Paweł Gąssowski „Lot”
Nazwisko moje Paweł Gąssowski, data urodzenia 5 lipiec 1925 rok, Warszawa. Pseudonim „Lot”, strzelec „Lot”, walczyłem w oddziale „Baszty” na Mokotowie, pułk „Baszta”, kompania B3
- Wracając do okresu przedwojennego, jak pan pamięta swoje życie przed wybuchem wojny? Czy coś szczególnego z tego okresu ma pan do przekazania nam?
Przed wybuchem wojny to ja miałem dwanaście – czternaście lat. Chodziłem normalnie do gimnazjum imienia Zamoyskiego.
- Gdzie mieściło się to gimnazjum?
Przy ulicy Smolnej. Gimnazjum imienia Zamoyskiego. Tam należałem do harcerstwa, była drużyna dobra harcerska. Poza tym tam nic specjalnego [nie było]...
- Czy poza harcerstwem w jakiś inny sposób patriotyczne wychowanie było prowadzone w tej szkole?
To była prywatna szkoła i tam nas trochę wychowywali pod tym kątem.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Ojciec był inżynierem elektrykiem, pracował w fabryce Szpotańskiego. To była fabryka na Grochowie, gdzie był dyrektorem technicznym, a mama przed wojną… właściwie wychowywała nas. Miałem jeszcze siostrę.
- Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Pierwszego września zapamiętałem w ten sposób, że od razu na drugi dzień tam było bombardowanie okolicy, gdzie było dużo zakładów przemysłowych, tam, gdzie mieszkałem na [ulicy] Grochowskiej. I od razu zaczęło się od tego, że zrobili nalot na tą dzielnicę, więc pamiętam, że bomby [były] bardzo blisko. Siedzieliśmy w schronie. Taki był początek wojny.
- Co działo się z panem podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 roku? Czy jako harcerz brał pan udział podczas oblężenia?
Nie, podczas oblężenia Warszawy nie brałem udziału [w walkach]. Byłem wyznaczony do pełnienia jakiejś funkcji do obrony przeciwlotniczej w czasie nalotów, w budynku. Jako młody chłopak mnie tam wyznaczyli…
- Co pan robił, gdy już okupacja się zaczęła, gdy Niemcy wkroczyli już do Warszawy? Czy nadal chodził pan do szkoły?
Dalej chodziłem na komplety do szkoły imienia Zamoyskiego, które jak wiadomo, odbywały się w prywatnych mieszkaniach. Przez jakiś czas chodziłem do szkoły zawodowej, gdzie też prowadzona była normalna nauka szkolna.
- W czasie okupacji chodził pan do szkoły zawodowej. Gdzie mieściła się ta szkoła?
Nie pamiętam, gdzie mieściła się ta szkoła. To były kursy elektryczne, szkoła elektrotechniczna inżyniera Tyszki. Pamiętam, zdaje się, że było to gdzieś w Śródmieściu. Jednocześnie były tam prowadzone normalne lekcje szkolne.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją? Czy jakieś kontakty z harcerstwa zachowały się?
Nie. Po prostu przez kolegów dowiedziałem się, że się rozpoczyna szkolenie w grupach dla chłopców od piętnastu lat. Zgłosiłem się. Przyjęli mnie do tak zwanych BS-ów, to są Bojowe Szkolenia w Szarych Szeregach. [Przyjęli mnie] jako piętnastolatka, bo to od piętnastu lat było. Byłem cały czas na tym szkoleniu od 1941 roku aż do Powstania.
- Na czym polegały te szkolenia?
Dwa razy w tygodniu mieliśmy zajęcia w prywatnym mieszkaniu, gdzieś na Pradze. Mieszkałem dalej na Pradze. Przy ulicy Strzeleckiej w mieszkaniu jednego z uczestników. Dwa razy w tygodniu zbieraliśmy się tam. Była nas grupa sześciu, siedmiu chłopców w wieku mniej więcej piętnastu – szesnastu lat. Przychodzili instruktorzy do nas i szkolili nas w podstawowych sprawach takich jak: sprawy wychowawcze, obywatelskie, było trochę historii a w tym najważniejsze okresy, było szkolenie wojskowe polegające na organizacji wojska, broni w wojsku, taktyczne sprawy wojskowe. Przynosili broń, pokazywali nam rewolwery. Jeden z instruktorów przyniósł rewolwer „visa”. To dość duży rewolwer: dziewiątka. Pokazywał w ramach teoretycznego szkolenia, jak się go rozkłada, jak ładuje. W pewnym momencie chciał nam pokazać, że zawsze przy manipulowaniu tym rewolwerem trzeba wyjąć magazynek. Wtedy można już wszystko robić. Wymierzył w stół i nagle usłyszeliśmy huk! Straszny strzał. Okazało się, że został mu nabój w lufie i rewolwer wystrzelił. Na szczęście tylko przebił stół, podłogę, ale nie trafił nikogo w nogi, bo myśmy wszyscy mieli nogi pod stołem. Wychodziliśmy z tych zajęć dwójkami, ze strachem czy jakiś patrol nie idzie i nie słyszał [strzału]. Rzeczywiście jak szliśmy to szedł patrol niemiecki w hełmach z gotowymi automatami do strzału. Byliśmy przekonani, że słyszeli to, ale przeszli koło nas szczęśliwie i jakoś się udało. Było to niesamowite przeżycie.
- Czy poza szkoleniami uczestniczył pan w jakiś akcjach Szarych Szeregów?
Były cały czas akcje tak zwanego małego sabotażu, polegające na tym, że myśmy wychodzili na miasto w godzinach wczesnych, porannych albo przed świtem i mieliśmy pewne zadania do wykonania w grupach [liczących] po dwóch [chłopców]. Zadania w postaci naklejania afiszów czy malowania znaków na murach czy domach, przeważnie był to znak Polski Walczącej. Wychodziliśmy od razu z pędzlem i kubełkiem, chodziło o to, żeby jak najszybciej to namalować do rana. Zrywaliśmy jakieś afisze niemieckie. Były to drobne rzeczy, jak rozprowadzanie gazetek czy ulotek. Były to przygody dla nas, ponieważ trzeba było wcześnie w nocy wstać i wszystko wykonać.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina podczas okupacji, czy ojciec nadal pracował w tej fabryce?
Ojciec pracował dalej w fabryce Szpotańskiego. To jest fabryka wyrobów elektrycznych. Byłem tam zarejestrowany jako praktykant. Chodziło o to, żeby mieć jakąś legitymacje w razie, kiedy Niemcy chcieliby wylegitymować.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Mieszkałem, jak mówiłem na Grochowie. Dostaliśmy rozkaz żeby przed pierwszym sierpnia, to było chyba trzydziestego lipca, przenieść się do Warszawy. Do jakiegoś wybranego miejsca, mieliśmy podać swój adres i czekać na dalsze rozkazy. Wiedzieliśmy, że szykuje się Powstanie. Wyciągnąłem swoje buty żołnierskie, które miałem przygotowane w piwnicy i polski hełm, który „pożyczyliśmy” z jakiegoś małego cmentarza wojskowego. Zabrałem wszystko ze sobą i przeniosłem się z Pragi na Mokotów do mojej ciotki, która mieszkała na [ulicy] Szustra, róg [ulicy] Puławskiej i tam już czekałem od trzydziestego [lipca] na jakieś wiadomości.
- Jak pan zapamiętał sam pierwszy sierpnia w godzinie wybuchu?
Pierwszego sierpnia zaczęły się od godziny czwartej, piątej. Słychać było strzały na terenie Warszawy, nasilające się coraz bardziej i zrozumieliśmy, że zaczęło się Powstanie. Wyglądałem przez balkon, potem leżałem na balkonie, bo Niemcy chodzili po [ulicy] Puławskiej i strzelali. Leżałem na balkonie i obserwowałem, co się dzieje. Widziałem dwie, trzy osoby cywilne, które były zabite. Niemcy strzelali do każdego kto pojawił się na ulicy. To był ten pierwszy dzień – pierwszego sierpnia.
- Czy zgłosił się pan do jakiegoś oddziału? Czy w tym mieszkaniu ciotki był pan sam czy z kolegami?
Nie, w mieszkaniu ciotki byłem sam. Zorientowałem się, że powstańcy zajęli już ten teren [ulicy] Szustra z uwagi na to, że nie było tam dużych obiektów niemieckich, więc od razu cały ten teren został zajęty przez powstańców. Byli już w piwnicach, biegali tam, przedostawali się dalej do innych budynków. Z nimi się porozumiałem i oni mi powiedzieli, że ma być zorganizowany punkt werbunkowy na ulicy Krasickiego i radzili mi, żebym się tam zgłosił na następny dzień na Krasickiego i ewentualnie zgłosił swoją gotowość do dołączenia się.
- Czy poszedł pan na Krasickiego?
Tak, następnego dnia wybrałem się tam. [Ulica] Krasickiego była już też zajęta przez powstańców. Znalazłem ten punkt werbunkowy. Zatrudnili mnie od razu, bo zobaczyli, że jestem świeżo po maturze, że mogę im się przydać. Wzięli mnie jako pomoc biurową. Zorganizowali małe biuro. Był tam jeden major i [jeden] porucznik, [który] zarządzał tym [biurem]. Zostałem zatrudniony tam do służby.
- Jak wyglądała pana służba, czym się pan zajmował?
Załatwiałem różne rzeczy. Jak zgłaszali się ci ludzie, ochotnicy z oddziałów rozbitych, [których] było bardzo dużo, którzy się pogubili i zgłaszali się, aby ich ponownie przydzielić. Z nimi musiałem rozmawiać, prowadzić ich do biura i spisywać ich dane [osobowe]. Potem przechodzili na rozmowy z oficerami. Poza tym często wysyłali mnie z różnymi papierami jako łącznika. Latałam po całym Mokotowie, po części zajętej przez powstańców i roznosiłem różne papiery i rozkazy. Było to moje główne zajęcie. Pracowałem na tym punkcie przez około dwa tygodnie.
- Co stało się z panem później?
Później, [kiedy] budynek został zbombardowany. Z jakiegoś działa wybuchł pocisk i częściowo był zdemolowany ten budynek, więc oni mieli się gdzieś przenosić. Punkt miał być przeniesiony [w inne miejsce]. Dostałem wtedy przydział do oddziału Baszty do Batalionu Trzeciego, do czwartego plutonu. Tam zostałem odkomenderowany na dalszy ciąg Powstania.
- Jak liczny był to oddział?
Było to kilkadziesiąt osób. Było tam może około sześćdziesięciu – siedemdziesięciu osób. Był podział na drużyny. W drużynie naszej było około dziesięciu chłopców.
- Czy miał pan jakieś uzbrojenie?
Na początku nie dostałem jeszcze [nic] od razu. Dopiero później, nie wiem w jaki sposób, udało mi się zdobyć jakiś rewolwer, małokalibrowy, taką „siódemkę”, którą miałem już do końca Powstania ze sobą. No i [otrzymaliśmy] granaty, przeważnie to były „sidolki”, [granaty] domowej roboty, robione z puszek po „Sidolu”, to taki proszek do czyszczenia, tylko z jakimś materiałem wybuchowym. Miałem przy sobie zawsze ze [dwie sztuki]. Dopiero po koniec Powstania, w ostatnich tygodniach, miałem karabin.
- W szeregach tego oddziału, w jakich rejonach Mokotowa pan walczył?
Wysyłali nas w różne miejsca. Wtedy powstała taka dzielnica polska, nazywali to „Twierdza Mokotowa”. Był to cały obszar wydzielony, który mieliśmy. Był to obszar pomiędzy ulicami: Naruszewicza, Aleją Niepodległości, Różaną od strony Placu Unii i Puławską, taki prostokąt zajęty właśnie przez powstańców. Trwały tam cały czas walki o utrzymanie tego odcinka, tego terenu. Raz były wypady z naszej strony, to nas wysyłali na różne odcinki, drugi raz z kolei to Niemcy atakowali, [więc] my musieliśmy przejść do obrony, tak to się toczyło na różnych odcinkach. Były na Mokotowie takie podstawowe miejsca umocnione przez Niemców, jak duża szkoła na rogu [ulicy] Kazimierzowskiej i [ulicy] Narbutta. Była to bardzo duża szkoła, która była bardzo mocno obsadzona przez gestapowców, przez SS. Następnie były dwa duże bloki na [ulicy] Willowej i [ulicy] Dworkowej, gdzie do końca [Niemcy] się tam bronili, to było też obsadzone przez gestapowców i częściowo przez Schutzpolizei. Następnie był Fort Mokotowski na [ulicy] Rakowieckiej, to był też bardzo silny punkt niemiecki. Sam fort i wszystkie przyległe wille. Byli tam przede wszystkim lotnicy Luftwaffe. Poza tym szkoła przy ulicy Woronicza, która była bardzo ważnym punktem strategicznym. Jako jedyny z tych obiektów szkoła ta na [ulicy] Woronicza została zajęta w pierwszych dniach Powstania przez nas, przez powstańców. Została zdobyta. Poza tym Niemcy w innych obiektach się bronili. Teren Wyścigów, na którym stacjonowało około ośmiuset żołnierzy SS. Jeszcze były jakieś takie punkty…
- Czy w okresie Powstania miał pan bezpośredni kontakt z żołnierzami niemieckimi?
Niemcy bardzo nie lubili bezpośrednich kontaktów. Rzadko kiedy [zdarzało się], że były bezpośrednie walki z Niemcami. Bali się takich sytuacji. My jako powstańcy byliśmy bardzo ruchliwi, raz tu, raz tam, oni nie orientowali się, gdzie my tak [naprawdę] jesteśmy. Bali się za każdym razem zaskoczenia. Potem używali przeważnie najpierw czołgów, dopiero pod osłoną czołgów ruszali do natarcia. Zaskoczenia z naszej strony zwykle się nie udawały, ponieważ Niemcy byli stale w tak zwanym pogotowiu i stale mieli osłonę, poza tym mieli ciężki sprzęt, mieli armaty i ciężkie karabiny maszynowe, więc trudno było do nich dojść. Właściwie bardzo rzadko pamiętam, żeby były jakieś bezpośrednie walki z Niemcami, takie oko w oko.
- Czy spotkał się pan z jeńcami niemieckimi?
Widziałem tylko tyle, że prowadzili ich do naszej komendy „Dwójki”, która zajmowała się takimi sprawami jak jeńcami, na ulicy Malczewskiego. Słyszałem też, jak ich przesłuchiwano. Natomiast bezpośrednio to nie stykałem się z nimi.
- W jaki sposób było zorganizowane wyżywienie w czasie Powstania?
Były przeważnie gotowane zupy, po które trzeba było wysyłać kogoś. Idąc po zupę, w przypadku naszego oddziału trzeba było przelatywać przez [ulicę] Puławską, a Puławska była cały czas ostrzeliwana przez Niemców, ponieważ siedzieli tam tak zwani „gołębiarze” na dachach, poukrywani na strychach. Byli to wyborowi strzelcy. Wszyscy oni mieli automat, więc przelatywanie przez [ulicę] Puławską było rzeczą okropną. Ponieważ, jak tylko się tam człowiek pokazał, to ze wszystkich stron były strzały. Kuchnia nam przydzielona była po drugiej stronie [ulicy] Puławskiej i trzeba było po tę zupę lecieć z wiadrami, a potem pędem z powrotem [wracać] i jakoś przelecieć przez tą Puławską. Był to chyba największy strach, jaki przeżywaliśmy w Powstaniu.
- Czy do końca Powstania na Mokotowie walczył pan w szeregach „Baszty”?
Tak, do końca byłem w szeregach „Baszty” z tym, że [na] jakiś czas byłem oddelegowany do oddziału przyjmowania zrzutów. Była to wydzielona jednostka, nie wiem czy oni byli z „Baszty” czy nie, w każdym razie był to jakiś pluton, zakwaterowany w osobnym budynku w takim czteropiętrowym gmachu, w którym stale dyżurowali. Natomiast w nocy chodziliśmy na przedpola i nadawaliśmy znaki nadlatującym samolotom, gdzie mają zrzucać zrzuty.
- Czy uczestniczył pan bezpośrednio w odbiorze zrzutów?
W odbiorze zrzutów już nie brałem udziału, zajmowałem się tylko wysyłaniem znaków. Odbiorem zajmowały się już inne oddziały. Myśmy tylko leżeli całą noc na jakimś polu i latarkami żeśmy im przesyłali sygnały. Strzały się układało z tych latarek. Jak tylko słyszeliśmy, że samolot krąży już, no to pokazywało im się te miejsca. Byłem tam tylko przez tydzień, później wróciłem z powrotem do swojego oddziału. I już wtedy zaczęło się… W tym budynku czteropiętrowym zaczął się około 23 września straszny obstrzał artyleryjski nagle i wielkie naloty samolotowe i jedna z bomb trafiła w ten budynek, jak bomba leciała, to ja byłem na trzecim czy czwartym piętrze, jak usłyszałem dźwięk lecącej bomby, to zleciałem jakimś cudem po schodach na pierwsze piętro i do piwnicy. Bomba rozwaliła cały ten budynek. To była bardzo ciężka bomba, pięćsetka chyba była. Wszyscy ci, co zdołali uciec na dół znajdowali się w tej piwnicy. Wszystko na około było zasypane. Nie wiedzieliśmy, czy jest jakieś wyjście z tej piwnicy. Przypuszczaliśmy, że wyjście jest zakratowane. Wreszcie znaleźliśmy okienko, które nie było zakratowane i wydostaliśmy się szczęśliwie z tej piwnicy. W tym momencie zaczął się wielki szturm Niemców na nasze pozycje. Niemcy dostali duże posiłki wraz z samolotami. Jak Niemcy zaczęli już stopniowo zdobywać te tereny, to wtedy zaczął się ostatni etap walki o Mokotów.
- Do końca Powstania był pan na Mokotowie?
Tak, do końca Powstania byłem na Mokotowie. Był ogromny obstrzał artyleryjski. Oni robili zawsze wielkie przygotowanie artyleryjskie, te armaty waliły ze wszystkich stron i te sławne szafy czyli krowy, były to ciężkie moździerze, które dawały taki specjalny dźwięk. Myśmy nazywali to krowy, ponieważ ryczało to tak jak krowa. Po jakimś czasie przylatywały ładunki, które się rozrywały, były też pociski zapalające. Dużo tego było. Poza tym Niemcy przyprowadzili działa kolejowe, najcięższe [ze wszystkich]. Z tego też walili. Sprowadzili czołgi. Czołgi wszędzie już były. Strzelały wszędzie, te tygrysy. Potem Niemcy próbowali po takim przygotowaniu odzyskiwać ten stracony swój teren.
- Jak zapamiętał pan kapitulację na Mokotowie?
Przed kapitulacją były jeszcze takie walki, strasznie zażarte walki o szkołę przy ulicy Woronicza. Był to taki nasz bastion, który otwierał wejście Niemcom do tej dzielnicy od [strony] południowej. Zostałem wysłany do tego rejonu ze swoim oddziałem B3. Szkoła co chwilę przechodziła z rąk do rąk. [Szkoła] była już zupełnie zrujnowana, budynek był rozwalony całkiem przez artylerię oraz przez czołgi. My dalej się tam broniliśmy. Szkoła przechodziła z rąk do rąk aż siedem razy. Raz Niemcy raz my, Otrzymaliśmy [w końcu] rozkaz dotyczący ostatniej próby natarcia na Niemców tak, żeby odrzucić ich z okolicy szkoły Woronicza. Natarcie było w nocy. Wyszliśmy z terenu szkoły [przy] Woronicza. Mieliśmy przez pole jakieś sto pięćdziesiąt metrów do przebiegnięcia Tyralierską w nocy. Chcieliśmy zaskoczyć Niemców żeby podejść jak najbliżej, bo byli umocnieni po drugiej stronie w budynkach. Żeby zaskoczyć Niemców i starać się ich odrzucić. W momencie jak zaczęliśmy strzelać, ja też położyłem się na ziemię. Miałem już wtedy karabin i zacząłem strzelać w stronę pozycji niemieckich. Jakiś Niemiec widocznie zobaczył błysk z karabinu i rzucił granatem. Granat rozerwał się jakiś metr przede mną. Jakiś ciężki granat niemiecki. Morze ognia, huk straszny! Straciłem przytomność. Po jakimś czasie odzyskałem przytomność i zacząłem sprawdzać czy ruszam nogami i rękami. Zorientowałem się, że zostałem ranny w głowę i w rękę. Wszędzie krew leciała. Od tych odłamków tego granatu bo na szczęście granat tak się rozerwał, że to wszystko nie poszło bezpośrednio na mnie tylko częściowo. W tej sytuacji zacząłem się wycofywać z tego natarcia. Obstrzał ze strony Niemców był już wtedy ogromny. Kule tylko latały i świstały. Zaczęli walić ze wszystkich swoich karabinów maszynowych i całej broni maszynowej. Było to coś niesamowitego. Udało mi się jakoś dolecieć do Woronicza, do tej szkoły, tam mnie trochę opatrzono, prowizorycznie. Skierowano mnie do takiego prowizorycznego szpitala przy ulicy Misyjnej. Szpital ten prowadziły siostry zakonne. Szpital Elżbietanek był już zbombardowany i nie działał. Doszedłem jakoś na tą Misyjną do tego szpitala. Jak przyszedłem robili operacje, było tylu rannych i taki tłok, że nie było mowy, aby zrobić jakiś porządny opatrunek. Spędziłem tam pół nocy. W końcu dostałem się na [ulicę] Puławską róg [ulicy] Szustra do ciotki, która była w piwnicy z całą rodziną. Tam zrobili mi dopiero jakiś możliwy opatrunek na te moje rany. Spędziłem tam jeden dzień. Resztki Mokotowa i resztki oddziałów broniły się jeszcze, ale mówiło się już o odejściu z Mokotowa kanałami. Wtedy już zapadła decyzja, że będziemy wycofywać się kanałami. Ponieważ nogi miałem dobre, zdecydowałem się przejść kanałami do Śródmieścia. Bałem się tam zostać. Przypuszczałem, że Niemcy od razu mnie zastrzelą. Wszystkich rannych powstańców przeważnie rozstrzeliwali. Były straszliwe sceny, co Niemcy robili z ludnością cywilną. Było to coś strasznego. Niemcy palili domy. Wypędzali ludzi. Wszystkich zabijali. Wszystkich mordowali i kobiety i dzieci. Na ulicach zajętych przez Niemców działy się naprawdę straszne rzeczy przez cały czas.
- Zdecydował się pan na wymarsz kanałami?
Tak, zdecydowałem się na wymarsz kanałami. Było trudno, ponieważ trzeba było uzyskać przepustkę dowództwa. Ludność cywilna też chciała się dostać do kanałów. Nikt nie zdawał sobie sprawy jak to będzie wyglądało z tymi kanałami. Udało mi się dostać przepustkę przez jakieś znajomości i dołączyli mnie do rannych oddziału pułkownika Radosława. Dwudziestego szóstego września, późnym wieczorem weszliśmy do kanału.
- W którym miejscu był właz do kanału?
Właz na Mokotowie był na [ulicy] Szustra przy Puławskiej. Wejście do włazu było pilnowane. Trzeba było się legitymować przepustką. Wieczorem z tą grupą rannych weszliśmy do kanału. Dowództwo też już się ewakuowało. Zostały tylko oddziały obwodowe, które utrzymywały w dalszym ciągu ten mały już kawałek, mały odcinek, żeby zabezpieczać wejście do kanału tych drużyn. Zaczął się przemarsz kanałami. Myśmy szli w początkowych oddziałach. Weszliśmy tam mniej więcej koło wpół do jedenastej, a wchodzenie zaczęło się o jakiejś ósmej godzinie. Byliśmy w tych przednich oddziałach. Mieliśmy dobrego przewodnika, który nas prowadził. Kanałami nie można było przejść bezpośrednio do [niezrozumiałe], bo najbliższa droga była pod [ulicą] Puławską i Placem Unii Lubelskiej prosto do Śródmieścia, ale tam Niemcy wszystko obstawiali i nie można było tamtędy iść. Były tam jakieś zapory zrobione. Musieliśmy iść dalszą drogą przez Czerniaków. Najpierw przez Czerniaków w stronę Wisły, potem kawałek Czerniakowem i potem dopiero z powrotem do góry do Śródmieścia, aż do Alei Ujazdowskich. Było to około sześciu, siedmiu mniej więcej kilometrów drogi. Na początku szliśmy rurami. Czasami trzeba było iść na czworakach, częściowo bardzo schylonym przechodzić przez ten odcinek. Potem na Czerniakowie były już burzowce, gdzie było szerzej i można było troszkę iść wyprostowanym, ale woda sięgała do piersi, tak zwana woda, bo była to jakaś straszna maź. Dalej, potem idąc Górnośląską pod górę do Śródmieścia, znowu był wąski odcinek, ponieważ były to jakieś bocznice kanałów. Było tam bardzo ciężko. Były zrobione jakieś przeszkody, ponieważ Niemcy próbowali zrzucać jakieś druty do tych kanałów. Trzeba było to wszystko pokonywać. Były takie postoje, okresy, że staliśmy godzinę i nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ktoś krzyczał, że Niemcy! Ktoś inny krzyczał, że granaty rzucają! Cały czas coś się działo.
- Jak długo trwał pana pobyt w kanałach?
Nasze przejście trwało jakieś dziewięć do dziesięciu godzin. Następne oddziały [idące] już po nas szły coraz dłużej, ponieważ było już coraz trudniej. Wszędzie już [znajdowały] się przeszkody i dlatego szło się trudniej, coraz dłużej [to] trwało.
- Gdzie w Śródmieściu było wyjście z kanałów?
W Śródmieściu myśmy wyszliśmy włazem w Alejach Ujazdowskich, włazem przy [ulicy] Wilczej. Właz [ten] był pod obstrzałem. Z włazów wyciągała nas obsługa znajdująca się tam, od razu kazali nam uciekać gdzieś do bramy.
- Co działo się z panem później, kiedy wyszedł pan już z kanału i znalazł się w Śródmieściu?
Później straciłem kontakt ze swoim oddziałem, którego były już tylko resztki. Myśmy szli osobno jako ranni, więc straciłem w ogóle z nimi kontakt. Natomiast wchodząc do jakieś bramy zorientowałem się, że w tym budynku mieszkają rodzice mojego przyjaciela z którym cały czas byłem w konspiracji. Była to rodzina taka pół włoska, pół polska.
- Czy pamięta pan jak nazywał się pana przyjaciel?
Pamiętam, był to Janek Boni. Nie byłem z nim w Powstaniu, ponieważ on był gdzieś indziej. W każdym razie dobrze znałem jego rodzinę. Często w czasie okupacji u nich siedziałem. Przyjęli mnie i nakarmili. Wszyscy byliśmy bardzo zgłodniali i zmordowani tym wszystkim. Obcięli mi przede wszystkim włosy, bo we włosach miałem pełno wszy. Jakiś czas byliśmy na Forcie Czerniakowskim, gdzie słoma cała się aż ruszała od wszy. Opatrzyli mi rany i zrobili opatrunki. Zdecydowałem się wyjść razem z nimi i ludnością cywilną pojechać do Pruszkowa. Swojego oddziału nie próbowałem szukać, bo wszyscy gdzieś już się rozlokowali.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z prasą powstańczą, z radiem?
Nie miałem kontaktu. Wiem, że wychodził ten „Biuletyn Informacyjny” i myśmy otrzymywali [go] codziennie prawie do końca Powstania. Stąd też mieliśmy wiadomości, co dzieje się w innych częściach Warszawy, bo tak nie mieliśmy znikąd wiadomości. Wiem też, że była radiostacja, która potem mogła się już porozumiewać ze Śródmieściem. Natomiast początek był okropny, bo w tych pierwszych dniach Powstania w ogóle nie było żadnej łączności. Było straszne zamieszanie. Dowództwo nie mogło się porozumieć z oddziałami. Było bardzo ciężko na początku, były ogromne straty wśród powstańców. Wiele oddziałów miało ponad pięćdziesiąt procent strat już pierwszego dnia. Była to tragedia. Były nawet takie pomysły, żeby w ogóle się wycofać w tych pierwszych dniach do Lasów Kabackich, że nie jest możliwe, żeby utrzymać się na Mokotowie. Później udało się to trochę opanować i nawiązała się łączność między kanałami. Dowództwo jakoś kierowało dobrze i udało się przez to utrzymać przez jakiś czas dany odcinek.
- Czy w czasie Powstania jak toczyły się walki na Mokotowie brał pan udział w życiu religijnym, czy w oddziale był kapelana?
W naszym oddziale nie widziałem kapelana, nie zetknąłem się, ale były msze polowe i uczestniczyłem w niektórych mszach. W ogóle to byli kapelani wojskowi. Spotkałem również mojego prefekta ze szkoły Zamoyskiego księdza Piotrkowskiego, który odprawiał msze polowe. Były nabożeństwa polowe. Poza tym w tej dzielnicy to właściwie myśmy się czuli jak w kawałku Polski. Jak było tylko troszkę spokoju i był mniejszy obstrzał artyleryjski, mniejsze bombardowanie, to działy się różne rzeczy: imprezy różne, piosenki [śpiewaliśmy], muzyki [słuchaliśmy], były flirty, a nawet śluby się odbywały! Była to euforia wolności.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej na Mokotowie do powstańców, do pana jako powstańca?
Najpierw był bardzo dobry. Wszyscy nas zapraszali, chcieli nas ugościć. Chcieli z nami rozmawiać, pytać się i tak dalej. Był bardzo duży zapał. Później pod sam koniec Powstania, kiedy jeszcze powstańcy obsadzali budynki, to ludzie trochę już protestowali, że już nie warto bronić, że już i tak nic nie da się zrobić. Bali się, że przez to będą represje. Potem już trochę z rezerwą podchodzili do tego. W pierwszym miesiącu Powstania stosunek ludności do powstańców był nadzwyczajny. Ludzie bez przerwy coś przynosili do jedzenia, którego przecież było mało. Po kartofle trzeba było się wybierać na jakieś pola pod obstrzałem. Jarzyn, pomidorów było bardzo mało, jadło się przede wszystkim różnego rodzaju kasze, płatki owsiane i miód, którego wszyscy nie znosili, bo był sztuczny. Wszędzie ciągle był sztuczny miód, tego było pełno.
- Jaka atmosfera panowała podczas Powstania w pana oddziale, czy miał pan czas wolny poza służbą?
Czasem miałem czas wolny, to wtedy leciałem do ciotki, żeby coś zjeść, przebrać się, żeby dostać nową koszulę, skarpetki. Leciałem wtedy do ciotki, żeby tam sobie posiedzieć, pogadać. Mieliśmy trochę wolnego czasu to chodziliśmy do jakiegoś mieszkania, gdzie był fortepian, [trochę] się grało. Grałem trochę na fortepianie. Znałem tego Markowskiego, który układał piosenki, był kompozytorem.
- Jak wyglądało pana wyjście z Warszawy?
Wyjście z Warszawy to wyglądało w taki sposób, że wraz z ludnością cywilną zaprowadzili nas najpierw do jakiegoś kościoła na Woli, wielkiego, tam było zgrupowaniem, skąd zabierali nas na jakieś bocznice kolejowe do Pruszkowa. Byłem z rodziną państwa Bonich, oni chcieli mnie ze sobą jakoś wziąć. Posiadali włoskie dokumenty i myśleli, że uda się im mnie ochronić, ja nie bardzo w to wierzyłem. Jechaliśmy transportem towarowym do obozu w Pruszkowie. Nie bardzo wiedziałem, co będą tam robić. Bałem się, że będzie selekcja na powstańców i nie powstańców, że może będą nas wysyłać nas na jakieś roboty. Byłem jeszcze słaby, miałem ropiejące rany. Po tych kanałach rany te się rozjątrzyły, lała się ropa. Bałem się jechać do tego Pruszkowa. W końcu zdecydowałem się wyskoczyć przed Pruszkowem z tego pociągu. Niemcy trochę niby strzelali, ale niewiele. Wyskoczyłem z pociągu i znalazłem się pod Pruszkowem, gdzieś w Piastowie czy coś. Stamtąd powędrowałem do znajomych mojej siostry, o których sobie przypomniałem. Mieszkała tam koleżanka siostry. Wcześniej często bywaliśmy u nich. Trafiłem do nich i oni mi nagle powiedzieli fantastyczną wiadomość, a mianowicie, że moja mama z siostrą są w Brwinowie. Spodziewałem się, że cały czas są na Grochowie, że tam zostały. Tymczasem okazało się, że Niemcy ewakuowali całą fabrykę Szpotańskiego z Pragi z Grochowa i przewozili ludzi samochodami na drugą stronę. Pracownicy ci mieli jechać do jakieś niemieckiej fabryki w Austrii. Moja rodzina, jadąc tym samochodem jakoś załatwiła z Niemcami i wypuścili ich przed Pruszkowem. Mama z moją siostrą została w Brwinowie. Była to dla mnie taka wiadomość niezwykła zupełnie, bo nie miałem żadnej nadziei, że spotkam się z rodziną w Brwinowie. Myślałem, że sam będę musiał się przedzierać na Pragę [w poszukiwaniu rodziny]. Powiedzieli mi w Brwinowie, gdzie mieszka moja mama, nie znali jaki dom, jaki numer domu, znali tylko ulicę. Idą tą ulicą, był zmierzch, chciałem odszukać swoją mamę. Idę, idę i w pewnym momencie coś mnie tknęło, otwieram furtkę i stwierdziłem, że zapytam, czy ci ludzie nie orientują się czy jest tu w pobliżu ktoś z Warszawy. Otwieram tą furtkę i widzę, że otwierają się drzwi i wychodzi [z nich] moja mama! Było to niezwykłe spotkanie. Mama też nic nie wiedziała przez cały czas, gdzie jestem, czy żyję, czy ocalałem. Widzieli Powstanie z Grochowskiej, gdzie były okna na Warszawę i widzieli dymy, bombardowania, wybuchy i nie wyobrażali sobie, że ktoś tam może być jeszcze żywy. Później to już wszystko poszło normalnie, bo wyleczyli mnie, po kilku tygodniach rany zaczęły się goić na głowie, odłamki jakieś miałem, to pozostały na pamiątkę. Ręka po przestrzeleniu też się zagoiła, został mi tylko niewielki częściowy niedowład.
- Czy cały okres wyzwolenia spędził pan w Brwinowie?
Tak, właściwie do wejścia Rosjan byliśmy w Brwinowie. A później dostaliśmy się do naszego mieszkania na [ulicy] Grochowskiej, które jakoś ocalało szczęśliwie i zaczął się już wtedy następny etap.
- Czy był pan represjonowany przez władze komunistyczne, czy nie przyznawał się pan do tego, że brał udział w Powstaniu?
Początkowo nigdzie nie przyznawałem się do tego. Nie miałem specjalnie żadnych kłopotów. Zacząłem studiować. Zasadniczo nie byłem represjonowany. Nie zgłaszałem nigdzie, że byłem w Powstaniu.
- Wracając jeszcze do okresu Powstania. Czy może pan jeszcze opowiedzieć coś o swojej żonie? Wiem, że żona odbierała zrzuty.
Żona była cały czas w [trakcie] okupacji była przydzielona do samodzielnego oddziału przyjmowania zrzutów. Było to przy komendzie głównej Armii Krajowej.
- Jak nazywała się żona, jakie miała panieńskie nazwisko?
Z domu była Kruszewska, Wanda Kruszewska. W Powstaniu miała pseudonim „Krystyna”. Była w wydzielonym oddziale. W czasie okupacji rozwoziła krótkofalówki po Generalnej Guberni po Polsce. Jeździła pociągami i zwoziła na te punkty zrzutów radiostacje. Brała ewentualnie zepsute do naprawy. Wyglądało to tak, że jeździła pociągami do stacji na kielecczyźnie i w lubelskim, gdzie było najwięcej zrzutów, tam przyjmowali zarówno skoczków naszych jak i tak zwanych Cichociemnych. Po tym następnie były zrzuty: broni, amunicji. Samoloty te lądowały przeważnie na wydzielonych lądowiskach. Miała ciężką służbę dlatego, że od stacji jak przyjeżdżała pociągiem to musiała około dwudziestu kilometrów przeważnie nieść lasem te radiostacje. Ciężka waliza. Była to wtedy jeszcze dziewczynka, miała przecież piętnaście, szesnaście lat, ale przez to Niemcy nie zwracali na nią uwagi. W czasie Powstania też miała służbę odbierania zrzutów w tym oddziale, na terenie Śródmieścia. Były wydzielone budynki, cały czas dyżurowali na dachach, w nocy, ponieważ tam było więcej zrzutów. Było więcej samolotów które zrzucały zrzuty. Mięli zamontowaną sygnalizację na dachach i nocą porozumiewali się z samolotami właśnie w ten sposób, gdzie mają być zrzuty. Potem Niemcy zorientowali się, które to były budynki i zaczęli strasznie bombardować tą część Śródmieścia. Stopniowo te budynki były coraz niższe i niższe, aż w końcu pod koniec Powstania to byli już prawie na ziemi i tylko rozpalali ogniska, gdyż instalacje wszystkie były już nieczynne. W ten sposób dawali znać, udzielali informacji na temat zrzutów nadlatującym samolotom. Jakoś ocalała. Była pod obstrzałem cały czas. Baterie przeciw lotnicze waliły cały czas. Był tam straszny obstrzał. Z kolei Niemcy też strzelali tam cały czas.
- Żonę poznał pan już po wojnie?
Żonę poznałem po wojnie na studiach, też studiowała medycynę. Pod koniec Powstania awansowała do stopnia oficerskiego, dostała jakieś odznaki, medale za tę służbę, to rzeczywiście była bardzo ciężka służba. I pojechała ze swoim oddziałem, [który] częściowo był rozbity do obozu.
- W jakim obozie żona była?
Była w obozie oficerskim w Lamsdorf, to był oflag oficerski. Przeszła tam ciężkie chwile. Z obozu wzięli ją od razu do szpitala, bo była strasznie wycieńczona. Potem była jeszcze przez rok przy kompanii Maczka, pełniła tam jakieś funkcje na terenie Niemiec. Wróciła transportem do Warszawy. Wtedy myśmy się spotkali z żoną na medycynie.
- Czy ma pan jeszcze jakieś wspomnienie, które chciałby pan opowiedzieć, coś o Powstaniu czego nikt do tej pory nie powiedział?
Już tyle było na ten temat mówiono, pisane, że chyba trudno coś nowego wymyślić.
- Jaki jest dziś, po ponad sześćdziesięciu latach, stosunek pana do Powstania?
Mieszany. Z jednej strony uważam, że to była konieczność. Przez tyle lat przygotowywano nas do tego Powstania, do walki z Niemcami, trudno było nie zdecydować się na [jakąś] walkę zbrojną. Z drugiej strony jednak to były tak straszne ofiary i jak myśmy sobie później zdali sprawę po tym wszystkim, jakie to były ogromne ofiary to jednak najbardziej mi było żal było ludności cywilnej. My byliśmy w akcji więc było inaczej. Młodzi tacy jak ja traktowali to jak wielką przygodę. Natomiast ta ludność cywilna, siedziała i czekała czy Niemcy ich zamordują czy nie. Po tych piwnicach działy się rzeczywiście straszne rzeczy. Było to niesamowite. Każdy z nas ma chyba rozterki na ten temat. Czy to było konieczne czy to nie było konieczne…
Warszawa, 17 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut