Konrad Bednarek „Stasio”
Moje nazwisko Konrad Bednarek, urodziłem się w Warszawie w 1927 roku.Mój stopień szeregowy. Przed wojną należałem do 22 Warszawskiej Drużyny Harcerzy, w czasie okupacji do „Bojowych Szkół”, drużyna numer 400 na Grochowie. W czasie konspiracji mój pseudonim to „Stasio”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Przed wojną byłem z obozie harcerskim z 22 drużyną koło Brodnicy. Tam żeśmy mieli obóz nad Jeziorem Wielkie Partenczyny. Jednocześnie mieliśmy wycieczki na pogranicze z Prusami Wschodnimi do miasta Biskupin, które należało w połowie w Polski, a w drugiej połowie do Prus Wschodnich. Widzieliśmy co się dzieje, jakie trwają przygotowania po stronie polskiej. W lasach, na pograniczu miasteczka, stały już meble wysiedlonych Polaków z Prus Wschodnich. Nam się wydawało, że jesteśmy silni i mocni. Śpiewaliśmy wtedy „Marszałek Śmigły Rydz....” A po drugiej stronie Niemcy pograniczniacy przyglądali się nam. Później po rozejściu się, poza miastem przechodziliśmy rzeczkę graniczną, która nazywała się Osa. Staraliśmy się dostać na drugą stronę do szosy, żeby udowodnić, że byliśmy w Prusach Wschodnich. Obóz zakończył się 26 sierpnia. Część harcerzy, wodniaków, wracała Wisłą do Warszawy. Dotarli do miasta Torunia i tam już Niemcy ich zatrzymali, starsi dostali się do obozów. My natomiast wróciliśmy pociągiem do Warszawy. W Warszawie trwały już przygotowania do wojny. Mój brat był też harcerzem, wrócił wcześniej z obozu do domu, chciał ugościć rodziców, którzy byli w sanatorium w Ciechocinku. Chciał gotować na „prymusowej” spirytusowej maszynce wodę. Z bańki, z której przelewał spirytus do zbiornika, nastąpił wybuch, brat się palił, matka go gasiła. Później dostał się do szpitala Przemienienia Pańskiego. Kiedy wróciłem z obozu, jego nie było. Odwiedziłem go w szpitalu, był cały obandażowany, głowę miał zabandażowaną, ręce. Stan był ciężki. Jednak z uwagi na zbliżającą się wojnę ze szpitala usuwali wszystkich, którzy mogli chodzić. Jego po zdjęciu opatrunków wypuszczono do domu. W tym czasie był rozkaz, żeby mężczyźni zdolni do noszenia broni, bo wojna wybuchła, kierowali się na wschód. Brat dotarł do Kołbieli i później już zawrócił dlatego, że po drodze wszędzie go zatrzymywali licząc, że to jest szpieg albo zrzucony pilot z samolotu niemieckiego, który zapalił się. Brat nie wrócił do Warszawy. Matka nas wywiozła do Białołęki Dworskiej, bo dom był zbombardowany. Mieszkałem na Grochowie na ulicy Męcińskiej przy Wiatracznej. Wtedy spadły pierwsze bomby, duże, po pięćset kilogramów, my żeśmy kolejką dojazdową wyjechali do Białołęki Dworskiej do znajomych i przesiedzieliśmy ze dwa tygodnie [do czasu] jak wkroczyły wojska niemieckie. Momentem drastycznym w Białołęce było u pani, która nas przetrzymywała, że kiedy pierwsi Niemcy wkroczyli na podwórze powstał alarm, żeby brat położył się na leżance. Stałem koło niego, reszta osób była w kuchni. Kiedy Niemiec wyciągnął pistolet i kierował w moją stronę czy w brata, leżanka od strony głowy złożyła się i brat nogi miał w górze. To był dla mnie najbardziej drastyczny moment, bo nie wiedziałem czy on nie wystrzeli w moją czy stronę brata. Z tym że pani Motylewska, właścicielka, znała dobrze niemiecki i powiedziała, że pan palił się w domu i dlatego jest poparzony. Z tego okresu to był najbardziej dramatyczny dla mnie moment. Później żeśmy wrócili na Grochów. Dom był zniszczony, zrujnowany. Musieliśmy tam mieszkać jakiś czas zanim się nie znalazło inne lokum. Lokum było w tym czasie kiedy połowa mieszkańców na Grochowie była pochodzenia żydowskiego, przenosiła się do getta, więc zwolniło się kilka różnych mieszkań w okolicy. My żeśmy się przenieśli na ulicę Ostrołęcką, tam żeśmy przeżyli całą okupację do okresu powojennego. Tyle z pierwszych dni wejścia, wkroczenia Niemców. Pierwsza łapanka jak była na Grochowie zaplanowana, to było rozstrzelanie stu mężczyzn w Wawrze. Wtedy padła fama, że Niemcy będą wyłapywali wszystkich mężczyzn do ulicy Wiatracznej. Z bratem żeśmy uciekli do ciotki na Podskarbińską. To była jednak nieprawda, bo tylko w okolicy Wawra wyłapali mężczyzn i później rozstrzelali. Następna łapanka do Oświęcimia jaka miała miejsce to była w roku 1941. Rano osaczono dzielnicę Grochów od Wiatracznej wzdłuż Grochowskiej do Krypskiej o godzinie szóstej rano i wybierano wszystkich mężczyzn z mieszkań. Matka do mnie mówi: „Siadaj i udawaj, że odrabiasz lekcje”. Byłem dość wysoki. Usiadłem. Wtedy, kiedy wpadli do domu brat przeszedł przez ogródki działkowe na ulicę Grochowską. Między Niemcami była luka. Poszedł do pracy. Pracował w Polskich Zakładach Optycznych. Jemu się udało przejść, a mnie uratowało to, że byłem skulony i udawałem, że robię lekcje. Natomiast mój kolega został sam w domu. Jego bracia schowali się do Niemca w innej kamienicy po przeciwnej stronie, nazywał się Jung. To było małżeństwo typowo niemieckie, prowadzili na rogu Grochowskiej i Męcińskiej mydlarnię. Ten dom do dzisiaj stoi. To byli, później się okazało, bardzo porządni Niemcy, bo wspomagali Polaków i chronili. Mojego brata, kiedy był załapany na ulicy koło domu na Grochowskiej [uratował]. Znajomi powiadomili matkę, że Kazik na budzie niemieckiej, że go złapali. Matka się udała do Junga do sklepu, on wyszedł, wyprosił, że mojego brata zwolnili. Mój kolega w domu otwierał drzwi Niemcom, ojca nie było, matki nie było, dwaj starsi bracia byli u Junga w mieszkaniu, oni się uratowali. Natomiast jego zabrali. On był o dwa lata starszy ode mnie, mój najlepszy kolega. Zabrali go do Oświęcimia, zginął. Później w ohydny sposób... Matka starała się przez Junga, żeby podanie trafiło, żeby jego zwolnić, to był jej ukochany syn, Kaszyński Stanisław. To nic nie pomogło. Natomiast dostała po jakimś czasie telegram, że on zmarł i może wykupić jego prochy. Trzeba było zapłacić koło dwóch tysięcy złotych, ona się uwzięła, że prochy będą z jego zwłok. To wszystko była nieprawda, jakaś puszka trafiła. Tak się zakończyła pierwsza łapanka. Łapanek było dużo więcej. W 1943 roku trafiłem... To jest o tyle charakterystyczne, że chodziłem do gimnazjum przy PZO – czteroletnie jedyne gimnazjum zawodowe, [na] które Niemcy zgodzili się, żeby było na warunkach gimnazjum. Mój brat tam pracował. Miałem zanieść kartkę, ważny dokument powiadamiający, na Saską Kępę do znajomego nad Wisłę, [który] mieszkał na przystani. Po szkole [poszedłem]. Część zajęć dydaktycznych było w szkole a później były warsztaty do godziny szesnastej. Jak wyszedłem to z teczką, z karteczką, szedłem przez park Skaryszewski do Wału Miedzeszyńskiego. Miałem przejść przy ulicy Walecznych, przechodziłem na skos, okazało się, że tam Niemcy stoją z karabinami. Wystraszyłem się, wróciłem do Francuskiej, tam też już stały posterunki niemieckie. Na Wał Miedzeszyński nie można było wejść i na Moście Poniatowskiego z karabinami maszynowymi już stali. Wykombinowałem, że przez zarośla może przejdę. Wyszedłem z zarośli, okazało się, że Niemiec stał przy drodze, kazał [podnieść] ręce do góry Halt! Hände Hoch! Podszedł do mnie, zrewidował mnie. Tłumaczyłem co mam w teczce i kazał mi wejść do podnóża Wału Miedzeszyńskiego. Przy wale już siedziało w kucki pięćdziesiąt osób, znalazłem się również wśród nich. Czekaliśmy później około trzech godzin, kiedy podjechały spod Mostu Poniatowskiego budy, to znaczy ciężarówki, [do] których łapali ludzi. Gestapowcy jeszcze wszystkich legitymowali. Miałem legitymację fabryczną. Gestapowiec zobaczył i kazał mi wejść na ciężarówkę, bo nie mam karty pracy. Przypomniałem sobie, bo w szkole nauczycielka, która uczyła niemieckiego stale mówiła: „Chłopcy uczcie się niemieckiego bo jak was zatrzymają, to nie będziecie potrafili się wytłumaczyć.” Już byłem na ciężarówce i do gestapowca mówię, że mam drugi Ausweis uczniowski i miałem czerwoną legitymację oprócz Ausweisu i pokazuje, że to jest moja karta pracy. Spojrzał i powiedział
Zurück komm . Mogłem zejść z powrotem. W ten sposób uratowałem się. Później po dwóch czy trzech dniach, były czerwone rozwieszone afisze, że wszystkich rozstrzelali za to, że został zabity na terenie Saskiej Kępy lekarz niemiecki. Tak się zakończyła przygoda z łapanką, którą przeżyłem. Więcej miałem takich rzeczy. Kiedyś od kolegi po godzinach policyjnych miałem odebrać afisze, które rozwieszałem. Miałem [je] rozwiesić na ulicach. To było po godzinie ósmej wieczorem, była zima. Poszedłem do kolegi. On mówi, że mam afisze zabrać i ze swoimi chłopcami rozwiesić. Myślę sobie: „Tak blisko od Wiatracznej do mojego domu, to tam się przemknę.” Kiedy szedłem już po ciemku, co druga latarnia paliła się na ulicy Grochowskiej, usłyszałem chrupot żołnierskich butów po mojej stronie i po drugiej widziałem w ciemnym świetle, że idzie dziesiątka Niemców. Nie miałem możliwości dokonać ucieczki dlatego, że był mur z cegły wzdłuż odlewni, tam była fabryka odlewnicza, na górze muru były potłuczone szkła i druty kolczaste, wiec ani przeskoczyć, ani się wycofać. Szedłem va bank na Niemców. Z tym, że kolegę prosiłem jak afisze odbierałem, żeby mi je obwinął na rękach i wsunął na mnie palto. Miałem w rękawach dwa rulony w jednym i w drugim. Jak oni zaświecili latarkami z karabinami gotowymi do strzału, to podniosłem ręce. Oni mnie zrewidowali. Później mówi Ausweis bitte. Musiałem się namęczyć, żeby wyciągnąć Ausweis, żeby zgiąć rękę w łokciu i wyciągnąć legitymację. Pokazałem legitymację fabryczną i mnie puścili. To było moje szczęście. On wkładał pod pachę rękę z jednej i z drugiej strony i nie natchnął się na rulony, na zwoje plakatów. To mogę powiedzieć w skrócie, jak to było.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
Uczestniczyłem od roku 1943, początek roku szkolnego 1943, 1944. Aczkolwiek w konspiracji, mogę powiedzieć, byłem od początku. Należałem do tej samej drużyny harcerskiej [co] mój brat i siostra należeli od przed wojny. Dostawałem cały szereg różnych zleceń jako młodszy, żeby coś załatwić, jak kartkę zanieść do kogoś, czyli znałem wszystkich konspiratorów z harcerstwa, bo wszyscy się wywodzili z tej drużyny.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Moje Powstanie zaczęło się wcześniej dlatego, że jako sekcyjny prowadziłem ćwiczenia i zajęcia ze swoimi podwładnymi. Pierwsze ostre pogotowie, przygotowania do Powstania, to była moja ostatnia zbiórka z chłopcami. Zawsze miałem spotkania w punkcie neutralnym, bo trudno było znaleźć lokal na konspiracyjną działalność. Jeden z kolegów na Lesznie udzielał swojego lokalu, później miałem do wynajęcia w szkole jedno pomieszczenie w Śródmieściu. Najczęściej zbieraliśmy się nad Wisłą na Wale Miedzeszyńskim, jak było na Gocławiu sportowe lotnisko, tam żeśmy chodzili z piłką i udawali, że gramy w piłkę, jednocześnie [były] ćwiczenia. 29 lipca było moje ostatnie spotkanie. Miał przyjść mój przełożony, to znaczy drużynowy sprawdzić jak przeszkoliłem swoich chłopców z zakresu rzutu granatem. Była godzina dziewiąta rano, mieliśmy się spotkać. Część chłopców mieszkała na Pradze na ulicy Inżynierskiej, Małej, Szwedzkiej, część mieszkała na Powiślu. Oni szli od strony Saskiej Kępy. Natomiast ja z Grochowa wcześniej, żeby sprawdzić teren, udałem się na godzinę ósmą, czy na tym terenie jest wszystko w porządku. To był nasz punkt zborny charakterystyczny, tym, że w tym miejscu na wale stał pomnik upamiętniający bitwę ze Szwedami z tysiąc sześćset któregoś roku, krzyż. My w tym miejscu żeśmy się zbierali, schodzili na brzeg Wisły. Szedłem od Gocławia. Zboże normalne na polach, [tam były] duże pola rolnicze Niemca Wolframa, jego posiadłość sięgała do Saskiej Kępy. Szedłem zadowolony, spokój, cisza, ptaki śpiewały. Dochodziłem do zbieżnych dwóch wałów, drugi wał był poprzeczny do Wisły, odgradzający dzielnicę Saską Kępę przed powodzią, rosło zboże. Miałem już iść na wzniesienie, a okazało się – za zbożem stał namiot pałatkowy i Niemiec, oficer mnie zobaczył i od razu
Komm! Hände Hoch! Ręce podnoszę. On mnie legitymuje. Nic przy sobie nie miałem, żadnej broni, niczego. Myślałem, że to wyrywkowa kontrola, ale spojrzałem w górę – okazuje się, że na wierzchu stoją armaty. Spodziewano się, że wojska sowieckie od tej strony będą nacierały na Warszawę. Wylegitymował mnie i kazał wejść na górę. Patrzę, a tam [są] cztery armaty. Ludzie, którzy przechodzili w stronę Saskiej Kępy z rana zostali zatrzymani do okopywania. To były siodłowe armaty przeciwlotnicze. Mnie zagonili do kopania. Miałem przygotowane miejsce, żeby okopywać. Wystraszyłem się co mam zrobić, bo jeden Niemiec chodził wzdłuż wału z karabinem gotowym do strzału i pilnował wszystkich ludzi, którzy kopali, kopali również żołnierze niemieccy. Co ja teraz zrobię? Czy mam uciekać? Za chwilę będą szli moi przyjaciele od strony Saskiej Kępy. Żadnego wyjścia nie miałem, żeby uciekać, bo to groziło, że będą strzelać. Jak ich zobaczyłem z daleka, to wyszedłem z dołu, że niby odgarniam, przerzucam wyżej ziemię, jednocześnie wykonywałem ostrzegawcze ruchy łopatą, że oni może zobaczą mnie i się cofną. Tymczasem ten, który szedł na kontrolę mój drużynowy uważał, że mnie zatrzymali, ale oni bohatersko przejdą. Kiedy się zbliżyli, to ich również zgarnięto. Oficer z dołu przychodził i ich wszystkich rozdzielił wzdłuż wału, dał narzędzia i musieli rozbijać słupki betonowe wzdłuż drogi. Chodziło o to, żeby artyleria miała dobrą celność, żeby nie przeszkadzały żadne wzniesienia i przeszkody. Niewiadomo było kiedy nas zwolnią. Mój drużynowy akurat doszedł do gniazda, gdzie pracowałem, a innych porozciągano. My żeśmy udawali, że się w ogóle nie znamy, że to były przygodne zatrzymania. Wszystko się przedłużało. Miałem w tym dniu wyznaczone szkolenie i miałem mieć wykład z minerki na Gocławiu, miałem tam się zjawić o czym wiedział mój drużynowy. Dochodziły godziny, my na głodnego, nikt nie był przygotowany, że tyle czasu będziemy tam zabawiali. Dochodziła już godzina trzecia, a miałem być na czwartą na Gocławiu, więc się pytam swojego przełożonego: „Co mam robić? On mówi: „Ważny masz dzisiaj wykład, to wiesz – jak ci się uda zmykaj stąd.” Zmykaj – łatwo było powiedzieć. Wartownik chodził wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego po drodze asfaltowej. Później wydedukowałem jaki czas jest potrzebny, jak on przejdzie w stronę Saskiej Kępy, czy mnie się uda wyrwać. Miałem przyzwolenie drużynowego. Wykombinowałem, że dam radę zejść, ale nie będę uciekał. W razie czego jak mnie zauważy, to powiem, że mnie się chce pić, przecież był skwar i będę się tłumaczył. Nie będę uciekał. Jak zszedłem na dół do stóp wału od strony Wisły spojrzałem do tyłu, że Niemiec mnie nie widzi, bo chodzi po prawej stronie krawężnika. Coraz dalej [szedłem] w górę Wisły, tak mi się udało wymknąć. Dotarłem na Gocław do punktu, gdzie miał być wykład. Drużynowy powiedział, że on zostanie z chłopcami, bo oficer mówił że jak skończą robotę, to wszystkich wypuszczą. Ale to się przeciągało. Nie wiedziałem, że drużynowy miał odprawę tego dnia i też się spieszył. Zgodził się żebym poszedł, a później on sam próbował uciekać. To była godzina chyba po piątej kiedy on tą samą drogą chciał zejść, ale on nie schodził tylko uciekał biegiem. Tam stała wtedy amfibia, bo przywieźli amfibią siatki maskujące armaty. Jak on zaczął uciekać, wartownik zauważył, zrobił alarm, amfibię uruchomili i wzdłuż wału amfibią jechali i zaczęli strzelać. On dostał pociskiem w płuco i padł. Zginął na zbiórce. Wszystkich pozostałych wypuszczono dopiero o dwudziestej. Nie wiedziałem o tym, co się stało. To była sobota, a w niedzielę dostałem rano wiadomość, że mam przyjść na Wiatraczną do kolegi. Tam już hufcowy, już wszyscy wiedzieli, co się stało i mnie wypytywali jak to było, co to było, dlaczego ja uciekłem, a dlaczego tamten zginął. Musiałem się z tego tłumaczyć. Później jeden z moich kolegów starał się dostać z jednym z mojej grupy, który [wiedział], w którym to [było] miejscu i wybrali się na Wał Miedzeszyński, pertraktowali z Niemcami, żeby zabrać zwłoki. Oni zabrali zwłoki łodzią, pożyczyli kajak. Kajaki były w tym czasie we wszystkich przystaniach zakotwiczone, nie wolno było pływać po Wiśle. Jednak uprosili właściciela kajaku, żeby zezwolił im. Kajakiem przetransportowali zwłoki Bogdana Tyszko na Solec. On był jednym z pierwszych, który poległ i został pochowany – my żeśmy już nie byli na pogrzebie, bo byliśmy w akcjach – na cmentarzu wojskowym w alei batalionu „Zośka”. Zaczęła się sprawa Powstania. Następnie miałem polecenie, żeby przenieść telefony polowe ze Starówki na Pragę i zorganizować obstawę. Z kolegami, z moim przyjacielem z drużyny Stodulskim Jarosławem, Letkowski to był hufcowy, on prowadził nas na Starówkę, tam żeśmy pobrali telefony. To była stacja polowa telefoniczna i dwa telefony pojedyncze. My żeśmy we dwóch nieśli ciężką stację i w drugim ręku pojedynczy aparat telefoniczny. Nas ubezpieczał Letkowski i z mojej sekcji Zbyszek Bishof. Musieliśmy iść pieszo przez Most Kierbedzia. Most Kierbedzia obstawiony był przez Niemców, ale oni byli bardziej zaangażowani w pojazdy ruchome [na] jezdni niż [na] chodniku. Udało nam się przejść, przeszliśmy do Wileńskiej. Bishof szedł po prawej stronie Wileńskiej, a my po lewej, mieliśmy skręcać w Konopacką. Hufcowy był na przedzie i miał dawać ręką znać czy droga jest wolna czy możemy iść. Kiedy znaleźliśmy się na rogu Wileńskiej, Konopackiej, ten z prawej strony nie dał nam żadnego znaku, ten z przodu już był za zakrętem, żeśmy szli naprzód, a przed nami ludzie się rozchodzą i patrol żandarmerii z karabinami gotowymi do strzału. Jeden moment mógł być, że [mogliśmy] się wystraszyć, rzucić to i uciekać, ale nic, my żeśmy szli śmiało do przodu. Żandarmi się rozstąpili, my żeśmy przeszli. Telefony dotarły na ulicę Stalową. Później mówili: „A bo Niemcy już się bali, nie chcieli zaczepiać.” Nie wiem czy się bali. W każdym razie my żeśmy dotarli do celu i złożyli telefony tam, gdzie trzeba było. Tego samego dnia mieliśmy wyznaczony punkt alarmowy, mieliśmy się zebrać, znaczy moja sekcja gdzie indziej i Stodulskiego gdzie indziej, ale w pobliżu na Pradze. Mieliśmy dwie, trzy godziny wolnego po telefonach. Byłem głodny, szukałem chleba, żeby gdzieś kupić. Okazało się, że wszystko było wykupione, mowy nie było żebyśmy cokolwiek mogli kupić. O godzinie siedemnastej idę na swój punkt, koledzy czekali na ulicy Małej. U jednego z kolegów mieliśmy mieć punkt posterunku. Stodulski ze swoimi miał się zebrać. Okazało się, że w tym miejscu, gdzie on był umówiony, nikogo nie było. Przyszedł do mnie, mówi: „Wiesz to idziemy teraz, zobaczymy czy do lokalu możemy wejść do kolegi, czy on wszystko załatwił.” Wchodzimy tam, pukamy znak, sygnał taki jak mieliśmy zapukać. Kolega nasz otwiera. Widzimy w mieszkaniu jest jego ojciec, matka i patrzą na nas złowrogo: „Co my tu robimy? Czego szukamy?” Konsternacja. Ojciec naciera na nas – co my tu chcemy, on się na nic nie zgadza, żeby tu ktokolwiek siedział, co my sobie wyobrażamy. Od smarkaczy nam naubliżał i musieliśmy się wycofać. Co ciekawe, że ten, który miał być z nami w lokalu gospodarz, kolega, wyszedł z nami i teraz – co robić? Nie wiadomo gdzie [iść], nie mamy żadnego punkt zastępczego. Mój przyjaciel mówi: „Wiesz, poczekajcie tu. Pójdę na Stalową, gdzie miałem być, czy tam możemy wejść.” Poszedł na Stalową i po chwili wrócił i mówi: „Chodźmy, możemy tam iść, lokal jest wolny, przyjmą nas.” Tam żeśmy poszli noc przesiedzieć. Było nas wszystkich około dwudziestu chyba. Jaką broń mieliśmy? Żadnej broni. Była puszka metalowa i z dziesięć czy z piętnaście granatów ręcznych „filipinek”. Mieliśmy czekać na dalsze rozkazy. Na warcie ktoś był przy oknie. To był drewniany dom na ulicy Stalowej. Po kolei od czasu do czasu żeśmy wyglądali co tam słychać. W tym czasie na Wileńskiej było słychać strzały. W pewnym momencie słyszymy wielki jazgot, była godzina chyba dwunasta w nocy, czołg jedzie po Stalowej. Boże, co my tu zrobimy! Na podwórzu mury wokoło, nie ma drogi ucieczki. Siedzieliśmy w chałupie i drżeliśmy co się dalej stanie, gdzie czołgi pojadą. One przejechały. Spaliśmy na podłodze. Żadnego przygotowania, żadnej pościeli nie było. Rano powiedzieli, że mamy się rozejść. To już był 1 sierpnia. Nie miałem odwrotu do domu. mieszkałem na ulicy Ostrołęckiej. W tym domu mieszkała folksdojczka, która wcześniej, kiedy przychodziła do mnie, do siostry młodzież na zbiórki, ją to denerwowało. Ostrzegła moją matkę, że jeżeli tyle młodzieży przychodzi, to ona powiadomi Niemców. Była okropna kobieta. Natomiast rodowici Niemcy mieszkali pod nami, starzy. Prowadzili warsztat szczotkarski, dzieci nie mieli. Byli tak sympatyczni! Przychodzili nam pomagać, nam było bardzo ciężko. Nazywali się Moritz. Oni tydzień wcześniej, niż ja poruszam sprawę Powstania, dostali nakaz wyjazdu. Moritz przyszła się żegnać z nami, że wyjeżdża i zostawia mieszkanie, bo taki nakaz. Myśmy mówili niech zostanie, przecież jej z głowy włos nie spadnie. Ona jednak wyjechała. A folksdojczka groziła, nie miałem powrotu do domu. Jak żeśmy poszli na akcję, do domu nie mogliśmy wrócić. Matkę wywieźliśmy do Śródmieścia, że tam będzie bezpieczniej. Na przedmieściach, na Grochowie będą trwały walki, bo ze wschodu [idzie] wojsko, to niech mama z młodszą siostrą jedzie do znajomej, która córki wysłała do Łukowa. [Miała] piękne mieszkanie na Polnej. Żeśmy odwieźli matkę na ulicę Polną, nie mieliśmy już powrotu do własnego domu. Poszedłem na punkt, gdzie brat był na dyżurze. Brat był u swojego komendanta na ulicy Nowińskiej. To jest jak ulica Lubelska, przy kościele na Kamionku od strony Dworca Wschodniego. Myślę sobie: „To pójdę, dowiem się co u brata słychać.” Dom tam stał trzypiętrowy, stary. Widać było dworzec, oni mieli pilnować magazynów niemieckich i tak dalej. Poszedłem do niego, brat był, wszedłem do mieszkania. Tam były takie mieszkania – korytarz, pierwsza klatka schodowa, korytarz, po jednej stronie drzwi wejściowe, [byli] na trzecim piętrze. Przyszedłem tam chwilę, porozmawialiśmy. Naraz ktoś krzyczy: „Niemcy!” Jak szedłem Lubelską do Modlińskiej, to [widziałem] rozgardiasz na Lubelskiej, potłuczone jajka na jezdni. Co się dzieje? Nie wiedziałem. Okazało się, że ludzie rzucili się na magazyny i kradli co się dało. Poszedłem tam, nie byłem zainteresowany tym co tu się dzieje, tylko do brata poszedłem. Ktoś krzyczy, że Niemcy na podwórku. Okazuje się Niemcy w hełmach lecą do domu obok. Co my mamy robić, gdzie uciekać? Dom sam stoi w polu, nie ma innej drogi do ucieczki. Głowy nie straciła właścicielka, gospodyni pani Kuczewska, mąż był dowódcą, mówi: „Dawajcie tu, uciekajcie na strych.” Córki wystawiły stół do korytarza, krzesła czy taboret. Klapa była na strych. My żeśmy uciekli na strych, klapę zrzucili, a Niemcy za chwilę po mieszkaniach plądrowali. Teraz tak patrzymy co my mamy zrobić jeżeli tutaj nas podpalą to nie ma wyjścia na dach, z trzeciego piętra nie można skakać. Oni wyprowadzili kilku mężczyzn. Były przelewki, bo ich rozstrzelali w kartoflach tuż za domem. Brat został, a ja wyszedłem, żeby iść jeszcze na Grochów, zobaczyć co jest w domu. Jeszcze na Podskarbińskiej na punkcie była siostra, też w akcjach brała udział, była łączniczką i sanitariuszką. Jak wyszedłem z domu, szedłem Grochowską, spotkałem swojego komendanta hufcowego i mówi: „Wracamy, wracaj ze mną.” Byłem bez przydziału na czas Powstania, bo niektórzy wybierali do jakiej dzielnicy, gdzie chcą a ja powiedziałem: „Tam gdzie będzie potrzeba.” Dowódca mnie zgarnął, mówi: „Idziemy.” Pytam się: „Gdzie idziemy?” „Na Bródno.” W ten sposób wróciłem się i na Bródno do akcji. To był godzina piętnasta. Żeśmy szli pieszo ulicą Targową do 11 Listopada i później do gimnazjum. Okazało się, że on miał polecenie stawić się w gimnazjum Lisa-Kuli na Odrowąża. Już na Żoliborzu grały karabiny maszynowe, było słychać, że wcześniej zaczęło się Powstanie. Mnie zostawił w holu, że on idzie do dowództwa i muszę czekać co dalej będzie ze mną. W tym czasie przejeżdżają samochody, już posterunki polskie zaczynają zatrzymywać samochody. Wywiązuje się strzelanina. Jeden ciężarowy samochód przyjeżdża pomimo ostrzelania, później tramwaj ostatni wyjeżdża. Patrole polskie zatrzymują tramwaj i rewidują znaczy patrzą czy Niemców nie ma. To był ostatni tramwaj, który jechał w stronę Pragi z Odrowąża. Tu już była akcja na fest. Stałem w bramie obserwując co się dzieje. Szło bardzo dużo młodzieży każdy z zawiniątkiem, wchodzili do Lisa- Kuli, żeby dowiedzieć się co dalej i gdzie mamy iść. Po jakiejś chwili, po piętnastu, czy dwudziestu minutach, schodzi mój dowódca i prowadzi dziesięciu czy piętnastu chłopców i mówi że mamy przejść na ulicę Bartniczą do szkoły. Mówi do chłopaków, że od tej chwili ja jestem ich dowódcą. Dostajemy kaprala z wojska jako łącznika, mieliśmy być łącznością. Przeszliśmy pieszo do ulicy Bartniczej. Po drodze na Odrowąża była wieża, Niemcy stawiali na chodniku betonowe wieże, strzelnice. Wieża miała ze dwa piętra i były strzelnice, ale w strzelnicy nikogo nie było. My żeśmy doszli na Odrowąża na Bartniczą do szkoły. Tam były dwa betonowe bunkry poniemieckie i szkoła już była zdobyta przez młodych chłopaków, którzy obezwładnili wartę niemiecką. Tam już było dużo tych, którzy przychodzili skierowani do placówki. Tam brałem udział. Okazało się, że kiedy weszliśmy do pomieszczenia na parterze, mój hufcowy zameldował się w dowództwie, przyszedł oficer i powiedział tak, że tu jest nasz pokój na parterze, wyznaczył pokój, że będziemy teraz oddziałem szturmowym. Obok była kartka na drzwiach: „Rusznikarnia wstęp wzbroniony.” My żeśmy tam czekali na polecenia, nie wolno nam nigdzie wychodzić. Odtąd się zaczęła działalność powstańcza. Z tym, że stale na ochotnika byłem wywoływany. Nie było tak, że ty musisz, tylko grożono, że jak nie będzie ochotników, to będzie wskazywał palcem. Mój dowódca był w tym momencie zdegradowany dlatego, że kto inny przejął dowództwo w pomieszczeniu. Był lęk, bo zaczęło się działanie rzeczywiście wojenne. Warsztaty kolejowe były w ogniu, chciano zdobyć w pierwszym rzędzie warsztaty kolejowe, naprawcze na Bródnie. Tam trwały wielkie walki dlatego, że tam nasze oddziały chciały to szybko opanować, a to się nie udało. Dlatego, że na tym terenie było kilka wież obsadzonych przez Niemców, wież betonowych. Tam trwały walki ze dwa dni, dzień i noc tam się tłukli. Poza tym jeździł pociąg pancerny od Targówka – stacja Praga – od 11 Listopada do stacji kolejowej i warsztatów. Pruł z działek i z karabinów maszynowych. W nocy były wiązki świetlnych pocisków. Pierwsze co mnie przypadło, to było na noc kopanie zapory. Dlatego, że podjeżdżały czołgi, później Niemcy się denerwowali, że ginęły samochody. Tam zdobyto kilka samochodów nawet z żywnością, było ze dwudziestu Niemców wziętych do niewoli, pracowali w kuchni. [Kopaliśmy] żeby odgrodzić drogę, żeby nie atakowano, jednak cały czas trwały ataki czołgowe. Następny dzień – byłem zmęczony po wykopach, wyznaczano mnie do obserwacji przy murze vis a vis bramy, w którą żeśmy wchodzili żebym obserwował przedpole. Chciałem, żeby mi dali karabin. Niby to było puste pole, ale byłem bezbronny. Dowódca mi powiedział, że on będzie mnie obserwował, jak coś mam dać ręką znać i wtedy on z bronią przybędzie. Stałem, ale cały czas patrzyłem za siebie co się dzieje przy bramie. Słyszałem znów jazgot czołgów. Czołg wjechał w bramę. Pomimo, że nasze wojska, nasi żołnierze stali przy bramie, to on się władował i widziałem jak on lufą manewruje. Nie wiadomo czy do mnie będzie strzelał z karabinu maszynowego. Skryłem się za budynek. Okazało się, że on lufą manewrował, wycelował w budynek i rąbnął. W tym czasie, nie było tak, że wartownicy uciekli – oni zaatakowali czołg od tyłu. Na budynku było gniazdo. Niemcy budowali na dachach gniazda strzelnicze, przeciwlotnicze z drewna, konstrukcje były drewniane, obłożone workami z piachem i tam siedział strzelec czy strzelcy obsługujący karabiny maszynowe. Na dziedzińcu szkoły, ktoś [wiedział], że były zakopane z 1939 roku karabiny, amunicja. Ci co się nazywali rusznikarnią, oni naprawiali, czyścili broń i amunicję. Ciężki karabin maszynowy, który został wykopany, był zaniesiony na górę. Z tym że nie było łączności, ci co na górze, nie wiedzieli co się dzieje za murem, na ulicy przed bramą. Ci którzy wskoczyli na czołg, byli znów ostrzelani z karabinu maszynowego, aczkolwiek on cztery strzały dał i się zaciął, później go targali. Byliśmy koło rusznikarni, to żeśmy wiedzieli co się dzieje. Czołg wycofał się, bał się, bo jego butelkami zaatakowano. Wiem, że dom drewniany spłonął. Nie wiem z jakiego powodu i kto podpalił dom mieszkalny, drewniany. Dla mnie było to wydarzenie niesamowite. Przestraszyłem się. Tu mi zagrozili, że muszę stać w tym miejscu, jak zobaczyłem czołg manewrujący, to zdawałem sobie sprawę, że mogę zginąć. Później byłem brany do innych akcji. W nocy cały czas coś się działo. Znów atak na pociąg pancerny. Organizowano patrol na ochotnika. Zgłosiłem się licząc, że dostanę broń. Granaty, butelki w razie czego tylko miałem używać. Żeśmy doszli do Pelcowizny, do torów. Akurat w tym czasie pociąg pancerny tam atakował, strzelał. Na dużą odległość żeśmy tam podeszli. Później jak on zaczął sypać pociskami, to każdy się krył gdzie kto mógł. Poza tym w okolicy było widać patrole niemieckie. Tak, że wszystko to się rozproszyło, żeśmy wrócili późno do siedziby. Pociąg przeszedł w kierunku Białołęki, w tamtą stronę szedł. Nie wracał tutaj, może skończył akcję. Przespałem do rana. Rano wrócił hufcowy do łask i mówi, że mamy kwaterę, mamy się zjednoczyć i idziemy na górę, jesteśmy wreszcie łącznościowcami. Mam teraz zadanie ze swoimi chłopcami – przeciągnąć kabel od Bartniczej do Lisa-Kuli, żeby utrzymać łączność. Był bęben z kablem i telefony były, dostaliśmy trzy karabiny, amunicję i mieliśmy się udać na akcję. Wszyscy się cieszyli, że coś ciekawego jeszcze będzie. W tym momencie krzyczą: „Alarm, schodzić, czołgi idą!” To był trzeci dzień. „Zostawiać wszystko, schodzić!” My żeśmy to zostawili, szybko na dół do piwnicy. Później się okazało na dole nam mówią: „Wychodzić, wychodzić!” „Jak to wychodzić? Gdzie wychodzić?” „Wychodzić do domu!” To była godzina dziewiąta. Przyszedłem z dowódcą z Grochowa, Bródna dobrze nie znałem, to się jego trzymałem. Gdzie my teraz [pójdziemy]? On miał plecak, też coś miałem. Gdzie to zostawić? Jak do domu teraz iść? Jeden z chłopaków mówi: „Mieszkam tu, to chodźcie do mnie do domu.” Żeśmy poszli, to była ulica Nadwiślańska. Żeśmy szli przez podwórza do niego, żeby to zostawić i dalej gdzieś iść. Dowódca zostawił swój plecak. Miałem mapy, zostawiłem. Idziemy dalej. Idziemy na Grochów. Żeśmy szli do muru cmentarnego przez pola i on mówi: „Czekaj, jeszcze muszę wrócić, czekaj tu na mnie.” Czekam trzy godziny, wcale go nie było. Myślę sobie: „Chyba zmyłkę zrobił i mnie tu zostawił. Gdzie teraz pójdę?” Idę na cmentarz. Trzy godziny to jest za dużo. Było już prawie południe. Dziura była w murze, [którą] przeszedłem na Cmentarz Bródnowski. Znałem cmentarz, bo ojciec był [tam] pochowany, chodziłem na cmentarz. Myślę sobie: „Dojdę do głównej alei, kościoła drewnianego i dalej do Szwedzkiej.” Przejść nie mogłem 11 Listopada, bo tam Niemcy byli. Jak żeśmy przechodzili, to oni już stali z karabinami, tutaj nie ma przejścia. Kombinowałem ale wyszedłem na główną aleję, patrzę ludzie też idą w tą samą stronę, ale każdy idzie bokiem, nie środkiem. Też tak [szedłem] chyłkiem, rozglądamy się czy tu kogoś nie widać. Doszedłem do alei trzydziestej poprzecznej i słychać krzyki Halt! Ludzie zaczynają się rozpierzchać po cmentarzu, uciekają. Od razu z karabinów maszynowych zaczynają pruć. Co się okazało? Oni zrobili pułapkę w drewnianym kościele i wszystkich, którzy szli, to znienacka do kościoła wpędzali. Jak ogień otworzyli, to już było wiadomo, że przejścia nie ma. Wjechał wóz pancerny i zaczyna pruć po wszystkich, tyraliery Niemców jak mrówek. Oddziały stały w majątku „Agril”. Tam była bateria przeciwlotnicza, artyleryjska, było dużo wojsk. Gdzie tu uciekać? Świszczą kule, za mną jeszcze trzech kolejarzy biegło. Gdzieś w krzaki, w bok, żeby nie do głównej alei. Wpadliśmy w zarośla na cmentarzu, dół był, krzewy, krzaki, przewróciliśmy się. Deszcz zaczął padać, siąpić. Leżałem na ziemi między krzewami, oni na mnie, ciasnota była, żeby jak najlepiej się ukryć. Po liściach latały pociski, a deszcz siąpił, cały czas granaty. Kto miał broń, to się bronił. Było słychać strzelaninę, żeśmy przeczekali, już zmrok był. Mówię: „Chodźcie, uciekamy stąd, przecież nie będziemy tu nocować.” Byłem cały przemoczony. Oni starsi byli ode mnie, mówią: „Jak oni nie będą słyszeli, że do mnie ktoś strzela, to wyjdą, tak to oni się boją.” Chyłkiem przedostałem się z powrotem w stronę Bródna, już było ciemno, trzęsłem się z zimna. Co mam zrobić? Wtedy było słychać ze strony Radzymina nawałę ognia. Wydawało się, że Rosjanie już tu są, za chwilę tu będą. Błyski ognia, pociski się rozrywały. Myślę sobie: „Gdzie teraz pójdę? Nic tu nie znam.” Była kamienica piętrowa, tam wszedłem, a ci ludzie w schronie, w piwnicy siedzą. Wszedłem tam. Kobieta zobaczyła, że [jestem] zupełnie mokry, zziębnięty. Mówi, że mi da gorącej wody i aspirynę. Przedrzemałem tam na ławce. Co się zdrzemnąłem, to zsuwałem się z tego. Ubranie na mnie wysychało, wszystko było przemoczone nie miałem żadnego innego ubrania. Rano mgiełka, wyszedłem. Myślę: „Boże, gdzie ja pójdę? Nikogo tu nie znam, tylko kolegę, który nas odprowadził do swojego domu. Jak to znajdę?” Chodziłem, błądziłem i znalazłem to mieszkanie. To był Henryk Poboży, mieszkał z matką w małym pokoiku w kamienicy. Byłem tak szczęśliwy, że jego odnalazłem. Tam byłem jeszcze ze dwa tygodnie, znaczy przyjęli mnie. My żeśmy stale byli atakowani przez Niemców. Robili łapanki na ludzi, przychodzili w nocy. Trzeba było stawiać warty, żeśmy stawiali warty, pilnowali i dawali sygnał, że trzeba uciekać, kryć się. Kiedyś nad ranem wpadli do mieszkania. My mieliśmy spanie w małej spiżarce. Jego matka na tyle była przytomna, że na drzwiach nawieszała różnych szmat, że jak oni wpadli, to nie wiedzieli, że tam jest ukrycie. Wylecieli do piwnicy i kogoś jeszcze wyciągnęli. My żeśmy tam siedzieli. Tu jeszcze nie powiedziałem, że jak wróciłem, jego odnalazłem, pierwsza rzecz, to żeśmy z nim poszli i z gospodarzem domu... To był doktor Radziejewski, właściciel kamienicy, on był tym, który robił butelki zapalające i on coś zostawił w szkole. My żeśmy przeszli przez płot do szkoły na Bartniczą po karabiny. Karabinów już nie było, już ktoś wcześniej sprzątnął, ale dwa telefony polowe żeśmy ściągnęli. Kabla nie ruszaliśmy, bo to było za ciężkie. Doktor Radziejewski też z nami wyniósł, nikogo więcej tam żeśmy nie widzieli. Przynieśliśmy to do piwnicy. Później chodziłem na kradzież, żeby z czegoś żyć. Na polach agrilowskich zbierałem ziemniaki czy coś, bo nie było co jeść. Kobieta nie miała żadnej żywności. Idąc na patrol po nocy zobaczyłem, że po drugiej stronie torów były hałdy węgla, to Niemcy podpalili, to się paliło. Nie było czym palić. Mówię: „Proszę panią, pani da worek, to przyniosę.” Chłopak bał się chodzić. Przez ogródki przeszedłem, to było kawał drogi. Jak płonęły hałdy, to dym snuł się przy ziemi. Szedłem w dymie. Niemcy strzelali, tam były druty kolczaste, to było ogrodzone. W dymie z workiem przechodziłem przez druty kolczaste, naciągałem węgla. Wydawało mi się, że mam siłę, a później po drodze to usypywałem, bo to było coraz cięższe, ale przyniosłem to. Co się okazało, że matka i kolega, to była rodzina z moim kolegą [z] Wiatracznej, Lolek Ranc „Grajcarek” pseudonim, że to jest jego matki siostra rodzona. Prosiłem ją, żeby dała znać mojej siostrze, czy mojemu bratu, którzy są na Grochowie. Kobiety mogły przechodzić przez granicę, tory kolejowe, przejście 11-go Listopada i moja kartka trafiła na Grochów. Mój dowódca, który miał ze mną iść, on już był na Grochowie. Siostra miała do niego pretensje, że on przeszedł, mnie zostawił i ona nie wiedziała co się ze mną dzieje. Kartkę przesłałem tak, że miałem później łączność. On przysłał meldunek, że mam zorganizować 15 sierpnia, Dzień Wojska Polskiego, zbiórkę swoich chłopaków i znów postawić ich w stan pogotowia. Nie miałem tu nikogo znajomego. Matka, u którego mieszkałem znała zakonnice [z] domu zakonnic na ulicy Nadwiślańskiej. Ona tam poszła i spytała czy możemy się zebrać u zakonnic. [Dały] pomieszczenie dla kilkunastu chłopaków, tam zrobiłem odprawę. Powiedziałem co to za święto, dlaczego 15 sierpnia jest świętem tak ważnym dla Polski. To był ostatni mój kontakt z tym domem. 17 przyszła moja siostra z grupą z Grochowa, bo był rozkaz, żeby młodzież przechodziła do Lasów Kampinoskich, do Choszczówki, żeby przemaszerować. W ten sposób stamtąd się wycofałem. Dalszy etap to był wymarsz z moją siostrą do Choszczówki. Nie wszyscy byli nam znani, nie wiadomo kto to prowadził, tylko mieliśmy tam iść. Siostra mówi: „Słuchajcie, mam w Choszczówce bardzo dobrą koleżankę, ona ma majątek. Jak my tak idziemy w nieznane, to może uda nam się zatrzymać gdzieś, bo gdzie do lasu, do Kampinosu.” Trzeba umieć pływać. Siostra mówi: „Nie będę pływać, bo nie umiem pływać.” „Ja mogę pływać.” Siostra mówi: „Nie puszczę ciebie, ty ze mną musisz zostać, bo nie wiem czy z matka żyje.” Była w centrum Warszawy. „Czy ktokolwiek żyje jeszcze po poza nami.” Brat był na Grochowie zatrzymany i wywieziony do Pruszkowa. My nie wiedzieliśmy co się dzieje z bratem, ale brat uciekł z Pruszkowa, my jeszcze żeśmy się znaleźli. To jest bardzo długa historia, może za dużo mówię.
- Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na temat trudności, warunków jakie panowały podczas Powstania?
Trudności były takie, że wyszedłem w bluzie, w drewnianych butach, żadnego zapasowego ubrania nie miałem, żadnej żywności ani pieniędzy nie miałem. Wszystko co mogłem uzyskać, to od ludzi, karmili nas. Wtedy kradłem, coś przynosiłem. Jeszcze chciałem powiedzieć, że gospodarz, doktor... Pani Helena gotowała i żywiła innych. Na dziedzińcu spotykaliśmy... Okazało się, że jednak nasi rozbili obóz pracy na terenie warsztatów. Przychodziły dwie Ukrainki, a ile ich było wyzwolonych? Niewiadomo. Żeśmy rozmawiali z nimi, dogadywali się. To były studentki. One brały udział w sprzątaniu, nie wiem w czym. W każdym bądź razie społeczność żywiła ludzi, którzy byli bezdomni, gdzieś się tam zaczepili. To było najtrudniejsze, że człowiek nie był przygotowany do takiego bytowania.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce, wziętych do niewoli?
Nie miałam styczności bezpośrednio z żołnierzami ale wiem, że traktowano ich normalnie, nikt się nie mścił nad nimi. Traktowano ich jak ludzi, nikogo nie zabijano [z] tych którzy byli tam na placówce. Tutaj nie było morderstwa czy zemsty, aczkolwiek aż się nieraz prosiło, żeby się zemścić.
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców, przez wojska podległe Niemcom ?
Na ulicach rozstrzeliwano. Przy Waszyngtona na przykład była łapanka, z tramwaju wszystkich wypędzili. Byłem świadkiem jak legitymowano. Nie wiadomo było co z nimi zrobią. Raptem wyrywa się gość, młody człowiek i ucieka. To było charakterystyczne, że wszyscy Niemcy zaczynali strzelać za nim. On leciał po prawej stronie Waszyngtona w stronę Mostu Poniatowskiego. Tam był dom w budowie, pełno piachu było. On zawadził o coś i się przewrócił. Oni przestali strzelać, myśleli, że go zabili. On się podniósł i dalej uciekał. Nikt nie trafił z Niemców, ponieważ pod ręką, pod łokciem, trzymali karabiny czy pistolety. Nie trafiali. On uciekł. Na ulicy słyszałem grenadierów. Nic mu nie było. Kiedyś w mieszkaniu siedziałem, lekcje odrabiałem w kuchni, okno na Grochowską wychodziło. Była ślepa ulica. Nie wszyscy wiedzieli, że ulica jest ślepa. Kiedyś był przelot, a późnej kamienicę, w której mieszkałem, postawili w poprzek ulicy i zlikwidowali ulicę. Jechała buda, Niemcy wyskoczyli, bo facet niósł rulon i zaczął uciekać. On nie znał tej dzielnicy i wpadał w [ślepą] ulicę. Zorientował się, że tu jest siatka, że nie ma przelotu. Z boku druga grupa Niemców pistoletami strzelała, wszyscy strzelali. Jak zobaczył, że tu nie ma przelotu, rzucił rulon i ręce podniósł do góry. Patrzyłem i głowę schyliłem, żeby oni nie strzelili mi w głowę, bo na drugim piętrze mieszkałem. Podlecieli do niego, zrewidowali go, skopali, rozwinęli rulon, rzucili to i odeszli od niego i on ocalał. Dziwiłem się, że to był cud – tylu strzelało, z tyłu strzelali, z boku strzelali i żadna kula go nie trafiła, że on o własnych siłach z tego miejsca odszedł. A na Waszyngtona inny przypadek. Uciekał wysoki rudy chłopak, wleciał do domu, wyprowadzili go. Byłem świadkiem jak kazali mu stanąć, strzelili, zabili i poszli. To było na porządku dziennym, morderstwa. Ludzie chodzili, patrzyli jak rozstrzeliwali. To było przykre, że chodzili oglądać takie wydarzenia. Człowiek się denerwował, bo nie wiedział czy wróci do domu. Tak to było na każdym miejscu, na każdym kroku coś się działo.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Entuzjastycznie, początkowo to był entuzjazm, przynosili nawet żywność. Entuzjazm był dlatego, że widzieli polską flagę, że coś się dzieje, coś się zmienia. Liczyliśmy, że Powstanie się uda. Sam fakt tego, że byłem na Wale Miedzeszyńskim, że czołgi sowieckie zbliżały się do Warszawy, że Niemcy spodziewali się [ich] lada chwila, to my żeśmy wiedzieli, że jeden, dwa dni i Niemców nie będzie, oni uciekali. Na ulicy Grochowskiej to była defilada uciekających Niemców, wcześniej przed Powstaniem to dzień i noc wojska szły. Widziałem jak konnica jechała. Był zrzucony Niemiec, hełmem tarł, nie mogli konia zatrzymać, a on na głowie jechał. Później z Wehrmachtu pędzili stado baranów, cała ulica była zasłana owcami. Dwóch chłopaków przy ulicy Męcińskiej wpadło w stado baranów z krzykiem i dwie owce oderwały się. Tam do dziś stoi budynek byłej piekarni Więckiewicza. [Owce] wpędzili do podwórza. Jeden z Niemców leciał za nimi, on nie znał drogi, daleko nie mógł polecieć. A chłopaki [uciekli] przez bramę, bo to była przejściowa brama na drugą stronę ulicy i dwa barany porwali ze stada. Bohatersko postąpili, mieli co jeść. Były momenty drastyczne. Wydawało się, że naprawdę Niemców tu długo nie będzie. Niestety, armia ich była jeszcze wokół Warszawy. Później jak się zorientowałem, to były takie jednostki, że my żeśmy się z motyką na księżyc porwali. Z czym można było iść do artylerii przeciwlotniczej w „Agrilu” na Bródnie? Później widziałem jak piętnastego leciały bombowce niosące pomoc, to były chyba te, które miały zrzuty nad Puszczą Kampinoską. Nad naszym domem [jak] leciał, to był cień, noc, cień superfortecy. Myślę: „Boże, jak on leci!” Z ośrodka agrilowskiego, przeciwlotniczej artylerii, koraliki w samolot... On na Żeraniu rąbnął, całą noc płonął, były wybuchy amunicji. Mam dokładne dane, nawet pisma, bo brat tworzył pomniki pamięci miejsc, to ma dokumentacje, tych którzy nawet wtedy do superfortecy dotarli i pociski, łuski, brali na pamiątkę z tego. Byłem świadkiem, to nawet opisywałem jak to wyglądało. Stałem na podwórzu jak samoloty leciały. To było bohaterstwo, za ogromne pieniądze to wszystko szło. Nie było to jeszcze do zdobycia, nam się wydawało, że Niemcy uciekną błyskawicznie, że to wszystko padnie.
- Czy mógłby pan jeszcze powiedzieć coś więcej na temat życia codziennego podczas Powstania?
Moje życie [podczas] Powstania było krótkie w samej Warszawie, bo najwięcej było jeszcze w Choszczówce. Około pięćdziesięciu wszystkich młodych wyszło do lasów i my żeśmy zostali w majątku w Choszczówce. Życie było oparte na tym, żeby cały czas pilnować, żeby po prostu przeżyć i doczekać się linii frontu, że lada moment tu będą. Tymczasem to była strefa frontowa. Niemcy określili to jako strefę frontową, to było gdzieś pod koniec sierpnia. Wszystkim kazali się usunąć pod karą śmierci. My żeśmy musieli uciekać do Jabłonnej. W majątku było około dwudziestu pięciu osób, część jeszcze była ze mną, ci którzy zostali, nie wrócili na Pragę. My żeśmy przeszli do Jabłonnej. Tam na targowisku zrobili spęd całej ludności wysiedlonej z rejonów Choszczówki. Któregoś dnia, my tam byliśmy ze dwa dni, nad ranem zrobili obławę i znów wszystkich mężczyzn wyławiali. Byłem najbliżej stogu. Nie było wyjścia, to był teren otoczony, [nie mieliśmy] gdzie się skryć. W związku z tym, żeśmy wyciągali snopy i robili lukę, żeby wejść do stogu. Byłem jednym z pierwszych, który tam się wdrapał, ale za mną tyle chłopaków weszło, tak mnie przygnietli, że już później modliłem się, żeby się to wszystko skończyło, bo nie miałem czym oddychać, byłem zagnieciony. Przetrwaliśmy jednak. Pani Wanda załatwiła w gminie wtedy, że ja, moja siostra, jeszcze dziewczyna Teresa, że byliśmy w Choszczówce jeszcze w czerwcu przed Powstaniem, że to mogłoby świadczyć o tym, że my nie braliśmy żadnego udziału w działaniach powstańczych. Oddała krowę ze swojego dobytku i dostała przepustkę na powrót do Choszczówki. Była sprawa taka – czy w Choszczówce jeszcze coś zostało? Trzeba było wysłać patrol. Zgłosiłem do się patrolu, moja siostra i Teresa jako młodzi, pełni energii, że my pójdziemy i zbadamy teren, czy można tam wrócić. My żeśmy nie szli przez Buchnik. W Buchniku były całe oddziały niemieckie, pilnowali terenu, żeby przez Wisłę ktoś nie dostał się ze strony partyzantów. My żeśmy szli drogą polną. Jadąc do Jabłonnej z Choszczówki, to był moment, że była fura naładowana, wóz drabiniasty, dzieci, dobytek na tym wszystkim, my żeśmy musieli pchać furę. Wcześniej Niemcy zamienili zdrowego konia właściciela na chorego, szkapa ledwo ciągnęła. Znaleźliśmy się na piaszczystej drodze między dwoma wzniesieniami. W tym momencie zaatakowały rosyjskie dwa myśliwce. Na jednym wzgórzu po lewej stronie stała artyleria przeciwlotnicza niemiecka, a z prawej strony nadleciały myśliwce. To było coś okropnego jak jedni i drudzy pruli z działek. My żeśmy się kryli koło wozu, nie wiadomo czy przeżyjemy, czy nie rąbną w wóz. Tak żeśmy do Jabłonnej dotarli. Teraz wracamy, wóz przetrwał, koń też i kupa ludzi z nami, jeszcze dodatkowo właściciel poznał w Jabłonnej rodzinę z Płońska, też z wozem i zaprosił, żeby do Choszczówki do niego dojechać. Szliśmy pieszo odcinek, żeby zobaczyć co się dzieje. Po drodze pusty dom – wszedłem, moja siostra z koleżanką zostały. Myślę – czy tam ktoś żyje, czy tam ktoś jest. Miałem już zniszczone buty drewniaki, portki rozprute, bo nim żeśmy tam wyruszyli, to jeszcze trzeba było na wszelki wypadek wymłócić zboże, żeby nie było pożaru. W stodole zawadziłem o gwóźdź, portki miałem już poprute. Myślę sobie: „Jak teraz będę szedł?” Do chałupy wszedłem zobaczyć, idę na górę, patrzę – tam jest mundur Niemca. Wszędzie było pełno Niemców, to była strefa przyfrontowa. Patrzę – dziewczyny tam stoją. Swoje portki zdjąłem, niemieckie założyłem, buty też niemieckie założyłem, panterkę, hełm. Było lustro, przyglądam się, a dziewczyny nie mogły się doczekać i weszły na górę. Przebrałem się za Niemca. Teresa patrzy przez okno i krzyczy: „Niemcy tutaj lecą!” „O kurcze, rozbieraj się!” To był moment. One trzymają drzwi na pierwszym piętrze i krzyczą: „Rozbieraj się!” Zasupłany, jak się rozbierać, kurcze blade, ze strachu już umierałem. Moment był, oni drzwi wyłamali, pchnęli. Byłem w niemieckim mundurze i spytałem się po niemiecku: „ O co chodzi?” A jeden z nich powiedział przepraszam
Verzeihen Sie! Wycofali się. Oni myśleli, że z dziewczynami tutaj się zabawiałem i zeszli. Byłem półprzytomny. Później hełm zdjąłem, rozsznurowałem to, oni poszli, zostały mi spodnie, czapkę miałem niemiecką, naszywki zdjąłem i żeśmy poszli dalej. Już miałem buty, miałem portki i czapkę. Byłem przecież bez żadnego ubrania. Taki był epizod, gdzie mogłem w czapę dostać, a to mnie uratowało. Wróciliśmy do majątku, a tam jak mrówek było Niemców. Oni wszędzie włazili, trzeba było się kryć. Tu się zaczęło życie dla nas okropne z Niemcami. Przyjeżdża kiedyś armia Göringa, zaczynają kopać. Czołgów mnóstwo. W ogóle nie można było się ruszyć, baliśmy się. W piwnicy żeśmy już wtedy siedzieli bo był obstrzał. Wcześniej była bateria postawiona z sześciu dział dużego kalibru, za nami walili na stronę sowiecką i Niemcy w tą stronę. Tu jeszcze armia Göringa przyjechała. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicy. Babcia różaniec odmawiała, wszyscy klęczeli. Boże, wojna! Już teraz nam wszystko spadnie na głowę. Oni do wieczora kopali, maskowali czołgi, a później to wszystko w nocy wyjechało. Cisza, ale wywiad sowiecki był bardzo dobry, oni o wszystkim wiedzieli. Jak cisza się zrobiła, myślę sobie: „Wyjdę z piwnicy, odetchnę, jest gwiezdne niebo, sad koło nas, tak ładnie, tak cicho.” Patrzę a nad Legionowem kołuje się, flary puszczone i bomby lecą, sowieci bombardują Legionowo. O kurcze, to jest dopiero taniec! One latały w kółko i bomby zrzucały. Dobrze, że nad Legionowo, nie nad nas. Cisza – idę powiedzieć do piwnicy co się dzieje – a tu nade mną „szyyy pach!” i flar jest. O kurcze blade, za chwilę kukuruźnik. Kukuruźnik leciał jak szybowiec. Oni wykorzystywali [to], że nadlatywał po cichu, schodził z dużej wysokości, rzucał flarę i włączał silnik „pach, pach”, już poszedł. Jak samoloty na nas przyszły, one zaczęły rzucać [w] te miejsca, gdzie Niemcy czołgami obstawili. To były pięćdziesięciokilogramowe bomby. W okolicach domu [było] z pięćdziesiąt bomb, żadna nie trafiła w dom, ale spustoszenie było okropne. Tak, że to się zaczęło wtedy na ostro, już nie można było wyjść. Wyszła kobieta do ubikacji, pocisk trafił, zabił ją. Później patrzyłem za nami [na] artylerię. To było ciekawe, że jak były błyski... Słychać było jak podają komendę Feuer! to już było wiadomo, że jest sygnał do odpalenia. Błysk, a później dopiero grzmot i pocisk poszedł. Oni strzelali do Ruskich, aż któregoś dnia Ruscy jak przefasowali w baterię, jakiż tam gwałt był! Chyba sześciu Niemcu padło od pocisku, który się rozerwał nad armatą, żałoba była potworna u Niemców, w ogóle płacz. Stale było coś innego, coraz gorzej. Tu już się paliło u nas, stodoła się spaliła, budynek gospodarczy się spalił. Kobieta wyszła do ubikacji jak była chwila wolna, zginęła. Żeśmy później [ją] chowali koło werandy. Któregoś wieczoru wyszedłem, była cisza. Wyszedłem tylko po schodach i przede mną parę metrów przy studni błysk, pocisk. Jak mnie dmuchnęło, głowa odskoczyła. Miałem stłuczone wtedy okulary, oczy miałem zasypane. Rano patrzę, duży odłamek w ścianie koło mnie. Głowa mnie do tyłu poleciała, dostałbym. Do nas do domu zwaliła się komenda odcinka niemieckiego, [w] piwnicy razem z cywilami [siedzieli], a na górze został telegrafista przy telefonie. Jak grzebnął pocisk – tam cały dach był zerwany, jemu całe pośladki wyrwało. Coś niesamowitego jaki był krzyk. Przywieźli nosze. Kiedyś przyjechał ciężarowy samochód i Ślązak. My już dachu nie mieliśmy. Jak żeśmy z piwnicy wychodzili, to niebo było widać. Adiutant gęś czy kaczkę jeszcze w piwnicy chciał dla niego smażyć, tam był piec piekarniczy. Ślązak mówi, że kto chce, to on do Nowego Dworu wywiezie. Mówię do siostry: „Nie mamy na co czekać, co my mamy tutaj do stracenia.” My żeśmy się zgodzili, niech nas zabierze. On nas zabrał, otwartą ciężarówką jechaliśmy przez Jabłonne, już wtedy wszystko było popalone. Wyjechaliśmy do Nowego Dworu. Co dalej? Ciągnęło nas, żeby się dowiedzieć o matce czy żyje, być bliżej Warszawy. Żeśmy przeszli przez most na Wiśle w stronę Łomianek. Żeśmy szli parę kilometrów pod Łomianki i tam nas capnęli, że wszystkich młodych Niemcy rozstrzeliwują. „Gdzie wy tu idziecie? Zabiją was, nie macie co iść. Tu już pociski się rwą.” My żeśmy się wrócili. Wracamy się z powrotem przez most, gdzie stali Niemcy i chcemy iść już nie do Choszczówki, tylko na Modlin, drugi most. A tu żandarm nas zatrzymuje i za bramę, za druty kolczaste do stoczni, mówi, że nam tam będzie dobrze, żebyśmy poszli, dostaniemy jeść. My z siostrą prosimy żandarma, że mamy babcię w Modlinie, żeby nas puścił, że idziemy do babci. My nikogo nie mieliśmy, my żeśmy szli w nieznane. Później było kilka furmanek, jeszcze sporo ludzi, on wszystkich kierował do [stoczni]. My żeśmy byli tak namolni, że w końcu machnął ręką, żeby iść żeby do Modlina. My żeśmy szli na drugi most na Bugonarwi. Tam stał znów żandarm i nas legitymuje. Znów powtarzamy, że idziemy do babci. On sprawdzał dokumenty, że to jest siostra, to samo nazwisko. Siostra miała dwadzieścia cztery lata, ja siedemnaście. Pokiwał głową i powiedział, że możemy iść dalej. Byliśmy zmęczeni, było ciemno, nie wiedzieliśmy gdzie tu iść, żeby jak najdalej od Modlina. Wszystko [było] obsadzone przez niemieckie wojsko. Żeśmy szli w kierunku na Zakroczym. Była furmanka, pytamy chłopa czy nas przewiezie, podwiezie, byle dalej od Modlina. A wzdłuż drogi stoją Niemcy, bo to było lotnisko, bomby w dołach i samoloty niemieckie stoją na lotnisku. Dowiózł nas do miasteczka, do Zakroczymia. Noc, gdzie my teraz pójdziemy? Patrzę – kuźnia. Chodziłem do gimnazjum zawodowego, tam dużo uczyli w PZO, tak że znałem jak się pracuje w kuźni. Zadania mielimy mechaniczne, ślusarskie. Mówię do siostry: „Jest kuźnia, może u kowala coś zarobię, dadzą nam jeść.” Stukamy, drzwi nam otwiera kobieta pomarszczona jak baba jaga z krzykiem: „Co wy chcecie?” Już nic nie mówiłem, tylko siostra prosi, żeby zezwoliła chociaż przespać jedną noc. „Dobrze a skąd wy?” Tłumaczymy, [że] spod frontu. Ugościła nas, położyła na ziemi. Tam ciasnota, mały domek. Boże, byle do rana, żeby przespać. Później rano, że chcemy iść. „Nie pójdziecie, gdzie wy pójdziecie? Zabiją was, zostańcie.” Żeśmy zostali, siostra pomagała. Później się okazało, że tam był jeszcze jej mąż kowal, później starsza kobieta, dziewczynka. Za dużo nas tam było, ale ona była gościnna, nie chciała [nas] puścić. Pracowałem trochę w kuźni, siostra chodziła z kowalową, zawsze coś jej pomagała, chrust przynosiła. Byliśmy [tam] niecałe dwa tygodnie. Pewniej nocy łomot do drzwi. Ona znała perfekt niemiecki. Kowal ją poznał, jak był w carskim wojsku w Sankt Petersburgu i ściągnął dziewczynę do siebie. Ona znała rosyjski i znała niemiecki, bo pochodziła z rodziny niemieckiej osiadłej w Rosji. Łomot jest w nocy. Leżę, siostra się schowała pod koc na podłodze. Głowę mam na wierzchu, oni wchodzą z karabinami, w hełmach, latarki świecą i mówią, że szukają kwatery i kto to jest – świecą mi po oczach latarką. Nie wiem czy wstawać. Gdyby powiedział
Stehe auf , to był musiał wstać, to był odkrył siostrę. To było dla mnie straszne przeżycie, ale nic się nie odzywam. A kobieta była trochę głucha, dlatego głośno mówiła, początkowo nie wiedziałem dlaczego ona cały czas krzyczy jak z nami rozmawia. Ona mówi po niemiecku do nich: „To jest mój syn, wynoście [się]!” Za drzwi ich wyrzuca. „Widzicie jak tu ciasno jest, wynocha stąd.” Oni zgłupieli i wyszli. Byłem przerażony tym wszystkim, dlaczego akurat przyszli do tej chałupy, kiedy ona nie we wsi, tylko na rozstaju dróg. Patrzę, rano mgła, a tu pełno patroli niemieckich przy drodze, przy kuźni. Kurcze, co się dzieje? Okazuje się w lesie po drugiej stronie cały czas strzelanie. Myślę sobie: „Może tam jest strzelnica, bo [słychać] pojedyncze strzały, co się dzieje?” Później ciężarówki tam wjeżdżają. Koło południa dym, idzie spalenizna. Pali się ciało, mięso. Dym idzie na kuźnię. Rany boskie, co ci Niemcy tak obstawili? Mówię do siostry: „Byle stąd uciec.” W tym czasie jedzie kolumna samochodów ciężarowych, podjeżdża pod kuźnię. Co oni tu chcą? [Idą] do kowala, do kuźni. Okazuje się, że resor im nawalił, żeby kowal naprawił im resor, wymienił pióro. Jestem przy tym, siostra mówi: „Słuchaj, gdzie oni jadą.” Podpytała kowalową, że ona po niemiecku dobrze mówi, żeby spytała gdzie oni jadą. Nam chodziło o to, żeby być bliżej Warszawy. Niemiec mówi, że oni jadą do Piastowa. Siostra mówi: „Gdzie to jest?” „Blisko Warszawy, to by było po drodze.” „To niech jeszcze spyta czy nas dwoje by zabrali.” Spytała. On powiedział: „Tak, żeby nikt nie widział.” To był ciężarowy samochód z warsztatem, tam była tokarka, wiertarka i plandeka, żebyśmy weszli na ciężarówę. Już się ładujemy, że jedziemy, żegnamy się. Kowalowa płacze, babka druga też, że nas zabiją. „Gdzie wy jedziecie? Tu wam tak dobrze”. A my nic tylko jedziemy, dziękujemy za wszystko i na ciężarówkę żeśmy się załadowali.Ciężarówka jedzie znów przez Łomianki, po drodze [latają] pociski. Samochód zatrzymuje się w lesie na drodze i słyszę – Niemcy rozmawiają. Co się dzieje? [Kierowca] bierze na hol Niemca motocyklistę, któremu zabili pasażera Niemca. On się uczepił naszej ciężarówki, a my tam żeśmy siedzieli. Później go pod Warszawą odczepił. Do Piastowa dojeżdża, już jest ciemno. Schodzimy i idziemy z nimi do willi, tam kwatera, jest oficer. Przyprowadza nas i melduje oficerowi, że tutaj ma Polaków, uciekinierów. Niemiec tak popatrzył, wstał i powiedział, że mamy tu czekać na niego, bo oni idą do komendantury. Poszli. Siostra mówi: „Uciekamy, nie mamy na co czekać, przecież oni nas albo rozwalą...” Do właścicielki willi, Polki, mówimy, że my mamy tutaj rodzinę, niech ona powie Niemcom, że my do rodziny żeśmy wyszli. Żeśmy uciekli stamtąd. Gdzie teraz? Pytam o drogę, żeby do Ożarowa. Dlaczego do Ożarowa? Tam mieliśmy znajomego, którego matka mieszkała na Polnej, gdzie była nasza matka i siostra w czasie Powstania, nazywał się Stec. [Chcieliśmy] iść do Steca, tam przyjeżdżaliśmy w czasie okupacji. Tam było jezioro przy cegielni, wybierali glinę i można było się kąpać. Na lato żeśmy tam przyjechali, znałem teren. Zresztą w czasie okupacji penetrowałem cmentarz w parku w Ożarowie i zorganizowałem przerzut z grobu dwudziestu sześciu hełmów do Warszawy na działki koło stadionu. Mój dowódca Bogdan Tyszko zagospodarował hełmy. To znaczy cała nasza sekcja – jeszcze nie byłem sekcyjnym, tylko ze swoimi przełożonym – żeśmy przyszli do Ożarowa, w papiery zapakowali hełmy, po dwa, po trzy, miał każdy. Później pieszo do Placu Narutowicza, od Placu Narutowicza do stadionu. Jak żeśmy do Warszawy jechali, to ranty były już odznaczone na papierze, było wiadomo co każdy ma. Szczęśliwie żeśmy to przywieźli. Pytaliśmy jeszcze ludzi jak tam trafić, powiedzieli nam. Na wysokości fabryki kabli, po drugiej stronie był w polu domek, żeśmy tam przyszli. Stec przeraził się jak nas zobaczył, że on się boi, bo tu stale wyłapują ludzi i tylko jedną noc możemy przenocować. Dowiedzieliśmy się, że brat uciekł z Pruszkowa i u niego już był, jego nie chciał dłużej przenocować, poszedł do Złotokłos koło Grójca, do znajomych, którzy mieli działkę. Powiedział, że matka przeżyła, wywieziona była z Polnej w kieleckie, że starsze osoby to na pewno tam. Z siostrą późnej żeśmy szli z Ożarowa do Złotokłos. Łącznikiem, żeby się dowiedzieć gdzie kogo znaleźć, to była Rada Główna Opiekuńcza. Jak się poszło do punktu i pytało się o nazwisko, to oni wiedzieli dlatego, że oni mieli ewidencję ludzi, których wspomagali. Tamta kobieta była z dziećmi i korzystała z RGO, a jej mąż brał udział w Powstaniu. Wskazali nam gdzie szukać i tam żeśmy trafili. Brata żeśmy poznali. Teraz zima idzie, byłem inicjatorem tego, żeby jak najszybciej znaleźć matkę w kieleckim. Po jednej nocy żeśmy ruszyli pieszo do Skarżyska już w trójkę. W Skarżysku brat miał pieniądze, kupił bilety do Jędrzejowa w kieleckie. Dlaczego do Jędrzejowa? Bo matka znała naszych sąsiadów, którzy byli wysiedleni z Poznania, mieszkali w tym domu, gdzie my. Mama się interesowała, oni nie dali sobie rady w Warszawie i pojechali do Jędrzejowa. Był list, że mieszkają w Jędrzejowie, tyle żeśmy wiedzieli. Jeżeli matkę wywieźli w kieleckie, to do nikogo innego tylko do nich [mogła] trafić. Rodzina nazywała się Pawlak. My żeśmy do Skarżyska doszli, szliśmy ze dwa czy trzy dni, nie wiem ile. Trafiliśmy do ludzi, żeby nas wspomogli, byliśmy bez pieniędzy. Tam gdzie była zamożna willa, to ludzie zamykali drzwi i nie wpuszczali nas. Natomiast tam gdzie była bieda, a my żeśmy prosili nawet żeby przespać w stodole, żeby nie pod gołym niebem, bo to już był listopad, to zgadzali się. Poznaliśmy świat ludzi, jacy byli i kto kogo wspomagał. Do Skarżyska żeśmy przyszli. Brat kupił bilety dla nas do Jędrzejowa. Pociąg o przyjeżdża o godzinie szesnastej, mieliśmy jechać a brat mówi: „Nie, nie jedziemy tym pociągiem, [jest] obładowany.” Kłóciłem się z bratem. Byłem głody, zmarznięty. Poza tym, że miałem spodnie, czapkę, to jeszcze jedna kobieta mi dała damski kożuszek, dotąd się zapinał, miałem brązową bluzę, nie miałem koszul, byłem strasznie biedny. A brat uparł się. Dobrze, brat dwanaście lat starszy ode mnie, to jedziemy później. O dwunastej w nocy przyjeżdża pociąg zupełnie pusty, wsiadamy po pociągu, dobrze, że pusty. Przyjeżdżamy do Jędrzejowa a kolejarze tak patrzą na nas: „Skąd wyśta się tu wzięli?” „Jak to? Pociągiem...” „A to wam się udało, bo ten co szedł poprzednio w ogóle się nie zatrzymał, do Oświęcimia cały pociąg poszedł.” Tu się zaczęło życie. Odnaleźliśmy Pawlaków. Małe mieszkanie, bida, [dużo] ludzi, co my tu będziemy robić? Znaleźli się opiekunowie z RGO, że mnie [wezmą] do pracy, do piekarni. Poszedłem do piekarni łudząc się, że najem się chleba, a z rynku w Jędrzejowie nosiłem wodę do piekarni do basenu dwoma wiadrami na nosiłkach. Wiatr w listopadzie, zimno, rękawiczek nie miałem, woda mi całe ubranie zalewała. To nie było życie, miałem nogi zmarznięte. Dostałem talerz zupy, ćwiartkę chleba i to było wszystko. Któregoś dnia powiadamiają nas, żebyśmy się zapisali do organizacji Todta na kopania okopów, bo jutro będzie czystka w Jędrzejowie, wszystkich młodych będą zabierali do Oświęcimia. Żeśmy poszli, zapisali się do biura na kopanie okopów pod Jędrzejowem. Była plucha, wszystko mokre, dzień żeśmy przepracowali. Nie da rady, tu nie ma życia. Co my będziemy robili? „Pójdziecie teraz, przewodnik was zaprowadzi na wieś na Rakowiec.” Rakowiec był za Jędrzejowem ze cztery kilometry, tam było lotnisko zrzutowe. Tam będziemy ewentualnie wykorzystani. [Poszliśmy do] gospodarza, nazywał się Pełka. Fantastyczni ludzie. Przykro nam było, bo tam bieda, dzieci małe, że ci ludzie zapraszali nas po prostu do stołu. Żeśmy tam byli kilka dni. Pracowałem, pomagałem jemu drzewo rąbać, orać pole, brat też. Któregoś dnia Pełka dowiaduje się – wiadomość poszła, tam była dobra organizacja – że będzie pacyfikacja wsi. Boże, Niemcy otoczyli całą wieś. Oni stale czatowali, że tam partyzanci są. Była stajnia, na górze balkon, siano, stóg i biedna chałupa, gliną podłoga wyklejona, stół, palenisko. [Gospodarz] mówi: „Podstawiam drabinę, właźcie na siano. My żeśmy z bratem wskoczyli na siano na górę, on drabinę schował za oborę i Niemcy wlecieli do obory, zaglądali. Czy nie mieli czasu.., żeby drabinę [podstawić], żeby [wejść] na górę i to nas uratowało. Tam żeśmy przesiedzieli pacyfikację. Nie wyciągnęli nas stamtąd. Później powiedzieli: „Tak nie może być, tutaj za bardzo łapią. Musicie być rozdzieleni.” Przesiedlili nas do innej wsi, do Węgleńca, cztery kilometry pod Jędrzejowem. Każdy [był] gdzie indziej: ja u najbogatszego gospodarza, siostra u sołtysa i brat jeszcze u jednego. Pracowałem u Władysława Fatygi, miał, dwadzieścia cztery lata, młodą żonę, dzieci nie miał i bogaty był. Miał służącą, pomocnika, ale był chytry i złośliwy. U gospodarza jeszcze było siedem starszych osób z Warszawy. Pokój, spali na słomie na podłodze, a ja początkowo w kuchni. Później chłopak, który u niego pracował Janek mówi: „Ty przyjdź do mnie do obory, tam jest ciepło, będziemy spali na słomie.” Siostra właściciela dała nam pierzynę, mieliśmy na wyrku, na słomie jęczmiennej spać, koszuli nie miałem, bielizny. Rozbieraliśmy się obydwaj do naga i pod pierzyną żeśmy spali. Moim obowiązkiem było napoić zwierzęta, konie i tak dalej. Pracowałem w gospodarstwie, żeby dostać talerz zupy. Jak niemowa, kiedyś chleba chciała sobie ukroić po ciemku, nóż jej wypadł, to ją tak chłop złajał za to, że chciała chleba zjeść. Więc ja sobie na żarnach mieliłem mąkę, w stajni były żarna. Byłem zawsze wściekle głodny. Żeby zjeść to chodziłem do kuchni, suszyłem zboże na patelni, a sobie niektórą patelnię to tak przygrzałem, że zboże było ciemne. Później jak zmyłem to zboże dobrze upieczone, to garściami jadłem mąkę. Na żołądek to nie działało, mogłem się napełnić albo później iść do piwnicy i jeszcze marchwi czy coś zjeść. Bieda była straszna. W tym czasie poznałem [ludzi] z Warszawy, z nimi miałem kontakt, oni byli z Marszałkowskiej, matka z córką trochę młodszą ode mnie, tak to [byli] starsi: mężczyzna, inżynier elektryk z Warszawy z żoną, później matka z córką. Tam [było] siedem osób, zapoznałem się [z nimi]. Późnej jak stamtąd wyjeżdżałem, to żeśmy pisali gdzie, kto, skąd i tak dalej, jak się kontaktować. Później jeszcze pracowaliśmy z siostrą. Siostra jeszcze za Niemców pojechała do Krakowa, żeby coś zarobić. Przeziębiła się, zachorowała na zapalenie płuc, nie mieliśmy nic z leków. Mieszkała u sołtysa. Jedna w warszawianek jak się dowiedziała ode mnie, że siostra jest chora, to poszła do sołtysa i wyprosiła, żeby dał furę i do szpitala zawieść moją chorą siostrę. Nie mogłem jako chłopak się kręcić. Znalazła się w szpitalu. Później jak front już przychodził, to siostra chciała, żebyśmy razem byli przy niej. My żeśmy ze wsi poszli do szpitala, skryć się jak Niemcy będą. Później pomagaliśmy w szpitalu. Jeszcze wróciłem do gospodarza, bo tam nie było gdzie spać. Spaliśmy tam za apteczną szafą na korytarzu. Dawniej to była szkoła, a później polski szpital. Natomiast duży szpital w mieście zajmowali Niemcy. Okazało się, że oni później tam wyjechali, siostra się podleczyła. My żeśmy dostali pracę. Zakonnice zgodziły się żebyśmy przyszli, przenosili szpital w Jędrzejowie. Byliśmy bardzo pomocni. Tu chcę powiedzieć, że jeszcze broniłem gospodarza jak wkroczyli ruscy. Spałem w oborze, ale gospodarz też. Jak ruscy wkroczyli, to ich wysiedlili do obory. Oni kuchnię całą zajęli, kotły postawili, gotowali. Ruskich było jak mrówek. Gospodarz stale mnie prosił, żebym pilnował gospodarstwa, bo oni kradli. Kiedyś niemowa poszła do obory doić krowy. On mówi, żebym tam poszedł. Idę, a tam ruski już jest na dziewczynie. Szumu narobiłem, spędziłem ruskiego. Później gospodarz całe dochodzenie robił. On koniecznie chciał sobie postrzelać. Brał od ruskich pistolet. Jeszcze za Niemców, jak Niemcy się wycofywali, to konie wstawili do stajni i się myli, golili. Wóz był z karabinami. Z Jankiem żeśmy podwędzili ze dwa czy trzy karabiny i do stodoły pod słomę żeśmy włożyli. Oni nie wiedzieli ile tego mają, tak to zostało. Później jak ruscy przyszli, to znów trzeba było ich pilnować. Kiedyś przyjechali Zisem, to pierwszy raz widziałem ruskich jak diabłów – zęby mieli po szkorbucie, prawie na wierzchu się ruszały. Przywieźli litr bimbru i chcieli, żeby chleb, zakuskę dać. Później jak wychodzili, wsiedli w Zisa, odjechali. Tam była droga lessowa, bagno. Popracowałem jeszcze u gospodarza zanim trafiłem do szpitala do pracy. Co ciekawego – my żeśmy wtedy przez Pawlaków dostali list od matki, bo matka napisała do Jędrzejowa, że żyje, gdzie jest, w jakim obozie. My żeśmy jeszcze do wyzwolenia mieli pocztę, karty od matki i my żeśmy wysyłali do matki karty. Mieliśmy nawiązany kontakt z matką, siostrą i byliśmy cali. W szpitalu zatrzymali nas ze dwa miesiące, jeszcze pieniądze dali za pracę i chcieli żebyśmy zostali. Dostałem z Warszawy pierwsze „Życie Warszawy”, gdzie pisało, że szkoły są czynne w Warszawie na Pradze. Dopingowałem, żeby wrócić do Warszawy, do szkoły, żeby się uczyć, dalej szukać życia w Warszawie. Aczkolwiek w szpitalu byliśmy bardzo pomocni i byli z nas zadowoleni. Dostaliśmy chyba dwieście pięćdziesiąt złotych od zakonnic jak żeśmy odchodzili. Siostra jeszcze długi czas miała korespondencję. Dla mnie wielką zdobyczą było to, że mnie zgubiliśmy się z tymi osobami [z Warszawy], a dziewczyna [z którą byliśmy w] Jędrzejowie została moją żoną.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę albo słuchał radia?
Nie słuchałem, ale „Biuletyn Informacyjny” to było pismo, na które oczekiwałem z utęsknieniem, [czytałem] „Kamienie na Szaniec”.
- Czy rozmawiał pan na temat artykułów, które się tam pojawiały, z rodziną, ze znajomymi? Czy były dyskusje na ten temat?
Zawsze były dyskusje. Biuletyny i informacje krążyły do innych, to było tak, żeby podać to komuś dalej.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania, a jakie najlepsze?
Dużo jest najgorszych z Powstania. To że upadło, że się nie powiodło.
Radość kiedy wybuchło Powstanie. To była wielka radość, wielkie przeżycie, na to żeśmy czekali żeby szkopa wypędzić z Warszawy. Tyle ludzi zginęło...
- Czy mógłby pan powiedzieć coś o ostatnich dniach Powstania. Wiem, że pan już nie był w Warszawie, ale czy mógłby pan o tym opowiedzieć?
Ostatnie dni Powstania...
- Czy docierały wieści z Warszawy?
Docierały, że wywożą, co zniszczone, ile jest zniszczonych domów. Interesowaliśmy się [tym], na bieżąco wiedzieliśmy informacje. Dom Sichta jak był zdobywany, jak spychali Niemcy bagnetami spychali Polaków z dachów. W ogóle okropności były, informacje wszystkie docierały.
- Co działo się z panem od zakończenia Powstania do maja 1945 roku ?
W marcu wróciłem do Warszawy i rozpocząłem naukę w szkole Konarskiego. Chodziłem z Grochowa przez półtorej godziny, żeby iść na ulicę Kazimierzowską, bo tam się mieściła szkoła, później na Wawelską. W jedną stronę półtorej godziny [szło się] po gruzach. Wykorzystywałem poznawanie ulic z tego względu, że ze szpitala – tam było dużo Polaków – jak się dowiedzieli w Jędrzejowie, że wracamy do Warszawy, to zebrałem mnóstwo listów od chorych, od tych którzy leżeli w szpitalu, żeby dać znać gdzie są i tak dalej. Później okazywało się, że w ogóle nie można było znaleźć, gdzie domy były. Kartki pisałem, na gruzach zostawiałem wiadomości. Wiele osób nie wiedziało gdzie kto jest do maja. Była przytłumiona radość. Na początku maja czy koniec kwietnia, kiedy wydawało się że wojna już się kończy, to jeszcze niemieckie samoloty nadlatywały w nocy bardzo wysoko nad Warszawę. To były zwiadowcze, oni chcieli dowiedzieć się czy są gdzieś jednostki niemieckie, które mogą przynieść pomoc dla Berlina. Tak sobie to wyobrażam. Było widać – artyleria radziecka strzelała, była obrona. Tu była duża sieć artylerii przeciwlotniczej sowieckiej. Jak my żeśmy wrócili do Warszawy w marcu, chcieliśmy się dostać na Pragę z ulicy Polnej, to dwa dni żeśmy warowali, żeby puścili nas na most. Staliśmy koło elektrowni na Powiślu. Tam były wyboje i artyleria sowiecka stała na trawnikach okopana. „Enkawudziści” chcieli nas wypchnąć za elektrownię. Każdy miał bagaże. Leje po bombach, nogi ludzie łamali. Oni zaczęli nahajami bić, żeby za Tamkę wszystkich cofnąć. To było niemożliwe. Ludzie dzień i noc tam warowali. My żeśmy zrezygnowali pierwszego dnia po wielu godzinach i na drugi próbowaliśmy. Dopiero po nocy nas puścili na most, żeby przejść na drugą stronę. Nie poznawałem Pragi, szedłem Brukową, wszystko było spalone. Nie miałem okularów, nie wiedziałem gdzie jestem. Na ramionach miałem worek, w rękach też paczki. Przechodziłem, a „regulowszczyk” kierował, pojazdy, „Studebakery” miały skręcać w inną stronę. Myślałem – stoją, to przejdę. Przeszedłem na druga stronę Jagiellońskiej. Jak się zdenerwował! Tego nie widziałem, brat z siostrą zostali, było ciemno, byłem na drugiej stronie. Ktoś mnie za worek ciągnie do ściany, patrzę – mam pistolet przed głową za to, że przeszedłem, a on inaczej kierował, żeby nie ludzie wyrwali mu pistolet, to on by mnie zabił, by mnie wyzwolił. To jeszcze był marzec. Do maja to był krótki okres czasu. Jeszcze pojechałem w kwietniu za handlem do Łukowa. Pociąg był obwieszony. Zimno, ręce marzły, przysiadłem na stopniu. Przyjechaliśmy do Łukowa. Jeszcze dwie znajome obdarowały mnie... Matka była na Polnej, a one były w Łukowie. One z Warszawy transportowały dwa pistolety, mnie dały pistolety, bo tam partyzantka była. W Łukowie nas wpędzili do dworca do poczekalni, nie wiedziałem co się dzieje. Tłum czeka nie wiadomo na co, a „enkawudziści” wiedzieli po co tu wpędzili, wpuścili ludzi. [Byłem] wysoki względem ludzi, którzy tam byli. Stałem plecami do ściany, patrzę a dwóch idzie, przepycha się. Zauważyli mnie, miałem czapkę niemiecką, kurcze. Mówię: „Stasia otwieraj torbę.” Udawałem, że rozmawiam, że się śmieję i w torbę wrzuciłem pistolety. Oni zaczęli mnie rewidować, ona się odsunęła. Też już bym wyjechał gdzieś. Później z dworca żeśmy wyszli, to na bocznicy stało pełno kałmuków, całe wagony ich były. Jak zobaczyli, że kobiety, to się rzucili i gonili nas. Żeśmy uciekali przez wertepy, takie były czasy. Za handlem jeździłem, żeby coś zarobić.
- Co działo się z panem po maju 1945 roku?
Chodziłem do szkoły, uczyłem się. Związałem się z harcerstwem. Mój przedwojenny drużynowy i w czasie okupacji, znał mnie dobrze. Pierwsze jak się dowiedział, że jestem, to mnie wciągnął, żebym prowadził drużynę harcerską. Zostałem oddelegowany na kurs drużynowych. Włączyłem się do działalności harcerskiej. Później prowadziłem drużynę sześćdziesiątą siódmą na ulicy Wileńskiej przy szkole sto dwudziestej siódmej do 1949 roku. Jako drużynowy dobrze prowadziłem, zdobyłem stopień podharcmistrza, drużyna dobrze prosperowała, miała swój majątek, [za] który żeśmy zakupili namioty, projektor filmowy, organizowaliśmy teatr kukiełkowy dla młodzieży. Mieliśmy zysk i pieniądze na obozy. Tak działałem jeżeli chodzi o naukę i działalność społeczną. Później zlikwidowali harcerstwo i w kość mi dali za harcerstwo, za wszystko i tak dalej.
- Był pan prześladowany po wojnie?
Tak, byłem. Byłem zatrzymany w 1953 roku przez UB, już wcześniej stale byłem obserwowany, kontrolowany. Mieszkanie dostałem z sublokatorem, żeby mnie obserwował. Później pewnego dnia, w swoje urodziny w lutym – mieszkałem wtedy jeszcze w Podkowie Leśnej – coś się działo w pracy, w nocy rewizję robili, szukali czegoś. Jechałem EKD do pracy z żoną. Byłem dopiero po ślubie. Miałem teczkę, miałem dokumenty, miałem pieniądze w teczce na półce. Cały czas [ją] obserwowałem, był tłok. Końcowy przystanek był na Nowogrodzkiej przy Marszałkowskiej, już wszyscy wysiadali. Biorę teczkę, a to nie moja teczka, taka sama ale nie moja. Poszedłem do zawiadowcy, zgłosiłem. Poszedłem do pracy, myślałem, że ktoś się zgłosi z teczką, teczki nie było. Wreszcie zacząłem robić dochodzenie. Do zawiadowcy mówię: „Wie pan co, to otworzymy teczkę, może tam jest dokument i dowiem się kto mi podmienił teczkę.” Otworzyliśmy teczkę i znalazłem materiał, makulaturę, była historia WKB, historia sowiecka, bolszewicka, telefony, notes. Telefony nie działały, bo się w międzyczasie telefony w mieście zmieniły. Byłem załamany tym wszystkim. Miałem jeszcze w teczce indeks z uczelni. Świat się skończył. Jak dostałem materiały, zacząłem szukać skąd makulatura. Makulatura z Gdańska, ale ta firma istniała również w Warszawie. Jeżeli gość pracuje w tej branży, to w Warszawie pewno, a nie w Gdańsku. Trafiłem do właściciela. Nie przeprosił, nie podziękował. Teczka na mnie czekała. Nie poznałem osobnika. Wiedziałem, że coś się źle dzieje wokół mnie. Do biura przychodzili z UB. Wchodzili do kadr, kadrowiec mnie wzywał, kadrowiec wychodził. Zostawałem z nimi. Wypytywali mnie gdzie byłem, co robiłem w czasie Powstania, w czasie okupacji. Mówili przedwojennym językiem... Zapytałem gdzie oni byli w czasie okupacji z naleciałością innego języka? Oni zamilkli gdzie byli, nie powiedzieli, a mnie pytali o szczegóły gdzie byłem i co robiłem. Później pisałem, gdzie brat pracuje, wszystkie dane były w ankietach. To były ankiety sześciostronicowe. Czy za granicą kogoś mam, jakie pochodzenie i tak dalej – wszystko pisałem. Oni tam patrzyli, ale mieli inne dokumenty. Oni zbierali dokumenty. Miałem opinię z harcerstwa, jak starałem się na uczelnię, jeszcze jak pracę zaczynałem, to kto udzielił referencji. Przecież nie mówiłem – kolega referencji udziela, tylko albo się powoływałem na profesora, na człowieka znanego, czy na komendanta chorągwi. Dostałem opinię komendanta chorągwi na uczelnię, bo byłem instruktorem. Chwaliłem się tym. Oni pozbierali wszystkie dokumenty z innych urzędów z RKU, też się pisało stopień, służba jaka była w czasie okupacji i tym majstrowali. Później, widocznie [dużo] tego nazbierali. Jak jechałem do pracy, to mówię do żony: „Wiesz, nie mogę spać, ani nikomu nic nie ukradłem, ani krzywdy nikomu nie zrobiłem, a tak mnie to prześladuje, że coś mnie spotka. W związku z tym dzisiaj pojadę do Warszawy wcześniejszym pociągiem, a ty pojedziesz później” Razem żeśmy nie jechali. Wysiadam na Nowogrodzkiej z tłumem. Podchodzi do mnie dwóch: „Pan Bednarek?” „Tak, o co chodzi?” „Pan z nami pozwoli na komisariat.” „Na jaki komisariat, o co chodzi?” „Dowie się pan.” Machnęli legitymacjami. Idę, myślę sobie: „Co oni chcą ode mnie, żadnego wypadku nie spowodowałem.” Zaprowadzili mnie pieszo na Koszykową, wtedy UB było na Koszykowej. Nawet nie wiedziałem gdzie oni mnie prowadzą. Jak żeśmy przechodzili przez portiernię, to jeden z nich powiedział: „Stąd się już nie wychodzi.” Nie wiem dlaczego ma się nie wychodzić. Zaprowadzili mnie do odpowiedniego pokoju, wyciągnęli wszystko, pozabierali, kazali siadać, puste biurko i pisać życiorys. Zabierali, czytali i tylko źle, że kłamię, [pytali się] z kim się kontaktowałem, z kim w czasie okupacji. „Ten zginął, tamten zginął, nie mam żadnych kontaktów.” „Jak to? To kłamstwo!” Zaczynają wymieniać nazwiska, że ten, a ten to gdzie? „Nie kontaktuję się, nie wiem gdzie jest.” Cały czas [mówili], że kłamię, godzinami to było. W międzyczasie oni się zmieniali, wreszcie jeden do drugiego mówi: „Idź na Rakowiecką, zobacz czy cela już jest wolna.” To było coś okropnego. Powiedzieli mi, że żyć nie będę. <--represje_komunistyczne-END-->
- Czy chciałby pan powiedzieć cos jeszcze na temat Powstania?
Dużo napisałem na temat Powstania, co jeszcze mogę powiedzieć? Szykowałem się na Powstanie. Chcieliśmy mieć broń. Kolega handlował bimbrem. [Zaproponowaliśmy], że kupimy na bazarze Różyckiego, powiedzieli, że nie, wszystko dostaniemy. Z kolegą umówiłem się [że] zdobędziemy broń. Po prostu ćwiczyliśmy. Jeden z kolegów objaśnił, żeby nie brać żadnej broni: „Bez broni i tak sobie dacie radę, macie siłę.” Mieliśmy dobrego instruktora AWF-u, ćwiczył nas, był z AZS-u. Dobrze wygimnastykowani żeśmy się wybrali, że obezwładnimy faceta i broń będziemy mieli, koniec, kropka. Tak żeśmy się wypuścili, ale to było łatwe. To nam się nie udało. Majstrowałem, żeby można było z czegoś strzelać. To było zrobione, ale to było wszystko za mało. Byliśmy bezbronni. Chcieliśmy, mieliśmy dobre chęci i działaliśmy, żeby działać jako młodzi, pełni entuzjazmu. To tyle. Później brałem udział w ekshumacjach kolegów. Trumny żeśmy zbijali. Na Bonifraterskiej. Z mojej klasy z mojej szkoły jest kilkunastu najlepszych kolegów, którzy przepływali Wisłę, którzy zginęli i im poświęciliśmy tablicę na Placu Szembeka w kościele przy wejściu, [tam są] wszystkie nazwiska. Teraz ostatnio – tak samo pisałem podanie do Muzeum – zostały uwiecznione ich nazwiska jeszcze na murze.
Warszawa, 1 marca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski