Oleńka - Imię i nazwisko zastrzeżone „Oleńka”
W 1939 roku zdałam maturę i rozpoczęłam pracę zawodową. Tylko parę tygodni pracowałam w Handlu Zagranicznym i wybuchła wojna. Prezydent Starzyński wzywał młodzież do włączenia się do obrony Warszawy. Zorganizowano punkty rekrutacyjne. Do jednego z tych punktów, przy Uniwersytecie Warszawskim, zgłosiłam się i zostałam przydzielona do pracy w opiece społecznej. Przy ulicy Złotej był wydział opieki społecznej. Skierowano mnie do opieki nad rodzinami żołnierzy powołanych do wojska.
- Zmobilizowanych rezerwistów.
Zmobilizowanych w 1939 roku. Od tego momentu zostałam opiekunką w opiece społecznej na Woli. Pracowałam jako opiekunka do samego Powstania, niezależnie od pracy konspiracyjnej.
Jeśli chodzi o pracę konspiracyjną, zaczęłam, kiedy Karaszewicz Tokarzewski zorganizował Służbę Zwycięstwu Polski. To też trwało krótko, kilka tygodni, bo łączniczka, jedyna z którą miałam kontakt, została aresztowana i nie miałam dojścia do organizacji.
W międzyczasie skończyłam kurs sanitarny, kurs kartografii wojskowej, do której było skierowanych pięć kobiet. Uczyłyśmy się nanoszenia meldunków z frontu na mapy sztabowe. Niestety nie było regularnego frontu i wiadomości nie zostały wykorzystane.
Nie pamiętam, który to był rok, chyba 1941, w Wawrze rozstrzelano stu mężczyzn. Wtedy w odwecie powstała organizacja Małego Sabotażu. Komendantem i organizatorem organizacji sabotażowej „Wawer” był Aleksander Kamiński. Jeśli chodzi o chłopców, głównie to byli harcerze. Podobno było około trzystu harcerzy. Natomiast grupa kobiet była mniejsza, było nas około pięćdziesięciu. [W grupie] chłopców byli przeważnie harcerze, młodzi chłopcy, a w naszej grupie były nauczycielki w wieku średnim i my, przeważnie z okresu pomaturalnego, z 1939 roku.
W grupie wawerskiej [zostałyśmy przydzielone] do grupy sabotażowej w Śródmieściu, miałyśmy do obsłużenia ulicę Złotą, Towarową, Sienną, całe Śródmieście. Moją komendantką bezpośrednią była Iza Bowbelska, już nieżyjąca. Do 1942 roku byłam w Wawrze.
W 1942 roku nastąpiła wpadka w wydziale BIP-u. Niemcy zorganizowali kocioł, została aresztowana łączniczka Aleksandra Kamińskiego, Teresa Ewa Dworakowska, pseudonim „Teresa”. Wtedy zostałam przeniesiona z Wawra. Najpierw byłam u Kamińskiego, pracowałam w „Biuletynie Informacyjnym” i bezpośrednio byłam łączniczką Aleksandra Kamińskiego.
Jeśli chodzi o „Biuletyn”, to na punkcie w alei Niepodległości, odbierałam maszynopis każdego numeru. „Biuletyn Informacyjny” wychodził co tydzień. Odbierałam maszynopis, doręczałam na Żoliborz, na ulicę Kaniowską do „Barbary”, łączniczki drukarni.
W 1942 roku aresztowano „Zofię”, sekretarkę generała „Montera” i jej męża Zygmunta. Kierowniczka poczty międzywydziałowej, pani Janina Gorazdowska, pseudonim „Nina”, została przeniesiona na miejsce „Zofii”, jako sekretarka „Montera”. Zostałam przeniesiona z Wawra, z pracy u Kamińskiego, na kierowniczkę poczty okręgu warszawskiego i tę funkcję pełniłam do samego Powstania.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Każdy wydział miał łączniczkę, która kontaktowała się z pocztą, którą prowadziłam. Przed Powstaniem, tydzień przed godziną „W” znalazłam lokal na Królewskiej, na tyłach „Zachęty”, w pracowni malarskiej Kubickiego. Miałyśmy dyżur, przez cały tydzień czekałyśmy na wiadomość w sprawie godziny „W”. Godzina „W” była ogłoszona, potem odwołana, już nie pamiętam szczegółów.
22 lipca o godzinie 7 rano wywiad AK przechwycił depeszę Hitlera do Himmlera, Franka i… nie pamiętam, kto był trzeci w Warszawie, w którym Hitler rozkazuje, żeby wszystkich mężczyzn wezwać do obrony Warszawy, do kopania wałów ochronnych. Wawerczycy naklejali ogłoszenia, że to jest podstęp, żeby się nie zgłaszali. Wtedy podobno zgłosiło się tylko około stu mężczyzn.
Kamiński ukrywał się przy ulicy Solnej, miałam z nim codziennie kontakt, nie wychodził przez tydzień, może dłużej i był poszukiwany przez Niemców. Codziennie dostarczałam mu wiadomości z terenu Warszawy, dostarczałam prasę, wszystko, co wychodziło przekazywałam na ulicę Solną. Po jakimś czasie Kamiński rozpoczął normalną pracę. Przed Powstaniem wszystkie łączniczki wszystkich wydziałów byłyśmy na Królewskiej w oczekiwaniu na zawiadomienie nas o godzinie „W”.
1 sierpnia rano dostałyśmy wiadomość o wybuchu Powstania o godzinie 17. Wszystkie łączniczki rozjechały się do swoich dzielnic, a mnie zawiadomiono, że mam się stawić na ulicy Jasnej 22 mieszkania 20. Było spotkanie generała z całą Pocztą, ze wszystkimi łączniczkami z Poczty między Pocztą a Komendą Główną. Razem z Nowakiem-Jeziorańskim z tego lokalu przeszliśmy do hotelu „Wiktoria”.
Hotel „Wiktoria” wtedy był na placu Dąbrowskiego. Na placu Dąbrowskiego wszyscy Niemcy, których zastali Powstańcy, zostali rozstrzelani. Byłam świadkiem, jak na placu Dąbrowskiego, leżało mnóstwo zabitych Niemców. Odebrano broń i hełmy, nie wiem, gdzie ich pochowano, chyba na tym placu. Kto wie, czy do dzisiaj nie ma ich gdzieś pod ziemią, gdyby się ruszyło ten plac, może by się okazało, że [są tam] pochowani.
W hotelu „Wiktoria” myśmy byli tylko pierwszych kilka dni. Niemcy zaczęli zrzucać zapalające bomby i podpalili budynek i myśmy musieli się stamtąd ewakuować na Pocztę Główną, na Świętokrzyską.
Pierwszego wieczora Powstania dostałam tekst depeszy do Londynu, którą miałam przekazać na ulicę Kredytową, nie dochodząc do Marszałkowskiej. Wtedy Kredytowa wyglądała inaczej, to było otwarta przestrzeń na Marszałkowską i otwarta przestrzeń na budynek PAST-y. Stale był obstrzał z PAST-y na ulicę Kredytową. Równocześnie miałam przekazać rozkaz likwidacji stacji nadawczej po nadaniu depeszy do Londynu. Niestety depesza do Londynu nie była nadana, bo nie uzyskano połączenia.
Następnego dnia rano wszystko zostało spakowane, wychodziłam ostatnia i stwierdziłam, że została nie zabrana jakaś paczka, bardzo ciężka. Otworzyłam, okazało się, że paczka była pełna kabli. Kable dźwigałam po schodach z pierwszego piętra, potem przez całą szerokość ulicy Kredytowej i robiłam dużo hałasu, prowokując Niemców do ostrzeliwania. Szczęśliwie nikt wtedy nie był ranny i wszyscy zdołali przedostać się do Pekao, na tyłach domu Herzego. Nie wiem, jakie potem były losy stacji nadawczej, chyba była przeniesiona na Moniuszki. Nie znam dalszego [losu] stacji.
- Czy po pierwszym dniu Powstania miała pani kontakt z „Monterem”?
Cały czas miałam kontakt, aż do wyjścia z Powstania. Jako łączniczka dostarczałam różne rozkazy do różnych jednostek w Śródmieściu.
W pierwszych dniach Powstania byłam na Woli, zanim ewakuowano oddziały na Stare Miasto, byłam na Cmentarzu Kalwińskim, na Żytniej, z łączniczką generała Basią Włodarczyk, [pseudonim „Basią”. Doręczyłyśmy rozkazy od „Montera” na cmentarzu. Poza tym byłyśmy na Okopowej u „Haki”, Haliny Karasiówny, też coś jej doręczałyśmy, chyba też rozkaz ewakuacji, przemieszczenia się gdzie indziej, bo Niemcy byli wtedy zbyt blisko.
W 1942 roku odbyło się spotkanie [u] pani Zofii Kossak przy ulicy Długiej, [w którym] uczestniczyli „Hubert” Kamiński, pani Maria Kan, literatka, Lerski, łącznik z Londynem i sekretarka „Marta”. Ustalono, że poza organizacją „Żegota” BIP włączy się do pomocy Żydom ukrywającym się po stronie aryjskiej. Po tym zebraniu zlecono mi załatwianie lewych dokumentów i dostarczanie wydawnictw. Wszystkie wydawnictwa przekazywałam. Miałam kontakt z fabryką Bednarską, na rogu Senatorskiej i placu Teatralnego. W podziemiach była fabryka Bednarska, [gdzie] pracował Józef, któremu raz w miesiącu przekazywałam pieniądze na utrzymanie jego brata, który się ukrywał gdzieś w gruzach i dostarczałam mu wszystkie wydawnictwa. Poza tym na rogu Bielańskiej i placu Teatralnego były duże składy drzewa, gdzie było urządzone pomieszczenie dla Sabiny, Żydówki, której dostarczałam wszystkie wydawnictwa. Na placu Narutowicza, na tyłach Świętego Jakuba był mały hotelik, w którym zatrzymywali się na kilka dni Żydzi przyjezdni do Warszawy, którzy czekali na lewe dokumenty. Do tego hoteliku dostarczałam lewe dokumenty.
- Czy zetknęła się pani osobiście z żołnierzami, z Niemcami?
Tak. Jeszcze przedtem zetknęłam się z łącznikiem z tamtej strony, od Rosjan.
Zlikwidowaliśmy stację nadawczą, stacja przeniosła się na Świętokrzyską. Na Świętokrzyskiej w podziemiach, był szpital powstańczy, a obok szpitala przy windzie była rusznikarnia, gdzie pracowało trzydzieści osób, wszyscy zginęli. To było dla nas potworne przeżycie, bo to [była] kompletna masakra, byliśmy tego świadkami. Byłam z jakimś pismem od „Montera” i zdążyłam wyjść do szpitala, i już to się stało.
Z kilkoma koleżankami postanowiłyśmy powiększyć sale szpitalne. Z dwóch sal wyniosłyśmy paczki, wyszorowałyśmy ściany, podłogi. Miałyśmy wody pod dostatkiem, na podwórzu była pompa. Dwie sale miały być przeznaczone dla rannych.
Tymczasem w tych dniach odbito PAST-ę i przyprowadzono Niemców, i dwie sale wyczyszczone, uporządkowane oddano tym Niemcom. Niemcy prosili, żeby przynieść im papierosów i chłopcy przynieśli i dali im papierosy. Nasza pani, która gotowała obiady, ugotowała kocioł zacierek i zaniosła tym wygłodzonym Niemcom. Byli zaskoczeni, że od razu na wstępie zostali potraktowani po ludzku, mimo tych ciągłych walk z nami.
- Jak państwa odbierała ludność cywilna w czasie Powstania?
Z ludnością cywilną nie miałam wiele kontaktu, bo na ogół doręczałam korespondencje do dowódców odcinków. W każdym razie z ludnością cywilną bardzo niewiele miałam kontaktu. Na Moniuszki czy na Sienkiewicza była księgarnia, [gdzie] była dość duża grupa cywilnych osób, na książkach ułożyli sobie posłania. Nie miałam kontaktu bliższego z cywilami.
- Czy poza kontaktem z Niemcami w szpitalu, miała pani kontakt jeszcze z innymi Niemcami?
Z Niemcami nie miałam. To znaczy, jak „Hubert” się ukrywał na Solnej na tyłach sądów, stale musiałam przechodzić z obciążeniem, żeby się skontaktować z „Hubertem”, to wtedy miałam dość bliski kontakt, ale bezpośredniego kontaktu z Niemcami nie miałam.
- Mówiła pani o nieudanej próbie nadania meldunku do Londynu. Czy później w czasie Powstania też nadawała pani meldunki?
Nie, więcej nie. To była jednorazowe, bo potem, po pierwszych meldunkach, które doręczałam w różne miejsca i na Woli, jak byłam na cmentarzu, i na Okopowej u pani Karasiówny, to potem już przydzielono mnie do kancelarii „Montera” i na miejscu w kancelarii miałam dyżury na zmianę z koleżankami.
Jak miałam dyżur z koleżankami u „Montera”, to przyszedł łącznik ze wschodu, z tamtej strony Wisły. Byłam świadkiem, jak generał wydawał kapitanowi polecenie przepłynięcia na drugą stronę Wisły. Nie wiem, czy doszło do tego, żeby przedostawał się na drugą stronę, dalszego ciągu nie znałam.
- Była pani blisko „Montera”. Jakie wtedy panowały nastroje? Jaki był „Monter”?
„Monter” był bardzo zasadniczy. W czasie Powstania był ranny w głowę. Myśmy wychodzili z Pekao od strony Jasnej, przez małe okienko, wszyscy przeszliśmy, a z „Monterem” był kłopot, bo był potężnym mężczyzną i z obandażowaną głową, musieliśmy wyciągać go przez to okienko na zewnątrz. W ogóle był z nim raczej sympatyczny kontakt. Nie miałam [z nim] na tyle bliskiego kontaktu, bo najbliższy kontakt miała stale pani Janina Gorazdowska, która była jego sekretarką. Wszystkie sprawy były załatwiane za jej pośrednictwem, rozmaite rozkazy wydawane nam były właśnie za jej pośrednictwem.
W końcu Powstania zapanowała czerwonka. Wiele osób zachorowało na czerwonkę, między innymi też chorowałam. Dostałam od generała lampkę alkoholu i to mnie uratowało, jak się okazało. Myślałam, że wnętrzności mi się spalą po tym, ale okazało się, że po kilku dniach czerwonka u mnie szybciej minęła niż u innych. Mieliśmy szpitalik prywatny w mieszkaniu na rogu Zgody i Chmielnej. W prywatnym mieszkaniu było niedużo osób, wszyscy chorzy na czerwonkę.
Po zwolnieniu z tego szpitala dostałam trzydniowy urlop. Dostałam bilet do „Diany” na film o Powstaniu, który pierwszy raz wyświetlano w kinie „Palladium”. Miałam trzy dni wolnego. Wtedy właśnie chodziłam do redakcji „Biuletynu”, który była na Szpitalnej czy na Górskiego, już teraz nie pamiętam.
- Do końca Powstania była pani przy „Monterze”?
Tak, cały czas. Wychodziłam z Powstania też z grupą. Dwie córki „Montera” były z nami i „Monter” też, z jego grupą szliśmy.
- Jak pani zapamiętała zakończenie Powstania?
Jeszcze nie powiedziałam o tym, że na rogu Zgody i Chmielnej paliliśmy trzy ogniska, jako znak dla samolotów zrzucających pojemniki z bronią i z żywnością. Rosjanie też zrzucili trochę pojemników, ale z sucharami. Tutaj była wydatniejsza pomoc, ale niestety wiatr przeniósł to na stronę niemiecką i do nas niewiele dotarło. Na dachu kina „Palladium” też dyżurowaliśmy i latarkami nadawaliśmy kontakt, ale samoloty nie reagowały, widocznie za słabe było światło latarek.
W ostatnich dniach Powstania paliły się Wojskowe Zakłady Wydawnicze na Szpitalnej. Drukarnia „Biuletynu Informacyjnego” spłonęła. Paliło się Pekao, Niemcy zrzucili bomby zapalające i z Pekao przenosiliśmy się do „Palladium”.
- To było pod koniec Powstania. Jak wyglądał sam koniec Powstania?
Sam koniec to były zbiórki i przygotowania do wymarszu. Nasza grupa [szła] do Ożarowa, na piechotę nas pędzili. Przez plac Narutowicza, gdzie zdawaliśmy broń. Ludzie bardzo serdecznie nas witali wzdłuż całego naszego przemarszu, od placu Narutowicza do samego Ożarowa.
W Ożarowie wprowadzono nas na ogrodzony teren przy fabryce kabli. Ułożyliśmy się na betonie i tę pierwszą noc po Powstaniu przespaliśmy straszliwie zmęczeni na tym betonie, czekając na następny dzień i na wyjazd do obozów jenieckich. Z Czerwonego Krzyża dostaliśmy po bochenku chleba i wsadzono nas do bydlęcych, brudnych wagonów. Zaplombowali wagony i pojechaliśmy do niewoli. Dość długo trwała ta droga, bo po drodze były przerwy, zbombardowane były pewne odcinki torów i nie można było dalej jechać, trzeba było czekać.
- Była pani w obozie jenieckim w Niemczech?
Byłam w pięciu obozach: w Fallingbostel, Bergen-Belsen, Molsdorf, Blankenheim i Burg.
W Fallingbostel zetknęliśmy się z jeńcami z 1939 roku i jeden z jeńców, który miał kontakt z niemiecką kancelarią dowództwa, wykradł całą rolkę naszych zdjęć jenieckich, które nam robiono. Przeczytałam w gazecie, że w Bergen-Belsen jest zorganizowane muzeum jenieckie, w którym jest cała ściana tych zdjęć wywołanych, które [jeniec] wykradł w Fallingbostel i przekazał Eli Ostrowskiej „Grosównie”. Myśmy potem odczytywały, bo znałyśmy wszystkie koleżanki z tych zdjęć. Do Instytutu Historii na Starym Mieście podałyśmy wszystkie odczytane zdjęcia, podawałyśmy imiona, nazwiska, pseudonimy, o niektórych wiedziałyśmy, gdzie pracowały w konspiracji, to podawałyśmy takie informacje. Te zdjęcia są w Muzeum Powstania przy Okopowej. Na pierwszym piętrze jest tablica ze zdjęciami, ale nie ma opisów, kto jest na tym zdjęciu. Nie wiem, czy to zostało w muzeum historycznym, czy po prostu nie było miejsca na tej planszy, żeby to uzupełnić.
- W obozach była pani do zakończenia wojny?
Myśmy się znalazły w obozie w Blankenheim, koło Weimaru. To był obóz po
hitlerjugendach. Oni uciekli do lasów, zaczęli tworzyć partyzantkę w lesie, a myśmy zajęły fantastycznie utrzymany, czyściutki obóz po tych naszych okropnych obozach, gdzie z podłogi łopatami sprzątałyśmy błoto, bo nie można było inaczej. Tu zastałyśmy czyściutkie podłogi, wszystko czyściutkie, firanki w oknach. Nagle znalazłyśmy się w zupełnie innym świecie. Przejęłyśmy cały magazyn żywności. Amerykanie, którzy nas wyzwolili, armia Pattona, następnego dnia przysłali nam całe samochody żywności i różnych potrzebnych nam rzeczy. Myśmy stworzyły przy obozie wartownię, obstawiłyśmy cały obóz, bo bałyśmy się, że
hitlerjugendzi wrócą, będą chcieli odebrać nam obóz. Proszę wyobrazić sobie moją sylwetkę z karabinem na warcie pod lasem. Usłyszałyśmy z koleżanką, że w lesie coś się dzieje, jest jakiś ruch, dwukrotnie strzeliłyśmy w górę i oni się rozpierzchli. Tylko dwóch dostało się do naszej niewoli, przekazaliśmy ich Amerykanom.
Z armią Pattona mieliśmy jeszcze kontakt, bo przewieziono nas ich samochodami do Burgu i nastąpiło rozwiązanie obozu. Zaczęli przyjeżdżać jeńcy z 1939 roku szukający rodzin. Wiele rodzin się odnalazło. Przyjechał do nas lekarz naczelny Brygady Spadochronowej generała Sosabowskiego i z komendantką załatwił, że zabierze osiemnaście kobiet do brygady, do kancelarii, maszynistkę, ileś osób jako sanitariuszki, jako pielęgniarki do szpitala w Schwarzdorfie. Zostałam przydzielona do opieki nad obozami cywilnymi, które były na naszym terenie, bo to był duży teren, szereg miejscowości zajętych przez brygadę.
Nas rozlokowano i mieliśmy taki obóz Branche i drugi chyba Ostnarik. Pojechałyśmy zrobić wywiad, jakie są warunki. Okazało się, że niemowlęta były owijane w gazety, zamiast w pieluchy, bo nie było nic kompletnie, ani mydła, ani żadnych środków higienicznych. Złożyłam raport u lekarza naczelnego brygady i on natychmiast poleciał do Londynu, zorganizował pomoc, zaczęły nadchodzić paczki z Londynu. Transport, którym wracał lekarz, przywiózł bardzo dużo rzeczy dla niemowląt, dla dzieci. Poza tym w Brunszwiku już była czynna drukarnia, gdzie drukowano podręczniki szkolne, rozwoziłyśmy podręczniki do tych obozów i zaczęły się już tworzyć jakieś szkoły, PCK działało.
- Jak wyglądał dla pani koniec wojny i powrót do Polski?
Przyjechałam z obozem cywilnym, jako cywil, nie przyznawałam się, że byłam w wojsku. Oficer, który przyjmował nas w Polskim Urzędzie Repatriacyjnym, powiedział, że: „Wracamy do Polski, która się nami zaopiekuje. Najlepszy dowód, że od razu na wstępie będziemy mieli wypłaconych po sto złotych”. Nieopatrznie zapytałam, co te sto złotych warte, ile dni mogę się za sto złotych utrzymać, ile kosztuje chleb. Uznał mnie za prowokatorkę. Wsadził mnie na czterdzieści osiem godzin do biurowca poniemieckiego bez wody, bez ubikacji. Byłam zamknięta przez czterdzieści osiem godzin. W końcu, kiedy się zgłosił, otwierał drzwi u mnie, zapomniał przekręcić klucza i wykorzystałam to, zjechałam po poręczy schodów na dół i dostałam się na stację do pociągu jadącego do Warszawy.W Warszawie w Czerwonym Krzyżu dowiedziałam się, gdzie jest moja rodzina i skontaktowałam się z nią.
- Czy była pani po wojnie represjonowana?
W pierwszych bombardowaniach Warszawy bomba trafiła w naszą piwnicę, gdzie mieliśmy przechowane najwartościowsze rzeczy i częściowo zostało zniszczone nasze mieszkanie. Przenieśliśmy się do strasznych, koszmarnych warunków na Woli, do mieszkania, [w którym] w zimie ściany lśniły od mrozu, w narożnikach pokoju lód się gromadził, nie było gazu w mieszkaniu, nie było pieca ogrzewającego tylko „koza”, taka metalowa kuchenka, na której jednocześnie gotowało się jeden garnek zupy. Koszmarne zupełnie warunki, na dziewiętnastu metrach pięć osób nas mieszkało. Nie mieliśmy nawet gdzie postawić łóżeczek dziecięcych. Dostaliśmy kosze, [które] dawniej były używane do bielizny, pranie się [w nich] nosiło. Początkowo dzieci spały w tych koszach. Na dzień stawiałyśmy kosze na tapczanie, żeby można było przejść.
Mąż skończył prawo w Oksfordzie, przyjechał do Polski, bo dostał wiadomość od matki, że matka jest chora, że trzeba się nią zająć, natychmiast po skończonych studiach wrócił. Naturalnie był zarzut, że on po studiach, ze znajomością języka angielskiego i francuskiego wrócił do zrujnowanej Warszawy, to znaczy, że musi być opłacany stamtąd i przysłany w specjalnych celach. Straszliwie byliśmy dyskryminowani.
Mąż pracował w Biurze Współpracy z Zagranicą w Ministerstwie Przemysłu Spożywczego. Miał najniższą pensję spośród pracowników umysłowych ostatniej grupy uposażeniowej, tak jak sprzątaczka. Jak były jakieś nagrody, inni dostawali tysiąc złotych, a mąż dostawał dwieście. Stale byliśmy pod obserwacją. Telefon był na podsłuchu, wiedzieliśmy o tym, że jesteśmy podsłuchiwani. Było nam potwornie ciężko i nie mogliśmy w żaden sposób wynieść się z tych zupełnie koszmarnych warunków. W ministerstwie wisiała lista osób do przydziału mieszkań, myśmy byli na pierwszym miejscu, bo najgorsze mieliśmy warunki i do końca nam nie przydzielono mieszkania. Codziennie rano chodziłam zajmować kolejkę w kwaterunku, żeby się dostać do kierownika kwaterunku i ciągle dostawałam odmowy. W ministerstwie ciągle odmawiano. Nie mieliśmy wyjścia, [mieszkaliśmy] w straszliwych warunkach, okropnie się męczyliśmy.
W końcu zmieniono dyrektora w kwaterunku, dogadałam się, że dyrektor pochodzi z tych samych stron, skąd ja, z Kresów Wschodnich, przyrzekł mi, że będzie się starał jakieś mieszkania dla nas znaleźć. Dostałam przydział na ulicy Lwowskiej, wielka radość była, bo piękne mieszkanie. Po kilku dniach dostaliśmy odwołanie, bo cały dom został do dyspozycji Komitetu Centralnego Partii i cofnięto wszystkie nakazy na mieszkania. W dalszym ciągu zostaliśmy bez mieszkania. W końcu mieszkanie na Woli, to było mieszkanie mamy, mąż załatwił w fabryce Spomasz służbówkę. Wymieniłam dwa mieszkania na ulicy Rozbrat, przenieśliśmy się, ale zdążyliśmy się straszliwie zmęczyć.
Poza tym syn miał trudności z dostaniem się na uczelnię. Syn prowadził harcerstwo w liceum Batorego. Harcerstwo było w pewnym okresie w rozsypce. Jak przyszedł do liceum, z trzema kolegami zorganizowali od nowa harcerstwo. Było dwustu harcerzy, bardzo dobrze to prowadzili, organizowali wyjazdy zimowe, letnie obozy. Bardzo dobrze zajmowali się tą młodzieżą. Ale syn po skończeniu liceum nie mógł się na uczelnię dostać z powodu u miejsc. Zdawał egzamin, a nieprzyjęty z powodu u miejsc. W końcu wysłaliśmy go do Lublina, mąż to jakoś załatwił. Rok był na fizyce w Lublinie, a myśmy dosłownie głodowali. Musieliśmy płacić [za] mieszkanie, bo nie przyznano mu miejsca w akademiku. Musieliśmy zrezygnować z jego studiów w Lublinie i wrócił do Warszawy. Tutaj, dzięki protekcji kogoś z partii, ta pani miała kolegę, z którym razem studiowała, załatwiła miejsce na wydziale ekonomii. Skończył ekonomię, ale jemu się bardzo w życiu nie powiodło, niestety. W tej chwili pracuje jako fizyczny pracownik.
- Czy ma pani wspomnienie z okresu Powstania, które pani najgłębiej zapadło w pamięć?
Pamiętam, kiedy miałam trzy dni wolne. Na gruzach, na Jasnej usiadłyśmy z koleżanką, był piękny, słoneczny dzień. Zaczęłyśmy wyobrażać sobie, jak poza Polską, poza Warszawą ludzie normalnie żyją na plaży, w różnych warunkach, a my giniemy.
Przeżywałam straszliwie śmierć wielu młodych ludzi, z którymi bezpośrednio walczyłam. Dla mnie ten dzień był ogromnym przeżyciem, bo myśmy właśnie tak jakoś zebrały się w grupie i jeszcze przyszedł Fogg, śpiewał nam i śpiewała aktorka, przychodziła i koncerty urządzała nam w Pekao. Strasznie ciężko wspominam te okresy, ale to był nadzwyczajny okres kontaktów z ludźmi ideowymi, gotowymi na wszystko. Dla nas nie było dyskusji, czy uczestniczyć, bo to było oczywiste.
Legionowo, 17 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska