściągawki na [maturze] pisemnej z matematyki. Natomiast gorsze miałam… Wtedy całe szczęście z humanistkami pisałyśmy język polski, one miały trudniejsze temat, my łatwiejszy. Bo nie byłam pewna ortografii, a ona mi cichutko mówiła.
Aha, a potem, właśnie pani pyta [o represje]… Pamiętam, jest lekcja fizyki i pani, ta właśnie pani Anna, mówi: „Już są osobne kwatery powstańcze i należy zbierać pieniądze, żeby można było je jakoś uporządkować. Kto z was się zgłosi?”. Oczywiście ja wstałam. I wszyscy jak byli cicho, bo nikogo to nie obchodziło. Ją potem wyrzucili ze szkoły, nie mogła być nauczycielką, dosyć wcześnie umarła. A później jak nawet gdzieś napisałam, ja się nie chwaliłam, że byłam w Powstaniu, bo po co miałam się chwalić. To były takie straszne przeżycia. Uciekłam z tej trzeciej konspiracji, bo w Łodzi spotkałam tę harcerkę, jedną z tych, które nie doszły, to tym bardziej miałam o niej złe opinie. Koniecznie chciała mnie wciągnąć i że będę mogła wyjechać za granicę. Ja miałam tak dosyć wojny, że jak ją widziałam na tej długiej Piotrkowskiej, a ja jestem dalekowidz, to szybko szłam na drugą stronę, chowałam się w bramie i czekałam, kiedy ona przejdzie. Ja absolutnie nie miałam najmniejszej ochoty dalszej konspiracji, nie. Natomiast z drugiej strony charakter, który człowiek wyniósł z domu, jednak decyduje. […]
[…] Proszę panią, zawsze żeśmy się spotykali 1 listopada, a szczególnie 1 sierpnia na cmentarzu. I kontakty moje z „Zojdą” i z tymi wszystkimi były bardzo bliskie, bo zawsze było wiadomo, że ja przyjdę i to, owo, dziesiąte. Natomiast tak dużo bliżej… Aha. W pięćdziesiątym szóstym roku. To przecież ja pierwsza przygotowywałam i to widać te artykuły w „Przeglądzie Wojskowo-Historycznym” o „Parasolu”. Czyli ja napisałam nawet taki artykuł do „Tygodnika Powszechnego”, co wydrukowali. Bardzo… Wie pani, po prostu gdzieś w jakiś sposób to życie jednak było nudne. Dobrze, że ja potem na te dziecięce programy chwyciłam, bo to mnie w pełni satysfakcjonowało. Te dzieci jak na żywo nie wiadomo co powiedzą, to jest cudowne. Zna pani to, prawda. Nigdy nie można nic przewidzieć. Byłam raz przewodniczącą nawet środowiska, w tym trudnym okresie stanu wojennego.
Nie, z Szarymi Szeregami. O Powstaniu nie dało rady, ponieważ to było pismo… Miałam rację, w końcu nie jestem taka głupia. Były to o pismach Szarych Szeregów, czyli o elicie Szarych Szeregów na przestrzeni całego [okresu okupacji], od trzydziestego dziewiątego… Po pierwsze, prasa powstańcza to jest zupełnie co innego. I układ Szare Szeregi a Powstanie, a Armia Krajowa to jest bardzo trudny temat, bardzo trudny temat, nie ruszony. I ja sobie absolutnie tego nie dałam narzucić i wybroniłam się. Wie pani, bo zrobić… Tak mi się udało, pomimo wszystko, poza tą „Kuźnicą”, ale to teraz dopiero mogłam tę… Chętnie bym uzupełniła tę „Kuźnicę”, ona miała dużo większy wpływ… Ja już tak dobrze poznałam tych ludzi, od których brałam materiały. Oczywiście uratował mnie cudowny Kamiński, ze swoją mądrością, z tym wszystkim. Ale nie, o Powstaniu… Muszę pani powiedzieć, Powstanie jest nieopisane, jest bardzo trudne. Nie ma nawet takich, powiedziałabym, [prac], poza Borkiewiczem, który [wydał] pierwsze wojskowe [opracowanie], ale bardzo surowo, bo inaczej nie mógł. Nie ma historyków Powstania.
Nie. Ja pani powiem. Mnóstwo się dowiedziałam o Powstaniu, robiąc encyklopedię. Ta encyklopedia jest bardzo ciężka i dlatego jest tylko ten dyplom honorowy, który pani widzi, tu wisi. Natomiast ja te egzemplarze, które miałam, to harcerzom podarowałam, tam jeszcze (nawet widać na zdjęciu) tej szkole jeden, ten najważniejszy pierwszy tom. Ja pracowałam nad tym osiem czy dziewięć lat, zostałam… Na początku, jak mnie w to wciągnęli i dali mi tysiąc złotych, ja mówię: „Czy to nie za dużo?”. – „Nie, pani zobaczy”. Nie, pani zobaczy. Potem mogli mi dołożyć, ale nie ma o czym mówić. Niemniej moja wiedza o Powstaniu szalenie się uzupełniła i tym bardziej wiem, jak rzeczy dużo nie wiadomo. To był czas bardzo trudny, bardzo mi dużo dał. […] Była to trudna praca, bardzo ciekawa. I w gruncie rzeczy z perspektywy widzę, że to był najwyższy czas, żeby to zrobić, dlatego że jeszcze żyli Powstańcy i jednak mnóstwo błędów jeszcze wyłapałam, dając do sczytywania odpowiednim [osobom], bo jeszcze żyli ludzie, którzy coś wiedzieli, umieli to zauważyć. Zarówno Zośka, jak ten pan z „Baszty”… Ta historia była… Taki był słaby, taki… Ci, co oficjalnie dostali… Redaktor naukowy – to tylko możliwe w takich wojskowych układach – wie pani, on był takim redaktorem, że tylko musiał podpisać to, co się płaciło za to. Nic nie wiedział. I ci autorzy, których mi dał… Ale tak mi zależało, żeby to wyszło dobrze, że płaciłam tym, co dali [niezrozumiałe], i w jakiś sposób, korzystając z materiałów, z mojej wiedzy (dziennikarz jestem, więc…), absolutnie pisaliśmy na nowo hasła, a mnóstwo głupot wyrzuciliśmy. Ale to męka straszna… […] Ja tu siedziałam, zresztą cała poznanianka ze mnie, cały tydzień, bo była niezbędna dla Mokotowa, żeby był układ Mokotowa [podzielony] na te poszczególne części, bo to każdy… Bo myślę sobie: „Kurcze, przecież on to powinien zrobić”. Ale przecież ten kretyn nawet się mnie pytał, już jak było wszystko gotowe: „A gdzie było Zgrupowanie »Radosław«?”. Ja mówię: „Jak to?”. „To Komenda Główna?” Ja mówię: „Tak, proszę pana. Zgrupowanie »Radosław«…”. I ja wtedy to… Bo to nie było trudne, bo w końcu miałam dużo materiałów, już siedziałam, teraz trzeba tylko dużo tu… i spokój całkowity. Bo to jest ważne, mnie bardzo pomaga, jak pani widzi… I podpisałam jego nazwiskiem, tylko powiedziałam: „Tylko nie płaćcie mu za to”. Bo myślę sobie: „To wstyd jest, żeby naukowy [redaktor] nie umiał nawet tego zrobić”. Widzi pani, jaka ta Polska jest? A to już przecież były nowe czasy.
Warszawa, 24 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Maria Rukat