Monika Buchner
Monika Buchner z domu Marzyńska. Urodziłam się 5 marca 1931 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o miejscu, w którym pani mieszkała przed wojną, o swoim domu rodzinnym.
Moi rodzice pobrali się w 1930 roku. Moja mamusia była wiedenką, ojciec był młodym architektem, zamieszkali na ulicy Jakubowskiej 16 na Saskiej Kępie. Wkrótce rozpoczęli budowę własnego domu na ulicy Czeskiej, w zespole, który budowali inni architekci. To było dość młode towarzystwo zakładające rodziny. Pod numerem 20, na końcu zespołu szeregowego, był dom moich rodziców. Został wykończony w 1936 roku, wtedy przenieśliśmy się z Jakubowskiej na ulicę Czeską. W 1939 roku dom został mocno zniszczony. Rodzice jednak go zabezpieczyli. Niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do powierzchni poprzednio zajmowanej przez pracownię ojca, bo resztę domu wynajęliśmy. Inaczej nie było to możliwe. Przed wojną rozpoczęłam naukę w szkole powszechnej Ireny Kurelli. W drugiej klasie byłam chora, wyjechałam na dłuższy czas do Rabki. Rodzice umieścili mnie w sanatorium u sióstr nazaretanek. Jak wróciłam z sanatorium, dalej kontynuowałam naukę u sióstr nazaretanek na ulicy Czerniakowskiej, ale nie byłam pensjonariuszką, dowożono mnie codziennie do szkoły.
- Jak wpłynęła wojna na losy pani rodziny?
W 1939 roku, w sierpniu, rodzice byli za granicą. Zorientowali się, będąc we Włoszech, że sytuacja międzynarodowa jest taka, że trzeba czym prędzej wracać do kraju. Wracając, z trudnością przebijali się przez oddziały wojsk niemieckich stojące już przed granicami Polski. Byli bardzo tym poruszeni i przerażeni, ale jednak udało im się do Polski przed wybuchem wojny przejechać. Dojechali do mnie. Byłam u dziadków pod Łodzią.
- Czym pani rodzice się zajmowali?
Ojciec był architektem. Mama nie pracowała, byłam mała.
- Co się wydarzyło, jak rodzice przyjechali do Warszawy?
Rodzice zostawili mnie dziadkom, pojechali do Warszawy. Ojciec zgłosił się do wojska i [miał jechać] na wschód, naturalnie z całą armią. Miał gdzieś przydział – w Łucku bodajże – i szybko się przeniósł. Mama podążała za ojcem. Mieli samochód. Ojciec był wcielony do wojska. Jaki brał udział, trudno mi powiedzieć. Uniknął na szczęście niewoli. W jakiś sposób już było zagrożenie od strony wojsk radzieckich. Wiem, że uciekł. Udało mu się uciec z jakiegoś terenu już, gdzie byli zgromadzeni ludzie z wojska. Mama z trudnością wielką wróciła do Warszawy, wioząc inne żony wojskowych. Zabrano mamusi samochód przed samą granicą miasta, ale jakoś się dostała. Byłam już nie pod Łodzią, bo Niemcy wkroczyli. Wprawdzie widziałam wojska polskie, ale razem z częścią najbliższej rodziny uciekliśmy pod Końskie, w okolice Gowarczowa, do wsi Borowiec, z której pochodziła moja stryjenka. Widziałam popalone domy, sterczące kominy. Uciekaliśmy do rowów, bo bombardowali uciekających ludzi, strzelanie było z samolotu. Kładliśmy się na ziemię. Dotarliśmy do wsi. To wszystko było oczywiście w trudnych warunkach. Jako dziecko to inaczej odbierałam niż ludzie dorośli. Dzieci inaczej obserwują, dla nich wiele rzeczy jest ciekawe, nie zdają sobie sprawy z grozy sytuacji. Nie byłam jako dziecko sama, było ze mną moje trochę młodsze stryjeczne rodzeństwo. Po jakimś czasie do wsi dotarła moja mama i inne osoby, panowie, którzy uciekali do Rumunii i zaopatrywali się w żywność na drogę. Pamiętam rozmowy o ucieczkach, namowy, żeby pojechać razem. Mama nie zdecydowała się na ucieczkę do Rumunii. Zostałam na Borowcu. Mamusia wróciła do Warszawy. Po jakimś czasie zjawił się ojciec. Rodzice zaczęli przystosowywać dom na Czeskiej do możliwości mieszkania. Pozostałam na Borowcu dość długo. Trudno mi odtworzyć, kiedy siostry nazaretanki, do których chodziłam przed wojną, bezpośrednio wznowiły naukę w trzeciej klasie powszechnej. W każdym razie, jak tylko to było możliwe, zaczęłam chodzić do nazaretanek.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Wróciłam późną jesienią 1939 roku. Już na Boże Narodzenie byliśmy w Warszawie.
- Z czego żyła pani rodzina w czasie okupacji? Tata dalej był architektem?
Był architektem. Było sporo zniszczonych domów, kościołów. Ojciec przed wojną projektował kościół ojców redemptorystów na ulicy Karolkowej, więc był z nimi związany. Wszędzie, gdzie były jakieś zniszczenia, brał udział w pomocy, żeby to się działo zgodnie z charakterem budowli. Potrzebny był. Również ludzie, którzy wzbogacali się w jakiś sposób, mieli więcej pieniędzy – przecież zróżnicowane było społeczeństwo zawsze – jedna rodzina chciała mieć nowy dom, więc ojciec im dom zaprojektował. Ponieważ byli młynarzami, to w zapłacie przywoził mąkę, kaszę. Radził sobie jakoś. Wiem, że było bardzo ciężko. Końskie mięso to było to mięso, które rodzice mogli kupić. Rodzice musieli się ukrywać. W 1941 roku przyszła informacja, że gestapowcy chcą ojca aresztować. Rodzice szybciutko zwinęli nasze mieszkanie na Czeskiej.
- Pani wiedziała o konspiracyjnej działalności swojego taty?
Oczywiście, że wiedziałam. Przepisywało się na maszynie gazetki, czyli wiadomości radiowe. Odbitek się robiło tyle, ile maszyna była w stanie odbić przez kalkę. Papier był jak najcieńszy używany. Konspiracja potrafiła wszystko załatwić. Roznosiłam gazetki zwinięte na małe formaty, schowane pomiędzy ubraniem. Byłam małą dziewczynką, to biegałam po Saskiej Kępie do znajomych, o których wiedziałam, że mam zanieść. Pani, która przepisywała, cały czas siedziała i stukała na maszynie. Doskonale sobie zdawałam sprawę. Przychodzili różni tatusia koledzy, przy tym nie brałam udziału, ale to już były spotkania wojskowych. To były początki konspiracji, która się potem rozwinęła, że potworzyły się struktury zgodnie z wiedzą, jaką już wszyscy mają.
- W jaki sposób gestapo trafiło na pani ojca?
Tego nie wiem. Ale trafili.
Rodzice zaczęli się ukrywać, wyjechałam z powrotem na Borowiec. Mieszkałam jakiś krótki czas przed zagrożeniem. Rodzice przenieśli mnie do szkoły pani Kurelli. Nie jeździłam na Czerniakowską, bo to było bardzo daleko. Czwartą i piątą klasę uczyłam się u pani Ireny Kurelli. W trakcie piątej klasy wyjechałam na Borowiec. Byłam długi czas u stryjostwa – zimę, jesień, zimę i następny rok. Rodzice sobie jakoś radzili. Mama była łączniczką, sekretarką u pana Abrama. Są dokumenty na mamusi działalność. Skończyła kurs rusznikarski, była odpowiedzialna za zgromadzenie archiwum możliwie wszelkiej orientacji prasy podziemnej. Nie tylko poświęconej jakiemuś określonemu wydawnictwu czy powiedzmy „Biuletyn Informacyjny”, ale zgromadzenie wszelkich odłamów prasy podziemnej. Za to była odpowiedzialna. Jako dziecko czytałam gazetki. Rodzice specjalnie dawali, żebym poznała fakty, jakie są. Czytałam książki wydawane w prasie podziemnej. To były fascynujące powieści. Meisnera były jakieś książki, już były „Kamienie na szaniec”. W każdym razie czytałam, brałam udział. Widziałam radia, które były używane do podsłuchu, wiedziałam, gdzie były schowane.
- Jaka kara groziła za taką działalność?
Śmierć.
- Pani jako córka też byłaby skazana na śmierć?
Skąd mogę wiedzieć, co by gestapo zrobiło. Tego nie wiem. Wiadomo, że wiele osób było aresztowanych, że byli zsyłani do obozów, trafiali do Oświęcimia, że na Szucha były katusze i tortury, że na Pawiaku działo się to samo. Przecież człowiek oczy miał otwarte, z tego wszystkiego sobie zdawałam sprawę, w sposób proporcjonalny do mojego wieku.
- Już wtedy? Jako nastoletnia dziewczyna?
Plakaty, które były rozwieszane z wyrokami śmierci osób więzionych na Pawiaku, czerwone plakaty. Nie było możliwości ukrycia tego nawet przed dziećmi.
- Bała się pani o swoich rodziców?
Pewnie, że się bałam. Strasznie się bałam. Jeszcze jak mieszkałam na Saskiej Kępie na Czeskiej, a budy jeździły po ulicy, bo to były jedyne samochody, jakie mogły wtedy jeździć, nikomu nie było wolno. Po pierwsze w listopadzie 1939 roku zabrano wszystkim samochody, radia. Innych nas nie było. Więc jeżeli słyszałam, nie spałam, bo się bałam. Budy jeździły, to znaczy aresztowanie, nakrywałam się kołdrą na głowę, żeby nie słyszeć, ale słyszałam. Dobrze pamiętam strach okropny. Jak jeździłam na Borowiec, później z Borowca przyjeżdżałam do Warszawy, pociąg przejeżdżał przez Koluszki. W Koluszkach Niemcy zawsze stali na peronie z psami owczarkami, wagony miały otwierane drzwi do każdego przedziału. W każdej chwili mógł wejść żandarm. Nie tylko że ludzie na szmugiel jechali i wieźli żywność, ale wieźli różne rzeczy. Nigdy nie wiadomo było, co takiemu przyjdzie do głowy, kogo zechce wyrzucić z pociągu, potem nie wiadomo, co z nim zrobić na peronie. Na pewno się strasznie bałam.
- Tęskniła pani za rodzicami?
Okropnie tęskniłam. Do tego stopnia, że jak mama mnie odwiozła na Borowiec i potem musiała przejść do stacji kolejowej Petrykozy – właściwie stacja się nazywała Białaczów, a w miejscowości Petrykozy – mamusia miała buty, które miały szerokie obcasy, wyraźnie odciskały ślady na piasku, we wsi większość ludzi chodziła w drewniakach własnej roboty, też miały takie szerokie obcasy – mnie się wydawało, że widzę obcasy mamusi. Szłam drogą w kierunku stacji w Petrykozach. Pewnie, że bardzo tęskniłam.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy do rodziców?
Wróciłam do rodziców, bo się okazało, że miałam zapalenie wyrostka robaczkowego, trzeba było mnie szybko operować. Rodzice przyjechali po mnie w 1942 roku. W szpitalu u Karola i Marii mnie operowano, już wtedy zostałam. Ale bardzo było dla mnie przyjemne, jak po wyjściu ze szpitala wsiedliśmy w rikszę. Rikszą pojechaliśmy na Stare Miasto. Rodzice już wtedy mieszkali nie pod swoim nazwiskiem na Starym Mieście. Nie miałam mówić do rodziców mamusiu i tatusiu, tylko ciociu, wujku. Jak się szło Wąskim Dunajem, żeby wejść do drzwi tego domu, to nie można było tak, jak człowiek idzie sobie spokojnie i skręci, i wejdzie. Tylko szło się prościutko i nagle – buch – lewym czy prawym ramieniem do drzwi. Szybciutko, jak najszybciej, bez kierunku, żeby ktoś idący z tyłu nie zauważył kierunku skręcania, żeby jak najszybciej wejść do bramy, żeby zniknąć z ulicy we wnętrzu bramy.
- Jakie inne zasady konspiracji jeszcze pani pamięta?
W podłodze była skrytka, do której dostęp był w szparze. Trzeba było włożyć bardzo wąską blaszkę, specjalnie do tego przygotowaną, nacisnąć w odpowiedni sposób, wtedy odskakiwały trzy klepki i zmiana kenkarty następowała. Rodzice [wkładali] tę, którą mieli przy sobie, i wyjmowali tę, która miała być w tym mieszkaniu obowiązująca. W skrytce były rewolwery i radio. W mamusi pamiętniku będzie, co jeszcze było.
- Pamięta pani audycje radiowe, słuchała ich pani?
Tak, z Londynu. To było oczywiście na słuchawki, takie detektorki. Okno, przy którym była skrytka, to jest na trzecim piętrze kamienicy. W tej chwili jest zamurowane. To było w starych ścianach wybite, niezgodne z jakąś dokumentacją starszą budynku, więc jest zamurowane. Kiedy rodzice mieszkali, to okno było częściowo zasłonięte, ponieważ była umieszczona rura do piecyka. Bo wtedy do okna doprowadzano rury piecyków kozy, w której się paliło. Miała nałożoną małą część metalową, która lepiej się rozgrzewała. To był rodzaj dodatkowego piecyka, który korzystał z ciepła i bardziej go rozprowadzał, promieniował po prostu. To okno, które w tej chwili nie istnieje, stanowiło wylot dymu kozy.
- Jakie warunki mieszkaniowe były na Wąskim Dunaju?
Dla nas był jeden pokój, dostępny poprzez inny pokój. Mieszkanie zamieszkiwali państwo Białopiotrowiczowie, z rodzicami byli. Brat jej, pan Czyż, był później dyrygentem orkiestry w Katowicach. Syn państwa Białopiotrowiczów Janek miał wąski pokoik, przez który się przechodziło do naszego pokoju. Jaś oczywiście był w AK, brał udział w Powstaniu, przeżył. To było takie prawdziwe warszawskie mieszkanie – stare, stare sprzęty, swoisty klimat, wspólna kuchnia, łazienka.
- Zamieszkała tam pani po przyjeździe z Borowca?
Tak. Już wróciłam do nazaretu, do pensjonatu. Rodzice tam mieszkali. Przychodziłam do domu w sobotę, na niedzielę, mamusia przyjeżdżała i mnie zabierała. Państwo Białopiotrowiczowie udawali, że nie wiedzieli, że jestem córką. Była konspiracja, to było traktowane tak jak trzeba. Mieliśmy na Starym Mieście bardzo bliskich znajomych. To często były tylko żony, ponieważ mężowie byli zagranicą jako wolni ludzie albo w obozach. Koleżanki, koledzy byli często tylko z mamami, ojców nie było z tych powodów, o których mówiłam. To były wakacje po siódmej klasie, byłam pod Mszczonowem. Ojciec projektował dom okazały dla młynarzy znajomych i byłam na wakacjach. Pod koniec lipca ojciec do mnie przyjechał. W ogóle przyjeżdżał do mnie, mamusia raczej nie jeździła. Powiedział: „Słuchaj, jedziemy do Warszawy, bo chcę żebyś zobaczyła, jak Niemcy uciekają”. Wtedy ze wschodu przez Warszawę przejeżdżały gremialnie wojska niemieckie.
- Tuż przed wybuchem Powstania?
Tuż przed wybuchem Powstania. „Chcę, żebyś zobaczyła, jak Niemcy uciekają”.
Przyjechałam na Stare Miasto. Tatuś już wiedział doskonale, co się zbliża. Miał swój przydział do rzeźni. To był 5. Rejon AK, do którego ojciec miał swój przydział, stawił się pod sam koniec lipca. Mamusia jeszcze ojca pożegnała 1 sierpnia rano na moście Poniatowskiego, donosiła mu jeszcze jakieś rzeczy osobiste. Rodzice rozstali się przed Powstaniem. Mamusia wróciła na Nowy Świat. Na róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, bo miała swój lokal, do którego była zobowiązana stawić się 1 sierpnia. Jeszcze to zdążyła zrobić przed wybuchem, przed godziną siedemnastą we wtorek.
- Mama miała funkcję łączniczki?
Łączniczki i sekretarki pana Adolfa Abrama, o którego dokładnej funkcji mogę powiedzieć z dokumentów.
- Gdzie panią zastał dzień wybuchu Powstania?
Wtorek. Byłam na Starym Mieście u przyjaciół rodziców na ulicy Mostowej, tuż przy rogu Nowomiejskiej,
vis-à-vis kościoła Paulinów. Wiadomo było, że coś się dzieje takiego, że wszyscy byli niespokojni, wszyscy słyszeli, że coś się ma dziać, że jest niedobrze. Mamusi nie było, byłam u państwa Wiśniewskich. Mieli na rogu Mostowej i Nowomiejskiej sklep spożywczy, tam jest teraz sklep z zabawkami. Sklep wspaniale prosperował, z okolicy musieli kupować żywność, jarzyny i kartofle. Byli starymi mieszkańcami tego miejsca i żyli wśród swoich sąsiadów. Ich córka też była żoną architekta, to byli ludzie zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami. U nich byłam po południu 1 sierpnia. Była strzelanina w okolicy Długiej czy placu Krasińskich, wszyscy słyszeli. Na moich oczach między innymi, bo przecież było dużo ludzi, zaczęto kłaść pierwsze wyrwane płyty chodnikowe na barykadę, która przecinała ulicę Mostową w pobliżu skrzyżowania przed sklepem. Rzucano, co się dało, co było po ręką, żeby jak najszybciej barykadę postawić. W to popołudnie, kiedy się zaczęło Powstanie widziałam, co się działo. Pod wieczór się uspokoiło. Mury oddzielają fragment od samego rynku, teraz jest przebudowane, Barbakanu nie było, tylko mury były. Pod murami były tłumy ludzi, przeszłam na Wąski Dunaj do naszego domu. Poszłam do naszego pokoju. Mamusi nie było, byłam sama. Tą noc bardzo dobrze pamiętam. Bałam się. Nie wiedziałam, gdzie jest mamusia, nie zdawałam sobie sprawy, gdzie jest ojciec. Byłam kompletnie sama w tym momencie. Oczywiście byłam w rodzinie zaprzyjaźnionej, ale nie wiedziałam, co się będzie działo. Jasne, że lęk był.
- Jak pani sobie poradziła?
Rano 2 sierpnia, bardzo wcześnie – chyba piąta godzina – zjawiła się mama. Jak to się stało? W miejscu zbiórki mamusi, czyli w lokalu na rogu Nowego Światu i Alej mama się zjawiła i była tam mamy bezpośrednia szefowa. Ponieważ one były tylko dwie, absolutnie nie wiedziały, co dalej ma się dziać. Mama z nią uzgodniła, że idzie do mnie. Oczywiście pełna zgoda. Zeszła mamusia na dół na Powiśle, jeszcze można było jakoś. Tyle razy opowiadała w jakich okropnie trudnych warunkach przedzierała się przez Powiśle w kierunku Starego Miasta, ponieważ z góry, z Krakowskiego Przedmieścia był ostrzał. Siedzieli tak zwani gołębiarze i strzelali do każdej żywej osoby czy czegokolwiek, co się ruszało. Można było pokonać ulice prostopadłe do Dobrej i Topiel tylko na zasadzie chwili po strzale, kiedy następnego jeszcze nie było. Byli ludzie, którzy w różnych kierunkach chcieli się przedostać. Ktoś z przeciwka chciał w stronę południową, mamusia chciała w stronę północną, nie tylko ona. Dawali sobie znaki na migi, mijali się w trakcie przebiegania przez ulice. W ten sposób dotarła mamusia do Bednarskiej, Bednarską do góry i jakoś udało się jej nad ranem od tego popołudnia – cały czas starając się przedzierać – dotrzeć do mnie. Byłyśmy obie szczęśliwe, że jesteśmy razem. Wtedy prosiłam mamę, żeby już nigdy mnie nie zostawiała w czasie tego, co się dzieje, żebyśmy już były cały czas razem.Przy naszym domu był megafon, tak zwana szczekaczka. Nie pamiętam, czy z tej szczekaczki było nadawane na przykład „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nie pamiętam, czy szczekaczki były użyte przez żołnierzy powstańczych.
- Jaka atmosfera panowała na Starym Mieście?
Euforii. Po prostu wszyscy czuli, że jesteśmy w Polsce. Nareszcie wolni. To było coś niesamowitego. Była radość. 2 sierpnia był deszcz. Pod naszym domem, pod szczekaczką, na chodniku ktoś zarządził zbiórkę w dwuszeregu młodych dziewczyn. To były licealistki, były jeszcze w granatowych spódniczkach, jakby wyszły ze szkoły. Te dziewczyny to były sanitariuszki albo inne dziewczyny jako żołnierze, które miały brać udział w Powstaniu. Zbiórka w dwuszeregu przed naszym domem. Myśmy obie z mamusią na to patrzyły, to było 2 sierpnia. Poszły w kierunku Jezuickiej, w narożniku po prawej stronie od naszego okna. Myśmy dwa okna mieli na Rynek Starego Miasta. Po południu już na noszach kogoś niosły. Bardzo szybko się okazało, że potrzebne są opaski. Opaski trzeba było szyć. Mamusia miała maszynę, zbierało się materiały, jakie kto miał, białe i czerwone. Szyłyśmy opaski. Mamusia na maszynie, pomagałam. Okazało się bardzo szybko, że trzeba butelki. Wszystkie butelki, jakie kto miał w okolicy, się zbierało. Myłyśmy butelki, żeby mieli do napełnienia benzyną czy inną mieszanką. Były rzucane na miejsca, które musiały być w ten sposób bronione.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy Powstania?
Świetnie. Bardzo szybko powstało PWPW, opanowane przez żołnierzy, to pierwsze dni. Stamtąd wynosili masę mundurów niemieckich. Mundury rozdzielali pomiędzy siebie. U nas, w tym domu, były piwnice – dwie kondygnacje. Szybko ulokowali się powstańcy. Dziewczyny i chłopcy zaczęli ubierać się w panterki. To były nie tylko mundury, ale i płaszcze. Dziewczyny przycinały sobie płaszcze, które były za długie. Miały czas na to, żeby dopasować sobie paskami, żeby się ścisnąć elegancko w pasie, pozakładali opaski. Chłopcy też się ubierali, przypinali sobie wszystko, żeby było widać, że są powstańcami.
Wyglądali jak wojskowi, to była też jakaś forma radości – strojenia się w mundury. Dużo było jeszcze wtedy nastroju pełnego zapału. Prócz mundurów to mnóstwo żywności. Całe Stare Miasto by chyba nie przeżyło, żeby nie zapasy z PWPW. Wszystko, co było możliwe, rozdzielano pomiędzy ludzi.
Mąkę, płatki kartoflane, w puszkach pomarańczowy dżem czy marmoladę. Strasznie mi było żal, jak opuszczaliśmy 2 września, że została otwarta ostatnia puszka. Jakieś czekoladki były, ale okazało się, że to były czekoladki dla lotników, żeby nie zasnęli, z jakimś środkiem. Przestrzegano, żeby dzieci nie jadły tych czekoladek. Żywność i wszystko, co zdobyli, to dla Starego Miasta było bardzo cenne, poza mundurami, dla nich ważnymi zdobyczami. Myśmy potem jedli już tylko mąkę albo na biało jako papkę, albo przypalaną na brązowo. To było całe jedzenie nasze pod koniec.
Z wodą było bardzo dziwnie u nas w domu. Na ulicy był stale bardzo duży ruch. 15 sierpnia nasz dom się spalił. Od kiedy myśmy siedzieli w piwnicach, tego nie powiem, mnie się to łączy w ogóle z pobytem w piwnicy. Bardzo szybko żeśmy opuściły mieszkanie jako miejsce, gdzie się przebywa, tylko siedzieliśmy w piwnicy na drugiej kondygnacji od poziomu, na który się wchodziło. Rozdzielono piwnice pomiędzy mieszkańców. Każdy miał jakąś swoją, ale wszyscy się zbierali na ogół w troszeczkę większym rozszerzeniu tej małej przestrzeni. Siedziało się i rozmawiało. Ściana od ulicy Wąski Dunaj musiała przylegać do jakiejś rury wodociągowej, która pękła na skutek wybuchu. Przez ścianę sączyła się czysta woda z pękniętej rury. Panie zbierały wodę sączącą się po ścianie i to była woda do picia i do gotowania. Myśmy byli uprzywilejowani. Mieliśmy wodę na własnej ścianie do samego końca, to była wielka rzecz. Na początku Powstania zjawiła się rodzina, to byli rodzice z malutkim dzieckiem, którzy uciekli z Woli, gdzie na początku była straszna masakra. Uciekli, udało im się przedrzeć na Stare Miasto, jakoś do nas trafili. Jak ta biedna matka pierwszego dnia po przyjściu mogła to dziecko umyć, była taka szczęśliwa! Do końca z nami byli. Bardzo byli biedni. Wszyscy, co mogli, starali się im dać. To dziecko przez pierwsze dni Powstania mogło być kąpane, więc woda była. Na początku Powstania przyszedł starszy pan w mundurze granatowym, miał małą bródkę, siwy, przedstawił się, że jest z milicji PPS, że mają za zadanie koordynowanie, pomoc w jakichkolwiek kłopotach i trudnościach, jeżeli ludność będzie miała. Będą stanowili pewnego rodzaju opiekę. Spisywał różne dane, powiedział, że tym będą się zajmowali. Z wielkim szacunkiem wszyscy się odnosili do niego. Pamiętam wybuch „goliata” na Podwalu, tą straszną masakrę. Jak był zdobyty „goliat”, mamę namawiano, żeby pójść zobaczyć, przecież to była euforia. Ludzie wylegli, żeby to oglądać. Nareszcie zdobyty duży obiekt niemiecki. Mama powiedziała: „Nie pójdę. Ty też nie pójdziesz, nie będziemy tego oglądały”. Bóg strzegł.15 sierpnia dom został spalony pociskiem.
- Kiedy się zaczął ciężki ostrzał Starego Miasta?
Nie pamiętam daty.
- Jak pani przeżywała ostrzał, bombardowania?
Okropnie. Trzeba było liczyć ilość zgrzytów „szafy”, która stała na Dworcu Gdańskim. Do trzydziestu się liczyło, potem był huk. Teraz tylko: „Gdzie? Gdzie oni uderzyli?”. To nie był przecież jedyny ostrzał. Były samoloty, które cały czas zrzucały bomby. Bardzo duży pocisk trafił w kamienicę Fukiera, która sąsiadowała z naszą i zawisł na konstrukcji budynku, nie wybuchł, co było szalonym szczęściem, bo nic by z naszego i sąsiedniego domu nie zostało. Dom został zapalony od pocisku i spłonął 15 sierpnia. Myśmy przeszli do bramy na dalszym odcinku Wąskiego Dunaju w kierunku Podwala. Stojąc w bramie, patrzyliśmy, jak dom płonie, jak z naszych okien buchają płomienie. Przetrzymaliśmy, przestaliśmy, przenocowaliśmy tak długo, jak to było konieczne. Wróciliśmy do spalonego domu i do naszej piwnicy, w której mieliśmy zgromadzone tyle rzeczy, że było na czym spać i jakieś niezbędne do życia były zniesione z mieszkania, z którego oczywiście po 15 sierpnia nic nie zostało.
- Mama była cały czas z panią?
Cały czas była ze mną. Mamusia cały czas brała udział w działalności wydawniczej. Kontaktowała się cały czas z ludźmi działającymi w sferze informacyjnej. To była jej praca. Nie przestała, nie zaniechała kontaktów, które były w jej działalności poprzedniej. Co mogła to robiła i starała się zorganizować szycie, mycie. W ogóle jakąś opiekę nad ludźmi. Miała zmysł organizacyjny.
- Jak wyglądało życie w piwnicach?
Od nalotu do nalotu. Ludzie jakoś żyli. Był czas na posiłek. Dla mnie było najważniejsze, że w piwnicach, które były przekute ścianami – łączyły się w długi szereg pomieszczeń – był szpital powstańczy i leżeli ci biedni ranni. Dla nich gotowały panie i moja mama jakieś galaretki, kto miał jeszcze. Mówiono, że żelatyna może zapobiec nadmiernemu krwawieniu. Darcie prześcieradeł na bandaże. Udział w pomocy, jaka tylko była możliwa. Szpital to była najważniejsza rzecz. Liczenie od zgrzytu „szaf”. U nas mówiono „szafy”, nie „krowy”, chyba z powodu ryku. Chyba szpital – dwie sprawy dla mnie są najważniejsze. Wieczorem wychodziło się. Jak szłam na Mostową, to odłamek świsnął, gwizdnął, upadł na ziemię, nie we mnie. Podniosłam go, był gorący. To samo na naszym małym podwóreczku.Myśmy nie byli tak zamknięci, żeby nie wychodzić, jednak jakoś się wychodziło z piwnic.
- O czym ludzie rozmawiali w piwnicach?
O tym, co się dzieje. W kamienicy Johna podobno był sklep spirytusowy. Były duże ilości alkoholi. To była oczywiście pokusa, że bardzo szybko dobiorą się ludzie czy chłopcy i popiją się. Oddział poszedł i ten, który był odpowiedzialny za ten oddział, wszedł na stertę skrzyń jak najwyżej, rzucał na ziemię, tłukąc alkohole, żeby nie dostały się w niepowołane ręce. Wiele osób mogło z tego zrobić użytek. Nasz dom był ratowany przez powstańców w czasie pożaru, starali się ugasić. Schodził młody chłopak, potem okazało się, że miał prawie wszystkie zęby wybite, bo jakaś belka na niego spadła. O akcjach powstańczych ciągle się mówiło. Co, gdzie się dzieje, który dom jeszcze istnieje, który spłonął, a co z ludźmi, o Woli. Ile się opowiadało o Woli, co się działo.
U nas była jedna rodzina. Ale nie było dużo, bo przedostać się z Woli na Stare Miasto to było wyjątkowe bohaterstwo i trudność.
- Jak wpływały na panią wiadomości o barbarzyństwie Niemców?
Byłam odporna. Czas zapełniałam, bo od strony ulicy Piwnej był sklep z materiałami piśmiennymi. Na samym początku Powstania poszłam i udało mi się kupić zeszyty. To nie bardzo było potrzebne nikomu, więc ta pani chętnie sprzedawała. Coś było, że sobie rysowałam. To było wypełnieniem dla mnie czasu. Z mamusią, jak tylko było możliwe, wieczorem gdzieś wychodziłyśmy. Pamiętam noc zrzutów. To był charakterystyczny dźwięk, jakby coś się przesuwało, szorowało, coś się działo takiego ponad nami. To nieszczęśliwie się skończyło, że zrzuty nie dotarły do powstańców. Ciągle się o czymś mówiło cały czas. Jakie wiadomości docierały w formie drukowanej? Jakaś była forma, ale nie umiem powiedzieć.
- Pamięta pani życie religijne?
Tak. Dobrze, że padło to pytanie. W tym domu były lokale Towarzystwa Historycznego. To była pierwsza niedziela po wybuchu Powstania. Ksiądz odprawiał mszę świętą przy stole pod oknem. Wszyscy śpiewali „Boże coś Polskę”. To było takie wzruszające, że pamiętam nastrój uniesienia, nieprawdopodobnego szczęścia, że możemy to po polsku głośno śpiewać, dziwny powrót do nastroju wolnych ludzi. To było wielkie przeżycie. Nie pamiętam, czy księża przychodzili do nas. Kontakty były z ulicą Piwną, z kościołem Świętego Marcina, bo mamusia chodziła. Kościół Świętego Marcina był inny wewnątrz, były orły czarne i białe na ścianie, inny był niż teraz.
- Jak wyglądały ostatnie dni na Starym Mieście?
Ostatnie dni były bardzo ciężkie z powodu strasznie ciężkich nalotów i coraz większego wycieńczenia. Myśmy coraz gorzej to znosili. Dla mnie każdy nalot kończył się bólami strasznymi. Nie wiadomo było, co zrobić. Coraz mniej było siły, coraz więcej było trudności i pył, który utrudniał wdychanie powietrza. Mimo że byliśmy tak głęboko, to jednak pył docierał. Trudno było oddychać. Piwniczka była malutka, na węglu wszystko było poukładane na czym się leżało. Mama raczej nie kładła się ze mną, ale mnie kazała leżeć. Panie czuwały, żeby w razie czego być przytomnym, jeżeli coś będzie jakiegoś działania wymagało. Mamusia nie kładła się, nie siedziała ze mną w małej piwniczce, tylko z paniami, które były dostatecznie odporne i silne, pilnowały bezpieczeństwa. Myśmy nie byli zamknięci. Przechodziło się po schodach koło naszych piwnic w kierunku Fukiera, gdzie leżeli powstańcy. Później oni byli przeniesieni na Podwale, ale pamiętam, że byli ciągle. Komunikacja odbywała się na poziomie piwnicy w kierunku Fukiera i dalszych piwnic. Nie byliśmy zamknięci w jakiejś jednej przestrzeni, to jednak było otwarte.
- Jak odebrała pani informację o tym, że zbliża się upadek Starego Miasta? Czy takie informacje docierały do pani?
Docierały. Wszyscy czuli, że opadając z sił, nie mają się czym bronić, są coraz większe straty. Straszne straty. Ich była garstka. Zgłaszali się prawie dzieci. Chłopcy bohaterscy rozrzucali butelki, jakieś dziewczęta bardzo młode czy starsi ludzie, którzy czuli, że mogą. Jednak wiadomo było, że ich jest coraz mniej. Częściowo zaczęli opuszczać Stare Miasto kanałami. Nasilają się naloty, jest coraz trudniej wytrzymać z powodu tych nalotów. Nie czułam głodu, ale wiadomo było, że żywności jest coraz mniej. Ludzie zaczęli chorować.Dochodziły wiadomości. Mama miała stale kontakty z osobami, które brały udział w decyzjach. Informacje docierały, trzeba się przygotować na opuszczenie Starego Miasta. Wobec tego przygotowywano jakieś plecaki, co kto miał najcenniejszego, co będą w stanie wynieść ze sobą. Decydowało się o tym, co zapakować, zabrać. Jak sobie zapewnić przejście gdzieś – nie wiadomo gdzie. Pamiętam pakowanie. Musiało być nie jednego dnia, bo decydowałyśmy, że pewne rzeczy zapakujemy, a pewne się potem odkładało. Byłyśmy przygotowane obie do tego, żeby plecaki wziąć na plecy i wyjść, jak będzie to konieczne. Córka naszych przyjaciół była sanitariuszką – Wandzia Pyrzaj. Przyniosła pełną torbę leków. Rozdawała ludziom, pytając, co im jest najbardziej potrzebne z tego, co miała. Co było ważne – przygotowywano męskie ubrania, żeby przebrać powstańców i jakieś bandaże, żeby ich pobandażować, żeby wyglądali na rannych. To było bardzo ważne, żeby ich jakoś osłonić, żeby nie wyglądali na młodych chłopców. To było bardzo ważne, to się działo na oczach dosłownie, przygotowanie wyjścia. To nie mogło być 2 września od rana, bo to było wcześniej świadome szykowanie się na opuszczenie domu.
- Ulica Wąski Dunaj, na której pani mieszkała, do ostatniej chwili była pod kontrolą powstańców, czy Niemcy weszli wcześniej?
Nie weszli. W ostatnim momencie 2 września, kiedy nas wypędzono z domu, jak wychodziliśmy z piwnic, na rogu podwóreczka stała świeżo otworzona puszka dżemu pomarańczowego – trzeba było zostawić. Niemcy nas wypędzali i skierowali na Piwną. Oczywiście Piwna to nie była ulica, po której się szło, tylko była do wysokości pierwszego piętra sterta gruzów. Oczywiście gruzów w taki sposób, jak one spadły z kamienic. Nie było mowy, żeby przejść, trzeba było wspinać się po odłamkach ścian i innych elementów. To była ulica kopytników przed Powstaniem, sklepikarze mieli swoje sklepiki po obu stronach. Na otwartych drzwiach sklepów zawsze wisiały kopyta. Kopyta widocznie zostały wyrwane z pomieszczeń, można było gdzieniegdzie je zobaczyć. Niemcy – byli tacy, którzy nie mogli uwierzyć, patrząc, że takie ilości ludzi wychodzą z piwnic, z podziemi. Nie mogli zrozumieć, skąd się bierze taka masa ludności.Musieli tak nas prowadzić, że przez ulicę jest szersze przejście między Piwną a Świętojańską, jakoś to było kręcone. Jakiś Niemiec zauważył, że po drugiej stronie rynku, na pierzei równoległej do Jezuickiej, coś mu się wydawało, że w oknie zobaczył powstańca. Kazał nam się zatrzymać, przygotował broń i strzelał w kierunku okien, gdzie myślał, że są jacyś powstańcy. Narożnik, gdzie jest teraz poczta. Taki kurz, pył od pocisku, który zahaczył o ścianę! Żeśmy szli na pewno Piwną do placu Zamkowego. Żołnierze czy gestapowcy – łącznie z podległymi im wojskami ukraińskimi – nawet podawali ręce kobietom, starali się pomóc przejść przez gruzy. To było nieraz ponad siły przejść przez takie zwalisko, ludzie nie byli w stanie, dźwigając jeszcze na plecach swój dobytek, jedyny możliwy.Wyszliśmy na plac Zamkowy, zobaczyłam leżącą kolumnę Zygmunta potrzaskaną – Zygmunt leżący. Potem na dół poszliśmy Mariensztatem, pod górę szliśmy Bednarską. Straszne rzeczy się działy. Niemcy, którzy stali po bokach zauważyli, że kobieta ma jakieś złoto na palcach – wciągano do bram, wyłamywano palce i działy się straszne rzeczy. Straszną stratę sama poniosłam w swoim ówczesnym pojęciu. Mnie się nic złego nie stało. Miałam pierścionek, który był pleciony z włosia końskiego. Na terenie szpitala Ujazdowskiego leżeli żołnierze z 1939 roku. Musieli sobie zarobić. Wyplatali z białego i czarnego końskiego włosia pierścionki, oczka robili ze szczoteczek do zębów, z rękojeści. Wybierali czerwone tło, u spodu warstwy wydrapany był biały orzeł. To w formie oczka było osadzone w pierścionku. Mój pierścionek był z czarnego włosia. Nie wiem, czy w Muzeum są takie pierścionki. Nie ma.
Kupowało się te pierścionki, żeby im płacić, żeby mieli jakieś pieniądze. Ze strachu pierścionek upuściłam w bruk Bednarskiej, bo wiedziałam, co działo się w bramie. Przecież nic mi nie grodziło. Ale to świadczy o tym, jak się bałam.Wyszliśmy na Krakowskie Przedmieście, a ponieważ byliśmy tyle czasu w ciemnym pomieszczeniu, a było słońce i w tym słońcu czerwone kanny wokół pomnika Mickiewicza. Trudno było na to patrzeć z powodu rażącego czerwonego koloru. Później skierowano nas w kierunku ulicy Wolskiej. Szliśmy pochodem w kierunku Wolskiej, do kościoła Świętego Wojciecha, który miał opinię, że straszne rzeczy się dzieją, ludzie sobie powtarzali. Nie byłam świadkiem żadnych egzekucji, nie widziałam niczego. Dotarliśmy do Pruszkowa.
Cały czas pieszo. Szliśmy w niekończącym się pochodzie na całą szerokość jezdni. Nie można nawet powiedzieć, ile ludzi obok. Tłumem się szło sobie. Dotarliśmy do Pruszkowa. Kiedy? Nie wiem. Po prostu szliśmy wszyscy. W Pruszkowie zaczęły się rozgrywać rzeczy dramatyczne. Najpierw jakimś przejściem wąskim przepuszczano nas już na teren obozu. Okazało się, że poza Niemcami byli ludzie z Rady Głównej Opiekuńczej. Był ksiądz palotyn z ulicy Skaryszewskiej, który dostał się do Warszawy z Pragi. To było możliwe, że niektórzy ludzie w jakiś sposób przedostawali się z Pragi i jacyś przedostawali się z Warszawy. Ksiądz palotyn z ulicy Skaryszewskiej przedostał się do Warszawy, bo miał wyraźną misję, że ma się udać pomagać ludziom. Dotarł do obozu w Pruszkowie. Myśmy na niego natrafili. Mamusia go rozpoznała, jako znajomego księdza. Powiedział mamie: „Pan Stanisław żyje”, czyli mój ojciec. Ojciec po nieudanym Powstaniu na Pradze znalazł się u księży palotynów, razem z rektorem, księdzem Szykowskim, działał jak mógł. Ksiądz widział tatusia na początku sierpnia po upadku Powstania na Pradze i przedostał się do Warszawy, do Pruszkowa. Po upadku Powstania widział ojca żywego. Zdołał mamusi powiedzieć w przejściu wąskim, którym nas wpuszczano na teren obozu. Przeżycie mamy i moje, kiedy się dowiadujemy, że ojciec żyje, przeżył Powstanie, że jest gdzieś – tylko boska opatrzność może takie rzeczy spowodować. Zostaliśmy umieszczeni w jakichś warsztatach, w pomieszczeniach fabrycznych, gdzie były szczątki słomy dosłownie. Jakieś miejsce było, na którym rozłożyłyśmy się w grupie. Myśmy z mamą trzymały się razem z osobami z tego domu, było nas dziewięć osób. Udało się nam przeleżeć noc jedną albo dwie. Następnie wypędzano nas z tych pomieszczeń znowu do jakiejś selekcji. Selekcja odbywała się na wolnej przestrzeni. Po to, żeby rozdzielić ludzi po pierwsze do Generalnej Guberni, żeby ich wywieść na teren Polski, na roboty i do obozów koncentracyjnych. Było rozdzielanie naszej grupy. Powstały dramatyczne sytuacje, kiedy chciano rozdzielić matkę z córką z naszego grona. Córka była dziewczyną na tyle dojrzałą, że może być skierowana na roboty, a matka do Guberni. Rozdzielenie dwóch kobiet spowodowało krzyk, harmider, jakieś zaostrzenie sytuacji. Jednocześnie z mamą byłyśmy za nimi i Niemiec każe nam skierować się do bardzo małej grupki osób stojących z boku, nie do ludzi skierowanych do Generalnej Guberni. Mama zorientowała się, że ta mała grupka to może być coś bardzo złego – to nie jest tam, gdzie idzie tłum ludzi. Jednocześnie krzyk rozdzielanych dwóch kobiet spowodował zamieszanie. Mamusia mnie złapała za rękę, siłą pociągnęła, gdzie była większość skierowana na Gubernię, już szła w kierunku pociągu. Niemcy nie zareagowali. Myśmy się szczęśliwie znalazły wśród ludzi, których wsadzono do pociągu towarowego i dalej w drogę.
- Dowiedziała się pani, dokąd ta mała grupka potem trafiła?
Dokładnie nie wiem, ale to było do obozu koncentracyjnego. Taka była opinia. To byli ludzie, z którymi coś bardzo złego miało się stać.Jak znalazłyśmy się już w wagonach, to RGO zaczęło nas dożywiać, rzucać z góry jedzenie. To były otwarte wagony. Pomidory – to była jesień, więc już były dojrzałe – i jakieś chleb. W każdym razie rzucały nam panie z RGO z góry żywność. Ale to było jednak trochę niebezpieczne po takiej przerwie jeść pomidory. Ludzie byli bardzo głodni, korzystali z tego, co tylko było można. Krzyk był straszny, harmider, trudno wyobrazić sobie, co się działo. Najgorsza rzecz to było rozdzielanie rodzin, rozdzielanie ludzi. Koleżanka, która mieszkała niedaleko na Starym Mieście była wysoka, z matką poszły na roboty do Niemiec. Byłam mała, drobna, na roboty nie bardzo się nadawałam. Transport skierowany w kierunku Piotrkowa został zatrzymany w Rozprzy.
Raus! z tych wagonów. Zostaliśmy z nich wyrzuceni na stacji Rozprza. Leżały wielkie konary drzew, tak jak się przygotowuje do tartaku. Sterty pni leżały. To zbliżała się noc. Na pniach ludzie zaczęli się rozkładać, Niemcy krzyczeli, był harmider, nikt nic nie miał, nie mógł nic jeść. W każdym razie już nie byliśmy w pociągu. Mama przytomna bardzo, przeczekała aż się ściemniło, wyciągnęła nas ze składowiska bali w prawo, w zarośla. W zaroślach przeczekaliśmy aż noc nadeszła. Oddzielały nas tory od zabudowań kolejarskich. W nocy przez tory przeszłyśmy do najbliższego domu kolejarza. Mama zapukała, było nas dziewięć osób. Wcale się nie przerazili. Wpuścili nas do środka. Powiedzieli, żebyśmy szybko poszli na strych, ułożyli się na sianie. Mama z nimi porozmawiała, czy jeżdżą pociągi. Dowiedziała się, że można wsiąść do pociągu. Mamusia miała pieniądze, prosiła o kupienie biletów do stacji Białaczów. Syn kolejarzy kupił bilety na stacji dla całej grupy. Myśmy następnego dnia wcześnie rano wsiedli do pociągu, pojechaliśmy do Białaczowa. Wysiedliśmy w Petrykozach. To był teren, który świetnie znałam z pobytów na Borowcu. Pomiędzy Petrykozami a Borowcem były dosyć zaniedbane stawy rybne. Pomiędzy stawami groble, można było przejść od Petrykoz na Borowiec groblami, niecałe trzy kilometry. Szliśmy – grupka ludzi z tobołami na plecach – w kierunku wsi. Doszliśmy do miejsca, które się nazywało Wydmuch, bliżej wsi były łąki, stawy się skończyły. Zbliżamy się do Wydmuchu, widzę – stoi mój stryj. Po prostu wiedział, że są transporty z Warszawy. Myślał, że może przyjedziemy. Może kogoś zobaczy, może ktoś dotrze, czegoś się dowie. To już nie byli pierwsi ludzie, którzy z Warszawy docierali. Zobaczył nas idących. Ten dorosły mężczyzna się rozpłakał, jak nas zobaczył. Myśmy były szczęśliwe, odnalazłyśmy stryja. Zaczęło się nasze życie tułacze na Borowcu. Zamieszkałyśmy w domu dobrej kobiety. Były takie warunki, że wszyscy w większości mieszkali na polepie glinianej. Nie było podłóg, może w pokoju, kuchnia była z glinianej polepy. Dostałyśmy jeden pokój z całą gromadką. Zaczęło się życie na Borowcu już w innych warunkach. Zbliżała się zima. Nie było ubrania, nie było butów. Trzeba było coś jeść, jakoś żyć. Mama miała pieniądze konspiracyjne. Za pieniądze właśnie mogła kupić bilety. Mogła kupić dla nas wszystkich jakieś garnki, naczynia, żebyśmy mogli w ogóle istnieć. Oczywiście, że wszyscy dobrzy ludzie wokół starali się pomóc, żeby grupka ludzi mogła przeżyć. Innych ludzi z Warszawy we wsi nie było, tylko nasza grupa. Szybko się nawiązało kontakty akowskie. Stryj był oczywiście też w AK, był delegatem rządu na ten okręg. Pomoc w jakiejś formie też nadeszła. To były strasznie ciężkie warunki. Trzeba było ubrać nas, żebyśmy mogli w ogóle istnieć. Bardzo było ciężko na Borowcu tej zimy.
- Ile czasu tam spędziliście?
Dowiedzieliśmy się, że w styczniu jest Warszawa już [wyzwolona]. Do Borowca ściągnęła uciekająca armia niemiecka, jakiś oddział. Z oddziałem ściągnął też oddział Kozaków, który był wyposażony w wozy na pałąkach zaokrąglonych, wybite dywanami z Warszawy, obustronnie, jak najgrubiej. Kozacy wewnątrz wozów wieźli to, co dało im się zrabować w Warszawie. To nie jest śmiech, nie jest bajka. Pamiętam ręce tych chłopaków, które były zegarkami – od dłoni aż do łokcia jeden koło drugiego. To całe towarzystwo rozłożyło się we wsi z tymi wozami pomiędzy chałupami. To końskie wozy były. Można sobie wyobrazić, jaki padł strach na wieś, jak to się wszystko rozeszło. Nie doszło do żadnych dramatycznych wydarzeń. Nikt nie został zabity ani zamordowany, nie słyszałam o innych napaściach na ludzi. Ale starali się jeszcze dalej rabować, co mogli. Jak chodzili po chałupach, do nas weszli, to ręka się wyciągała po każdą rzecz, która wpadła im w oczy i jest warta, żeby zabrać. Czas naglił, Niemcy głównie, którzy uciekali, tak się bali, że nazwa Petrykozy na przykład pomyliła im się z Piotrkowem, bo to podobne brzmienie. Myśleli, że to już blisko Piotrkowa. To były Petrykozy, zbieżność dźwiękowa. Strasznie się bali. Zabrali się razem z Kozakami. To był krótki okres, póki nie weszli Sowieci. Tabor niemiecki, który ciągnęli ze sobą potem porzucali, ludność to rozparcelowywała, zabierała do siebie do domu. To były rzeczy z taboru uciekającej armii, które się walały po lesie wzdłuż rzeczki. Uciekali, zostawiając wszystko, co przed tym im się wydawało cenne. Co z Kozakami się stało, pojęcia nie mam. To było jeszcze przed upadkiem Warszawy. Jak dowiedziałyśmy się w styczniu, że Warszawa jest w rękach rosyjskich, radzieckich, że są pociągi, można jechać, zaczęłyśmy się szykować do drogi. Wobec tego topiło się słoninę do jakichś naczyń, suszyło się suchary. Trzeba było mieć pieniądze na to wszystko, więc chodziłam po wsi i sprzedawałam sagany, rzeczy, które nam były niepotrzebne albo wymieniałam na żywność. Byłam zaradna. Jeżdżąc tyle razy na Borowiec w czasie wakacji, nauczyłam się wiejskiego życia i radziłam sobie dobrze. Chodziłam po chałupach i wymieniałam nasz dobytek. Gospodyniom proponowałam, co nam w drogę nie było potrzebne, wymieniałam na żywność. Żeśmy nazbierały, co się da, żeby wsiąść do pociągu. W połowie lutego udałyśmy się na stację. Wszystko było przed tym omówione, przygotowane. Wiadomo było, że już jadą pociągi, tylko że to są lory, nie mają żadnych wagonów. Tylko na stalowej konstrukcji wagonowej można było przejechać drogę. Innych warunków nie było. Trzeba ze sobą mieć wszystko, co jest możliwe, żeby przetrzymać drogę – to był luty, były ciężkie mrozy – żeby wytrzymać noc, którą na lorze [trzeba] przejechać w kierunku Warszawy. Paliło się słomę, żeby rozgrzać ręce, jadło się to, co było z zapasów albo w ogóle się nie jadło. Dojechałyśmy na lorach, pociąg był pełen ludzi. Wszystkie lory były całe zapełnione ludźmi, którzy do Warszawy ciągnęli ze wszystkich stron. Dojechaliśmy w tych warunkach do Skierniewic, dalej pociąg nie jechał. Widok dworca w Skierniewicach był czymś niesamowitym. Dawno nie widziałam budynków miejskich. Wszędzie ludzie, tłok. Czy jadą pociągi w kierunku Warszawy? Są pociągi, ale nie do samej Warszawy. Tylko podobno na Dworzec Zachodni można dojechać. W Skierniewicach można było już wsiąść w pociąg, który był zamknięty, bo były wagony. Tłok był nieprawdopodobny. W pociągi ludzie się wpychali. Też nocą jechałyśmy bardzo długo. Przypominam sobie żołnierza radzieckiego, który grał na harmonijce ustnej. To był dla mnie przyjemny dźwięk, który słyszę. A czy to był żołnierz... był żołnierz, ale grał coś miłego dla ucha. Dojechałyśmy chyba do Dworca Zachodniego. To było cudowne, żeśmy w zamkniętym wagonie jechali. Z grupki dziewięciu osób już nie wszyscy byliśmy razem, ponieważ w trakcie dłuższego pobytu – od września do początku lutego – ludzie zaczęli sobie podawać informacje o pobycie krewnych, szukali się wzajemnie, inne osoby poznajdowały rodziny, gdzieś po Polsce umieszczane, porozjeżdżali się. Myśmy z mamusią były we dwie. Dojechałyśmy do początku Warszawy i dalej piechotą. Idziemy w tłumie ludzi idących do Warszawy. Wszystko spalone dookoła, wszystko jest w ruinie, ale cieszyłam się, że jestem. Obie cieszyłyśmy się, że wracamy do Warszawy, a że jest w ruinie to nie szkodzi, to się odbuduje. Jesteśmy w Warszawie, żeśmy się do ruin przez czas Powstania przyzwyczaiły. Ruiny były nie w takim zakresie jak z 1939 roku. Ruina to było coś takiego, co nam towarzyszy. Dotarłyśmy przez całe miasto, gdzieniegdzie były jakieś dymki, ale poza tym zupełna ruina dookoła. Dotarłyśmy do mostu pontonowego. Oczywiście kierunkiem naszym była Saska Kępa i ulica Czeska, gdzie rodzice mieli swój dom. Mamusia chciała pójść. Jak znalazłyśmy się na moście, był ogromny ruch. Mama mi przy brzegu Saskiej Kępy powiedziała: „Słuchaj, zostań tutaj. Nie mam odwagi ciebie ze sobą brać na Czeską. Nie wiem, czego się dowiem o tatusiu. Zostań, poczekaj na mnie”. Stałam na końcu mostu, patrząc w kierunku Saskiej Kępy, miałam na plecach cały swój dobytek. Byłam szczęśliwa ze świadomością, że to co mam na plecach, to mam. Więcej niczego nie mam, jestem w Warszawie, stoję tutaj, cieszę się, że już jestem, że nie mam nic więcej dobytku niż to, co jest na moich plecach. To uczucie było pełnią radości. Mama wróciła rozpromieniona. Tatuś żyje, jest w Zamościu w wojsku. Był na Czeskiej u naszych najbliższych sąsiadów. Panie go widziały, pani Szenajcowa. Musimy odnaleźć tatusia w Zamościu.
Udało się. Tatuś był w wojsku, uczył topografii. Musiał się nauczyć pisać bukwami. Znał trochę rosyjski ze szkoły. Był szeregowcem na etacie majora. Wtedy nie przyznawał się do jakichkolwiek [związków z AK]. Zresztą oficerem nie był. Później było bardzo trudno tatusia wyciągnąć z wojska, ponieważ był im potrzebny do wykładów z topografii w szkole lotniczej. Okazało się, że jest potrzebny do odbudowy Warszawy jako architekt. Poprzez władze, które już się organizowały na Pradze wtedy, były urzędy, mama dostała dokumenty, że jest niezbędny do odbudowy Warszawy jako architekt, potrzebny do nowych zadań, jakie są przed wszystkimi. Trzeba było wyreklamować tatusia z wojska. To była straszna gehenna. Myśmy zamieszkały na Pradze, a wszystkie dowództwa mieściły się w Pruszkowie, oczywiście po drugiej stronie Wisły. Komunikacji żadnej nie było. Mamusia piechotą chodziła z Pragi do Pruszkowa, do rosyjskich oficerów, którzy nie mówili po polsku i nie raczyli nawet mówić, nie próbowali. Mieli jakichś tłumaczy, którzy też nie byli Polakami. Robili straszne trudności. W ogóle nie chcieli słyszeć o żadnym zwolnieniu. Mama wyprosiła różne ważne dokumenty od władz budowlanych, które się organizowały. Już byli architekci, którzy wcześniej w Lublinie rozpoczęli jakieś działania. Wielu z nich było związanych poprzednio z jakimiś lewicowymi organizacjami. Byli wciągnięci do pracy od razu jako urzędnicy. Ale jako koledzy pomagali innym bardzo. Ich pomoc okazała się bardzo skuteczna. Ojca udało się wyreklamować z wojska. Długie miesiące to trwało.
- Tata brał udział w odbudowywaniu Warszawy?
Tak. W Biurze Odbudowy Warszawy i Rozbudowy Stolicy. Dostaliśmy z BOS-u urzędowe mieszkanie dwupokojowe na Poznańskiej. Ojciec był w pełni zaangażowany w odbudowę Warszawy, zwłaszcza w odbudowę kościołów. Ma ogromne zasługi, jest jego tablica przy wyjściu z katedry. Odbudowywał wszystkie najważniejsze warszawskie kościoły, katedrę, kościół Jezuitów, Świętego Floriana, kościół na placu Trzech Krzyży, Świętego Aleksandra, Świętej Trójcy na Solcu. Nie mówiąc o redemptorystach, którymi się opiekował. Był autorem odbudowy tych kościołów. [Kościół] Zbawiciela – jedna wieża, bo jedna istniała. Wynegocjował bardzo dużo. Bez niego nie wiem, co by się działo. Kościół Świętego Aleksandra, który miał przed wojną dwie wieże, nie pozwolono na to, żeby były odbudowane, więc powrócono do formy Aignera, wzorowanej na rotundzie. Jakieś negocjacje – tutaj dwie wieże darujemy, odbudowujemy dwie wieże Zbawiciela. […]
- Co z domem na Czeskiej na Saskiej Kępie?
Po Powstaniu był tak zrujnowany, że rodzice nie byli w stanie go odbudować sami, sprzedali dom. To jeszcze nie koniec gehenny rodzinnej. Mamusia po powrocie do Warszawy – do niby normalnego życia – wróciła do pracy konspiracyjnej. To była grupa piłsudczykowska. Mam to wydawnictwo – „Wierni Polsce” pana Gałęziowskiego. Mama też jest, szczegółowo omówiono jej działalność. Mamusia działalność piłsudczykowską dalej prowadziła. Ktoś doniósł, że jest taka grupa, wiąże się do pracy konspiracyjnej. W 1947 roku w listopadzie aresztowali mamę. Wróciłam akurat z biwaku harcerskiego. Wchodzę do domu na Poznańskiej, tłum ludzi. Obcy ludzie. Co się dzieje? Kocioł. UB przyszło, zaaresztowało rodziców od razu i każdego, który się zjawił, zatrzymywali. W ten sposób w malutkim mieszkanku – nie wiem, czy miało czterdzieści metrów kwadratowych – było chyba około czterdziestu osób. Między innymi była siostra szarytka, która przywiozła dla rodziców jakieś wiktuały z Tamki. Bo tatuś cały klasztor odbudowywał, kościół także i siostra Maria przyjechała, zawsze furką przyjeżdżała. Przyszła na górę z tym, co miała przynieść, zatrzymali ją w kornecie pięknym jak siostry szarytki chodziły. Kiwnęła mi głową. Woźnica stał na Poznańskiej. Jak tu wracać do klasztoru, jak nie ma siostry? Co się z nią stało? Siostra prosiła ubeków, żeby zeszli, żeby woźnicy powiedzieli, żeby jechał do klasztoru z powrotem, ona nie może stąd wyjść. Jakoś go chyba wyprawili. Ta biedna siostra, jak miała z ludźmi współżyć, kiedy siostry są zawsze za klauzulą. Pianino tak odwrócili, żeby była między ścianą a pianinem przestrzeń, żeby mogła na podłodze się położyć. Dla niej jednej zrobiło się kajutkę malutką. Wszyscy pokotem leżeliśmy. Tatusia puścili, był z nami. Były dwa pokoje. Dranie wiedzieli, że ocalał dom, w którym mamusia miała archiwum pism konspiracyjnych wydawanych w czasie okupacji – ogromne ilości popakowanych gazetek. Ułożone były przez ubeków, bo były gdzieś pochowane, nawet nie wiedziałam gdzie, pod ścianą w jednym z pokoi. Tatuś w nocy zdołał jeszcze coś wyciągnąć i zniszczyć. Całe to archiwum leżało położone pod ścianą. Przy tym zrobione były posłania, bo pokotem wszyscy spali. Ubecy donosili jakąś żywność. Trafił się wśród tych ludzi jakiś lekarz, kazał im przynieść kapustę kwaszoną, bo uważał, że to jest konieczne, żeby jakieś witaminy ludzie jedli. Dziesięć dni trwał kocioł. Jak kocioł miał się skończyć, to tatusia i mnie zabrali na Koszykową. Mnie przetrzymano dwa dni. Oczywiście rozmowy, badania, to przez całą noc. Takie były metody.
Wypytywania kto, co, jak przychodzi. Jeszcze byłam na tyle [przytomna], że mogłam mówić, że nie znam, nie wiem, chodzę do szkoły. Ale nie można było być takim, żeby udawać osobę niemądrą, tylko trzeba było odpowiadać w sposób, który nie pociągnie za sobą konsekwencji. Już na tyle byłam świadoma tego. Potem wróciłam sama do pustego domu. Już nikogo nie było.
Mamusia miała wyrok cztery lata i na podstawie amnestii po roku mamusię zwolniono. Ojciec był około czterech miesięcy, tak że do mnie wrócił. Zaczęły się wtedy starania o zwolnienie mamy, chodzenie na widzenia. Nauczyłam się wtedy bardo dobrze pakować, bo co tydzień do rodziców nosiłam paczki na Rakowiecką. Tak długo, jak oboje byli w więzieniu, to starałam się połówkę rzeczy dać, na przykład pół pączka czy pół rzeczy, która dawała się przekroić, żeby był sygnał, że druga połówka należy do mamy czy do tatusia. Udało mi się przemycić igłę do szycia. W jakieś zgrubione szwy materiału nić namotałam. Co tydzień trzeba było paczkę do rodziców zanosić, żeby mogli żyć jakoś i jeść. To już mi pomagali nadzwyczajnie ludzie dookoła. Co kto mógł, przynosili, dostarczali. Opiekę miałam, przyjaciół i znajomych. Nie przestałam chodzić do szkoły. Chodziłam do nazaretu, to trzeba było z Poznańskiej na piechotę. Kiedyś wśród śniegu tak długo szłam, że przyszłam w połowie dnia lekcyjnego i siostra dyrektorka Mabilis: „Moje dziecko, kiedyś ty przyszła do szkoły? Dlaczego?”. Oczywiście siostra nie miała najmniejszego żalu, doskonale wiedziała w jakiej sytuacji jestem. Tak przetrzymałam do powrotu ojca. Straszne rozmowy z adwokatami, chodzenia na widzenia. Okropny był rok.
- Jak doświadczenie Powstania Warszawskiego wpłynęło na pani życie?
Chyba mnie zahartowało. Wydoroślałam, byłam rozsądna, uważałam, że koniecznie musimy wziąć dwa koce ze sobą do plecaków. Musimy wziąć koniecznie – na rzecz bardzo drogocennej pamiątki – kupon materiału dla tatusia. Uważałam, że to jest konieczne. Mamusi powiedziałam: „Kocyki bierzemy i kupon dla tatusia na ubranie”. To ja decydowałam o tym, a miałam bardzo drogą sercu pamiątkę od mojej babci – lusterko z pozytywką. Zostawiłam to lusterko na rzecz tego kuponu i kocyków, które potem bardzo były potrzebne. Kupon też się przydał. Wydoroślałam, zrobiłam się mocna, odporna. Koleżanki płakały na filmach, ja nigdy.
Warszawa, 29 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon