Nazywam się Henryk Rafiński, urodzony 3 listopada 1931 roku.
Co pamiętam z tamtego [okresu]? No pamiętam, bo to zatrzymało się na stałe, dlatego że było bombardowanie Warszawy. Samoloty przelatywały i zrzucały [bomby]. Te elewatory zbożowe przy gazowni płonęły, płonęły, paliły się, ale nikt jeszcze tam nie wchodził. Tam było dużo zwierząt, koni było, bo to konie były transportem, tam przewozili te… Ale po tym już, jak ucichło bombardowanie, to ludzie weszli tam na te elewatory i zabierali te podpalone zboże. Z tego [potem] robili kawę. Nawet moja mama, nie wiem, czy też tam podeszła, czy ktoś podzielił się, i też tę kawę żeśmy pili, z tego zboża. No, to trwało dosyć długo. Schodziliśmy do piwnicy, modliliśmy się przede wszystkim. Pacierz… Podobno wyłącznie ja byłem taki modlący, że jedno skończyłem i drugie zaczynałem, bez przerwy. Na terenie naszego budynku był taki ogród warzywny, gdzie zapamiętałem, że wykopane były takie schrony niby, że nie każdy może schronić się pod budynkiem, tylko tam mógł wejść do schronu. To był sierpień, to było ciepło jeszcze, słoneczniki rosły i tak dalej. Na to miejsce z innego miejsca wykopali i posadzili na tych kręconych schronach te słoneczniki, żeby zorientować, tego, że te naloty… bo te naloty jednak tam trwały. No i później zaczęła się okupacja, po tym wszystkim. Ale wszyscy żeśmy to przeżyli, nikt nie [ucierpiał]. Dom nie został zniszczony, ale obok padały bomby.
Później była okupacja. Przeżycie tej okupacji, no to ja byłem najmłodszy, najmniej może zauważyłem to, bo to [przeżywałem] jako dziecko, [chciałem] bawić się gdzieś. Tam kolega na dole miał rower, przejechać się rowerem i tak dalej. Często jeździłem na tym rowerze, wiedząc o tym, że to jest jego rower, że jak ja wezmę, to żeby on nie zginął, tylko ja jego z powrotem przyprowadzę i postawię. Bo oni mieli przed domem taki ogródek i zawsze ten rower tam stał. No i później już okupacja, to już mama tam już działała, jak to mówią, w zaopatrzeniu na cały dom. Ojca nie było. Brat, ten najstarszy, z trzynastego roku, Aleksander, on pracował na kolei, jako pomocnik maszynisty prawdopodobnie, no i jeździł. Jeździł, też przywoził żywność do domu, bo mu się to udawało. Bo tam ze wschodnich stron [przywoził], jeździł w tamte strony, tam gdzieś Kowel aż nawet podobno. No i co później? Później była już… Widać było, jak już getto w Warszawie powstało.
Nie było.
Tato wyjechał do swojej rodziny, do Korabiewic w Puszczy Mariańskiej. Taka wieś była, Korabiewice. Tam miał swoją rodzinę i tam pracował, zaopatrywał też w jedzenie, w żywność. Od czasu do czasu przyjeżdżał do Warszawy, przywoził tę żywność. No, mama bardziej wspomagała, bo to tak na bieżąco to robiła. Nie zabrakło nam żywności, takiej dobrej żywności, jak masła i tak dalej, bo tam te margaryny, te tego, to już to nie wchodziło. Mama mówiła, że: „Co tego…” Mama się nauczyła tego zawodu krawieckiego i prawdopodobnie po śmierci męża pierwszego, który pracował w gazowni, została zatrudniona tam jako krawcowa. Nie doświadczona, tylko taka, że przyszyć łatę na ubranie jakieś tam robocze. Gdzieś tam się oderwało czy dziura się zrobiła, to mama… I od tego momentu nauczyła się tego krawiectwa. Jak przyszła okupacja, to już w domu miała taką maszynę do szycia Singer. Szyła różne bluzki, spódniczki i tak dalej, zabierała to ze sobą na wieś, do Leonowa za Sochaczewem i tam zamieniała to tylko na żywność. To ją interesowało, że jak wróci, to będziemy mieli co jeść. Tak że mieliśmy pod dostatkiem tego wszystkiego przez całą okupację. Tam i gąska była od czasu do czasu, i kura, i to, i tamto, tak że było bardzo dobrze.
No i co – później już trwało to i trwało, aż do wybuchu Powstania. Ja w dniu wybuchu Powstania, pamiętam, z takim Rysiem Trzecińskim, który miał ten rowerek, on miał na ulicy Bednarskiej swoją ciocię. Ja tam przedtem jeszcze kilka razy u niego byłem, tam zawsze zostałem poczęstowany jakąś herbatką czy obiadem i tak dalej. I my żeśmy wracali i wiedzieliśmy już, że to Powstanie będzie o godzinie siedemnastej. Wybuch Powstania, 1 sierpnia. I wracając, róg Wolskiej i Młynarskiej, już był przewrócony tramwaj, jako barykada taka już była. Ale my żeśmy jeszcze zdążyli do domu wrócić. No i tak się zaczęło już Powstanie.
[…] Później ta okupacja była, to Powstanie wybuchło… Już ja tak będę zbliżał się do czasu Powstania, bo tam wcześniej to już niewiele mogę powiedzieć. Ale brat, ten najstarszy brat, z trzynastego roku, Aleksander, był razem z nami. To znaczy ja, brat, siostra, mama i on, razem żeśmy mieszkali. On pracował na kolei, wyjeżdżał zawsze tam tymi pociągami na wschód raczej, tam kierunek taki był. No i co? On znał świetnie niemiecki, bo przed wojną kończył Konarskiego i dobrze władał, z każdym się mógł dogadać po niemiecku.
I jak przyszło Powstanie, już trwało Powstanie, to mama powiedziała: „Oleś, słuchaj, ty idź do gazowni i tam zostań – mówi – bo tutaj Niemcy mogą w każdej chwili…”. Bo brat to jest trzynasty rocznik, to on miał wtedy trzydzieści lat. No i on poszedł do gazowni. Ale co tam jeść? Mama wszystko naszykowała i ja takie nosidełka miałem, blisko miałem do tej portierni, do wejścia do gazowni, bo to po ścianach tam… My mieliśmy [budynek numer] dziewiętnaście, później następny był siedemnaście, już tory kolejowe do elewatorów i do gazowni. I ja stanąłem. Stanąłem, po ścianie doszedłem z tymi nosidełkami. I pan Niwiński, portier, który znał nas, ja jego też… Taka studnia była ręką naciskana, przy nowoczesnym budynku, którą wybudowała gazownia dla mieszkańców. Tam dwa piętra były. […] Takie kamyki zawsze przy tej wodzie były i ja ten kamyk brałem i rzucałem do tej portierni. On usłyszał, bo nie stał w okienku (małe okienko zawsze, tak jak portiernia ma), zobaczył, że ja jestem, to on [się] wychylił, otworzył drzwi. Wychylił głowę, zobaczył, że nie ma wojska, nikt tam nie chodzi, no to otworzył drzwi i powiedział, żebym ja biegł. No i ja biegłem, doniosłem tę żywność do brata. Podszedłem do niego, spotkałem się z nim, on zjadł. Nie było tam specjalnie [co jeść]. Na początku to podobno tam jakaś żywność była, ale później się już wyczerpała, bo to tam dużo ludzi przebywało na tym terenie gazowni. I ja później z powrotem wracałam tą samą drogą, bo innej drogi nie było. Musiałem przez ulicę przebiegać. A Niemcy, tak jak róg Bema i Prądzyńskiego, to było przed przejazdem do zakładów Lilpop – Niemcy leżeli na jezdni. Taka brukowana droga była (dzisiaj to tam asfalt jest położony), oni leżeli z karabinem maszynowym i czekali. Jak ktoś im się pojawi, no to… Nie wolno było tam w godzinach policyjnych czy coś tego. Więc ja wracałem po ścianie. Zawsze miałem takie ostrzeżenie przez pana Niwińskiego. On na taką latarnię obserwacyjną po takich schodkach wchodził wyżej, wychylał głowę ponad murem ogrodzenia i sprawdzał, jak oni są ustawieni, ci, którzy obsługują ten karabin. No i on mi wtedy dawał znak, żebym ja przeleciał i sobie tam po ścianie poleciał. Zawsze miałem jakiś bagaż koło siebie. Bo te nosidełka to musiałem i w jedną stronę, i w drugą stronę nieść, to zawsze coś w ręku miałem na następny posiłek. No i był taki jeden dzień. Ja tam chyba ze trzy razy nosiłem te posiłki. Brat po wyprowadzeniu… Ja już będę kończył, znaczy te odwiedziny do brata. No tak ze trzy razy byłem. I za jednym razem, wchodząc z posiłkami do gazowni, [kiedy niosłem] dla brata posiłek, był po moim przeleceniu taki strzał, ale mnie nie trafił, bo ja słyszałem go. No ale doszedłem i później już taka ostrożność przez tego Niewińskiego była, żebym ja bezpiecznie wrócił i tak dalej. I później tej nocy brat wszedł do budynku, jak już wyprowadzili całą moją rodzinę. Wszedł do budynku i mama zawsze tam lubiła piec chleb, własnego wypieku chleb… W piecyku tam paliła, jeszcze na Karolkową do księży tam zanosiła, modliła się za wszystkich, żeby przeżyć i tak dalej. Bardzo im smakował ten chleb. To była też radość dla matki, jakieś odwdzięczenie, że Pan Bóg czuwa nad nami. No i później, następnego dnia, jak już wyprowadzili moją rodzinę z domu, my żeśmy z bratem zostali. Już nie było po co wracać.
To był sierpień, tak. Brat tam z tego domu przyniósł jeszcze… Pamiętam, że chleb tam mama gdzieś [ukryła]. Bo to mieszkanie, dom jeszcze nie był spalony, to tam się jakoś dostał i mąkę wziął ze sobą. Tę mąkę żeśmy przechowywali koło siebie, bo mieliśmy… no, mąka, zawsze coś z tego można zrobić. I to było chyba tego samego dnia, już dokładnie nie pamiętam. Niemiec taki, esesman… Przyjechali, tam kilku przyjechało na teren gazowni, od ulicy Dworskiej, dzisiaj Kasprzaka się nazywa, wtedy się nazywała ulica Dworska. Gazowo oświetlona była, bo mieli blisko zasilanie z gazowni. No i wjechali, na takim podwyższeniu stanął i taki apel zrobił. Wszyscy, którzy znajdują się na terenie gazowni, o godzinie szesnastej mają się stawić przy wieży ciśnień. No i to taki szum się zrobił, bo wszyscy się stawili w zasadzie, posłuchać, co będzie i tak dalej. Żadnych dalszych planów, nic nie było wiadomo, co będzie. Brat miał trochę kłopotu ze mną, no bo ja miałem trzynaście lat, on miał trzydzieści lat czy tam trzydzieści jeden. W rozmowie ze znajomymi, którzy też byli na tej gazowni, to mówili: „Weź go za syna, że to twój syn jest – mówią. – Kto to będzie sprawdzał?”. I o godzinie szesnastej wszyscy się żeśmy zebrali. Oni sprawdzili, zastrzegli, że jeżeli ktoś zostanie, to zostanie uznany jako Powstaniec, więc czeka go tam egzekucja czy tego… Coś z tego zrozumiałem.
No i my żeśmy poszli ulicą Dworską, wyprowadzeni na Dworzec Zachodni. Paliły się takie… Już po przejściu przejazdu i koło Lilpopa to pamiętam, jeszcze widziałem nawet, taka niemiecka flaga długa, bardzo szeroka była, rozpostarta na dachu i spuszczona na dół, na jedną stronę i na drugą stronę. To dla samolotów, żeby tego obiektu nie bombardować, nie niszczyć. Czyli to była taka flaga niemiecka. I po lewej stronie były budynki drewniane, mieszkalne, paliły się. Całe sznury ludzi ciągnęły jeszcze w kierunku Dworca Zachodniego. Rzucane były, po prawo, po lewo, bagaże. Nie mieli siły już [nieść]. No i żeśmy doszli do takiej… No, my to nie byliśmy tak spragnieni, bo żeśmy niedawno z gazowni wyszli, to tam wodę jeszcze żeśmy mieli. Ale stała taka beczka i kran był doprowadzony, i garnuszek na łańcuszku. To zauważyłem. Jak przechodziliśmy koło tego, to ludzie spragnieni byli, bo szli z miasta, nie było żadnego posiłku, nie mieli się czego napić, to brali tę wodę. No, różnie brali. Taki moment zauważyłem, jak mężczyzna wziął ten garnuszek, zahaczył tam o tę wodę i zamoczył ręce. I Niemiec go uderzył w twarz. W twarz go uderzył, że nie musiał [zamoczyć], bo drugi będzie pił. Taka higiena była niemiecka.
Później żeśmy wsiedli w pociąg elektryczny, do zakładów kolejowych w Pruszkowie. Tam żeśmy przenocowali jedną noc. Były takie [momenty]… Bolesne to, naprawdę, bo to ludzie płakali, jęczeli, byli ranni, potłuczeni. Nie wszyscy byli w komplecie, rodzinami i tak dalej. No, to było takie żałosne. I rano żeśmy… Taki Niemiec po polsku mówił, że wszyscy tramwajarze, kolejarze, ślusarze, mechanicy i tak dalej z ausweisem, żeby się stawili tu, w szeregu. Bratu pasowało, on miał tam zapisane w dowodzie, że jest takim fachowcem i tak dalej. Znał niemiecki przede wszystkim bardzo dobrze. Nie wiedział tylko, co ze mną będzie. „Czy ciebie zabrać ze sobą? Czy cię nie odłączą? Bo to różnie może być”. Wszedł w kontakt z jakimś Niemcem, takim starszym, po niemiecku umiał się z nim dogadać, tamten go zrozumiał. I załatwił taką sprawę brat… Bo ja później z bratem, jak wrócił, on przeżył ten obóz, to opowiadał. Mówię: „Jak ty żeś to załatwił, że…”. No bo wtedy nie mógł mi powiedzieć, prawda, że „ja jestem twoim synem”, że „tu matka jest niedaleko i tak dalej”, że młody jestem, że się tam nie nadaję do pracy czy jakoś i tak dalej. I załatwił mi to, że ten Niemiec załatwił z tymi… Bo były takie odcinki, że tam co trzeci wagon czy co czwarty, stał Niemiec z karabinem. Oni byli uprzedzeni, że ja będę przechodził między dwoma wagonami. Brat mnie tylko mówił: „Uważaj, bo tam są kręcone szyny, żebyś się nie przewrócił, bo nie zdążysz się podnieść i pociąg cię przejedzie”. Ja to zrozumiałem, zapamiętałem i tak uważałem na to cały czas, żeby się nie przewrócić, bo będzie źle. No i ten pociąg ruszył. Już był w planie, że on ma o tej i o tej godzinie widocznie ruszyć. Ten pociąg ruszył. To nie zrobiono na pewno dla mnie, żebym ja jak najszybciej odskoczył, tylko miał taki plan już. Ruszył pociąg, stali ludzie, przejazd był. Teraz nie ma tego przejazdu, wtedy był przejazd, ludzi dużo stało przed przejazdem. A ja, nie zważając na to, już widzę że przejazd, bo już mnie wszystko powiedział, jak, ile to może być metrów. To tam było może niecałe sto metrów od tej bramy wjazdowej do tego przejazdu. Ja wyskoczyłem w prawo, między ludźmi. I dwóch Niemców stało w tym przejściu dla pieszych. Ale jak ja wkręciłem się, to ludzie pomogli, jakby chcieli mnie bronić, żebym ja tam gdzieś głębiej… Ale oni się odwrócili. Odwrócili głowy tak, jakby nie widzieli tego i ja wskoczyłem tam głębiej. Później wszyscy poszli, a ja tam zresztą na końcu przeszedłem na drugą stronę tych torów. I umówieni… Znaczy, Olek mi powiedział, żebym doszedł do… w Pruszkowie żebym nie wsiadał, tylko z Brwinowa. Ja tę mąkę miałem jeszcze, te pięć kilo ze sobą, to znaczy około pięciu kilo, bo on połowę wziął dla siebie, połowę mi dał, bo nie wiadomo, co będzie, mówił, i tak dalej. Więc ja z tą mąką przeskoczyłem między tych ludzi na tym przejeździe i cały czas jeszcze ją miałem.
Idę nad torami. To była Utrata, taka rzeka… Taki most kolejowy, stalowy stał i Niemcy pilnowali tego mostu stalowego na Utracie. Na tym przejściu takim taka kładka była, oni stali z karabinem. I ja na nich idę i ich zauważyłem. Ale już jak blisko byłem, to nie mogłem się wycofywać, tylko idę na nich. No i tę mąkę miałem. Oni pomacali mi tę mąkę i powiedzieli mi: „No nic nie ma, to idź dalej”. To było do Brwinowa kilka kilometrów od tej kładki. Nie wiem, kiedy ja doszedłem, to do dziś jestem tego… Taki strach, takie cierpienie jakieś miałem w sobie. Obejrzałem się, to byłem w Brwinowie, to ich już nie widziałem. No i poszedłem na [stację]. Nie miałem pieniędzy. Taka budka była zielona, spożywcza, przy stacji. Mówię: „Pieniędzy nie mam, ale mąkę mam”. Znaczy ja nie chciałem sprzedać tej mąki, tylko ja powiedziałem, że ja na bilet chcę, tę mąkę mogę tam zostawić czy coś takiego. Oni wzięli tę mąkę i dali mnie na bilet. Ja poszedłem na stację, kupiłem bilet do Jaktorowa. Bo taki miałem plan, że tam mama ma w Budach Zosinych … Nowakowscy, rolnicy, mieli gospodarstwo. No i ja tam stanąłem na peronie, jedzie pociąg. Nie wiedziałem jaki, ale towarowy jedzie i brat stał w tym okienku zadrutowanym i mi jeszcze pomachał, bo mnie zobaczył na peronie. To było takie pożegnanie. Pociąg pojechał, strzały były, bo tam po prawej stronie w Brwinowie był park, widocznie ci, którzy tam jakoś skakali do tego parku z tego transportu… Ale ja już tam nie dochodziłem, nie wiem, czy tam ktoś był zabity, czy te strzały były takie niecelne, trudno mi powiedzieć. I ja poszedłem dalej jeszcze. Wysiadłem w tym Jaktorowie i takim traktem szedłem na te Zosine Budy. Doszedłem do tych Nowakowskich. Tam z mamą byłem chyba raz za okupacji, ale mamie to jakoś tam nie odpowiadało i ona zajęła się innym kierunkiem, do Leonowa jeździła.
No i tam byłem, to początek taki, tam zostałem. Oni mnie przyjęli jako tego i tak dalej. Ale co się ze mną stało? Stało się ze mną, że strasznie się moczyłem w nocy. A oni dostali przydział, ci Nowakowscy, przydział dwóch [osób], małżeństwo takie. Ukraińcy czy Rosjanie to byli, już nie pamiętam dokładnie. Oni pomagali w tym gospodarstwie, przydział taki mieli, Niemcy tam im narzucili. I ten mężczyzna, który razem tam był… Oni też mieli tam swój nocleg w tym gospodarstwie. Rano, ja wiem, która godzina… To był sierpień, widno się musiało robić, rosa na trawie musiała być. Ja musiałem gołe nogi mieć – tu okryty tylko serdakiem, gołe nogi i po tej rosie kazał mi biegać. A trawa była dosyć wysoka, bo to kosili dla tej zwierzyny. Tak każdy krok to był… ta kropla była zimniejsza, bo ona nie spadała, tylko tak… No i ja tak w lewo, w prawo, w lewo i tak dalej. Biegałem z piętnaście minut. On ze mną był. On może nie biegał, ale był ze mną i mówi: „Do domu. Do domu i pod kołdrę czy tam pierzynę I ciepła – mówi – daj”. I on mnie wyleczył tym. Przestałem. Do dzisiaj za to mu jestem bardzo wdzięczny. […]
Później co? Byłem tam, nie odpowiadało mi coś takiego. Uciekałem. Po prostu uciekłem do jej siostry. Do tej ciotki, niby siostry uciekłem, ona dalej mieszkała. Tam miałem jakby trochę lepiej. Ale też… Bo przychodzili tacy niby partyzanci – to szabrownicy byli, z bronią w ręku. Chodzili do tych gospodarzy, walili w okno czy w drzwi, otwierali. Wszystko spało, nikt się nie ruszał, co chcieli, to brali. Magnetofony takie kręcone czy coś tego, zabierali.
Nie, to był czterdziesty czwarty rok jeszcze. Jeszcze nie było wyzwolenia. No i proszę pana, z tamtego miejsca, w dniu 19 stycznia (w moje imieniny, bo ja tak obchodzę), to był czterdziesty piąty rok, był nalot tu na okolice. Rosjanie, wie pan… Niemcy byli, pamiętam, w tych białych [strojach], ze śniegiem zrównani na biało. Takie ochronne były, zamaskowane. No i trupów pełno leżało niemieckich. Rolnicy tam mieli blisko, to zdzierali z nich to to, no bo i tak człowiek nie żyje, to brak było tam na wsi tego…
Doszedłem do Żyrardowa. Pierwsze takie przy torach kolejowych niskie budynki, takie prawie jeden koło drugiego. Jakaś ulica tam była, muzyka, radia powyjmowane i radio gra, już gra. Ja tory kolejowe przeszedłem, bo do Korabiewic się wybierałem, tam gdzie ojciec był. Cały ten Żyrardów, te bocznice to [zapełnione] sprzętem wojskowym, wojennym. Wszystko było przygotowane dalej, dalej. Ale już nie zdążyli, już front poleciał dalej. To było 19 stycznia czterdziestego piątego roku. I ja też tak w tych Korabiewicach, niby dałem znać ojcu, że jestem, ale takiej… Inna ciotka tam była dalej, bliżej Puszczy Mariańskiej. Tam mama miała siostrę, która za okupacji zmarła. Ja byłem na jej pogrzebie, mama nie tego… To u nich też bieda była, nie mogłem tam się zatrzymać z tego… Ale u tej Helenki to brat też tam był parę dni, no to żeśmy zadowoleni byli. Ona się tak jak matka opiekowała. Wszystko było dla mnie, wszystko, bo ja byłem najmłodszy tam. Wszystko dorosłe mężczyźni, do mnie niepasujące, ale ja tam się liczyłem jako numer jeden. Później, jak już brat przyszedł do mnie, odwiedził mnie tam, znalazł, to żeśmy zrobili wyprawę na Warszawę. Żeśmy do Radziwiłłowa dojechali czy doszli raczej, bo tam nie było czym dojechać, na stację. Pociąg jechał na Warszawę. Parowóz, nie elektryczny, tylko parowóz. Las po prawo, po lewo, na tym odcinku Radziwiłłów–Żyrardów. Ci obsługujący parowóz i tam inni ludzie pomagali drzewo ściąć, bo nie ma czym dojechać do Warszawy, węgla nie ma. Ścinali te drzewa, rżnęli, to szybko szło nawet i tym drzewem dokładali, żeby do Warszawy dojechać. I my żeśmy dojechali do Warszawy.
Pierwszy nasz rzut to było wejść do domu. Dom był zniszczony. Spalony, zniszczony. Na pierwszym piętrze mieszkaliśmy. Sufity były drewniane, wszystko zawaliło się, ale wisiała kuchnia na pierwszym piętrze. Cegły były na dole, myśmy tymi cegłami walili w tę kuchnię. Mówię: „Coś tam w piecyku może jest?”. I żeśmy rzucali dotąd, aż tam spadło, garnki spadły. „To mamy są” – mówię. Mama pracowała, w tych garnkach tam gotowała czy smażyła. No i żeśmy to wzięli ze sobą i tak żeśmy do tej ciotki donieśli. Ale zanim żeśmy do tej ciotki doszli, to jeszcze żeśmy wstąpili na Starówkę, na Stare Miasto. To była kupa gruzów, kupa gruzów. Amerykanie kręcili film. Kamerę mieli, kręcili film. I my we dwóch, brat i ja. Oni kręcą film, ale jeden pistolet w ręku trzymał, a drugi kręcił. Bo nie wiedział, kto do nich podchodzi. Oni wykręcili, poczęstowali nas czekoladą. To taka czekolada, takie duże pasy, a twarde, że zęby można było połamać na tej czekoladzie. Dostaliśmy te słodycze i żeśmy wrócili do tej ciotki, tam do Puszczy Mariańskiej. I na tym się zakończyło.
I później czekaliśmy, aż mama wróci. Oleś wrócił, ten brat wrócił, przeżył. Jak opowiadał, to on pracował w uzbrojeniu, w Zielonogórskim gdzieś. Polerowali te gilzy pociskowe, wewnątrz polerowanie, żeby tego… On był wysoko postawiony, bo był świetnym fachowcem, znał się na tym, był odpowiedzialny. Znał niemiecki przede wszystkim. Oni go awansowali na takiego jakby majstra i on takie robił zebrania tych ludzi wszystkich: „Słuchajcie, jeżeli chcecie przeżyć. Nie wiadomo, jak długo i kiedy to będzie, jakiś koniec musi być. Ale nie róbcie nic, tego jakiegoś sabotażu, broń Boże, bo wszyscy zginiemy. Wszyscy. To nie będzie jeden, dwóch – wszyscy. Tu nas nie będzie”. No i tak mi opowiadał, że takie odprawy robił. On miał przepustkę, chodził na miasto, inni nie mieli tego. On miał przepustkę, [więc] prosili go, żeby kupili grzebień czy coś tam. On miał, dostał, bo pieniądze normalnie. Miał swoje pieniądze i chodził na miasto, przepustkę miał. Że miał tutaj te „PL”, no to niestety, ale miał udokumentowane, że mu wolno, no i wraca i tak dalej. Jak ja mu później opowiadałem, jak ja tutaj przeżyłem ten pobyt po Powstaniu, to on mi powiedział: „Słuchaj, żebym ja wiedział, ja bym ciebie wziął ze sobą. Tam byś miał mleko, masło, bułeczkę – mówi – byś był… Bo tak mógłbym to załatwić, takie miałem możliwości tam wtedy. Ale tego nie wiedziałem”.
Po Powstaniu?
Nie miałem żadnych kontaktów z mamą ani z bratem. Nie miałem.
Nie. Tam, zdaje się, później to coś takiego dostałem, jakąś wiadomość. Ale ja nie odpisywałem, tylko do mnie docierały jakieś, nie wiem, chyba na Bartniki w Radziwiłłowie, tam do tej najbliższej ciotki, u której ja się nie zatrzymałem, bo ta ciotka im zmarła podczas mojego tam tego… Byłem na tym pogrzebie. To chyba tak. I więcej ja nie miałem… Wiedziałem tylko, że oni są, że oni żyją. Bo brat miał taki kontakt z mamą, z siostrą. On miał i ja dostałem taką wiadomość, ale ja, zdaje się, nie odpisywałem, tylko wiedziałem.
Dalej to już powrót. Pierwszy wrócił brat Rafał. Później mama wróciła z siostrą. Oleś wrócił też. Tadeusz to już był, niewywieziony, bo on w Pruszkowie tam miał… Żony rodzina tam miała domek, on tam się zatrzymał i tam był. Ja z nim nie miałem kontaktu. On tam jakoś sobie radził przez ten czas, jak to jeszcze było to Powstanie i wyzwolenia nie było, i tak dalej. No a później to mama wróciła. Była energiczna, umiała to jakoś poprowadzić. Mieszkaliśmy, pierwsze dni to tam wynajęte było jakieś pomieszczenie w Piastowie. Później mama wróciła czy przypadkowo [trafiła] do Ursusa. I poszła do kościoła. Poszła do kościoła i zauważyła ogłoszenie, że jest mieszkanie do wynajęcia czy do kupna. Poszła tam i to Żyd podobno sprzedawał to mieszkanie, wyprowadzał się do Łodzi. Nie wiem, jak to tam mama załatwiła, ale jakoś załatwiła, że żeśmy mieszkali… Czy to w ratach tam było, czy jak, bo to trzeba było kupić. On nie był właścicielem, tylko on też wynajmował. On nie mógł tego sprzedać, tylko wynająć tam jakoś. No i później z tą gospodynią tam mama już ustaliła czynsz i tak dalej, no i tam żeśmy wszyscy kilka ładnych lat mieszkali w Ursusie.
Później mama w czterdziestym dziewiątym roku zmarła, ojciec w pięćdziesiątym trzecim. No i my tak żeśmy sobie już tak radzili. Brat pracował w Ursusie, ja też w Ursusie pracowałem. Później do wojska poszedłem. Ojciec mnie jeszcze odprowadził. We Włochach była zbiórka poborowych, no to tam żeśmy się pożegnali. Później ojciec zmarł. Wróciłem na pogrzeb, bo dostałem [przepustkę] na podstawie telegramu. Ojciec w Żyrardowie zmarł, został pochowany, bo był w szpitalu. Mieliśmy problem taki, żeby ojca przenieść do Warszawy, bo tu był grób rodzinny, tutaj mama jest pochowana i jeszcze jeden brat był, który już nie żył. Ale on zmarł w dwudziestym dziewiątym. On się urodził w dwudziestym szóstym roku, tak że chyba [żył] trzy latka i cztery miesiące, coś takiego. Mama mi za okupacji jeszcze opowiadała, że chory był i na rękach jej zmarł. Też miał tak na imię jak ja mam, Henryk Rafiński. No i tam, żeby ojca przewieźć do Warszawy. Więc ja z bratem udałem się do Skierniewic, do jednostki wojskowej kościuszkowców, no i na bramie się zameldowałem dyżurnemu, że w takiej i takiej sprawie. On mi dał żołnierza i zaprowadził mnie do szefa sztabu, dali nam transport. Transport nam dali, samochód, taki pod plandeką. To była zima, bo to był marzec, i zabraliśmy to ciało z Żyrardowa i zawieźliśmy do Warszawy. Dali tam kożuch jakiś, żeby siedzieć na tego, żeby nie zmarznąć i tak dalej, podziękowaliśmy żołnierzom i ojciec został pochowany na tym cmentarzu do grobu rodzinnego. No i tak się skończyło. To już było po wyzwoleniu.
Powstanie no to… Łapanki były, no przecież to…
No to te egzekucje, to już brat opowiadał tutaj. To było na ulicy Płockiej. To było pod ogrodzeniem takiej przędzalni, która się ciągnęła od Bema do ulicy Płockiej, w długości Kasprzaka, obecnej ulicy. I tu zaraz był dom mieszkalny, tam była taka ściana ogrodzenia i pod tą ścianą byli tam rozstrzeliwani. Myśmy tam byli już po tym, Niemcy odjechali. Tam była egzekucja.
Trudno powiedzieć, tam nikt się nie wychyla, żeby dokładnie powiedzieć. Wiem, że tylko kwiaty jakieś, światła paliły się, tak że to świeże to było, to było świeże. Może niektórzy jeszcze konali tam nawet w tej ziemi. To takie te pamiętamy. No a tak to, no, życie tak jak życie było. No co tam było? Pamiętam taki moment, jeszcze za okupacji, tutaj jak budynek przy gazowni, ten mieszkalny, co postawili nowy przed wojną, to był taki plant przy torach ogrodzony tam aż bliżej do Brylowskiej, tam się ciągnął i ciągnął. Duży, ogrodzony siatką był. Tam Niemcy spędzali z getta Żydów. Ja tam z tym Rysiem Trzecińskim (bardzo taki bliski kolega, bo to był mój rówieśnik), no to były te oczka, w tej siatce były, Niemcy pilnowali, ale my żeśmy, jak to mówią, przyglądali się. Ale też musieliśmy mieć tego… Bo nie wiadomo, czy nas uderzy, czy nas zatrzyma i wywiezie gdzieś. Podawaliśmy tam te [kanapki]. Ze szkoły, nie zjadło się, „A, to tego, żydki zjedzą to” – tak to się mówiło. No ale oni… Oni to normalnie… do jednego to kilka rąk leciało, żeby to też dostać. No nie było tego… Tak dużo nie można było dawać. To pamiętam, taki moment był. A oni im takie, jak na przewietrzenie – wyprowadzali ich tam, nic tam nie robili, tylko żeby im tam jakoś czas spędzić czy coś, żeby w getcie tam nie myśleli o czym innym, no to ich wyprowadzali, sporo ich tam zawozili. Może komuś się tam udało po drodze wyskoczyć gdzieś.
Warszawa, 17 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk