Nazywam się Ryszard Jan Trzaska, do konspiracji przystąpiłem w 1939 roku i stałem się członkiem plutonu 687. Urodziłem się 4 listopada 1922 roku na Podwalu, gdzie stoi Mały Powstaniec. Mój pseudonim to „Tomek”, ale to był drugi pseudonim, bo najpierw wybrałem sobie „Trzaska”, ale powiedzieli, że nazwiska nie można, w związku z tym wybrałem „Tomek” i do dziś mnie nazywają „Tomek”.
Byłem w rodzinie mieszczańskiej, ojciec był konduktorem tramwajów, mama była szwaczką. Poznali się, gdy była szwaczką i początkowo zamieszkali na Podwalu 36, tam gdzie się urodziłem, a potem wobec tego, że było pięć sióstr, więc wszystkie się nie zmieściły, to ojciec kupił mieszkanie na Pradze, na Jagiellońskiej 9, mieszkania 56. Tam chodziłem do Szkoły Powszechnej numer 51 lub 52, na ulicy Szerokiej. Nie byłem lubiany w swojej klasie, ponieważ bawiłem chłopców swoimi głupimi dowcipami, czego nie lubili wykładowcy, tak że nawet z moimi rodzicami przemyśliwano, co zrobić żeby on nie był taki żywy i żeby nie był taki rozśmieszający klasę. To może do psychologa? No i rozmawiałem z psychologiem. Psycholog wyszedł i słyszałem jak mówi: „Co wy od niego chcecie! To jest bardzo uroczy chłopiec! Nic tu nie można na niego powiedzieć.” No i tak przylgnęło, że dobrze, niech już taki będę. Gdy mnie z klasy pan nauczyciel Tchórzewski, zdenerwowany jak rozśmieszałem klasę, postawił w korytarzu, żebym sobie tam postał, to jak przechodził dyrektor, zatrzymał się i mówi: „Co ty tu robisz, chłopczyku?” Ja mówię: „Tu mam stać przy tej ścianie.” On mówi: „No co ty. Choć ja cię wprowadzę.” No i mnie wprowadzał z powrotem do klasy. To się bardzo często powtarzało, ale nie mam żadnego kłopotu z miłością do mojego wychowawcy, bo on jednak bardzo mnie lubił i jak chciał mnie wyprostować, to się nie wygłupiał w klasie.
Skończyłem Szkołę Powszechną, sześć klas i przeszedłem do Gimnazjum Miejskiego numer 4, bo ojciec był tramwajarzem, no to przysługiwało mu, że syn może być w miejskim gimnazjum. Tam zdałem małą maturę, gdy wybuchła wojna. Ojciec akurat odmalowywał mieszkanie. Przyszedł najstarszy szwagier (bo było pięć sióstr), że wezwano go do wojska, a był mistrzem kucharskim z [niezrozumiałe]. Ja tylko słuchałem, jak oni przewidywali walkę z Niemcami. Byli optymistami, że dokopiemy Niemcom i to się zaczęło. Ruszyli Niemcy, jak wiemy, dotarli do Warszawy chyba w ciągu dwóch tygodni. Natomiast ojciec zapisał się do straży obywatelskiej i zdecydował, że Praga jest niedobra, żeby tam siedzieć, że skupmy się na Podwale 36. Tam przebywaliśmy w czasie oblężenia Warszawy z naszą sublokatorką, która miała wynajęty pokoik na Pradze, ale tak weszła w skład rodziny, że po prostu zabraliśmy ją ze sobą. Oczywiście tam było niewesoło, trudno było nawet o żywność, o chleb. Około 18 września zaginął ojciec. No i tu już była kompletna rozpacz. Nie było co jeść, więc z synem dozorcy najpierw od strony Starego Miasta podeszliśmy pod Wisłę, gdzie były wojskowe barki z ryżem. Przenieśliśmy stamtąd kilka worków do jedzenia. Wróciliśmy na Pragę i tam też w porcie były barki z ryżem i z cukrem. Parę worków stamtąd urwaliśmy, co było cudowne, bo tych pięć sióstr, które się trzymały razem, dostały po worku ryżu. Padła Warszawa, ojca nie ma. Szukaliśmy go z mamą, bo nie wiedzieliśmy, gdzie on jest. Ludzie nas okłamywali, bo zapisaliśmy w „Życiu” nagrodę [za znalezienie], że szukamy ojca. Dopiero po tygodniu znalazły się dokumenty ojca na Muranowskiej Zajezdni Tramwajowej, ale ojca już nie znaleźliśmy i w ogóle ciała też nigdy nie znaleźliśmy. Podejrzewamy, że zginął na Moście Kierbedzia, czyli Dolnośląskim i że albo go zakopano w jakimś wspólnym grobie, albo wyrzucono do Wisły. W każdym razie ktoś wyjął mu dokumenty i jakiś długi czas trzymał, a potem przyjechał na Muranowską, położył na ladzie i odszedł. Ci, co zobaczyli te dokumenty, wiedzieli że trzeba zawiadomić rodzinę i też nie wiedzieli, skąd te dokumenty się wzięły.
Już w tym momencie, kiedy właściwie nastąpiła okupacja, padła Warszawa, zgłosiła się grupa kolegów ojca, którzy przyszli, było ich trzech, pocieszać mamę, że jej nie odstąpią. Powiedzieli, że są członkami konspiracyjnymi i chcieliby żebyśmy z mamą do tej organizacji weszli. No i zaprzysiężono nas do organizacji. Nie wiedziałem, jak się ta organizacja nazywa.
Trudno mi powiedzieć. „Przysięgam, że nie zdradzę, że jestem patriotą.” Taka typowa sprawa. Nie wiedziałem, bo miałem prawie 17 lat, natomiast nastąpiły działania gestapowskie w stosunku do tej organizacji. Wciągnąłem również do tej organizacji siostrę mojego przyjaciela, Zosię Waicman. W pewnym momencie jak byłem na Grochowie w mieszkaniu Waicmanów, przyszło Gestapo. Ja tam siedziałem, nie mieszkałem tam przecież, ale ten dolmetscher pytał kto, co, kto ja tu jestem. Powiedziałem, że jestem tu gościem, mieszkam na Pradze. „To co tu robicie?” A leżały skrzypce, więc powiedziałem, że ćwiczyliśmy etiudy na skrzypcach, a oni powiedzieli: „Zosia Waicman” i zabrali ją. Dolmetscher gestapowcom powiedział: Das ist zwei Musiker i machnął ręką. Natomiast rano już o godzinie szóstej przybiegła moja starsza siostra i mówi: „Rysiu, Rysiu kochany, było gestapo u mnie. Ciebie szukają.” Okazało się, że gestapo miało dwie listy: na Grochów osobną i na Pragę osobną i jedni o drugich nie wiedzieli. Nie znaleźli mnie w domu, więc była decyzja z naszej strony, że trzeba wiać, ukrywać się. Ukrywałem się z mamą na Wileńskiej 14, gdzie był chyba siedemnasty komisariat. W międzyczasie zrobiłem maturę na kompletach w Gimnazjum Żeromskiego na Moniuszki 8, pod pretekstem rysunków technicznych. Jednocześnie zgłosiłem się z kartką, że mam maturę do tajnej Politechniki profesora Jagodzińskiego, na Śniadeckich, też pod przypisem, że są to rysunki techniczne. Byłem na pierwszym roku. Też w 1939 roku, brat Zosi Waicman i mój przyjaciel, zaproponował mi żeby może wejść do konspiracji. Powiedziałem: „Ja jestem w jakiejś konspiracji, ale nie wiem w jakiej.” Zostałem wciągnięty do Służby Polskiej, ona się początkowo nazywała Armia Krajowa, miała swoją inną nazwę i stałem się członkiem plutonu 687 albo 686. Ze znanych mi osób miałem tylko „Miecha”, „Stena”, „Pruszko”, brat „Pruszki” i „Pruszko” starszy, był starszym sierżantem w czasie kampanii wrześniowej i był dowódcą tego plutonu. Tu już nic specjalnego się nie działo, natomiast ukrywając się przed gestapo, będąc studentem u Jagodzińskiego, przyszedłem raz po książki techniczne, które chciałem wziąć z mieszkania na Jagiellońskiej 9. Już wybiła godzina policyjna, byłem tam razem z mamą i mama powiedziała: „No to nie możemy już wyjść, to przenocujemy.” Przenocowaliśmy, a w nocy przyszło gestapo. To był budynek, gdzie na froncie był komisariat piętnasty Granatowej Policji. Przypuszczam, że ktoś musiał widzieć światła w oficynie, że tam jesteśmy, bo przyjechali nieomylnie i zgarnęli mnie, mamy nie wzięli. Zawieźli mnie na Pawiak, dostałem tam wycisk przy pisaniu przyjęcia na Pawiak. Jeden ze służby SD Sonderweiss, który mnie aresztował i przywiózł na Pawiak stał dalej, lada była przede mną. Trzeba było wchodzić po kolei i tam się znalazłem. On mnie po niemiecku pytał, a ja ukrywałem, swoją nieudolną co prawda, znajomość języka niemieckiego, że nic nie rozumiem. To przylał mi pejczem przez łeb i ja dalej pytałem [niezrozumiałe]. Podszedł ten, co mnie aresztował, coś powiedział do niego, a on pyta, czy głuchy jestem i ja kiwnąłem głową, że tak. Coś sobie zapisał. To było na wysokim parterze, bo ten Pawiak, który teraz jest, to było podziemie i stamtąd były schody na dół. Wyprowadzono mnie na schody, dostałem kopa i [przez] te schody przeleciałem, turlając się po nich. Na dole wprowadzono mnie do aneksu, gdzie trzeba było się rozebrać do golasa, miał mnie przyjąć lekarz. Mama dała mi kożuch i jesionkę, to wszystko leżało, oraz pajdę słoniny i chleba. Przyszedłem do lekarza, okazało się, że to jest fryzjer, nie było lekarzy, więc on był w kitlu lekarza. Głównie interesowało go, czy nie jestem psychicznie chory, czy nie mam jakiejś choroby wenerycznej i to wszystko. Jak wróciłem, to już nie było tej pajdki i tego, co mama mi dała. Zamknięto mnie do celi, wciskając mnie. Nie mogłem wejść do środka, bo było nas w tej celi szesnastu, to byli aresztowani tej nocy. Niektórzy chcieli oddawać mocz, ale nie mieli gdzie, więc lali gdzie popadło. Zaczęli krzyczeć na siebie nawzajem: „Co robicie!” Współwięźniowie zbierali ten mocz szalikami, ale było tak ciasno, że ruchu w ogóle nie było. Dopiero o świcie wprowadzono nas do celi, do podziemia, które obecnie jest na Pawiaku, to było kwarantanną dla więźniów. Po tej kwarantannie wszyscy byli w ubraniach własnych i esesman przychodził z wachmanem, bo wachman był podrzędny stójkowy na oddziałach, a esesman był szefem. Kazali rozdać jakąś zupę, nikt z nas jej nie wypił, była ohydna. Nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni, ale już po trzech dniach tę zupę piliśmy. Oddział drugi na pierwszym piętrze, tam mnie wsadzono. Szrajberem na oddziale był więzień, inżynier Zelent, wiceprezydent Warszawy po wyzwoleniu, bardzo porządny facet. Zaczęło się od tak zwanych przesłuchiwań. Byłem przesłuchiwany trzy razy. Siedziałem „w tramwaju” na Szucha, gdzie nie można było się odwrócić, bo od razu lali, siedziało się w rzędzie po obu stronach, jak w tramwaju. Dolmetscher szedł zawołał „Czaszka!”, wyprowadził mnie, szedł ze mną na górę... Ale już na Pawiaku powiedziano mi, że jest organizacja niemiecka na drzwiach napisana, że można się domyślić, co zarzucają. Jeżeli jest jedynka „A”, to jest żydowsko-komunistyczny, nieudowodniony z bronią w ręku, „B” że podejrzany o to, i „C”, że nie wiadomo jaka była jego rola. Dolmetscher zaprowadził mnie na trzecie piętro, po lewej stronie siedział w brązowym garniturze gestapowiec, nie patrzył na mnie, a dolmetscher usiadł po prawej stronie biurka, ja usiadłem przed dolmetscherem i on bardzo spokojnie powiedział: „Jest pan podejrzany i nawet udowodniono, że jest pan członkiem organizacji Front Morges.” Ja powiedziałem: „A co to jest Morges?” A on mówi: „To jest organizacja zawiązana przez Paderewskiego i Sikorskiego w mieście Morges w Szwajcarii i to jest kontynuacja Polskiego Stronnictwa Pracy.” Wtedy się zorientowałem, że z matką byliśmy w politycznym zgrupowaniu Unii Pracy, gdzie byli koledzy mojego ojca. Powiedziałem, że pierwsze słyszę, że tego nie znałem, a już przecież rok przed aresztowaniem się ukrywałem. Zgarnięto pięciuset ludzi z tej organizacji, więc ona zniknęła i z tej organizacji nikt nie wrócił, poza Zosią Waicman i dentystką, która się z nią zaprzyjaźniła w Ravensbruck i one później przez Szwecję wróciły do Warszawy, a tak to wszyscy zostali zlikwidowani w Oświęcimiu. Natomiast mnie, takiego „singla”, nie wiedzieli co w ogóle z nim zrobić i 17 stycznia, chyba 1943 roku z Pawiaka wyczytywano listę. Wyczytywano, wyczytywano i cały Pawiak prawie, mnie też wyczytano. Na szczęście to był poranek, bo takie wyczytywanie w nocy, to jest na rozstrzelanie. Wyprowadzili nas, staliśmy na korytarzu, potem na dół do wozów towarowych, trzeba było siedzieć w kucki. Natomiast ja wyjąłem ze swojej izolatki jedynkę, tekturkę, no i tą tekturkę miałem przy sobie. Jechałem z Pawiaka przez Most Kierbedzia i wszyscy byliśmy w kuckach na tym samochodzie towarowym z otwartą budą. Pusto w Warszawie, tylko dzieci przebiegały: „Kartki rzucać! Kartki rzucać!”, krzyczały te dzieci. Ołówek pożyczył mi kolega, natomiast miałem tą kartkę, jedynkę i na niej napisałem, że jadę w kierunku wschodnim, w kierunku Pragi, nie wiem, dokąd jadę, adres napisałem, żeby zanieśli do mojej mamy i wyrzuciłem tą jedynkę. Przejeżdżając ulicą Jagiellońską, przy dawnym kinie był żydowski ogródek, to sąsiadka, która tam mieszkała w tej samej kamienicy, zobaczyła mnie i ja podniosłem rękę. Tak pojechałem do Dworca Wschodniego, tam zapakowano nas do świńskich wagonów, zamknięto i całą dobę tam siedzieliśmy stłoczeni. Zaprzyjaźniony ze mną kolega z Pawiaka, był aresztowany w lecie i nie miał innego ubrania, a mrozy były 35 stopni. Ja miałem kożuch i jesionkę, tak że dałem mu tą jesionkę, żeby go opatulić. Nazywał się Jerzy Wilczyński, był w moim wieku, uczeń masarski, rzeźnik i tak się trzymaliśmy razem. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Potem ruszył pociąg, gdzieś się zatrzymał w nocy, nie wiemy gdzie. Tak noc przetrwaliśmy, mieliśmy dwa trupy i wreszcie o świcie jasnym, zaczęli otwierać i: Raus! „Wyskakiwać na śnieg!”. Staliśmy w kupie, oni uporządkowali [nas] piątkami i ruszyliśmy na jakąś szosę. Ruszyliśmy tą szosą, jeszcze nie wiedząc, dokąd to idzie, gdzie to jest. Okazało się, że to jest Majdanek, obóz koncentracyjny.
Na Majdanku byłem w różnych polach, najpierw byłem na trzecim polu, Pawiak cały był na trzecim polu, a tam z Pawiaka bardzo dużo wywieźli. Tam poznałem bliżej Zelenta, Wolfa, doktora z Łodzi. To była grupa inteligencka, która zawiązała konspirację na Majdanku. Zelent był szefem i przyjął mnie do tej organizacji. Pokierował tak sprawę, żeby skierować mnie na szwalnię, która reperowała, prała ubrania esesmanów, z zadaniem wyławiania wszy krzyżakiem z przywożonych swetrów, to były tyfusowe wszy i to służyło później do wprowadzenia do swetrów esesmańskich. Taka akcja była prowadzona łącznie przez jeden – jeden, to znaczy Zelant – ja, nikt więcej nie mógł wiedzieć. Na Majdanku byłem dość młodym facetem. Kiedyś jak przechodziliśmy, żeby się przebrać, żeby zdjąć ubrania, bo jeszcze jakiś czas byliśmy w ubraniach swoich na trzecim polu, dwa bloki zagospodarowaliśmy, ale to były sienniki i tylko na tych blokach na sienniki rzucono. Jeszcze z Pawiaka, Przydonik, starszy facet, chyba siedemdziesiątka, na Pawiaku się bardzo zaprzyjaźnił ze mną i jak ciągle ktoś dokuczał mu, to mówił: „Rysiu, Rysiu, nie chcą mnie przepuścić.” To ja wstawałem: „Kurtka Fela, puśćcie go.” Bo to było nawet trudno przejść w tłoku sienników, jakie tam sterty były. Tam nas wciśnięto i tam byliśmy dwa dni. Dopiero później, po tych dwóch dniach, poszliśmy do baraków, które były dla nas przeznaczone. Przydonik był sklepikarzem na Grochowie. Ja go nie znałem. Bardzo mnie polubił. To był starszy człowiek i tak mi się wyżalał, że zostawił synka i mówił: „To nie jest mój synek, on nawet nie wie, że nie jest moim synkiem, ale myśmy go adoptowali po cichu, bo jego rodzice zginęli.” I jeszcze mówił: „Ja już jestem stary, ale gdyby się tak stało, że jakoś byś wyszedł stąd, to pójdź tam do mojej żony.” Powiedziałem: „Dobra, już mi przestań gadać takie głupoty, no.” Tak, że on ciągle się zbliżał, a moim stałym towarzyszem był Jurek Wilczyński, w moim wieku, tak że jak on miał kłopot, to wszyscy woleli żeby już się nie wtrącać, już nie ruszać jego, bo my byliśmy trochę byczki silne, tak że mogliśmy go obronić. Do naszego bloku wprowadzono część Ukraińców, którzy ukradli nam koce. A ja koc miałem od mamy jeszcze, z wyhaftowanym młynem. Jurek poszedł: „Ja poszukam.” Zobaczył Ukraińca, który z tym młynem po [baraku] chodził, spuścił mu manto i odebraliśmy mu ten koc. Majdanek był wtedy młody, cztery pola po trzydzieści, piętnaście, piętnaście, 15 bloków i piąte pole było Serbią, to jest kobiece pole, natomiast męskie były cztery pozostałe. Po przebraniu nas już, pracowaliśmy w dość nietypowy sposób, przeprowadzano selekcję do pracy. Najpierw wychodził na pole kapo August 303 - zabójca, który potrzebował stu ludzi do pracy na majątku obozowego Majdanka, który był trzy kilometry od obozu, ale było to najlepsze komando z punktu widzenia wyżywienia. I jajka można było kurom zabrać, czy nawet koniom lub świniom kartofla. Selekcja polegała na tym, że on stawał przy bramie trzeciego pola, podnosił rękę i wołał: Lager gut kommando! i kto pierwszy dobiegł do niego, a on stu potrzebował. My z Jurkiem mieściliśmy się w pierwszej piątce, albo w drugiej piątce, tak że opanowaliśmy dojście. On szedł i liczył, jak policzył już dwadzieścia, to pejczem wyganiał resztę. I tak pracowaliśmy na majątku obozowym, do czasu gdy wraz z krawcem mieliśmy rżnąć sieczkę i umówiliśmy się, że wystarczy jak ten koń będzie sobie chodził, nie trzeba go poganiać : „To ty sobie śpij, potem ja będę sobie spał.” Tak się umówiliśmy, on najpierw poszedł spać, a ja rżnąłem sieczkę. Koń rzeczywiście chodził. Potem ja poszedłem pospać na górę, no i spałem. Komando się skończyło, esesmani i kapo August liczą, jednego . Dla nich to krewa, po czymś takim to kierują na front wschodni, tak że oni byli wściekli. Jurek pracował w stajni i był w tej piątce, stał spokojnie, aż zaczął się rozglądać, czy ja jestem, a tu już napięta sytuacja, uciekł człowiek, to przecież jest straszne dla nich. Jurek jak zobaczył, że mnie nie ma, to wyszedł z szeregu i: Her kapo! Her kapo! „Stodoła! Stodoła!” On pobiegł tam, zawołał na mnie, obudziłem się, zjechałem z siana na klepisko, no i wyszedłem na zewnątrz, jak w łeb dostałem pejczem od kapo Augusta, numer 303. Uderzenie poszło też na oko i byłbym zemdlał od tego uderzenia, bo było bardzo mocne. Mieli pejcze nie na koniki, tylko bojowe. Jeżeli po uderzeniu kapo z numerem 303 i z czerwonym trójkątem (to był kryminalista) ktoś się przewrócił, to on go na śmierć zakopał i nikt nie reagował. Tak, że ja się zachwiałem, ale pamiętałem że nie należy upaść i Jurek był przy mnie, chwycił mnie i już ciągnął mnie do szeregu, tak że nie zdążył mnie kopnąć. Oko było zakrwawione, trzymałem je zamknięte i tak wróciłem do obozu, ale oko potrzebowało jakiegoś lekarza. Na każdym polu w pierwszym po lewej stronie baraku był rewir, szpital, więc tam poszedłem. Przyjmował niemiecki doktor. Nie wiem, czy był esesmanem, czy nie. Powiedziałem, że mam [zranione] oko. On popatrzył na nie i spytał: „Kto ci to zrobił?!” Powiedziałem: „Przechodziłem przez płot i się uderzyłem.” „Kto ci to zrobił?!” Mówię: „Przez płot…” „Nic mi nie mów, tylko powiedz, kto to zrobił?!” Myślę sobie będzie lał, czy nie? Powiedziałem: „Kapo August 303.” On mówi: „Tak myślałem. Jak powisi sobie trochę na słupku, to mu się odechce. Ty zostaniesz w szpitalu.” Polegało to na tym, że w tym okresie w Majdanku była ekspedycja szwajcarskich dziennikarzy z Czerwonym Krzyżem i nie wolno było w ogóle mieć pejczów. Nie nosili pejczów, a on miał pejcz i lał. No i rzeczywiście wisiał na słupie. Wieszali na słupie tak, że nie dotykał nogami ziemi, tylko lekko palcami. Po piętnastu minutach, to szmata w ogóle spadała, rzeczywiście go ukarali. Ukarali go, że nie wykonywał rozkazów dowództwa esesmańskiego.
Pewnego dnia o czwartej rano... było wyjście z baraku, między barakami staliśmy i czekaliśmy na wyjście na apel, na pole, z dwóch stron wychodziły baraki. Staliśmy tam, trochę było chłodno i klepaliśmy się. Dopiero jak esesmani szli i liczyli, to trzeba było przestać. Na Majdanku tępili słowackich Żydów. My jakiś czas jednego Janosza ukrywaliśmy, to był Warszawiak, potem przekazywaliśmy go kanałem Zelenta, żeby się nim zaopiekować, żeby mu zmienić formę, że to jest aryjczyk, fajny facet. Początkowo jak przyszedł do nas, to w jego mycce wesz chodziła, aż się wstrząsnąłem, później to już machnąć ręką. Na polu szedł sobie ten słowacki Żyd, który miał funkcję, bo również Żydzi byli blokowymi, ale nie byli źli. Tylko Ferdynand na pierwszym polu się wygłupił, chciał ze swoim pomocnikiem, dość silnym, zbić jednego z więźniów, ale mu daliśmy wycisk i potem już nie ośmielił się zawiadomić SS. Wiedział, że to może się smutnie skończyć, potem już był łagodny. Kiedy szły transporty z Powstania w getcie, to będąc na pierwszym polu, a tam nie było drogi tylko glina, less, nie było żadnego utwardzenia, to Żydzi gubili nawet buty, bo w błocie się szło i jak już przyszli, to wołano nas, żeby zbierać to, co Żydzi powyrzucali. Nikt się nie ośmielił nic tam ukraść, bo oni strzelali, a rzeczywiście pozbywali się kosztowności. Byli chyba świadomi, że to już jest koniec. Miałem taki epizod, że zbierałem te rzeczy i zostawialiśmy u esesmanów. Natomiast ten, który przebiegał na apelu i wołał: „Czaszka! Czaszka! Czaszka!” Stałem z Jurkiem i Jurek mówi: „To chyba ciebie wołają.” „Kto mnie woła?” „No ten woła: Czaszka. Ty! Chodź tu!” Ten Słowak przyszedł: „Czaszka?!” Ja mówię: „Trzaska, a nie Czaszka.” „No Trzaska, tak. Nie pójdziesz na robotu. Zostaniesz na przesłuchanie.” „O cholera.” Wszyscy, którzy obok mnie byli, zaraz zaczęli mnie pytać, bo to ewenement, że brali z obozu. Pytali: „Jaki masz?” Odpowiedziałem: „3 AB” to co było na drzwiach. Przesłuchanie? Dziwoląg przesłuchanie. Wyszedłem, nie poszedłem na robotę, zaprowadzili mnie na pole trzecie, do bloku kwarantanny i tam było nas czterdziestu, w tym osiemnasto-, czy siedemnastolatek, kapo, Niemiec, który zajmował się najgorszym komando. Bo kolejno wołano komanda, najpierw Lager gut Kommando , drugie było [niezrozumiałe], aż Scheisskommando. Na Scheisskommando już nikt nie dobiegał, bo już zostali sami starsi ludzie, profesorowie, nasza nauka i oni szli do wybierania latryny. Tam pracowali z tym facetem, tym gówniarzem, on ich z zadowoleniem lał pejczem, tak to wyglądało. Natomiast wtedy, gdy mi ten „ślip” poszedł, ukarany został August, to nie mogłem drugi raz pójść do tego samego, więc drugim dobrym komando było [niezrozumiałe], to jest ogrodownictwo, gdzie można było mieć kontakty z „Serbią”, pracowały tam kobiety. Było nawet sporo prostytutek, ale jak przechodziłem, a coraz częściej przechodziłem, bo to było porządkowanie szklarni, szykowano się na wiosnę, to tam znalazła mnie moja siostra. Na dziesiątą wieś było potrzebnych dwudziestu ludzi, a pierwsza piątka szła pod sam Lublin, żeby rozebrać tam domy, które są w pobliżu willi. Ona biegała tam po różnych rzeczach, potem ktoś mi powiedział, że jak prowadzono więźniów, to ona krzyczała: „Bandyci! Bandyci! Coście z moim bratem zrobili?!” Tak szalała, żeby mnie znaleźć, no i znalazła mnie, w takim momencie, że ona stała daleko przy willach, natomiast nasza piątka siedziała z ruskim, który miał berbankę. Oni byli z Trawning, z obozu dla jeńców rosyjskich, czy ukraińskich też. Mieli berbanki pojedyncze przyładowane, tak że nie mieli dobrej broni. On siedział razem z nami, rozpalaliśmy ognisko, pytaliśmy go: Szto ty diełajsz? No szto? Kak prijdjot apriel, tak my w las pajdiom. Swój chłop był. Z willowej dzielnicy przyszła do nas kobieta z kartoflami w drewnianym pojemniku, na to wyszedł esesman z psem, scharführer, przyszedł i złapał ją w pół drogi, zlał ją, zbił i potem podszedł do Felka Kowalskiego, krawca i przyłożył mu tą skrzynką w łeb, że wgniótł mu kawałek czaszki, ale nie uszkodził go na tyle, żeby on padł, czy coś takiego i poszedł sobie. Wtedy znalazła się moja siostra i zaczęła biec do mnie, a ja mówię: „Gdzie?! Uciekaj bo ten esesman!” Szedł jakiś esesman, ale nie ten sam, tylko z jakimś cywilem z białą opaską, a biała opaska to był Polak, który pracuje w obozie, bierze za to pieniądze, jakiś specjalista. Ona stała tam z wujkiem, wujek zdejmował kalesony, żeby mi dać, natomiast ona zaczęła biec do mnie, a tam szedł ten esesman z cywilem, więc krzyczę: „Uciekaj! Uciekaj!” Ten robotnik z opaską wziął ją, przyciągnął z powrotem do willi, esesman doszedł tam i po chwili biały robotnik idzie do nas, mówi: „Pan jest Trzaska?” „Tak” „To niech pan idzie.” Poszedłem tam, ona rzuciła się na mnie, esesman stał z boku i wujek z kalesonami, a on powiedział, żeby nic nie dawać: „Bo tylko go narazicie na jakieś duże lanie na bramie.” W ogóle nie wolno było nawet papieru wkładać na siebie, bo robiliśmy z takich worków od cementu, żeby papier nas chronił.
Dokończę o tym esesmanie. Byłem chory już i pracując w [niezrozumiałe] esesman (ten sam, który był wtedy z moją siostrą) zobaczył, że siedzę na stole i zapytał, czy jestem chory. Powiedziałem, że tak. On powiedział, żebym nic nie robił, przyniósł mi proszki Bayera, opiekował się i wyleczył mnie z biegunki. Biegunka w Majdanku to jest śmierć, bo następuje potem czerwonka i do piachu. Zostałem w kwarantannie przesłany na Politische Abteilung i tam mnie zwolniono, dali kartę zwolnienia i wyszedłem z Majdanka. Tak dostałem się do Warszawy.
To był chyba lipiec 1943 roku. Mały epizod w międzyczasie, gdy Żydów przywożono z Powstania w getcie. Oni się skupiali i nie chcieli rozmawiać. Nie wiedziałem, co się dzieje. Jak podchodziłem, robiła się cisza i zauważyłem, że jeden z nich na mnie patrzy. Spojrzałem na niego: „Rafał?”, kiwnął głową, a to był mój kolega szkolny Rafał Mozelman. Przez jakiś czas się nim opiekowałem, jak tam byłem. Przeżył, po wojnie nazywał się Rafał Molski, ożenił się z ładną wdówką, skończył matematykę na Uniwersytecie, a w 1968 roku wyjechał do Izraela.
Wróciłem do Warszawy i miałem bardzo ładną kartę, że mam się zgłosić na gestapo. Jak była gdzieś łapanka, to wyjmowałem to, pokazywałem Ja, gut, Gut. Święta sprawa. W gestapo mnie przyjęli, bo miałem się zameldować wraz z tym krawcem, co dostał w łeb. Jego też zwolnili, bo on z żoną był „zapuszkowany” pięć minut po godzinie policyjnej. Tak przeżyłem. Potem z powrotem do konspiracji.
Z powrotem do konspiracji wróciłem przez „Stena”. Wszyscy myśleli, że ja zginę, więc byłem zaskoczeniem. Chyba kapitan Kruk interesował się, żeby mnie wypuszczono, bo oni współpracowali z mamą i z jednym Niemcem, który był właścicielem fabryki sit, obaj pijacy i oni spowodowali moje zwolnienie. Ten Niemiec, reichsdojcz, który był dowódcą Werkschutzu fabryki dzwonkowej na Grochowie. Napisał że jego rodzina została przeze mnie uratowana, że Polacy tam by mnie z rodziną zniszczyli, natomiast on nas ukrywał w piwnicy i tak przeżyliśmy Heil Hitler. Tak pojechali z mamą, z kapitanem Krukiem i z tym Niemcem, Rudolf Sand się nazywał chyba, nie poznałem go nigdy. On tam wszedł z mamą, podał swoje pismo, tamten przeczytał, poprosił mamę, podszedł do mamy, pocałował w rękę: Gut matka, gut, syna gut, syna doma. Tak mnie wypuścili. Tak wyszedłem z Majdanka. Nie wiedziałem nawet, co się tam działo. Jak przyjechałem do domu, to spotkałem resztki libacji całej rodziny, pięciu sióstr ze szwagrami i dziećmi. Pili zdrowie, że wraca ten wnuczek czy siostrzeniec. Natomiast zainteresował się przedstawiciel wywiadu Armii Krajowej, że jest dobry element, że można by wykorzystać to zwolnienie i że można by było działać na tej zasadzie, że: „Pan jest taki dobry dla Niemców.” Powiedziałem: „No to co będziemy wykorzystywać?” Dowódcą wywiadu Armii Krajowej w Kripo - Kriminalpolizei był Wacław Łata, agent, wywiadowca sprzed wojny. Na podstawie tego rozumowania powiedzieli mi „zapiszemy cię do Kripo”. Zostałem przyjęty do Kriminalpolizei, jako kapral [niezrozumiałe]. Kapral [niezrozumiałe] polega na tym, że ponieważ było siedem komisariatów, zaczynając od daktyloskopii, czy kradzieże, włamania, prostytucja i inne, że on przechodzi przez wszystkie elementy. To było już tak późno, że w gruncie rzeczy zbliżało już się Powstanie. Tak, że Wacław Łata zawsze miał ode mnie pewne informacje, co się dzieje. A byłem wtedy w […] kradzieżach. Hes, dowódca komisariatu miał kłopoty ze swoją dziewczyną. Podejrzewam że zakochał się w Żydówce. Nazywała się Zosia Zimerman. On prosił mnie prywatnie, żebym ją odszukał, bo ona miała z nim synka. Powiedział mi, że ona była w takim lokalu, gdzie jest pani, która miała opiekę nad pokojem do wynajęcia dla dowolnej osoby przesyłanej przez nich. Zosia Zimerman tam mieszkała, ukradła maszynę do pisania i wyszła stamtąd. On mnie prosił, żeby ją znaleźć, że to jest prywatna sprawa, ale że jemu na tym zależy. Pojechałem na Parkową, tam Niemcy mieli swoje siedziby. Dozorca mnie poinformował, że: „Tak, jest taka pani, która ma synka z tym Niemcem.” Na Mokotowie był przemysłowy zakład „Werk” i on tam pracował. Przeszedłem do tego „Werku” i go wyciągnąłem. On był bardzo ważny. Powiedziałem: „Jak jest pan taki ważny, to ja wypisuje panu nakaz stawienia się w Kripo.” No i musiał się tam stawić, a od dozorcy się dowiedziałem, że ona ma przyjaciółkę baletnicę. Pojechałem do tej baletnicy na Lipową 5 i oszukałem ją, mówiąc: „Eh, chciałem się zobaczyć z Zosią, dawno jej nie widziałem.” Ona mówi: „No to umówmy się.” […]Już tuż przed Powstaniem likwidowało się i papiery, które oni mieli. Można było wyciągnąć i zachować. Przekazywałem te papiery kierownikowi Łacie. Mogły służyć działalności wywiadu Armii Krajowej. Już jak oni palili te papiery, jak się to zbliżało, że już trzeba uciekać, to ja po prostu wziąłem tylko z Kripo pistolet i wyszedłem stamtąd. Już się tam nie pojawiłem. Zameldowałem się na tak zwane pogotowie przedpowstaniowe. To trwało tydzień. Ten tydzień spędziłem na Grochowie.
Kiedy ogłoszono 1 sierpnia: „Ruszamy do ataku”, nasz pluton na Sulejowskiej wyszedł o wpół do piątej i tam zajął pozycję wzdłuż, mając przed sobą zabudowę i dalej Plac Szembeka.
Byliśmy nawet dobrze uzbrojeni jako nasz pluton, ale reszta była nieuzbrojona zupełnie. Na pluton przesyłano, nie wiem, dziesięć pistoletów parabellum. To co to za uzbrojenie! My byliśmy uzbrojeni, ponieważ drugi pluton, zaprzyjaźniony z nami, Wiktora, który zresztą jest pułkownikiem w Londynie, produkował „steny” i my byliśmy uzbrojeni w „steny”. Zdecydowano, że żadna konspiracja, tylko oddział do ochrony ludzi, na wypadek otwarcia sklepów, łapania bandytów, ukarania kogoś za bandytyzm. Nawet wykonano wyrok na jednym z bandytów, który zabił mleczarza, podszywając się pod Armię Krajową.
Natomiast czwartego [sierpnia], dowódca mojego plutonu przez Krowią Wyspę zmierzył, że tam jest pusto i robiliśmy przygotowania do przepraw. Piętnastego [sierpnia] Niemcy otoczyli ten rejon od Wiatracznej do Komorskiej i stamtąd wygarnięto olbrzymią ilość młodzieży. Zostały z tego terenu łączniczki, patrol sanitarny, a resztę zgarnięto. Wobec tego, że byłem dowódcą tego oddziału specjalnego, to miałem informacje, bo mieliśmy także na dachach obserwować niebo, czy są zrzuty, czy zbierać inne informacje. One nas szybko powiadomiły i dwa plutony, 866 i 867, cofnęły się na ulicę Komorską i Niemcy tam dalej już nie poszli. Te dwa plutony organizowały przeprawę przez Wisłę. Trzyosobowy patrol poszedł na drugą stronę i stwierdzili, że w tym miejscu jest w ogóle pusto, ale nawiązali kontakt z porucznikiem „Szczudełkiem”, a nazywał się Jaszczur, on był dowódcą fortu i rejonu Sadyby. Dwa pierwsze plutony, dobrze uzbrojone, ruszyły przez pola, wieś, las, dawne lotnisko i po drugiej stronie majątek niemiecki Volframa. Ewentualność zaminowania tego pola była obserwowana przez nas, na takiej zasadzie, że krowy nie wychodzą. Jeżeli na polu są krowy, to znaczy że jest OK. Tą trasą, idąc wzdłuż Kanału Wawerskiego na Krowią Wyspę, z Krowiej Wyspy na Siekierki, Duże Siekierki i z Siekierek na Jeziorko Czerniakowskie, na nim prom, prymitywny, ale prom. Tam wylądowaliśmy w forcie Sadyby, z tym że to były dwa plutony, natomiast ekipa, w której i ja byłem, tworzyła punkt na Komorskiej 18, tych którzy chcieli się przeprawić dobrze uzbrojeni. Tam się meldowali u mojej siostry, ona była w ciąży i nie mogła pojechać z nami. Tą drogą z Jankiem przeprawialiśmy pluton „Targówek”, a reszta była znacznie mniejsza, z Rembertowa, z „Obroży” sporo się zgłaszało i resztki naszych, którzy się zgłosili, że chcą iść. Było tak, że jedną grupę prowadzę ja, a drugą grupę Janek. Janek dziesiątego września zginął idąc ponownie na Grochów, wpadając na minę. Łączniczka Marzena straciła nogę, ale ona żyje, Marzena Gregorkiewicz.
Część ludzi poszła do „Gardy”, który miał za mało ludzi, bo tam był napór od strony Chełmskiej, a reszta była na Sadybie. Właściwie penetracja tego terenu odbywała się przez patrolowanie go w pojęciu, co przed nami jest w ogóle. Brałem udział w tym patrolowaniu. Na Augustówce stali Węgrzy, oni nawet salutowali jak my przechodziliśmy, natomiast Niemcy byli w Wilanowie i w Pałacu. To było około osiemnastego sierpnia. Żadnej potyczki z Niemcami praktycznie nie było, poza starciem, które oceniam na rozpoznanie bojowe. Oni weszli z czołgiem do mostu od strony Augustówki, tam był most przez Jeziorko Czerniakowskie. Nasi przedtem próbowali podpalić ten most. Natomiast oddziały, które tam stały, kapitana Janusza, to była żandarmeria, wołała ratunku, że przecież jest atak. Nasz pluton ruszył na Jeziorko. Niemcy stali za mostem, strzelili trochę, ale nie wyglądało mi to na atak. To było chyba rozpoznanie bojowe, czy z tej strony coś się dzieje. Otworzyliśmy też ogień, tak że musieliśmy się zdradzić, że tu jednak może będzie trudno. Przy tej okazji nie wiem, czy tam zginął jakiś Niemiec, czy nie, ale być może to jest prawdziwe, że kapral „Zemsta” miał radziecki karabin tarczowy i on tam trochę rypnął w Niemców. Ale do takiego starcia, żeby Niemcy nadal atakowali, nie doszło. Wycofali się, tak że uważam to za rozpoznanie.
Tam nastąpiło przygotowanie do ataku niemieckiego. Plan polegał na tym, że przed linią okrężną fortu, „Maks” dowódca tej linii, mający pod sobą trzy plutony czy cztery, […] objął dowództwo fortu, to znaczy obrony Sadyby. Jego plan polegał na tym, że wezwał mojego dowódcę, mnie i kaprala „Zemstę”, żeby pod moją komendą dwie drużyny wyszły do przodu na odległość najdalej sto pięćdziesiąt metrów, a minimum sto dziesięć metrów. Na sto dziesięć metrów była drużyna kaprala „Zemsty”, a dalszy element to była drużyna, której byłem dowódcą. Było nas dwunastu i łączniczka. Teoretycznie miałem być dowódcą i założenie „Maksa” było tego typu, że mamy przepuścić Niemców i jak linia odpowie na atak, to wtedy zaatakować. No to dobrze, staliśmy i czekamy. Od strony Sobieskiego wjechał czołg i od strony Powsińskiej jechał drugi czołg oraz ciężarówka, która miała amunicję czy benzynę, zaopatrzenie. Oni szli tak, że nas, czyli te dwie grupki mijali i szli na linię, a tu już linia płonęła od ostrzału artyleryjskiego. Oni sobie weszli jak w masło, linia wcale nie odpowiedziała, wycofała się, co zauważył kapral „Zemsta” i chciał się też z nimi wycofać. Miał tam szesnastu ludzi i wyskoczył z kaemem, żeby dotrzeć do wycofujących się naszych oddziałów. Z naszych oddziałów został tam tylko „Maks” jako dowódca z małą grupką, nasz patrol sanitarny i to właściwie wszystko, co tam zostało. Oczywiście nie mógł obronić, przecież to była poważna przewaga, ale on został i tam zginął. Natomiast wszyscy się wycofali, tylko jedną łączniczkę Marysię Sieńko rozstrzelali, bo ona była w spodniach i była bardzo harda, tak że jak ktoś coś, to ona twarzą w twarz stanęła przed plutonem egzekucyjnym i tak zginęła. To była siostra mojej łączniczki, starsza siostra. Natomiast będąc w tak zwanej żółtej willi, ona była trochę wyższa, miała poddasze, przez które mogłem widzieć, co się dzieje. Stwierdziłem, że wchodzą jak w masło i zobaczyłem, że ni stąd, ni zowąd, najpierw od strony „Zemsty” przebiegał jakiś, ale w połowie się wycofał i wrócił. Prawdopodobnie „Zemsta” go wysłał do mnie, co robić. Natomiast w grupie drużyny „Zemsty” był mój brat cioteczny, Krawczyński. Kiedy on przybiegł, to powiedział, że tam nie ma już nikogo. „Zemsta” zdecydował, żeby lecieć do przodu i wycofać się z tymi, co się wycofali. Być może gdyby się na taki rzut zdecydował znacznie wcześniej, to prawdopodobnie tak by się stało, żeby z nimi poszedł, albo został z „Maksem”. Został tam tylko „Maks” z niewielką grupą ludzi i zostali rozwaleni, jak później się dowiedziałem od mojego patrolu sanitarnego. A tak to wszystko odeszło na Chełmską. Tu w tym momencie klapa: jak pójdę do przodu, to zabiję całą drużynę. Najpierw zdecydowałem, że będziemy się bronić. No to ustawiłem do obrony... no bo co, poddać się to przecież i tak rozstrzelają. Niby teoretycznie było wtedy już, że oni uznają nas za kombatantów, ale przecież rozwalali, więc przygotowałem się do obrony. Natomiast jak się już robiło szaro, a oni zajęli Sadybę, myślę sobie, że już do przodu nie pójdę. Zacząłem się cofać do tak zwanego zespołu ogrodniczego. Nie wiedziałem, że on jest, bo miał szczelne parkany. Swoją drużynę przeprowadziłem do tego momentu i przeszliśmy na zespół ogrodniczy. Po drugiej stronie też przechodziliśmy przez ten układ. Wysłałem nowy patrol na Sobieskiego, w kierunku wilii Waltera. […] Wycofawszy się daleko, zamelinowałem się w prosie i wysłałem mały patrol na Sobieskiego, żeby stwierdzić jeszcze dalej, co się dzieje na Wilanowskiej. Zapadał już mrok, więc mogliśmy ruszyć. Przede mną szedł patrol, poszliśmy do Wilanowskiej. Byłem w niemieckim mundurze i z nieprzemakalnym płaszczem motocyklistów niemieckich. Oni tam przechodzili, zrobiło się ciemno jak diabli i wpadłem w wodę. Tam był kanał, teraz też istnieje. Wyszedłem z tej wody zdenerwowany, ale trzeba iść dalej. Doszedłem do wału, było jeszcze mroczno. Nie pozwoliłem nic zrywać, bo byli głodni i zobaczyłem ten wał. Myślę sobie: „Co to za wał, cholera? No nic z tego. Trzeba wejść na ten wał. Czy jakiś kolejowy, czy jak?” A to była skarpa warszawska, która szła do Lasu Kabackiego. Weszliśmy na skarpę jeszcze w mroku, ale widać było pole ogórków i zaczęli je zrywać, a ja powiedziałem: „Dość tego! Żaden ma nie brać! Wyrzucić te ogórki!” Przecież mogli dostać rozwolnienia i bez ludzi bym był. Tak dotarłem do chałupy przy Lesie Kabackim. Gospodarz przyjął nas z otwartymi ramionami, nazywał się Lewandowski. Od razu zaczął zabijać kury dla bohaterów, ale dla pewności postawiłem zewnętrzne czujki, bo przecież za nami może ktoś iść. Podżarliśmy dobrze, wezwałem „Barona”, żeby się skierował do nadleśnictwa i zobaczył, co tam się dzieje. Jak wrócił, to powiedział, że tam cicho, sza, nic nie ma, miałem tylko nadane o spotkaniu. Spotkał się z jednym z rejonu kapitana „Grzegorza”, który patrolował ten teren, to był kapral, nie pamiętam jego pseudonimu, w cyklistówce. Powiedział, żebyśmy tutaj posiedzieli, on pójdzie do „Grzegorza”, a my możemy iść do nadleśnictwa, to on nas zaopatrzy i że hasłem jest: „Chciałem kupić owsa.” A tamten miał odpowiedzieć: „Ja nie mam owsa.” Tak poszedłem do nadleśnictwa i spytałem: „Czy pan nadleśniczy?”, „Tak”, powiedziałem: „Chciałem kupić owsa.” Patrzy na mnie i powiedział: „Ja nie prowadzę handlu żadnego.” „No tak, to widzę, że nie kupię tego owsa.” Cholera go wzięła, może on się zląkł, czy jak, nie wiem, a był nadleśniczym. Zagospodarowałem się w głębi Lasu Kabackiego, przyszedł ten kapral i przetransportował nas przez Czarną Wieś do Chojnowskiego Lasu i tam nas zakwaterował u gajowego. Gajowy coraz bardziej się niepokoił, strach był w jego oczach i jego rodziny. Pomyślałem: „Do cholery, ja tu nie będę ludzi straszył. Co mam robić?” Najpierw przyszedł kwatermistrz i powiedział, że we wsi Jastrzębie byśmy mieli kwatery: „Ale potrzebujemy, żebyście zdali broń.” Powiedziałem: „Nie zdam broni.” On powiedział: „Bo my chowamy broń.” „Ale ja jestem oddziałem otwartym i jeżeli nawet mam schować broń, to we własnym zakresie.” Tak, że nie dałem im broni.
Natomiast używano mnie do rekwizycji na rzecz Powstania, bo Powstanie trwało jeszcze, to powiedziałem: „To ja może pójdę z tym z powrotem do Warszawy.” Nie pozwolili mi pójść do Warszawy. Był tam także z Warszawy porucznik „Maks”, nie ten co był na Sadybie, tylko inny, bardzo fajny facet. W tym rejonie znalazł się niezły partyzant „Lanca”, miał swojego zastępcę „Babinicza”. Były podchody ze strony „Lancy”, żeby się ze mną skontaktować, ale nie doszło do tego. „Lanca” był dobrym partyzantem, bowiem miał własną drużynę, dwudziestkę, z którą grasował po Polsce i tam gdzie przyjeżdżał, to wydobywał broń tam zmagazynowaną i tworzył sotnię z miejscowych. Jak już palił mu się grunt pod nogami, to likwidował to, oni ocaleli i z dwudziestką jechał dalej. Był bardzo ostry też dla ludności. Ciągle mówiłem, że dajcie, bo byłem ochroną rekwizycji.
Mówiłem, że ja to zawiozę, przejdę przez Mokotów, nie bójcie się. „Nie, my mamy specjalnych ludzi do tego.” Kwatermistrz mi tak wyjaśniał, no i tak to było. Używali mnie do ochrony rekwizycji…
… do bojowej osłony rekwizycji. Doszło do tego, że im trzech żołnierzy - partyzantów, ukradło całą broń, którą oni chowali w stogu siana i byli bezbronni. Jedyny oddział, który był na terenie kapitana „Grzegorza”, to byłem ja. Przyjechał kwatermistrz i mówi: „Potrzebujemy pańskiego ratunku, zabrano nam całą broń.” „Nie ma sprawy, ale ja muszę znać tych ludzi.” Powiedział: „Jednego wiem, że w Konstancinie mieszka jego rodzina przy cegielni.”
Im zabrano. Ja byłem jedynym uzbrojonym oddziałem i mówili, żebym ich ścigał, żebym ich znalazł. Powiedziałem: „Dobrze.” Miałem parę koni, pojechaliśmy do Konstancina, do cegielni, do rodziny jednego z nich. Weszliśmy, zrobiliśmy kocioł, nikogo nie wypuszczamy i jako kocioł czekaliśmy na przyjście tego jednego [złodzieja]. To był syn tych, którzy tam mieszkali. Nie daliśmy im wyjść. Przyszedł, wpadł w kocioł, oczywiście był zrozpaczony. Powiedziałem mu: „Słuchaj, musisz nas doprowadzić do tych dwóch pozostałych, inaczej to się dla ciebie skończy wysoce smutnie. Jeżeli będziesz współpracował ze mną i tamtą broń odbierzemy, to odpowiedzialni za tamtą broń są ci dwaj pozostali, a ty, mogę powiedzieć, że współpracowałeś z nami.” On się zgodził, bo układ wzięcia od niego informacji, na ogół w chłopskich warunkach polegał na tym, że się kładło na klepisku i lało cepami. To mogło być połamanie wszystkich kości, tak chłopi postępowali w partyzantce. Zgodził się, że pojedzie z nami. Miałem dwa konie i dwa perszerony, wziąłem ze sobą grupę sześciu ludzi, jego i ruszyliśmy na koniec Chojnowskich Lasów, Władysławowo, czy jakoś tak się nazywało. Spytałem „No to co?” Zaplanowaliśmy sobie, że podjedziemy tam w nocy i że podamy się za przedstawicieli „Lancy”, bo oni chcieli uciekać do „Lancy” i ja miałem występować w roli „Babinicza”. Jak tam przyjechaliśmy, miałem obstawę, ale jeden z nich był przy studni i pił wodę. Przedstawiłem się jako „Babinicz”, że: „Wiem o was.” Obok stał jego kolega, a ja miałem ze sobą „Szczura” i „Oliwę” i on zrobił ruch do tyłu. Mimo, że było ciemno, ale drzwi od chałupy były otwarte i padał blask. Powiedziałem: „Łapa w górę!” i jeszcze raz: „Łapa w górę!” za głośno to powiedziałem, bo tamci usłyszeli. On podniósł ręce, zabraliśmy mu pistolet, a tamci dwaj chodu, ale złapaliśmy jednego, który był synem z tego gospodarstwa i ta broń była w tym gospodarstwie. Jeden uciekł, ale później został złapany. Rozstrzelali tych dwóch, a ja nie dopuściłem do rozstrzelania tego…
…który współpracował, Roman chyba miał na imię, bał się bardzo. Właściwie nie wiedziano, co ze mną zrobić, z takim oddziałem. Tu jest Powstanie, ale już nie ma kontaktu, pozycje powstańcze są wycofane, Mokotów jest daleko cofnięty i ja byłem takim niepotrzebnym gwoździem, uzbrojonym, na tym terenie, nie dającym się rozbroić. Tak, że głupia sprawa była. Odnalazł mnie mój dowódca zgrupowania, porucznik Jerzy Chołociński, pseudonim „Jerzy”. Miał pod sobą pięć plutonów zgrupowania na Grochowie i w czasie pacyfikacji jego złapano i on był w Pruszkowie. Dwie łączniczki były wysyłane, żeby go wydobyć i go stamtąd wydobyły, przez Czerwony Krzyż można było wyjść. On się ze mną spotkał, umówił się w lesie. Najpierw spotkałem się z częścią moich ludzi, którzy też wyszli z Pruszkowa i radośni tacy, że partyzantka, zadowoleni. Najpierw musiałem trochę ich zgasić, ale porucznik Jerzy Chołociński umówił się ze mną w Lesie Chojnowskim.
To był już środek września, czy nawet dalej. W lesie przyszedł mój cały oddział, uzupełniony tymi, którzy byli w Podkowie Leśnej. Spotkaliśmy się tam z Jurkiem, trochę pogadaliśmy. Jurek poinformował mnie, że zostałem awansowany na podporucznika i potem podbiegł do mnie strzelec „Mar” i mówi: „Panie podchorąży! Panie podchorąży! Jakiś żołnierz stoi na dukcie leśnym!” Żołnierz na dukcie leśnym? Dla pewności chłopcy zabrali broń, wyszliśmy na ten dukt i rzeczywiście na koniu stoi Węgier. Myślę sobie: „Cholera, co to jest? Pacyfikacja z Niemcami? Węgrzy nigdy tego nie robili.” Dla pewności wycofałem się, on za nami krzyczał: Stoj! Stoj! Nie strielaj! Stoj! po rusku krzyczał. My za broń, wycofywaliśmy się w kierunku Żabieńca, to jest wieś przy Piasecznie. Zobaczyłem z lewej strony, jak przerzedzał się las, że pędzi galopem węgierska konnica. W galopie zeskakują z karabinami, kładą się na ziemię. Wszedłem do zagrody, chłopaki krzyczą: Stoj! Nie strielaj! Nie strielaj! Wszedłem z oddziałem do stodoły, Jurka zostawiłem w lesie, jako cywila i tam jeszcze kilka osób przyciągnęli, co zbierali grzyby, a łączniczki i tabor wyciągnęli na szosę. Węgrzy podeszli do stodoły, ja kazałem założyć broń i dwóch Węgrów: Nie strielaj! Nie strielaj! No i wychodzimy, Oskar nie wytrzymał napięcia, przeskoczył przez płot i w pole chodu. Dlaczego? Padł strzał od Węgrów i padł trup. W Żabieńcu szli ze mną ci dwaj co krzyczeli: Nie strzelaj!. Na koniu siedział żołnierz, kawalerzysta i na białym koniu siedział oficer, zupełnie jak z bajki. Zatrzymaliśmy się tam, patrzę na tego oficera, nie miałem opaski, mówię: „Daj mi swoją opaskę.” Wziąłem opaskę, ruszam, jakiś żołnierz węgierski zatrzymuje mnie, odpycham go i idę do tego oficera. Będący na koniu przy nim, w pobliżu, pokazuje i śmieje się. Doszedłem do tego Niemca, trudno mi było po niemiecku, ale spróbowałem: [niezrozumiałe]. I tak uderzałem go opaską o nogę: [niezrozumiałe] Alles ist gut . Jeszcze wytłumaczył, że oni są sami, nie ma tu Niemców. No to trochę cieplej się zrobiło. Wyszliśmy na Żabieńcu, przy płocie stanęliśmy, naprzeciw erkaem, jeden z moich nie wytrzymał i czapkę zdjął i wołał: „Czapa! Czapa! Czapa!” Załamał się chłopak. Powiedziałem: „Nie krzycz, tu żadna czapa, przecież tu się nie strzela, przecież tu siedzi kupa ludzi.” Tam przyszły baby, chłopy też przyszli i dawali nam mleko do picia. Ruszyliśmy dwójkami do szosy głównej, do Grójeckiej i tam był dowódca tej pacyfikacji, kapitan. Mój zastępca Tadeusz, władał doskonale językiem niemieckim, jak Niemiec. Ja stałem, on stał, ten porucznik z konia zsiadł i szedł i ten kapitan. Idziemy dwójkami, zatrzymaliśmy się przy naszym wozie taborowym, gdzie były łączniczki, które stały i ja kiwnąłem głową, żeby się nie ruszały. No i idziemy. Porucznik z białym koniem pyta się, czy ja mówię po niemiecku, a ja mówię, że mój dolmetscher to tu stoi. „Kto jest dowódcą? Czy pan jest dowódcą?” On mnie się zapytał, czy powiedzieć. Powiedziałem, że tak. No to on podał mi rękę, ten kapitan też się przedstawił, podał mi rękę. Wytłumaczyli, że pójdziemy do Baniochy, tam jest węgierska dywizja, pułkownik jest „polakomanem”: „Tak że proszę się nie bać niczego, wszystko będzie dobrze.” Tak tam się znaleźliśmy, pułkownik przyszedł, spytał: „Kto nie był w lesie, może odejść.” No to jakieś babcie, które złapali gdzieś tam, chłopów, którzy zbierali jagody, czy grzyby, to oni odeszli i Wardeńczuk ktoś nie wytrzymał i wystąpił. Przykro mu potem było, bo koledzy go nie lubili. Po drodze do Baniochy, dowódca tej akcji kapitan wyjaśnił, że dowódcą dywizji jest wielki „polakoman”. Gdy przyszliśmy do Baniochy, to widać było, że powiedział prawdę, bowiem pułkownik, dowódca tej dywizji wyszedł do nas. Witał każdego po kolei, pytając, gdzie mieszka, ile ma lat i jakie wykształcenie. Tak dotarł do mnie i wtedy powiedział: „Pan jest dowódcą?” Mówił po niemiecku, a mój zastępca władał niemieckim, tak jak Niemiec, tak że był tłumaczem. Wyjaśnił sytuację rozbrajania jego żołnierzy, a nawet zaginięcia żołnierza i że ta pacyfikacja miała na celu wyłapanie być może tych bandytów, którzy zaczepiali moich żołnierzy. Opowiedział: „Armia Węgierska była zmuszona do liczby miliona żołnierzy przez Niemców i zmuszona politycznie do udziału w tej wojnie. Jak wiecie, nasza broń jest nietypowa, ponieważ kaliber pistoletów, karabinów, jest zupełnie inny. Zdumiewało mnie, kto tą broń chce mieć, bo tam jest nietypowa amunicja, tak że nie udała nam się ta pacyfikacja, bowiem znaleźliśmy się z partyzantką. Tak, że ja proszę pana i zastępcę na herbatkę, żebyśmy mogli porozmawiać.” Na herbatce był jeszcze kapitan, który dowodził tą akcją i który z mojego taboru przyniósł mi papierośnicę, którą żołnierz chciał sobie zabrać, a to była papierośnica z napisami trzech dowódców drużyn. Przeprosił, że to się smutnie skończyło, ale stanął do dyspozycji, że możemy wspólnie działać: „I jeżeli pan może gdzieś to powiedzieć, to byłbym wdzięczny.” Powiedziałem: „No dobrze.” Dał nam mapę artyleryjską, siatki na pacyfikację niemiecką lasów Kabackiego i Chojnowskiego, podał nam kwadraty, które są dla artylerii węgierskiej. „Gdyby doszło do tej pacyfikacji, to stańcie na tych kwadratach, a my przeniesiemy ogień.” Natomiast prosił mnie, żebym się wypowiedział na temat współpracy, ponieważ on chciałby żeby na tą współpracę delegować tego kapitana. Ja podałem mu łączniczkę Hanię (żyje, wyszła za mąż, nazywa się Lebecka) i że to będzie łącznik, razem z tym kapitanem. Meldowała się na wjeździe do dworku w Baniosze, gdzie był łańcuch i żołnierz, tam się z nim widywała. Oni mieli część amunicji niemieckiej, część broni niemieckiej, która dla nich była nieprzydatna. Ktoś musiał poinformować gestapo, które tam przyjechało. W momencie, gdy Hania weszła na teren, to oni wjechali, otworzył łańcuch, to [niezrozumiałe] wjechało i poprosili Hanię ze sobą. Doszli do tego żołnierza, który miał łańcuch. Żołnierz był zorientowany i powiedział, że on nie może wypuścić nikogo bez dowódcy ochrony dywizji, tego kapitana. A Hania już była w tym samochodziku. Przyszedł kapitan, otworzył drzwi, wziął ją za rękę, wyciągnął ją, oni zaczęli się buntować, a on im powiedział, że to jest jego narzeczona. Zaczęli robić awanturę, ale jak to przy układzie przyfrontowym, to głupio jest walczyć do końca, bo zabicie trzech Niemców, zakopanie w lesie byłoby właściwie zupełnie tajne, tak że oni wyjechali bez Hani. Ona nadal się z nim kontaktowała.
Już wtedy, gdy mówię o tych Węgrach, to już właściwie się nie udało przebicie Mokotowa, czyli „Baszty” do Śródmieścia, tak że to już było wiadomo, że zbliżamy się do kapitulacji. No i tak się stało. […]Przeskoczę na jakiś czas, już w PRL-u, ten kapitan napisał do Hani list i prosił, że jeżeli możemy, to żebyśmy mu pomogli, bo on został aresztowany, jest w obozie koncentracyjnym na Słowacji. Hania przybiegła do mnie, więc poszedłem do ZBOWID-u, kiedyś była taka organizacja kombatancka dla wszystkich, tam był pułkownik Sęp, albo Sęk. Sekretarka nie chciała mnie wpuścić, bo: „W jakiej sprawie?” ja mówię: „W sprawie, która będzie interesować pułkownika, nie będę pani opowiadał.” Ona tam weszła i: „Pułkownik prosi.” Przywitaliśmy się i powiedziałem mu, że jest taka sytuacja, że współpracujący z polską partyzantką kapitan węgierski jest w obozie koncentracyjnym i chcemy mu pomóc, żeby go wydobyć. „A pan jest z Armii Krajowej?” „Tak jest.” „No to my nie załatwiamy spraw Armii Krajowej.” Powiedziałem: „Ale ja nie przyszedłem w mojej sprawie ani w sprawie Armii Krajowej, tylko w sprawie Węgra, który ustosunkował się pozytywnie do Polaków i wspierał polską partyzantkę. Tak, że ja nie proszę, żeby pan się zajął mną, tylko zajął nim i dziwię się pańskiej odpowiedzi.” Troszkę się pokłóciliśmy, wreszcie on powiedział, że sprawami Armii Krajowej zajmuje się major Nimic „Kryska” z Czerniakowa. Poszedłem do „Kryski”, na początku on miał podobne stanowisko, ale mu powiedziałem: „Panie majorze, pan był w Armii Krajowej, co pan mówi w ogóle, że pan nie może pomóc temu człowiekowi.” Zmieszał się ten „Kryska”, on był na Dolnym Mokotowie. Powiedziałem: „Ale to przecież nie chodzi o nas, o Armię Krajową, tak że nikt nie będzie się gniewał.” Doszedłem z nim do porozumienia, że on się podejmuje pomóc. Wystąpił do ambasady czechosłowackiej z prośbą uwolnienia z obozu koncentracyjnego tego kapitana. Hania dostała od niego list dziękczynny. Taki był drobny epizod.
Natomiast wracając do upadku Powstania, byłem w Lesie Chojnowskim i Kabackim jedynym oddziałem uzbrojonym. Oni nawet chcieli, żeby im oddać broń, na co się nie zgodziłem, bo powiedziałem, że możemy magazynować ją we własnym zakresie. Zjawił się wtedy mój dowódca zgrupowania i zaproponował akcję na Śląsku, żeby pojechać z plutonem, celem likwidacji w Pierśćcu pod Skoczowem ośrodka silników elektrycznych dla lotnictwa niemieckiego. Znaleźli się także chłopcy, których na Grochowie ogarnęła pacyfikacja, byli w Pruszkowie, ale potem wydostali się stamtąd i dołączyli do naszego plutonu. Na Pierściec pojechaliśmy w pełnym plutonie z bronią, tylko ona była w niebieskich paczkach, mocniejszych, rozebrana, bo wszyscy mieli steny. Organizatorem takiego przejazdu był kapitan „Kulig”, który był przedstawicielem organizacji TOD, jako nasz człowiek. On podjął się, w ramach działań pozyskiwania sił fizycznych do pracy w Niemczech, przeprowadzenia nas na Pierściec. Tak pojechaliśmy, zatrzymując się w Skierniewicach i nocując w koszarach niemieckich i Niemcy zaczęli mówić: „Polen, wódeczka.” Ja mruknąłem, żeby nasi nie pili za dużo, tylko lekko. Jeden był wesoły, chciał z nimi pić, prawie tak był wylewny, że chciał opowiedzieć co robił w Powstaniu, tak że musiałem go skarcić. Stamtąd ruszyliśmy dalej do Krakowa. W Krakowie również nocowaliśmy w koszarach niemieckiego lotnictwa. Z Krakowa dopiero jechaliśmy do Skoczowa, a ze Skoczowa samochodami ciężarowymi do Pierśćca, to była odległość trzech kilometrów. Tam przyjął nas rajter wiedeńskiej firmy „Johannes Kelner”. Początkowo przedstawił się jako Polak i świadom, co robi, nazywał się Strojnowski. Najpierw jesteśmy tam zaangażowani, wpisani formalnie w pewne funkcje, ale mimo że w tajnej Politechnice zacząłem rok studiów mechanicznych, to w ogóle byłem zielony. On powiedział: „No to pan jest inżynier, nic pan nie robi, tylko będzie pan kontrolował.” Sądząc, że należy rozwalić ten obóz niemiecki, no to łączniczki były w roli sprzątaczek w niemieckich barakach i dowódcy tego obozu, majora Baltysa. Ciekawostką było, że do kuchni szło się wspólnie z Niemcami po obiad czy jakąś żywność. Stawało się w kolejce i szło. Wszedł Niemiec, który minął tą kolejkę i szedł żeby mu dano z okienka, na to jeden z moich żołnierzy, Edzio powiedział: „Hej ty! Stań tam!” Strasznie się oburzył, że Polak kazał mu stanąć w ogonku, podszedł do niego i bach uderzył, a Edzio go w pysk, no i awantura. Ale ciekawą rzeczą jest, że dowódca obozu ukarał tego Niemca i że tu jest równość. Skoczów, Pierściec był kompletnie pozbawiony mężczyzn. Byli tylko jacyś staruszkowie, nawet był jeden policjant - staruszek, ale żadnego mężczyzny nie było. Natomiast to były tereny polskie i ci Ślązacy nie chcieli odejść ze swoich domów i przyjęli folkslistę, bo mama, albo babcia, albo dziadek, żeby się utrzymać w tym terenie. Natomiast te głodne dziewczyny, jak się dowiedziały, że tylu mężczyzn przyjechało, no to przychodziły do obozu z podarunkami dla nas i zaczęło się coś kłębić, że „Do cholery, muszę to przerwać.” Poznałem też Polkę w zasadzie, mówiła po polsku i powiedziałem, że trzeba to przerwać. Niemożliwe, żeby ze Skoczowa przychodziły tu dziewczyny, więc ona ujawniła, że jest łączniczką partyzantki słowackiej na Baniosze i mówi: „Pan przytrzyma tych swoich, a ja też będę czuwać.” Natomiast kierownik polskiej części firmy „Johannes Kelner”, porozmawiał ze mną, że on jest dowódcą tego rejonu, Stojnowski się nazywał i że on przerywa akcję likwidacji tego obozu. Powiedziałem: „Nie mogę na razie dać panu żadnej odpowiedzi, bo ja rozkazu od pana nie przyjmuję, ja mam rozkazy trochę wyższe.” Jednocześnie powiedziałem: „Gdyby pan podjął się zdekonspirowania nas, to pan już wie, co się z panem stanie.” Tak to się stało, że dokonałem takiego przeglądu przez tą łączniczkę na Baniosze, dostałem kontakt na inspektora rejonu Armii Krajowej w tym terenie, który przyszedł, spotkał się ze mną i zapytałem: „Czy pan mi może powiedzieć ogólnie jak wygląda dowódca tego rejonu?” „A po co panu to?” Odpowiedziałem: „Bo mam takiego, który się legitymuje, że jest dowódcą rejonu.” „To niech pan mi powi, jak on wygląda, a ja panu powiem, czy to on.” „Słusznie.” Powiedziałem, że jest to człowiek lat mniej więcej trzydzieści kilka, bardzo przystojny, blondyn z arystokratycznym wąsikiem. On powiedział: „To kompletne kłamstwo.” Na tej zasadzie poszedłem do jego willi ze swoim zastępcą i ostrzegłem go w jego działaniach, żeby się nie wygłupiał. Strojnowski przyjął do wiadomości i spłynęło po nim jak po kaczce. Przedstawiał się nam, zresztą jako pilot polski, a ożenił się z wiedenką. Natomiast do tej akcji już wszystkie informacje przez swoich, bo przecież tam miałem mechaników, miałem elektryków, tak że na tym terenie także mogliśmy spenetrować jak wygląda łączność, jakie będą skutki, gdy się zerwiemy. Musimy wiedzieć, co dalej i wtedy trzeba nawiązać łączność z Baniochą. Oceniłem, że w tej części plutonu, jaki mam, nie zdołam tego zniszczyć, bo Niemców było więcej i byli dobrze uzbrojeni, więc powiedziałem Strojnowskiemu, że może pojadę z pisemnymi dokumentami od Niemców, że ściągam ludzi do pracy w Pierśćcu. Wyjechaliśmy z Pierśćca we czwórkę, w niemieckich mundurach lotniczych, ale bez broni. Przyjechałem do Pruszkowa, w Pruszkowie poznałem rodziców mojego żołnierza i tam przenocowałem, u Boguckich, a potem na Piaseczno. Tam spotkałem się z Hanią i u niej przenocowałem z trzema żołnierzami. Budzi mnie rano: „Tomek! Tomek!” „Co jest?” „Wyjdź, wysłuchaj.” Tam słyszę: Job twoju mać! a to był 17 styczeń, gdy ruszyła ofensywa radziecka. Musieliśmy zwinąć te mundury i już w ogóle nie mogliśmy tam wrócić. Wróciłem pieszo na Mokotów, nie poznałem ulic, doszedłem naprzeciw Saskiej Kępy. Lód był taki, że czołgi przejeżdżały przez Wisłę, „biegun północny”. Stali tam ludzie, którzy chcieli przejść na drugą stronę, doszedłem razem z nimi na brzeg i powiedziałem: „No to dlaczego nie idziecie?” „No bo mówią, że będą strzelać.” „No nie wygłupiajcie się, idziemy razem.” Ruszamy, a tu: Stoj! Stoj!, no to stajemy. Po chwili mówię: „Ruszamy.” Idziemy, a tu znowu: Stoj! Stoj!. Tak kawałkami doszliśmy do brzegu na Saskiej Kępie. Oczywiście rewizja, czy szpiony idą z zachodu. W mojej walizce były niemieckie buty i jeszcze miałem niemiecką kurtkę lotniczą, więc myślę sobie: „Niedobrze.” Położyłem buty na wierzch i on mówi: Odkryj! otworzyłem, zobaczył buty i on za te buty, ja też za te buty i zaczęliśmy się szarpać, a on: Szto ty takoj! Paszoł won! Tak uratowałem, że on już dalej nie grzebał, tylko buty zabrał i poszedł. Poszedłem na Saską Kępę i dalej na Grochowską do punktu wyjściowego naszych plutonów, gdzie łączniczką była moja siostra. Po drodze zatrzymał mnie patrol radziecki, powiedział: Stoj!, ciemno było, noc, a to były dziewczęce głosy. Stanąłem, ale jak już była cisza, to ruszyłem, a one mówią: Stoj!, zdenerwowały się i idą do mnie. Kuda ty idjosz? Odpowiedziałem: „Do domu.” „A ty tu mieszkasz?” „Tak, na Komorskiej 18.” „No to my ciebie odprowadzimy.” Chciały sprawdzić, czy mieszkam tam czy nie. Tam była siostra i moja ciocia, no i wykonały swoje zadanie.
W kilka dni później idąc ulicą Grochowską, przy Instytucie Higieny (nie wiem czy nadal istnieje, Fabryka Dzwonkowej, jeziorko jest naprzeciw), usłyszałem z tyłu: Halt! Myślę sobie: „Halt? Cholera.” Odwróciłem się, podeszli do mnie. Była to Służba Bezpieczeństwa. Jeden z nich wszedł do bramy i tam z kimś rozmawiał, a ja stałem z sierżantem i starszym strzelcem. Myślę sobie: „Muszę zajrzeć, cholera do tej bramy, kto to jest.” Rozluźniłem się i buch, on pilnował, żebym ja gdzie indziej nie biegł, a ja do bramy, bramę otworzyłem, zobaczyłem, wraca. Był to żołnierz z mojego plutonu, który konkurował do mojej dziewczyny, jeszcze w konspiracji. Zawieziono mnie na Wileńską 4, gdzie było NKWD i wprowadzili mnie do dużej salki. Duży stół, na końcu trzech w skórach, skórzane czapki, enkawudziści. Zamknęli drzwi. Stoję, oni nie zwracają na mnie uwagi, no to się odwracam i wychodzę, a oni mówią: Szto? Szto ty tu rabotajesz?„No właśnie nie wiem.” „No? Ktoś ciebie tu wprowadził.” „No tak i nie wiem dlaczego.” Zachadi tu. No i przesłuchanie: „Ty w Powstaniu udział brał?” Powiedziałem: „Brałem.” A skolko ty Niemców zabił? Odpowiedziałem: „Żadnego.” A poczemu?„No bo to Powstanie było na Grochowie i tam ono w tym samym dniu, kiedy powstało, to ponownie zakonspirowało się.” „No to szto? Jak ty był w Powstaniu, to do jakiej ty należał armii?” „Do żadnej nie należałem.” „Jak to? Do powstania szedł.” Powiedziałem, że jak się dowiedziałem, że Powstanie jest, to chyba się podłączę do jakichś ludzi, żeby walczyć z germańcami. On powiedział: „No tak, to ty tak poszedł. No to jak długo ty walczył?” „Nie walczyliśmy w ogóle na Grochowie.” „No to co potem robiłeś?” „Oddałem ten karabin, co mi dali i poszedłem do mamy.” No i powiedzieli: Słuszaj, ty jest Polak, Polsza eta kraj suwerenny. My tjebia nie magut trzymać, my możemy tylko cię przekazać do polskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Wychodzi ze mną, wchodzi do następnych drzwi i mówi:Eto polski Urząd Bezpieczeństwa. Wszedłem, tam lada jak w komisariacie, a on wyszedł sobie i taka sama metoda. Nikt na mnie nie zwraca uwagi, no to ja się odwracam i wychodzę. „Halo, co pan tu robi?” „Właściwie nie wiem, co ja tu robię.” „To NKWD przecież pana tutaj przesunęło.” „No tak, ale nie wiem, o co chodzi.” „Dobrze, to proszę wyjąć wszystko, co pan ma.” Wyjąłem wszystko, co miałem i tam między innymi była karta z obozu, z Majdanka. Porucznik Klimek zobaczył. „To pan tu jest?” „Tak.” „To pan był w Majdanku?” „Byłem w Majdanku.” „No dobrze. Pan jest studentem?” „Tak.” Na początku, jak ruscy weszli, to nie było żadnych uczelni, poza trzema wydziałami: medycyna, farmacja i weterynaria. Ponieważ kontynuowałem konspirację, to szybko wstąpiłem na medycynę i już byłem wolny, już mnie do wojska nie wezmą. Dlatego byłem studentem, by kontynuować... Sprowadzili mnie na dół, do piwnic. To był dom, który doskonale znałem, ponieważ ojciec „Dudka”, [mojego kolegi], był dyrektorem DOKP na Warszawę. Mieszkał właśnie w tym budynku i bawiłem się tam z „Dudkiem”. Jak zszedłem na dół, to był korytarz, były piwnice i z pierwszej celi usłyszałem: „Dzień dobry panu.” „Dzień dobry.” Poszedłem dalej, otworzyli mi celę, wsadzili mnie, ale jak mnie wieźli, to miałem kartkę i ołówek, a wieźli mnie sztudebekerem i tak jak jechałem na Majdanek, napisałem na jedynce, co się ze mną dzieje, to tutaj napisałem kartkę do mamy i wyrzuciłem ją. Kartka doszła. Tam głupia sprawa, przesłuchania prawie żadne, siedzieli tam jeszcze granatowi policjanci, folksdojcze, reichsdojcze, a pierwsza cela była kobieca. Mama jak dostała kartkę, to pobiegła do państwa Przybyłowiczów, Krysia Przybyłowicz była u nas łączniczką, ale nie w moim plutonie. Poza tym, że przynieśli obiad, który mi mama zrobiła, to były kluski, podzieliłem się w celi kluskami, a później się dowiedziałem, że w jednej z klusek był list do mnie. Któryś „wrąbał” razem z tą kartką. Tam był głód. Widziałem tam makabryczne znęcanie się nad folksdojczami, bo jak by mieli zastrzelić, to rozumiem, ale tak, to co to daje. Dlaczego mama tam poszła? Bo wiedziała, że Krysia coś mówiła o prezydencie miasta. W tym czasie prezydentem miasta był pułkownik Spychalski, a on przyjaźnił się z rodziną Przybyłowiczów. Ci rodzice zadzwonili do niego, że jest taka sprawa, porządny człowiek: „To tylko ratuj go.” Spychalski zadzwonił, powiedział: „Puśćcie go, to jest uczciwy człowiek, proszę natychmiast go puścić.” No i mnie wypuścili. Na końcu jak wychodziłem, kobieta siedziała na schodach idących do góry i powiedziała: „Dzień dobry panu.” Odpowiedziałem: „Dzień dobry pani.” „Pan mnie nie poznaje?” „Nie, nie przypominam sobie.” „Panowie przecież wykonywali wyrok na moim mężu.” Na Grochowie oddział specjalny, był zobowiązany tępić bandytów, którzy zabili młynarza. Dowództwo zgrupowania wydało wyrok na tego bandytę i on został zabity. Wiem, że został zabity, byłem przy tym, a ona powiedziała: „To pan aresztował mojego męża, przecież. Ale niech pan się nie boi, ja wiem jaka jest sytuacja.” Powiedziałem: „Nie boję się.” „Ale mam prośbę do pana, żeby pan pojechał tam do domu, gdzie my byliśmy, żeby mi przynieśli mydło, jakieś ręczniki, coś do zjedzenia.” „Dobrze, pójdę.” No i tak wyszedłem z NKWD i z UB, ale nadal byłem w konspiracji. To spowodowało, że mieliśmy zadanie spenetrować linię na Karczew, tam gdzie szła kolejka wąskotorowa i równolegle, tylko dalej, około sześciuset metrów, była druga linia, szerokotorowa, żeby się zorientować, co tam się dzieje. Trzech byliśmy: podchorąży „Sęp”, mój żołnierz kapral „Jaszczur” i ja. Szliśmy sobie tam chodnikiem, naprzeciw nas szedł kapitan z dziewczyną, prawie narzeczeństwo, minął nas: „Proszę się zatrzymać.” Zatrzymaliśmy się, podszedł do nas: „Chciałem panów wylegitymować.” Student, student, uczeń murarski. Powiedział: „Dziękuję. Jest obława, chciałem się dowiedzieć, żeby panowie nie mieli przykrości.” No i ruszyliśmy dalej, chcieliśmy przejść do wąskotorowej w Józefowie. Przechodziliśmy przez młody las iglasty, przy czym biegł naprzeciw nas jakiś facet i wołał: „Panowie, jeżeli nie macie dobrych papierów, to chodu!” Spojrzałem, a tam tyraliera idzie i on uciekł. Natomiast ja powiedziałem do nich: „Wyrzucić broń.” Wyrzucono broń, a nieopatrznie „Szczur” rzucił tą broń w piach i nogą wdeptał w piach, tak że oni tą broń znaleźli. Stoj! Stoj!po rusku nawet mówili, nie po polsku, to było UB. Idziemy chodnikiem, a jeden z ubeków powiedział: „Na ulicę proszę! Na ulicę!” Powiedziałem: „Ja nie będę szedł ulicą. Dopiero jak będę więźniem, to możecie mnie na ulicę pędzić. A co do mnie macie?” „Idź natychmiast na ulicę!” zarepetował: „Bo będę strzelał!” „No to strzelaj.” Tak się skończyło, że nie strzelił, a ja szedłem chodnikiem. W lasku nas zrewidowano i doprowadzono do wspólnego komisariatu Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej w Józefowie. Spytali, czy byliśmy rewidowani. Odpowiedzieli, że byliśmy rewidowani, sprawdzają legitymacje, dwaj studenci i pytają, po co przyjechaliśmy. Powiedziałem im, że szukamy mieszkań, bo w Warszawie jest ciężko z mieszkaniami i znajomi też szukają. Chcemy pomóc ludziom, żeby znaleźć chociaż tutaj te mieszkania. Tam była młoda Wanda, sekretarka komisariatu i starsza, około czterdziestu pięciu lat, sierżant, były tam dwie kobiety. Najpierw przesłuchiwała nas kryminalna milicja, ponieważ na tym paśmie kolei szerokotorowej szerzył się bandytyzm, z zabijaniem, no to najpierw zajęła się milicja. Ten, który prowadził to śledztwo, przyprowadzał poszkodowanych, żeby na nas spojrzeli, czy to może te bandziory. Na razie nikt nas nie rozpoznawał, aż w pewnym momencie starsza pani, której zabili męża, miała sklep, siedziała i my pojedynczo mamy wchodzić. Wszedłem ja - „Nie”, wszedł „Sęp” - „Nie”, wszedł „Szczur” - cisza. Ożywił się kryminalny: „No to jak?” „Może niech ten pan coś powie.” Zaczął rozmawiać ze „Szczurem”. „No nie wiem, może córka moja, albo jej służąca, ale nie wiem.” i płakała. Myślę sobie: „Cholera, wrabiają tego Szczura.” więc sam mówię do nich: „Może niech pani się wesprze córką i służącą, jak pani ma taką wolę. Były przecież przy tym.” „No tak, były.” No to kryminalny poszedł po te dwie, przyszła córka i służąca, spojrzały na nas: „Nie, nie, nie”, „Ale ten pan?” „Nie, na pewno nie.” Kryminalny zaczął nalegać: „Ale może niech pani się dobrze przyjrzy.” „Nie, zupełnie nie podobny.” „A do kogo mógł być podobny?” „Najbardziej, to był podobny do pana.” Cisza się zrobiła, tak że wygraliśmy to przejście. Potem byliśmy w komisariacie. Odczułem jednak, że oni zrozumieli, że to jest zupełnie inna klasa, i milicja, i ten ubek. Ubek osiemnastoletni, ojciec komunista, ten ubek podporucznik, dwa pistolety, cztery w biurku, tak bardzo lubił broń i przesłuchiwał tak, jak Conan Doyle. Mówi: „A jaki to pistolet?” Odpowiedziałem: „Pistolet, węgierska dziewiątka.” A to była czeska zbrojeniówka. On się ucieszył i mówi: „Nie, to jest czeska zbrojeniówka.” Pokazywał mi, takie przesłuchania prowadził, to było jak już tamci skończyli z tą kryminalną częścią. Sekretarka komisariatu i ta bajzelmama, przepraszam, że tak się o niej wyrażę, przynosiły nam jedzenie, ona była córką piekarza i opiekowały się nami. Później jednego wypuszczały, jak chcieliśmy coś kupić, tak że nie wiedzieli, co z nami zrobić. Odczułem, że się zorientowali, że niepotrzebnie na nas wpadli. Przesłuchania kończyły się niczym. Miałem jeszcze zdjęcie od Krysi, taką pocztówkę z napisem: „Kochanemu bantycie” przez „t” „Krysia”.
Nie, nie zostaliśmy. Rodzina już się dowiedziała, oni nie wiedzieli, co robić, ale te dwie panie powiedziały nam: „Musicie uciekać, bo wyślą was w czwartek do Rembertowa. A Rembertów to jest Sybir albo czapa, częściej czapa. Tam w ogóle tysiące leżą w lesie.” No dobrze, trzeba uciekać. Ponieważ w czasie wybuchu wojny, już jak Niemcy weszli i kończyła się wojna, to musiałem gdzieś pracować, żeby utrzymać rodzinę, więc pracowałem u zduna jako pomocnik i wiem, jak się buduje piec. Mieliśmy piec w celi, one powiedziały, że trzeba wiać, więc mówię: „Chłopaki, dawaj z górnej części zdejmiemy tą warstwę, tam jest końcowy drut, bardzo silny.” Wyjęliśmy go, wyprostowaliśmy i wychodząc na przesłuchania widzieliśmy, że jest tylko ta cela, a reszta jest otwarta. Przepiłowaliśmy mur, który miał trzynaście centymetrów po spoinie, tym drutem. Tak wyszliśmy na zewnątrz, do korytarza i do kuchni, która nie miała krat. Wyszliśmy przez kuchnię, dalej to uważam, że oni to zorganizowali dla nas, bo tam był jeden milicjant i spał na stole. „Szczur” chciał go tam przydusić, powiedziałem: „Nie.” Wyszliśmy przez tory kolejki wąskotorowej na bagna, które tam idą, w obawie przed psami ewentualnie, bo pies na bagnie straci trop. Tak przeszliśmy na Grochów, no i tu się zaczęła sprawa umiejscowienia każdego [z nas]. „Szczura” wysłałem do Łodzi, do mojego dowódcy zgrupowania, który był weterynarzem, ale nie do niego, tylko do jego sanitariusza, żeby się dowiedział, gdzie jest ten mój dowódca. On był we Fromborku, w dywizji polskiej jako weterynarz, ale dowódcą był radziecki generał. Bardzo lubił mojego dowódcę, że taki „kulturny” człowiek, że z nim zawsze śniadanie jadł, obiad i prosił, żeby sobie coś wybrał.
Nie. Tam wysłałem „Szczura”. „Sęp” powiedział, że on sobie załatwi sprawę. Natomiast ja miałem w plutonie takiego, który był przewodniczącym młodzieży, taki związek przed partią. Wezwałem go do siebie, on przyszedł i mówi: „Co mam robić?” Mówię: „Słuchaj, masz napisać…” wyjąłem papiery konspiracyjne na nazwisko Tomasz Radziejowski, „…na to nazwisko masz mi napisać list do twoich towarzyszy w Łodzi, że ja tam się zjawię, jako nowy członek tej partii, który zamieszkał w Łodzi.” On to wszystko zrobił, takie papiery, już dawno minęły wszystkie egzaminy, a mimo to jak przyjechałem do Łodzi z tymi dokumentami: „Towarzyszu załatwione. Jaki wydział towarzyszu chcecie mieć?” Powiedziałem: „Matematyczno-przyrodniczy.” No i dobrze, ale w Łodzi miałem swoje łączniczki i mieszkałem w bardzo dużym mieszkaniu, sześciopokojowym, z bechsteinem, na parterze, przepiękne mieszkanie. Przyjechałem do Łodzi, a mama mi powiedziała: „Synku, ty tutaj nie siedź, tylko wracaj do Warszawy, „Radosław” ujawnia Armię Krajową, ty jesteś porządny człowiek, to możesz tam pójść, ujawnić się i będziesz miał spokój.” Rzeczywiście pojechałem do Warszawy, celem moim było ujawnić się u „Radosława”. „Radosław” powiedział tylko: „Nie ujawniamy stopni oficerskich i jeżeli nie ma trupa za tobą, no to się ujawniamy.” Tak czysto przedstawił sprawę. Wtedy dołączono obserwatora Urzędu Bezpieczeństwa i dostałem kartę ujawniającego się, potem pojechałem sobie na brydża, na Grochów, a na drugi dzień dowiedziałem się, że przyszło dwóch ludzi z UB do mieszkania i się pytali o mnie i że prosili, żebym się zgłosił do komisji ujawniających się. Tam przybyłem, obserwator powiedziała: „Tak, pan Trzaska, tutaj czeka na pana dwóch kolegów, chcieli z panem porozmawiać.” Dwóch kolegów weszło: „No to prosimy.” Zeszliśmy na dół, wsiedli do adlero i pojechaliśmy na Pragę, do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Tam przywitał mnie, na piątym piętrze, przedstawił się, że brał udział w Powstaniu, że jest AL-owcem, czyli walczyliśmy razem i teraz, kiedy ja jestem już legalnym obywatelem, to: „Pragniemy, żeby pan nam może pomógł w dalszych sprawach.” Powiedziałem mu: „Widzę, że pan nie czytał regulaminu ujawniających się, że nikt nie będzie mnie po ujawnieniu pytał, co ja robiłem, gdzie chodziłem, kogo znam, kogo nie znam. Tak że nie zna pan regulaminu po prostu.” „No tak, znam doskonale, ale pan już jest lojalnym obywatelem, tak że teraz pan może swobodnie postępować.” Przyszedł jeszcze radziecki major, też mnie zapytał: „Towarzysz akowiec, tak?” „Tak” „To dobrze, że, że towarzysz się ujawnił.” Zapytałem: „Przepraszam, a pan mnie przesłuchuje, czy tylko to ciekawość pana jakaś?” Odpowiedział: „Nie, ja nie przesłuchuję, ja tu pracowałem, jak towarzysze polscy mieli za mało oficerów, to myśmy pomagali. Tylko tak myślałem, że już teraz jako lojalny obywatel Polszy, to moglibyście pomóc, towarzyszu.” Nic nie odpowiedziałem, tak że już ze mną więcej nie rozmawiał. Wyszedł i tylko ten AL-owiec kusił mnie w różne strony. Poprosił żebym na chwilę wyszedł do drugiego pokoju, tam były kraty, na piątym piętrze. Posiedziałem chwileczkę. Wrzucili tam jeszcze jednego, chodził zły i przeklinał: „To skubani, z bronią mnie złapali, łobuzy komunistyczne.” Powiedziałem do niego: „Słuchaj no, ty powiedz im, to są uczciwi ludzie, ty powiedz im wszystko. Ja w twoim przypadku uważam, że powinieneś im powiedzieć. Nic ci nie zrobią przecież.” Jeszcze piętnaście minut był i go zabrali stamtąd. Jeszcze tam rozmawiałem, ale już były interwencje „Radosława”, że przerwie ujawnianie się Armii Krajowej, wobec aresztowania ujawnionego akowca. Radkiewicz nie odbierał telefonu od „Radosława”, ale jak „Radosław” zawiadomił pismem, że przerywa ujawnianie się Armii Krajowej, wobec aresztowania ujawnionego akowca, to Radkiewicz powiedział: „Ależ panie generale…” mimo, że on był pułkownikiem „…to jest niemożliwe, przecież oni mój honor nadszarpali! Ja natychmiast dzwonię! Połączyć mnie do tego UB!” Tak ich obsztorcował: „Natychmiast zwolnić! To mój honor naruszony!” No i zwolnili mnie.