Bohdan Zawolski „Kruk”
Bohdan Zawolski, [urodzony] 16 czerwca 1927 rok, w Warszawie. Pseudonim: „Kruk”. Funkcja w czasie Powstania: strzelec. Formacja: Pluton 1680 w zgrupowaniu 1679, w Piątym Rejonie Szóstego Obwodu Praga Armii Krajowej.
- Co robił pan przed wojną? Do jakiej szkoły pan chodził?
Przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej numer 20 przy Gocławskiej 2/4.
- Jaka atmosfera panowała w tej szkole?
W ogóle atmosfera w szkole była bardzo patriotyczna, jeśli chodzi o naszą szkołę. Nie wiem, jak [było] w innych szkołach. Tam była wybitnie patriotyczna [atmosfera]. Myśmy się stale zajmowali pieśniami, zwłaszcza z okresu pierwszej wojny światowej. Przy tym dużo pieśni folklorystycznych, uroczystości szkolne z okazji rocznic państwowych, a szczególnie 11 Listopada, to było szczególne święto, mimo że nie było początkowo świętem. To był dzień pracy, dopiero później było dniem świątecznym. Tak w tej szkole wzrastałem aż do 1939 roku.
- Pamięta pan może kombatantów z Powstania Styczniowego, spotkania z nimi?
Z Powstania Styczniowego tak, dlatego, że na Floriańskiej był Dom Kombatanta, a że ja bardzo często przebywałem w rejonie ulic Targowa, Ząbkowska, a oni z kolei przychodzili do Parku Praskiego albo do Domu Żołnierzy. Był Dom Żołnierza u zbiegu, właściwie na brzegu Parku Praskiego, jak się szło w kierunku Mostu Kierbedzia, czyli dzisiaj [Mostu] Śląsko-Dąbrowskiego. Więc weteranów 1863 roku bardzo często się spotykało. Chodzili w pięknych granatowych mundurach. Co ciekawe, że wojskowi, bez względu na stopień, pierwsi oddawali im honory. To było takie podniosłe. Właściwie cieszyli się wielkim autorytetem wśród społeczeństwa. Jeśli chodzi o młodzież, to szczególnie. Myśmy żyli Powstaniami. Na temat Powstania było bardzo dużo pogadanek, szczególnie Powstania Styczniowego, może dlatego, że Piłsudski był takim pasjonatem Powstania Styczniowego. Może nie tyle pasjonatem, co historykiem. Bardzo dokładnie je analizował, może stąd to się tak do szkoły przeniosło. W takiej atmosferze myśmy wzrastali. Zresztą muszę powiedzieć, że przed wojną wojsko wychodziło na manewry. Teraz to nawet nie wiadomo, które jednostki wychodzą na manewry. Przedtem było mnóstwo kawalerii, to była piękna parada, jak oni wyjeżdżali na manewry i potem jak wracali z manewrów. Grochowską, Alejami Waszyngtona, piękne kolorowe mundury, to wszystko patriotycznie podnosiło na duchu. Człowiek czuł się tak bardzo związany. Zresztą trzeba pamiętać, że w 1921 roku skończyła się wojna, więc okres do 1939 roku, to zaledwie osiemnaście lat, to było jeszcze bardzo żywe w społeczeństwie. Zwłaszcza, że niemal wszyscy [walczyli o niepodległość], mój ojciec walczył w czasie pierwszej wojny światowej, i wujek walczył w armii Hallera, dziadek był z kolei działaczem konspiracji jeszcze za cara do otrzymania niepodległości we frakcji PPS-owskiej Piłsudskiego. Był za to skazany na zesłanie na Syberię, tak że nastroje patriotyczne w domu były bardzo częste i wyraźne. W takiej atmosferze wzrastałem, a mam wrażenie, że większość młodzieży właśnie w takiej atmosferze wzrastała, takiej gorącej, powojennej.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Mieszkałem przy ulicy Grochowskiej 335, to jest w pobliżu Jeziora Kamionkowskiego.
Tak. Siostrę starszą o dwa lata.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny, okres poprzedzający wybuch wojny był bardzo gorący. Była taka organizacja OPP – Liga Przeciwlotnicza i Przeciwgazowa, coś takiego, dokładnie nie pamiętam. Oni tam często mieli ćwiczenia. Zapalali karbid, potem go gasili, zresztą byli w maskach. Była już podminowana atmosfera. 1 września, zresztą byłem zawsze rannym ptaszkiem, był piękny, pogodny dzień, niebo czyste, wyszedłem na balkon i raptem widzę, jest głuchy strzał i ukazują się obłoczki na niebie i samolot. Mówię; „Mamo, znów są jakieś ćwiczenia”. Okazuje się, to już nie były ćwiczenia, bo pierwsze bomby spadły na Warszawę. Nawet zginęły moje dwie koleżanki, które mieszkały przy Grochowskiej 302, jednego z kolegów, Tadzia Tułowickiego, zasypało, więc to był pierwszy dzień wojny. Potem, cóż mógł chłopak dwunastoletni. Dla mnie to wszystko było ciekawe, mnie to interesowało. Jak był nalot, wszyscy uciekali do schronu, to ja uciekałem na ulicę albo na podwórko, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Pamiętam, kiedyś był ostrzał w ostatnim dniu, to był 27 [wrzesień], „lany poniedziałek” się nazywał, może to był 26 września, kiedy Niemcy ostrzeliwali Warszawę pociskami, które się rozrywały w powietrzu, takie szrapnele. Pamiętam, byłem w sklepie, bo otworzyli sklep „Społem”. Poszedłem tam po to, co dawali – cukier czy mąkę. Szedłem środkiem ulicy, bo to mi się wszystko podobało. Ludzie krzyczeli z bramy: „Schowaj się, gówniarzu!” a mnie to wszystko bawiło. Tak to było. Zupełnie inaczej podchodziłem, to nie była trwoga, to była ciekawość. Po drugie, każdy chciał być żołnierzem.
- Czym się pan zajmował w czasie okupacji?
Skończyłem szkołę w 1942 roku i rozpocząłem pracę w Polskim Towarzystwie Elektrycznym na Terespolskiej. To była firma sejowska, wyrabialiśmy tam silniki i transformatory elektryczne. Tam byłem na praktyce ślusarskiej, oprócz tego po południu chodziłem do szkoły wieczorowej dla metalowców przy Wysockiego, na Pelcowiźnie. Tak aż do wybuchu Powstania.
- Jak wyglądało życie podczas okupacji?
Wyglądało różnie, to zależy jak kto. Z naszego punktu widzenia, myśmy się specjalnie nie przejmowali, mimo, że ono było tragiczne, dlatego że wieczne aresztowania, wieczne plakaty z rozstrzeliwaniami. Zresztą odnajdywaliśmy nazwiska naszych znajomych. W fabryce, w której pracowałem, trzech robotników pewnego dnia znalazło się na listach rozstrzelanych. Poza tym łapanki uliczne. W łapankach byłem trzy razy, ale ze względu na to, że moja postura jest niewielka i jeszcze chodziłem w krótkich majtkach, więc mnie nie traktowano jako poważnego człowieka, więc jakoś wychodziłem z łapanek. Ale one właśnie takie były. Rozstrzeliwania na ulicy stały się już w 1943, 1944 roku niemalże powszednią sprawą. Dopiero po zabójstwie Kutschery skończyły się egzekucje w Warszawie, a tak, to co jakiś czas były egzekucje, więc była atmosfera. Zresztą było spotykanych wiele patroli niemieckich po ulicach i nigdy nie było wiadomo, jak ten patrol w stosunku do pana zachowa. Kiedyś dostałem po pysku za to, że w zimie trzymałem w kurtce w kieszeni, ale nie miałem rękawiczek. Ale to były takie historie. Terror był niesamowicie. Niepewność jutra cały czas, ale oprócz tego my młodzi potrafiliśmy się gdzieś i pobawić na jakiejś potańcówce, oczywiście w domach, bo powszechnych, ogólnie dostępnych [zabaw], to nie było, ale prywatki tośmy jednak byli. Pamiętam Sylwestra, to chyba był ostatni, 1943 na 1944 rok, to część kolegów i koleżanek [się] bawiła, a nas dwóch, czy na zmianę, staliśmy przed bramą i patrzyliśmy, czy nie idzie patrol niemiecki, bo gdyby usłyszeli muzykę, to nie wiadomo, jakby się to skończyło. Więc w takiej atmosferze myśmy wzrastali, w takiej atmosferze terroru, stąd ten bunt taki. Zresztą każdy młody człowiek się buntuje, już jak połowę szkoły podstawowej przeszedł, to już zaczyna być buntownikiem przeciwko wszystkim. Tak samo u nas ten bunt narastał, zwłaszcza, że byliśmy ograniczeni w zakresie uczuć patriotycznych, ograniczeni w zakresie mowy polskiej, bo nie wszędzie ona była [mile] widziana. Nie wiadomo zresztą, co jakiemuś Niemcowi strzeli do głowy. Taka to była atmosfera. Unikaliśmy tych rzeczy, żeby nie wchodzić w to, gdzie jest to większe zagrożenie, ale takie życie było zawsze pod batem, nie wiadomo, co może być jutro.
- Jak zmieniło się życie pana rodziny w stosunku do tego przed wojną?
Zmieniło się i to bardzo. Mój ojciec przed wojną prowadził jadłodajnię, zresztą z zawodu był kucharzem. Nasze życie było na dobrym średnim poziomie, ale po wojnie nie mógł prowadzić jadłodajni, bo skąd – nie ma produktów, nie ma możliwości. Zresztą ci, co prowadzili jakieś restauracje, to pewnie musieli mieć jakieś układy, żeby im tam coś podrzucili, żeby mieli co sprzedawać. Ojciec musiał zamknąć jadłodajnię. Ułożyło się w ten sposób, mówię, że szczęśliwie, dlatego, że ojca kolega był rządcą w majątku Szeligi, w folwarku, to było gdzieś cztery kilometry za Warszawą, dziś to jest w Warszawie, bo to jest gdzieś dwa, trzy kilometry za Grotami, jak się jedzie na Bemowo. To był sprytny facet, że dzierżawił ileś tam pola. Ojciec właśnie u niego pracował, zarządzał jego częścią, którą on tam dzierżawił. Tam były uprawy, tak jak to pospolicie mówią „badylarstwo”, a więc kapusta, ziemniaki, marchew, tego rodzaju historie. Mówię, że to było o tyle dobrze, że mogliśmy korzystać także z tego. Jeździłem tam do ojca, wprawdzie pętla tramwajowa była na Woli, tu za Dworcem Wolskim, a tam musiałem cztery kilometry iść i ojciec mi zawsze naładował tych dobrych rzeczy i targałem to do domu. Więc była możliwość, że nie były wszystkie okresy głodne, ale zima 1939/1940 to była niesamowicie głodna. Moja mama potrafiła chodzić do folwarku Wolframa, to było na Gocławiu, w tej chwili to [jest] zabudowane, tam były pola niedaleko Wału Miedzeszyńskiego i tam wyciągała brukiew i marchew z koryt końskich, żeby można było nam coś ugotować. Tak, że to był bardzo, bardzo trudny okres. Na wiosnę pamiętam, że ojciec gotował nam zupę z ostu, z komosy, takie roślinki, bo naprawdę było krucho. Potem, jak już zaczął pracować na działce swojego kolegi, to już mogliśmy coś więcej zgromadzić [żywności]. Poza tym mama też pracowała w fabryce, siostra chodziła do szkoły handlowej, ale przy okazji też pracowała w zakładzie elektrycznym, prowadziła księgowość. Ja pracowałem w fabryce, Polskim Towarzystwie Elektrycznym. Tam myśmy też podkradali trochę, co się da, żeby można było spieniężyć i tak się żyło z dnia na dzień.
- Od kiedy zaczął pan uczestniczyć w konspiracji?
Do konspiracji wstąpiłem w 1942 roku na jesieni, to było w listopadzie. Właśnie w Polskim Towarzystwie Elektrycznym spotkałem swego kolegę, Gienia Drzewieckiego, z którym chodziłem razem do szkoły. Nawet on mnie kiedyś spotkał i mówi: „Jak chcesz pracować, to u nas przyjmują chłopaków, to przyjdź”. Tak się spotkaliśmy i on mi właśnie zaproponował wstąpienie do organizacji. Naturalnie, myśmy byli tak napaleni, że tylko czekaliśmy na jakieś kontakty, żeby można było złapać jakiś kontakt, żeby gdzieś się zaczepić, bo przecież takie słuchy dochodziły, że Polska Podziemna żyje. Zresztą była prasa. Prasa naprawdę docierała bardzo szeroko. W fabryce, to nie było tygodnia, żeby tam nie był jakiś biuletyn, najczęściej „Biuletyn Informacyjny”, ale był „Demokrata”, potem „Rzeczpospolita”. Takie gazetki [były] i myśmy to czytali, myśmy byli na bieżąco, że jest tam Polska Podziemna, sygnały z Zachodu o działalności Rządu Londyńskiego, to wszystko do nas dochodziło. Tak, że myśmy cały czas czekali, czekali że już będzie, jak to mówili „słońce wyżej, Sikorski bliżej”. Tak z dnia na dzień. Ale myśmy żyli tą atmosferą i o tym były przecież różne akcje, choćby taki słynny napad na bank i kradzież stu milionów przez organizację akowską. Więc myśmy tym żyli, wiedzieliśmy, że coś takiego jest. Zresztą podejrzewaliśmy nieraz kogoś, ale to przecież nikt na ten temat nie mówił, bo mówić nie wolno było. Mowa to śmierć.
- Kiedy został pan zaprzysiężony?
Zaprzysiężony zostałem na wiosnę 1943 roku. To było na Grochowskiej 231, w mieszkaniu kolegi Jędrzejewskiego, w suterenie. Jego ojciec był szewcem, też zresztą w konspiracji. Tam mieliśmy przysięgę. Zresztą przysięga odbywała się sekcjami, bo myśmy właściwie w konspiracji spotykali się tylko w piątkę. Jedna sekcja to było pięciu żołnierzy, pięć osób i właściwie z innymi żeśmy kontaktów nie mieli. O tyle, znałem więcej, że tych dwóch kolegów, Gieniek Drzewiecki i Kazio Rebryk, którzy mnie wprowadzali, to ich dwóch znałem, bo oni potem nie byli w mojej sekcji, więc miałem jakby szersze wiadomości, o dwóch [ludzi]. Sam moment wstąpienia był dla mnie bardzo stresujący, dlatego że miałem prawie piętnaście lat. To znaczy trochę więcej jak piętnaście, a do Armii Krajowej przyjmowano od siedemnastu. Przy tym, dobrze że wstępowaliśmy we trzech. Było nas trzech chłopców z podwórka i tamci to byli rośli, dobrze zbudowani chłopcy, natomiast ja byłem blondynek, niewielki, metr pięćdziesiąt z kapeluszem i ja się piekielnie bałem, żeby mnie stamtąd nie wyrzucili. Moment był taki, to było na Paca 19, w lokalu naszego późniejszego dowódcy drużyny, Tadzia Łączaka, pseudonim „Maks”, tam stało nas pięciu w szeregu, przyszedł jakiś starszy pan. Ten starszy pan, jak się później okazało, to miał pewnie dwadzieścia sześć albo [dwadzieścia] siedem lat. Starszy pan stanął przed każdym i należało powiedzieć pseudonim i wiek, nic więcej. Więc drżącym głosem, a tego „Kruka” to mi kolega powiedział: „Tak się będziesz nazywał”, więc: „Melduje się strzelec Kruk, lat szesnaście”. On się tak uśmiechnął, mówi: „To od jutra będziesz mówił siedemnaście”. Udało się i cała trema spadła, ale faktycznie myślałem, że mnie tam przepędzą. Potem okres konspiracji. To był pluton, którego organizatorem był Stanisław Strzednicki, to był oficer Armii Krajowej, przed wojną był instruktorem młodzieżowym w organizacji młodzieżowej „Orlęta”. Była taka organizacja młodzieżowa „Orlęta” przy Związku Strzeleckim „Strzelec”. On spotkał swojego wychowanka, Henia Jędrzejewskiego i jemu, bo on się zajmował chłopakami, dla których był instruktorem, to on ich po wojnie wszystkich zbierał, bo bał się, żeby mu nie poszli na manowce. Wyraźnie powiedział, że musicie się nie tylko uczyć i wojaczki, ale musicie się także uczyć, żebyście byli ludźmi. On właśnie spowodował, że Heniek Jędrzejewski wraz z dwoma kolegami zaczęli organizować pluton „Orląt” „Grochów”. To trwało. Oni rozpoczęli tą działalność już w 1941 roku, latem. Ja się tam znalazłem dopiero w 1942 roku w listopadzie. To już było tam, jak się orientuję, kilka sekcji, niezła grupa. Potem ten pluton się rozrastał, w konsekwencji było ich ewidencyjnie pod koniec, w połowie 1944 roku, sześćdziesięciu. Myśmy się tam zajmowali głównie, przede wszystkim szkoleniem, tam byli młodzi chłopcy, bo najstarsi, było dwóch, zresztą to wszystko potem, po wojnie ustaliłem, w czasie wojny to nie. Było dwóch z 1925 roku, a tak to był rocznik 1926, 1927, a nawet potem przyszła w 1944 roku na wiosnę sekcja z Hufców Polskich chłopców z 1930 rocznika. To był naprawdę bardzo młodzieżowy pluton. W związku z tym nie używano nas do żadnych specjalnych akcji. Myśmy się zajmowali właściwie tak zwanym małym sabotażem, który robili głównie harcerze, bo to od nich wyszło. Jakieś przenoszenie prasy, obstawa lokali konspiracyjnych, jak się gdzieś odbywały poważniejsze historie, to myśmy tam obstawiali ten lokal, ażeby uprzedzać, jeżeli będzie coś się działo na zewnątrz. To były tego typu nasze zadania, a tak to była nauka o broni, regulaminy wojskowe. Potem już w 1944 roku rozpoczęły się zadania rozpoznawcze. Wtedy przybliżano nam poszczególne obiekty obsadzone przez Niemców i myśmy tam obserwowali, co tam jest, ilu tam jest żołnierzy, jeżeli wysyłali patrole, to jakie silne [są] te patrole, w jakim kierunku, jakie mieli samochody, takie informacje o tych obiektach. Myśmy to przekazywali podoficerowi informacyjnemu, Wrzesińskiemu, pseudonim „Czarski”. On żyje [jeszcze]. On opracowywał te meldunki i przekazywał dalej.
- Pamięta pan jakąś szczególną sytuację, w której groziło panu niebezpieczeństwo?
Ja wiem? Niebezpieczeństwo to stale groziło. Wielokrotnie uciekało się przed łapankami, ale niebezpieczeństwo typu związanego z konspiracją, to nie. Ale był taki jeden przypadek, że w lokalu na Paca 19 inna sekcja miała swoją odprawę i kiedy ci chłopcy wychodzili, dwóch z nich zostało zatrzymanych przez patrol granatowej policji i doprowadzonych do komisariatu. Dowódca drużyny, Tadziu Łączak, obawiał się, podejrzewał, że jego mieszkanie już jest obserwowany i zrobił alarm. Faktycznie, alarm obleciał nas wszystkich i dostaliśmy zadania, żeby nie nocować w domu, w ogóle nie być w mieszkaniu i nie nocować, do czasu aż się sytuacja nie wyjaśni. Sytuacja się wyjaśniła, bo zatrzymali ich pod jakimś pretekstem, ale nie związanym z działalnością konspiracyjną. Alarm został odwołany, ale już nie mieliśmy odpraw na Paca 19. Innych rzeczy nie było, poza wyjątkiem, takimi codziennymi, wynikającymi z działalności konspiracyjnej, to nie miałem.
- Może jakąś zabawną sytuację pan pamięta, związaną z małym sabotażem?
Zabawna to mogła być sytuacja jedna, gdy oglądaliśmy, zapoznawaliśmy się z pistoletem, wisem i okazało się, dowódca drużyny nie rozładował go i jeden z kolegów wystrzelił w sufit. Nie wiem, czy to była zabawna sytuacja, ale miałem taką drugą zabawną sytuację. Też z pistoletem. Z kolei miałem kolegę z innego oddziału konspiracyjnego, Witold Gzyra, on z kolei gdzieś zdobył „belgijkę”, nie wiem, w jaki sposób. To był bardzo sprytny chłopak. Stale nosił ze sobą tą „belgijkę”. Kiedyś wracaliśmy większą grupką z plaży, znad Wisły, oczywiście nigdy nie chodziło się grupą, tylko dwóch, znów z tyłu gdzieś dwóch. Jemu ten pistolet wystrzelił w kieszeni, a z tyłu, za nami, w odległości pięćdziesięciu metrów, może więcej, szedł patrol niemiecki. Wtedy to nie była wesoła sytuacja, ale trochę się przestraszyliśmy, ale oni widocznie nie usłyszeli czy nie zauważyli i wszystko skończyło się w porządku. Jakichś większych historii to sobie nie przypominam.
- Były jakieś zajęcia ze strzelania?
Ze strzeleniem tak. Były zajęcia ze strzelaniem w lasach. To jest teraz Białołęka, tam była miejscowość Piekiełko. Tam były lasy, myśmy chodzili. Nie wszyscy strzelali, bo to by było za dużo huku. Ktoś strzelał. Wszyscy uczyli się nauki celowania, oczywiście z broni krótkiej, bo przejechać z Grochowa do Piekiełka, to trzeba było [jechać] kolejką wąskotorową, a przecież nikt by nie wziął ze sobą karabinu w taką podróż. Takie to były historie. Potem sam moment, sam 1944 rok, był wielkim napięciem, znaczy lipiec 1944 roku. Był taki moment, to był chyba 26, 27, 28 lipiec, rozbite oddziały niemieckie, dość liczne, wycofywały się z frontu wschodniego i one szły Grochowską, Waszyngtona na Most Poniatowskiego, na Most Kierbedzia. Stan tych oddziałów był opłakany. To nie było wojsko, które szło w szyku marszowym, to była kupa maruderów, bardzo często rannych, pobandażowanych, na chłopskich wozach. Były także i samochody. Ale głównie na chłopskich wozach, mało tego, ciągnęli ze sobą zwierzęta – kozy, krowę. To był obraz nędzy i rozpaczy, ale dla nas to była naprawdę wielka radość. Myśmy widzieli klęskę tej armii, którą właściwie mamy dobić. To trwało kilka dni, ale ostatnie dni, już po 28 [lipca], 29 lipca, stała się rzecz odwrotna. Niemcy początkowo opuścili urzędy, opuścili fabryki, niektóre rodziny niemieckie zaczęły wyjeżdżać, więc właściwie wszystko wskazywało, że to jest już. Byliśmy pewni, że to jest właśnie teraz. Potem to wszystko zaczęło wracać w ostatnich dniach. Pokazały się na Pradze czołgi, wielkie „tygrysy”, „pantery”, które szły w kierunku na wschód. I tu się sytuacja odmieniła. Jak był moment, że wojska prawie nie było, tak potem to wojsko zaczęło napływać. Obsadzili całe koszary Trzydziestego Szóstego Pułku przy 11-go Listopada. Pojawili się znów w fabrykach, w których nie było. W fabrykach przeważnie byli Bahnschutze, nie Bahnschutze, ale Werkschutze, czyli Straż Przemysłowa, uzbrojeni Niemcy. Zaczęło być tak trochę niepewnie, niemniej akcja się rozpoczęła. 28 [lipca] chłopcy z naszego plutonu, mieszkający na lewym brzegu Wisły zostali skoszarowani na Grochowskiej 231, bo budynek na Grochowskiej 260, na parterze, pomieszczenia były zajęte przez szkołę 191. z Siennickiej, którą Niemcy zajęli na szpital. Oni tam zresztą w wielu miejscach mieli swoje sale wykładowe, ale sale na Grochowskiej 231, sale na parterze, mieszkania na parterze były zajęte na sale wykładowe. Tam zrobili punkt koncentracji naszego plutonu. Z tym, że zgrupowano tylko tych żołnierzy, którzy mieszkali po lewej stronie Wisły, bo głównie to byli chłopcy właśnie z Grochowa, niewielu było tam z Pragi Centralnej. Ale już mieliśmy rozkaz informować swojego sekcyjnego, swojego dowódcę o tym, gdzie jesteśmy, właściwie, to trzymać się domu, żeby on w każdej chwili mógł zwołać. Tak to było przez kilka dni. W niedzielę, pamiętam, odprowadziłem swoich przyjaciół na lewy brzeg Wisły. Oni akurat byli z jednego z batalionów „Baszty”. Wtedy nie wiedzieli, że są w „Baszcie”, ja też nie wiedziałem. Dlatego znałem całą tą sekcję, bo to byli moi koledzy ze szkoły powszechnej i ze szkoły zawodowej. Oni mnie zaproponowali wstąpienie do swojej sekcji, ale byłem już zajęty gdzie indziej. Stąd ich znałem i wiedziałem i odprowadzałem ich na lewy brzeg w niedzielę rano na Powiśle. Oni się tam zatrzymali u wujka jednego z kolegów. Potem to się znaleźli na Górnym Mokotowie.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie w domu. Czekałem na wezwanie. I to wezwanie przyszło stosunkowo późno. Zresztą też była emocja, bo nas trzech mieszkało w budynku z naszej sekcji i widzieliśmy, jak ulicą idą młodzi chłopcy, młodzi ludzie z jakimiś paczuszkami pod pachą, niektórzy w płaszczach, chociaż było [ciepło], chociaż wtorek był pochmurnym dniem, ciepłym, ale bezsłonecznym. Wiedzieliśmy, gdzie oni idą, a my jeszcze tu nie mamy żadnego rozkazu. Czuliśmy. Jednych odprowadzałem w niedzielę, oni zostali na lewym brzegu, w poniedziałek nie wrócili, mimo że alarm był odwołany. Tu ci nasi są zgrupowani na Grochowskiej 231, a rozkazu żadnego nie ma. Wreszcie rozkaz przyszedł, gdzieś około czternastej. Nasze zgrupowanie było na Zamoyskiego 22. Zamoyskiego 22 to był budynek wraz z oficyną. Oficyna to jest [budynek], który stoi w podwórku. Idąc z Grochowa to [było] przed Teatrem Powszechnym. Wtedy było kino. Tam się zebraliśmy. To było dwupokojowe mieszkanie. Rozkaz był, bo każdy powinien mieć przynajmniej na dwa dni żelazną porcję, czyli coś do jedzenia. Czy to było na dwa dni, to wątpię, to co ja miałem. Trzeba było wszystko złożyć na jednym miejscu i czekaliśmy na naszego dowódcę. Tu już właściwie zaczynało być słychać strzały, po lewej stronie Wisły. Wreszcie przyszedł dowódca i pyta się, kto ma broń. Dziesięciu z tej grupy miało broń. Ale był tylko jeden długi karabin, mauzer, tak reszta [miała] jakąś krótką broń. Zastępca dowódcy plutonu miał dostarczyć granaty i nie dotarł na miejsce, dlatego, że on ciągnął granaty gdzieś z Pragi Centralnej, a po ulicach tak gęsto jeździły patrole niemieckie, że faktycznie z jakąś większą paczką on nie mógł się przedostać. On dotarł zresztą do ulicy Marcinkiewicza i tam go zastało Powstanie. On tam w bramie przesiedział całą noc i nie dotarł na punkt koncentracji. Dowódcą plutonu widząc taką sytuację, a dowódcą plutonu był wówczas sierżant Tadeusz Święcki, pseudonim „Maluga”, z wykształcenia prawnik, z 1915 roku, czyli miał dwadzieścia dziewięć lat. [...] Tak około trzydziestki. Zdawał sobie sprawę, że rejon ataku dla naszego plutonu to był przyczółek Mostu Średnicowego – Most Poniatowskiego i [Mostu] Średnicowego. Obydwa mosty były bardzo mocno obsadzone. Raz, że była tam artyleria przeciwlotnicza, były zespolone karabiny maszynowe przeciwlotnicze. Stała tam cała obsługa baterii. Był tam jakiś pluton pionierów czyli saperów. Na Moście Poniatowskiego mieli jakieś działko, które stało na wieżycy. Rejon ogrodzony zasiekami kolczastymi. Po obu stronach toru kolejowego na Most Średnicowy były uzbrojone bunkry. My teraz mieliśmy zdobyć ten przyczółek, a po to, żeby do niego w ogóle się zbliżyć, to trzeba było pokonać półotwarty teren, tu gdzie jest Stadion Dziesięciolecia, potem cały bazar w tej chwili. Tam były zagospodarowane działki pracownicze, które ludność samowolnie zajęła. Tam nie było większych drzew, jak to na działkach, jakieś krzewy, jakieś zarośla. Żeby podejść do punktu natarcia, to trzeba pokonać osiemset metrów. Tymczasem z dziesięcioma pistoletami na taką warownię, jaką były dwa punkty oporu – Mostu Poniatowskiego i Mostu Średnicowego, zwłaszcza, że z Mostu Poniatowskiego, z wieżyc ten teren mieli jak na dłoni, tak, że mogli wybierać, ty zastrzelisz tego, ty zastrzelisz tamtego. Zadanie było w ogóle nie wykonalne. Mimo to dowódca plutonu, sierżant „Maluga”, najpierw była sytuacja: „Dziesięciu na ochotnika!” Więc nie było dziesięciu, wszyscy byli ochotnikami, chociaż nie wiedzieliśmy za bardzo, o co chodzi. Zabrał dziesięciu z bronią i starał się, jak na to dzisiaj patrzę, on wybiegł z nimi, mam wrażenie, że on chciał zademonstrować wobec swoich przełożonych, że jest gotów wykonać rozkaz. Bo jak to można inaczej zrozumieć, jak się ma dziesięciu chłopaków uzbrojonych w pistolety i atakować tak potężne umocnienie. Mam wrażenie, że to było jego ideą. Został ostrzelany z Targowej 12, to jest róg Skaryszewskiej i Targowej, duży budynek i z Targowej 15, to jest szary budynek, który jak się idzie w kierunku Pragi, to on stoi po lewej stronie za torem. Tam też były na tym budynku karabiny maszynowe. Został ostrzelany i wycofał się. W związku z tym nie było innej sytuacji, dał rozkaz plutonowi do cofnięcia się na poprzednie kwatery. Myśmy wycofali się pojedynczo, grupkami. Butelki zapalające, które były, to zostały w pomieszczeniach, bo przy takim natężeniu patroli, trudno było nieść taki materiał ze sobą. Zresztą dziewczyny, nasze sanitariuszki, to na trzeci poprzynosiły z powrotem na Grochowską 231. Pluton został rozczłonkowany, wszyscy z lewej strony Wisły pozostali na punkcie na Grochowskiej 231, poza tym część była na Paca u Tadzia, na Prochowej, na Podskarbińskiej w blokach, które tam są, głównie Podskarbińska 8 u Kazia Rebryka, na Terespolskiej 1 aż po ulicą Mińską, tak był rozrzucony pluton. Cały czas utrzymywaliśmy łączność między sobą i byliśmy w gotowości. Dowódca plutonu musiał jakoś nas zatrudnić, więc dostaliśmy zadanie obserwacji ruchu jednostek niemieckich i to przekazywaliśmy naszemu oficerowi informacyjnemu, czyli Andrzejowi Wrzesińskiemu. On opracowywał te meldunki i dostarczał dowódcy plutonu, czyli sierżantowi „Maludze”, który potem został awansowany do stopnia podporucznika. Tak to się działo do 20 sierpnia. Dochodziły do nas takie sygnały, propozycje, ażeby pójść w kierunku Choszczówki i zatrzymać się w pierwszej chacie przed Choszczówką, a stamtąd będą przerzuty do Puszczy Kampinoskiej. To nie były polecenia służbowe, to były takie dobre rady, albo [mogliśmy spróbować] przejść na linię frontu wschodniego. I taką próbę pluton podjął. Poszło nas chyba z dziesięć trójek. Próbowaliśmy przejścia przez linię frontu, ażeby dostać się tam do wojska polskiego i wziąć udział w dalszych walkach. Tymczasem rejon między Wałem Miedzeszyńskim a Rembertowem na tym odcinku był tak nasilony wojskiem, a przy tym ludność ewakuowana i nie było nawet możliwości przeprowadzić kiedykolwiek rozpoznania. Nie było innego wyjścia i myśmy z tego wszyscy wrócili prócz jednej trójki. Jedna trójka nie wróciła i to właśnie nie wrócił mój dowódca sekcji, potem Wiesiek Kwiatkowski, jeszcze jeden chłopiec z Ochoty, pamiętam tylko jego pseudonim, był „Szczur”. Oni trzej nie wrócili i właściwie o ich losie słuch zaginął. Nie wiadomo, co się stało. Po wojnie żaden z nich się nie odezwał i prawdopodobnie albo ich zastrzelili Niemcy albo ich zastrzelili Rosjanie, z dwojga jedno. 20 [sierpnia] jest taki przypadek (zresztą opisuje go w swoich wspomnieniach Andrzej Wrzesiński w wydawnictwie „Jeleniowcy”), oni [są] na Grochowskiej 230, raptem podjeżdża niemiecki odkryty samochód, w którym jest dwóch żandarmów i jeden granatowy policjant. Wchodzą do tej klatki schodowej, wchodzą do tych pomieszczeń. Właściwie jest konsternacja. Ci, co się zorientowali, że ktoś idzie, to kilku próbowało wyskoczyć z okna, bo to było na parterze, i wyskoczyli, ale nie mogli zrobić żadnego przeciwdziałania, ani wszyscy uciec. Chciałem powiedzieć, że tam był dowódca drużyny, kapral „Tur”, on mówił po niemiecku. Rzecz dziwna, która nie mieści się w głowie, to wygląda jako rzecz nieprawdziwa, on wytłumaczył Niemcom, że ich tu zaskoczyły działania, oni chodzili do tej szkoły i pilnują tego mienia. Trzeba powiedzieć, że oni powiedzieli: „To wy się stąd zabierajcie” czy coś takiego i odjechali w kierunku Grochowa. To był sygnał, który potraktowano, że jest to jednak lokal zdekonspirowany, bo w ogóle nie było wiadomo, co to było. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Zresztą Wrzesiński, który tę sprawę opisuje, bo on tam mieszkał w tym domu, na pierwszym piętrze, też nie potrafi tego [wytłumaczyć]. Rzecz niezrozumiała, albo to w ogóle nie byli Niemcy. Trudno to sobie wyobrazić, może to była jakaś kontrola ze strony dowództwa Armii Krajowej. Trudno to sobie wyobrazić, że wchodzą Niemcy, widzą młodych ludzi i raptem zostawiają ich w spokoju. To jest rzecz nie do pomyślenia. Myśmy wędrówki do Choszczówki, do Puszczy Kampinoskiej nie podjęli, po prostu dlatego, że z Grochowa, stamtąd się przedostać, to myśmy nie znali na tyle terenu, żeby można było przejść przez Bródno, Białołęki, bo to była dla nas niezbyt znany teren. Dlatego nikt tam nie poszedł. Ale właśnie kapral „Tur” ze swoją drużyną, drużyna kaprala „Tura” przyszła z plutonu 233 z Woli, z Trzeciego Rejonu do nas dopiero na wiosnę 1944 roku, on miał wujka na Targówku i postanowił ze swoją drużyną przejść na Targówek, zorientować się, nawiązać kontakt z dowództwem i przejść do Choszczówki. Jakoś im się udało przejść przez tory kolejowe na wysokości ulicy Podskarbińskiej. Oni się tam dostali, ale nie udało im się nawiązać kontaktu z dowództwem. Z kolei Targówek nie wyglądał tak jak dziś, to były małe domki, niewielkie podwórka, wszyscy ludzie się znali jak łyse konie i oni się trochę bali, że mogą być zdekonspirowani. Zwłaszcza, że taki wypadek był na Białostockiej, zaskoczyli chłopaków w młynie. Postanowił iść na Choszczówkę. Przebijali się głównie nocą, to były zagajniki, mało zabudowane miejsca. W dzień zatrzymywali się w zagajnikach. To były różne tereny. Dotarli do Dąbrówki, ale już za późno, nie było żadnych przerzutów do Puszczy Kampinoskiej, bo Niemcy mieli już opanowane te tereny, nadzorowali teren. Oni tam szukali gdzieś schronienia i natrafili na gospodarstwo oficera z „Obroży”, z rejonu, wianuszka wokół Warszawy. On ich nie tyle, że nakarmił zgłodniałych, ale on ich zatrzymał. Oni byli u niego ponad dziesięć dni. Byli do czasu dopóki Niemcy nie ewakuowali stamtąd ludności. Natomiast druga grupa, właśnie z moim przyjacielem Gieniem Drzewieckim, on ze swoją sekcją poszedł w kierunku Ząbek. Zatrzymał się tam w Ząbkach i myślał, że tam jakoś przeczeka sprawę. Tymczasem stamtąd też ewakuowali ludność. Tam ich zresztą było czterech z jego sekcji. Udało im się przedostać z powrotem na Grochów i schowali się na ulicy Kamionkowskiej. Tam była fabryka, w tym czasie nieczynna, garbarnia. W starej garbarni przesiedzieli aż do wejścia Pierwszej Armii Wojska Polskiego, właśnie Pierwszego Pułku. 23 [sierpnia] „Czarski”, to był sprytny chłopaczek, z 1929 roku, więc zdawałoby się, że niezbyt doświadczony, a taki inteligentny, nawiązał kontakt z grupami, które przerzucają żołnierzy na lewy brzeg Wisły i 23 [sierpnia] skrzyknął tych chłopaków, którzy tam byli jak najbliżej i zebrali ilość, dla której starczyło broni. Niektórzy mieli tylko amunicję, właśnie z rozbitego samolotu, który spadł z 13 na 14 [sierpnia], został zestrzelony i spadł w Parku Paderewskiego. Zorganizowali, bo to musiało być zorganizowane w tym dniu, więc skrzyknęli [chłopaków], było ich razem siedemnastu, nawet ich podprowadzałem tam, byłem „szperaczem”, który szedł na przodzie i patrzył, czy jest bezpiecznie. Teren, którym szli, to jest prawa strona Grochowskiej, tam były małe domki. Tam było osiedle tramwajarskie i inne. Oni się zatrzymali tam na Sulejkowskiej i tam niecierpliwie czekali bardzo długo na łącznika, który ich przeprowadzi. Wreszcie łącznik dotarł do nich, przyszedł, przeprawili się też z przygodami na drugi brzeg Wisły. Przygoda polegała na tym, że jak doszli do Wisły, jak sforsowali podmokłe łąki i dotarli do Wału Miedzeszyńskiego i tam jest tak zwana „krowia wyspa”, czyli była część zalanej wody, jakaś łacha, potem piaszczysta wyspa porośnięta wikliną i tam nawiązali kontakt latarką z lewym brzegiem. Przypłynęły dwie łodzie. Oni tam zrobili, bo to już było, zdaje się, późno, dwa czy trzy kursy, więc na miejscu pozostała ich znaczna część. Trudno powiedzieć, ilu, ale było ich tam ponad dwadzieścia osób. Oni w zaroślach musieli przesiedzieć przez cały dzień do następnej nocy. Najbardziej to przeklinali komary, które ich niesamowicie żarły, a oni nie mogli tam się ruszać, bo po Wale Miedzeszyńskim jeździły niemieckie samochody. Przeszli na lewy brzeg, szczęśliwie dostali się i znaleźli się w Forcie Dąbrowskiego na Sadybie. Tam zostali w trzecim dniu wcieleni przez rotmistrza Głuchowskiego do dywizjonu „Jeleń”. Zginęło tam, 1 września zginęło trzech – [wśród nich] właśnie dwóch najstarszych kolegów z 1925 roku. To był Zenek Henszel, to był Stasiek, pseudonim „Maks” i jeszcze jeden, którego pseudonimu w tej chwili sobie nie przypominam. Potem oni tam walczyli, a myśmy tutaj musieli walczyć o przetrwanie. Komu się udało ukryć, to udało, a tu Niemcy rozpoczęli wielką deportację z Pragi. Po prostu zamykali pewne kwartały ludzi i wygarniali wszystkich ludzi. Poprzednio był komunikat, żeby wszyscy mężczyźni w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu pięciu lat z białymi chorągiewkami przyszli w rejon Dworca Wschodniego. Oczywiście zdecydowana większość mieszkańców to zbojkotowała, bo jak się orientuję, tam poszło niewiele ludzi z białymi chusteczkami. Potem były deportacje. Myśmy w trzech poszli szukać żywności, więc opuściliśmy swoje lokum i tam właśnie natrafiliśmy i tam nas zwinęli. Potem był Pruszków, Niemcy.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o Liberatorze, jak to było, pan był świadkiem tego wydarzenia?
Tak. To było z 13 na 14 [sierpnia]. Bardzo dobrze pamiętam, to był dość duży nalot samolotów angielskich na Warszawę. Widziałem jeden samolot, który szedł bardzo nisko, zresztą niebo było usiane koralikami, jakby ktoś je bardzo gęsto wyhaftował. To była amunicja przeciwlotnicza, szybkostrzelne działka i karabiny maszynowe z amunicją świetlną i reflektory. Samolot, żeby wyjść z reflektorów, to czym jest wyżej, tym jest bardziej łatwy do uchwycenia, więc jak wchodzi niżej, jest martwy punkt między jednym i drugim, i to daje możliwość wyrwanie się ze smug reflektorów. Przy czym on do strzału jest bardzo trudny, bo jak jest nisko, to domy przeszkadzają i drzewa przeszkadzają i wszystko przeszkadza. Ten samolot bardzo nisko przeszedł, ale ten, który spadł, nie wiem, co się z nim stało. Potem go nie widziałem, ale ten, który spadł w Parku Paderewskiego szedł od Mostu Poniatowskiego. On już dostał nad Warszawą, silniki już płonęły i widocznie chciał wylądować i to mu się nie udało i runął w Parku Paderewskiego na skraju z Jeziorem Kamionkowskim. Tam w tej chwili jest kamień z tablicą, z wypisanymi nazwiskami poległych. Było ich tam siedmiu załogi i jeden się uratował. On tu był w Warszawie, Georg Lloyd. To był bombardier, któremu wtedy, żeby uciszyć artylerię przeciwlotniczą, dowódca załogi, pilot, nakazał przejść mu w ogon samolotu, żeby ze swoich karabinów maszynowych ostrzelać artylerię, która do nich strzelała, bo pociski już przebijały kadłub samolotu od dołu do góry. Kiedy samolot zderzył się z ziemią, to jego wyrzuciło albo przez okienko albo przez złamany kadłub. On zresztą nie wie. Zaraz była tam wysepka. On się ocknął na wysepce i tam go znaleźli Niemcy. Cała jego historia, ale to już jest jego historia. Tak to było, ale z tym samolotem była taka rzecz, że Niemców już nie było w Parku Paderewskiego, samolot [zobaczyli], przyjechali, zrobili swoje, w Parku Paderewskiego nie było Niemców. Właśnie sekcja mojego przyjaciela, Genia Drzewieckiego, poszła do parku szukać tam, może coś się znajdzie, co się przyda. Oni faktycznie jeszcze wyciągnęli z wody dwóch członków załogi i tam ich zakopali w parku na skwerze. Potem wyciągnęli, wydawało im się, że już nic nie będzie, ale tam było mnóstwo kajaków, bo tam kiedyś była wypożyczalnia kajaków na Jeziorze Kamionkowskim i tam było mnóstwo pływających kajaków. Oni zaczęli opływać kajakiem samolot, bo on częściowo leżał w wodzie i znaleźli jeden pojemnik, który wyciągnęli z wody. W pojemniku było trochę odzieży, buty, bielizna, ubranie, ale była amunicja. Z tą amunicją strzelec „Mazur” Jachorz przeszedł na lewy brzeg Wisły. Zamiast broni miał amunicję. Ta amunicja została właściwie wykorzystana.
- Jakie informacje docierały do państwa z lewego brzegu Wisły?
Za wyjątkiem wizualnych, to żadne.
- A te wizualne, jakie były?
Bośmy widzieli. Jak myśmy byli na Grochowskiej, to przestrzeń, łąki, Park Paderewskiego, to wszystko było widoczne – i pożary, i budynki się widziało. Piękne zdjęcia, gdzie są uderzenia w Prudential, to widziałem właśnie z ulicy Grochowskiej. Nie chcę mówić o sprawach, które wiem, a które się nie łączą ze mną, ani z moim plutonem, bo wtedy to byłoby opowiadanie o Praskim Obwodzie Armii Krajowej, a nie o mnie.
- Proszę powiedzieć, co się z panem później działo, jak pan trafił do Pruszkowa?
Do Pruszkowa trafiłem, że oni jak nas zgarnęli, to nas zaprowadzili do fabryki „Pocisk”, która była na Mińskiej 25. Tam myśmy przesiedzieli całą noc, a rano na Dworzec Wschodni i wagonami, węglarkami do Pruszkowa. W Pruszkowie to los szczęścia, bo na przykład spotkałem w Pruszkowie kolegę, którego zabrali ze Starego Miasta, [nazywał się] Marian Zaręba. On był w transporcie trzy wagony za mną. On się znalazł w obozie koncentracyjnym, a w tym wagonie, w którym byłem, tośmy się znaleźli w fabryce Zeissa w Czechosłowacji.
- Na czym polegała pana praca?
Tam pracowałem na frezarce jako frezer. [...]
- Czy robiliście państwo jakiś sabotaż?
W Niemczech?
Nie, tam nie było warunków na żaden sabotaż, bo tam hala była podzielona na małe działy. Każdy dział był ogrodzony murkiem z cegieł. To nie było murowane, tylko układane. Chodziło o to, żeby jak bomba uderzy w jednym końcu, to żeby nie zniszczyła maszyn, tylko się cegły przewrócą. Tam na każdym dziale, w miejscu, gdzie pracowałem, na
freserei , to było dziesięć maszyn i było dwóch Niemców, którzy także pracowali na tych maszynach, tak zwani
vorarbeiterzy . Tam nie było żadnego ruchu, żeby tam można było coś zrobić, coś skręcić. Po drugie, dostałem tam kiedyś po pysku za
nicht verstehen . Była zmiana roboty.
Vorarbeiter zaczął mi ustawiać następną maszynę na następną operację i nie mogłem go zrozumieć, mimo że miałem za sobą dwa lata praktyki w fabryce i to nie było dla mnie obce. Tak go brałem na wytrzymałość, bo jednak byłem rogatą duszą i trochę mi dołożył. Na sabotaż tam nie było żadnych warunków.
- Jakie warunki panowały tam, gdzie pan mieszkał?
W fabryce, jeśli chodzi o warunki pracy, to byłem zaszokowany warunkami pracy.
Warunki życia były pieskie. Pracowaliśmy od siódmej do dwudziestej, dlatego, że była przerwa piętnaście minut na
frühstück , na śniadanie, oczywiście myśmy tego śniadania nie mieli, bo co to byłoby jeść na śniadanie, o wyżywieniu powiem, i potem była czterdzieści minut przerwa obiadowa, gdzieśmy chodzili do kantyny na obiady. Obiady to były
mehl-zupki , czyli cieniutkie zupki, czasami coś pływało, a czasami nie, jakieś listki kapusty. Poza tym drugie danie to były przeważnie dwa, trzy ziemniaki w mundurach, gotowane. Jak się obrało, to niewiele zostało. Czasami było mięso. To były kawałki mięsa cieniutkie jak szynkę się kroi. To było wszystko. Oprócz tego dostawaliśmy na tydzień bochenek chleba, osiemdziesięciodekowy. Oprócz tego dostawaliśmy na tydzień, to się chyba nazywało „Ovomaltina”, sztuczny miód, faskę, jak są dzisiaj margaryny w okrągłych pudełeczkach. Czasami do tego dostawaliśmy jeszcze kawałek sera, pewnie dobrego, zielonego, z francuskich serów. To było wszystko, to było wszystko na tydzień! Człowiek był tak wygłodzony, że właściwie mało było takich, którzy potrafili rozłożyć sobie chleb na tydzień. Ja to byłem bardzo rozsądny i zjadałem to w ciągu dwóch dni, a potem był tylko obiadek i nic więcej. To też jak wiosna przyszła i zobaczyliśmy, co to Francuzi zbierają po łąkach, a oni zbierali młody mlecz, to myśmy zaczęli zbierać młody mlecz i dokarmiać się młodym mleczem. Jeśli chodzi o warunki pracy, to technika była bardzo wysoko w porównaniu z Warszawą i Polską, to było dno.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jak się przyrządzało mlecz, który zbierali Francuzi?
Jego się po prostu jadło na surowo. Albo można było dostać, były jakieś sałatki z octem, myśmy to mieszali razem, bo faktycznie myśmy nie mogli niczego kupić, bo w Niemczech wszystko było na kartki, a myśmy żadnych kartek nie dostawali. Czasami nas wspierali Czesi, bo oni dostawali kartki. Czesi zresztą byli tam na innych warunkach, bo oni raz na miesiąc jechali do Protektoratu odwiedzić rodzinę. Oni nie byli oznakowani jak my, nosiliśmy „petki”. Bez „petki” nie wolno było się ruszać. Oni nosili sweterki, na sweterkach swojego lwa i nikt im z tego tytułu świństw nie robił. Gdyby tak Polak chciał założyć biało-czerwoną chorągiewkę, to nie wiem, co by było.
- Jakie były relacje pomiędzy Polakami a Czechami?
Przyzwoite. Zaolzie nam wypominali przy okazji, naturalnie, ale na ogół nie mogę narzekać, bo czasem nam chleba podrzucili. Jak podarłem spodnie, to mi przywiózł z domu spodnie. Tak, że miałem z nimi dobre kontakty. Był taki Franto Krotochil i Pepik Sikora. To byli właściwie studenci, dość przyzwoici chłopi. Tak, że tam było dobrze. W ogóle stosunki z Czechami, zresztą nie tylko z Czechami, ze wszystkimi, bo to wszyscy jechali na jednym wózku, a byli tam przecież i Rosjanie i Ukraińcy i z republik azjatyckich. Potem byli Holendrzy, Belgowie, tak że były tam niemal wszystkie narodowości.
- Utrzymywał pan kontakty z rodziną?
A w jaki sposób? Przyszedł list od ojca, bo jak siostrę wywozili kilka dni później, zresztą trafiła do tej samej fabryki, co ja, nie wiem, dlaczego, to ona wyrzuciła kartkę, jak ich wieźli do Pruszkowa. Ktoś dostarczył ojcu tą kartkę na Blizne, bo tak się nazywała ta mieścina. Ojciec napisał list i list przyszedł do nas 12 stycznia, czyli w dzień, w którym była ofensywa styczniowa radziecka. Tak, że żadnych kontaktów być nie mogło.
- W tej fabryce doczekał pan wyzwolenia?
Nie. Na tydzień, może dziesięć dni przed, to było po 20 kwietnia, zebrano grupę z naszego obozu i wywieźli nas na Śląsk Opolski i myśmy tam kopali okopy pod nadzorem węgierskich esesmanów, więc nie byli tacy straszni. Chociaż był taki obrazek, prowadzili nas tam do tej miejscowości, gdzie mieliśmy kopać okopy i był niesamowity deszcz. Kolega miał tekturową walizkę i ta walizka mu się rozleciała. Zakwaterowali nas w stajni, tam gdzie stały konie, krowy i myśmy spali w kojcach, gdzie stały owce. Wprawdzie owiec już nie było, ale za to były wszy nie mniejsze jak owce, bo tam była jeszcze jakaś grupa przed nami. On uciął rzemień od koniowiązów i obwiązał sobie paczkę, i to zauważył Niemiec. Jak wróciliśmy z roboty, ustawili nas w czworobok, pytali się, czyja to walizka, oczywiście on wystąpił. Esesman Niemiec cały czas [siedząc] na koniu tłukł go pejczem po twarzy, zresztą gdzie się dało. Był krzyk, , bo było kilka kobiet, szloch, ale tak się rozprawiano z nami.
- Gdzie zastało pana wyzwolenie?
Wyzwolenie zastało mnie w miejscowości na tamtym terenie, w miejscowości, [która] się nazywała Henrischau. Raptem przerwali robotę, wszystkie rzeczy zabrać i marsz dalej. Zabrali nas do miejscowości Frankenstein, [...] to jest na terenie obecnej Polski. Po niemiecku to był Frankenstein. We Frankensteinie gdzieś tak świtało, jak nas wprowadzili do baraku do stalagu rosyjskiego, z jeńcami rosyjskimi. Tam były jeszcze większe wszy, bo to byli Ruski, a tam wszystko
bolsze . Rano przez szpary, bo było pozamykane, okiennice i drzwi, zobaczyliśmy białe flagi nad miastem. Wokół nie widzieliśmy żadnych Niemców i wywaliliśmy drzwi i wyszli na zewnątrz. Po trzech dniach ruszyliśmy do Warszawy.
- Kiedy dokładnie wrócił pan do Warszawy?
[...] 16 maja, po ośmiu dniach dotarliśmy. Na piechotę szliśmy do miejscowości Herby przed Częstochową i potem w Częstochowie do wagonu. Też podstawili wagony odkryte, węglarki, one były duże i były tak pełne, że nie można się było do nich wcisnąć. Koledzy wzięli mnie za nogi i za ręce i wrzucili jak worek. Padłem na ludzi. Takie to były wesołe chwile. Potem dotarliśmy do Warszawy, wysiedliśmy na Dworcu Zachodnim i pierwszy szok, to natrafiłem na ogłoszenie: „Śmierć bandytom z NSZ, AK i….”, trzecie to była druga nazwa używana na AK. Takie było przywitanie w Warszawie. A potem życie zaczęło się toczyć, bo musiało się toczyć.
- Chciałem się tylko dowiedzieć, czy był pan w jakiś sposób represjonowany po wojnie?
Nie. To zależało od funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, Informacji Wojskowej i innych, bo przecież znam kolegów, których zamknęli za nic, a znam kolegów, którzy wrócili z Powstania, byli przecież w obozie jenieckim, wrócili i nikt się do nich nie przyczepił. Tak, że to było różnie, to zależało, kto, ile potrzebował, kto, na ile chciał być aktywny z tych oddziałów, z tych instytucji, które się zajmowały czystkami. Bo inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, bo zamykali niewinnych ludzi, a tacy, którzy działali coś po cichu, to tak im się jakoś udało.
- Proszę jeszcze na zakończenie powiedzieć, jak pan ocenia Powstanie?
Najłatwiej jest oceniać po wynikach, ale tak nie wolno oceniać. Często słyszę takie rzeczy, że dowództwo Powstania powinno iść pod sąd, że to było w ogóle niepotrzebne. W konsekwencji materialnie nic nie dało, ale trzeba wejść w atmosferę społeczeństwa Warszawy. Jeżeli się zarysowała sytuacja, że można się było z jednej strony odegrać, a z drugiej strony przechwycić miasto, to gdyby taka sytuacja nastąpiła, mam wrażenie podobna teraz, to uważam, że to społeczeństwo też by nie wytrzymało. A po drugie były względy polityczne zupełnie uzasadnione. Przecież mamy konstytucyjny rząd w Londynie, mamy rząd uznany przez wszystkie państwa świata z wyjątkiem Związku Radzieckiego. Raptem powstaje jakiś inny Rząd Lubelski, który rości sobie władzę do sprawowania władzy nad Polską i o tym wiedzą nasze władze polityczne i wojskowe. Jeżeli teraz zarysowuje się jakaś okazja, że można pokazać: „My tu was witamy jako gospodarze. I tutaj jest prawowity rząd”, to nie było innego wyjścia z politycznego punktu [widzenia]. Nie było innego wyjścia. A oceniając po skutkach? Ale oceniając po skutkach nie wszystko można oceniać.
Warszawa, 9 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski