Stanisław Milewski „Jeleń”, „Rogacz”
Stanisław Milewski, urodzony w Gdańsku 11 kwietnia 1929 roku. Pseudonim „Jeleń” i „Rogacz”. „Jeleń” w okresie konspiracji… [W czasie Powstania byłem] w Związku Harcerstwa Polskiego – „Szare Szeregi” w Śródmieściu. W czasie Powstania miałem rozkaz przejść na Pragę.
- Proszę powiedzieć o latach przedwojennych.
Urodziłem się w Gdańsku w rodzinie patriotycznej i religijnej. Ojciec i matka byli wielkimi działaczami w Polonii Gdańskiej. Matka była współzałożycielką Towarzystwa Polek Gdańskich. Ojciec również był zaangażowany społecznie. Moje wychowanie to było wychowanie patriotyczne. Nie wyobrażałem sobie, żeby można było nie stanąć w szeregu innych w Powstaniu Warszawskim.
- Gdzie państwo mieszkali w Gdańsku przed wojną?
Urodziłem się w Nowym Porcie, później przeszliśmy na Śródmieście Gdańska. Później nas przerzucili, bo Niemcy już działali. Działacze polscy byli inwigilowani przez hitlerowców. Znaleźliśmy się na Jaśkowej Dolinie, która nazywała się wówczas Jäschkentalerweg – trzydzieści dwa czy coś w tym sensie. Później musieliśmy znowu przenieść się… Ze względu na to, że byliśmy Polakami, wywieszaliśmy w okresie świąt narodowych chorągwie we wszystkich oknach. Hitlerowcy zdenerwowali się i właścicielowi domu zagrozili, że będzie miał wielkie przykrości, jeśli się nas nie pozbędzie. Znaleźliśmy się na
Adolf Hitler Strasse 795 w Sopotach. Na tym kończy się 1939 rok.
- Miał pan kolegów wśród Niemców?
Miałem kolegów wśród Niemców i dużo mi język niemiecki pomógł, bo porozumiewałem się na podwórzu. Tak to nie [używałem niemieckiego], bo chodziłem do szkoły Polskiej Macierzy Szkolnej w Gdańsku. Kontakt z kolegami niemieckimi miałem tylko na podwórku.Bracia moi byli w harcerstwie w gimnazjum polskim w Gdańsku. Brat starszy Tadeusz doszedł do ćwika, a młodszy – Kazimierz był drużynowym Związku Harcerstwa Polskiego w Gdańsku.
- Jakie stosunki były między kolegami Niemcami?
Były bardzo dobre, dopóki do władzy nie doszedł Hitler. To znaczy 1933, 1934 rok było jeszcze zupełnie spokojnie, można było żyć. Natomiast od momentu kiedy Hitler doszedł do władzy, to już się zaczynały represje obywateli polskich. Najlepszy dowód, że bracia moi, wychodząc na przykład ze szkoły, byli atakowani. Na ulicy nie można było się pokazywać w mniejszym gronie. Były bójki różnego rodzaju. Oblewali nasze chorągwie czarną mazią. [Były] tego typu represje, nie mówiąc o tym, co działo się później w Poczcie Gdańskiej.
- Wy nie oblewaliście ich flag?
Nie. Polacy pod tym względem byli spokojni. Byliśmy w mniejszości. 200 000 Niemców na 25 000 Polaków.
Mama była w Towarzystwie Polek Gdańskich. (Dostała III nagrodę „Dziennika Bałtyckiego” za wspomnienia z działalności społeczno-politycznej. W Polsce dostała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Tak się jakoś złożyło, że uszanowali działalność międzywojnia – nie było Polski, było Wolne Miasto Gdańsk).Jak byliśmy w Sopotach w niedzielę po mszy świętej, przechodziliśmy nad brzegiem morza do granicy polskiej w Orłowie. Z jednej strony był maszt hitlerowski z hitlerowską flagą, znak hitlerowski z muszelek. Kilka metrów dalej była następna budka, też maszt z chorągwią polską, na czerwonym tle z muszelek orzeł polski. To co papież robił za naszych czasów, to myśmy to robili, przechodząc na teren Polski, bo mieliśmy paszport Wolnego Miasta Gdańska i obywateli polskich, mogliśmy spokojnie przechodzić. Jak wchodziliśmy na teren Polski, to klękało się i całowało ziemię polską. Tak człowiek był wychowany. Czuliśmy, że to już jest inny teren, zapach zieleni jest zupełnie inny niż po stronie gdańskiej.
Na granicy Sopot i Orłowo. Była granica, nie było szlabanów, tylko dwie budki. Jedna budka była hitlerowska, a druga budka była polska. Żołnierz polski stał na warcie. Były przepustki. Można było przejść przez granicę polską.
- Na plaży sprawdzali, można było bez sprawdzenia przejść?
Nie. Każdy musiał mieć dokumenty. Była jednak różnica między Wolnym Miastem Gdańskiem a Polską – tam była już Polska i dalej Gdynia.
- W sumie ta plaża niczym się nie różniła. Przecież to była jedna plaża.
To jest właśnie charakterystyczne. Wiadomo, że to było, tylko człowiek naładowany patriotyzmem przechodził do Polski. Tu nie było Polski, a [tam] była Polska, już zapach był inny, tak się człowiekowi wydawało. [Człowiek] miał wielki szacunek do narodowości polskiej i do Polski. Później moi bracia umieli ginąć w Powstaniu Warszawskim. Również, mimo że miałem piętnaście lat wówczas, już zorganizowałem zastęp...
- Z tych muszelek był zrobiony nasz polski orzeł, a z muszelek Niemcy co zrobili?
Hitlerowski znak.
Swastykę, tak. Nie orła czarnego tylko swastykę mieli. Mówię o latach 1937–1939. Przemalowywali nawet polskie skrzynki pocztowe. […]
- Czym paszport Wolne Miasto Gdańsk różnił się od paszportu niemieckiego czy polskiego?
Miałem trzynaście lat, był to zwyczajny gdański paszport. To było Wolne Miasto,
Die Freie Stadt Danzig. Oczywiście nie hitlerowski znak był na paszporcie, tylko były znaki Gdańska. Mam legitymację, że jestem zwolniony z opłat kolei państwowych. Polskie Koleje Państwowe były w Gdańsku. Do Gdańska należała część Stoczni Gdańskiej, Poczta Polska, Kolej Polska. Wujek był naczelnikiem stacji Gdańsk.
Sylwester Polakowski.
- Jak się nazywali pana rodzice?
Jadwiga Milewska z domu Pyczyńska i Bernard Milewski.
- Przed wybuchem wojny czuło się, że będzie wojna?
Tak. To się czuło. Niektórzy Polacy uciekali nawet z Gdańska. Było dużo takiej nieczysto gdańskiej narodowości. Warszawa troszeczkę się zaludniła Polakami. Po urzędach pracowali Polacy z Polski. Był chór śpiewaczy „Lutnia”, Moniuszko.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wrzesień 1939 roku.
[…] Wcześniej z mamusią wyjechałem do Warszawy pod koniec 1938 roku. Ojciec natomiast na kilka godzin przed wybuchem [wojny] wsiadł do ostatniego pociągu i znalazł się na terenie Tczewa. Czekaliśmy na niego w Warszawie. Przyjechał z opóźnieniami, ponieważ już były perturbacje graniczne.
- Państwo zdecydowali, że w Warszawie będzie bezpieczniej?
Oczywiście [chcieliśmy wrócić] do Polski. Moja matka dowiedziała się z polskich tajnych służb Gdańska, że jako działaczka polonijna jest na hitlerowskiej liście już od 1927 roku. Wykończyliby ją, ojca też. Wiedzieliśmy o tym. Zostać to właściwie [zdecydować się na] wykończenie. Był Lendzion – działacz społeczny, został zamordowany w Stutthofie. […] Wojtalewicz, cała jej rodzina później znalazła się u nas w Warszawie. Myśmy ją przechowywali, mając kontakty z Armią Krajową, papiery się zmieniało, dostarczało
Arbeitskartę.- Gdzie pan zamieszkał w Warszawie?
W Warszawie [zamieszkaliśmy na ulicy] Marszałkowskiej 119 mieszkania 4. Olbrzymie mieszkanie, sześciopokojowe z podwójnym wejściem od strony kuchni i od strony frontu. Najlepszy dowód, że w tym mieszkaniu były zebrania Batalionu „Zośka”.
- Gdzie zastał pana rodzinę wybuch wojny, wrzesień 1939?
Już w Warszawie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Mieszkałem wówczas na Kopińskiej 30. Oczywiście oprócz nalotów… Zapamiętałem, że chodziliśmy z kolegami… bo świeciło się światełko na strychu jednego z domów. Zawsze świeciło się światełko wieczorem, jakiś szpieg dawał znaki samolotom niemieckim. Myśmy powiadomili policję. Policja go zgarnęła, bo dawał sygnały. Były bombardowania.
- Bracia czy ktoś z rodziny został?
Bracia nie. Bracia wyjechali w ostatnim momencie, ale już trafili do Warszawy. W Warszawie się z rozdzielili. Z uwagi na to, że byliśmy obywatelami Wolnego Miasta Gdańska narodowości polskiej, zdawaliśmy sobie sprawę, że uciekać trzeba od Niemców, bo oni mają wszystkie dokumenty. Bracia moi wyjechali jednym z pociągów na wschód. W 1939 roku znaleźli się w Kownie. Myśmy się nie spotkali, mieliśmy pojechać innym pociągiem, niestety było wielkie bombardowanie w Kowlu. Oni pojechali o kilka godzin wcześniej. Myśmy wjechali, powiedzieli nam już po bombardowaniu, że ten pociąg odjechał. Bracia znaleźli się w rezultacie po wielu kłopotach w Kownie. Później, pod koniec 1940 roku, wrócili do Warszawy z Kowna na piechotę przez zieloną granicę. Przyjechali po to, żeby polec w Powstaniu Warszawskim. Oczywiście byli w konspiracji. [Ja] też od 1942 roku.
- Jak pan wstąpił do konspiracji?
Kombinowałem, co tu zrobić? Z kolegów w klasie zorganizowałem zastęp „Mścicieli Octobera” – tak to nazwałem po dziecięcemu, powinno być po polsku „października”. […] Sześciu czy siedmiu kolegów miałem w zastępie. Dowódcą był Henryk Koński, który miał rój „Warszawa Walcząca” pod sobą. Myśmy w ramach roju działali później konspiracyjnie. Ulotki się przenosiło, malowało się na ścianie. Jeździliśmy na topografię w teren, inwigilowało się dzielnice. Wytypowali mnie, bo akurat znałem niemiecki na tyle, na ile było potrzeba, i byłem w dzielnicy niemieckiej. Jako młody dzieciak bawiłem się z młodzieżą niemiecką i miałem obserwować pewne tereny, ile przechodziło samochodów i różne rzeczy.
- Niemcy się nie zorientowali?
Nie. Niemcy pod tym kątem nie zdawali sobie w ogóle sprawy. Jeżeli ktoś mówi po niemiecku (a było dużo folksdojczów, którzy w ogóle nie umieli mówić, a byli razem z tymi Niemcami), to tym bardziej można było się porozumieć.
- Kto pana wciągnął do konspiracji?
Właśnie Henryk Koński, pseudonim „Tulipan”. To był znany moim braciom z konspiracji, z harcerstwa, dowódca „Warszawy Walczącej”.
- Bracia wcześniej wstąpili?
Bracia wstąpili wcześniej. Już od 1941 roku byli w Batalionie „Zośka” pluton „Alek”. W naszym mieszkaniu w okresie przed Powstaniem Warszawskim pluton „Alek” szykował się do Powstania. Widziałem karabiny rozłożone w sypialni matki. Dwa tygodnie wcześniej było wiadomo, że będzie Powstanie. To była taka radość, że się wreszcie coś stanie. Nie mogę nigdy zrozumieć tych, którzy przeciwstawiają się temu Powstaniu, [mówią] że: „Po co to zrobiono?”. Nie mogło [dojść] do zatrzymania [Powstania], to niemożliwe.
- Jak rodzice do tego podchodzili?
Matka moja była kolporterką prasy tajnej. U nas w domu były duże fotele. Co rano o godzinie siódmej przychodzili i wkładali biuletyny. Paczkami przynosili i rozdawali na teren Warszawy. […] Przychodzili i mówili: „Ja do pani Jadwigi”. – „Jak do pani Jadwigi, to proszę bardzo”. Brali swoją paczkę i odchodzili, codziennie rano były nowe. To był tak konspiracyjny dom, że nawet w naszym mieszkaniu było zebranie najwyższych władz Armii Krajowej. Dużo ludzi, duży przepływ – Śródmieście, olbrzymie mieszkanie, że można było wchodzić z tyłu i z przodu. Każdy po kolei spokojnie przychodził. […]
- Co to było za zebranie dowództwa AK?
Od rodziców wiem, że u nas były zebrania najwyższych władz Armii Krajowej. Znałem nawet panią Ewę [Modzelewską], sekretarkę Bora-Komorowskiego, była kelnerką w kawiarni… […]
- Oficjalnie pracowała jako kelnerka?
Jako kelnerka. Była przyjaciółką naszego domu, dlatego ją znałem. Najlepszy dowód, że znałem pana architekta Włodzimierza – miał niemieckie nazwisko.W każdym razie mama pojechała, bo tak znała język niemiecki, że ubrała się w stylu niemieckim, srebrny lis, w garsonce i poszła do Alei Szucha wyciągnąć go, bo w łapankach został złapany… […]
- Za kogo mama się podawała?
Zaskoczenie oczywiście. Pasy by z niej ściągnęli, gdyby się kapnęli, o co chodzi. Cały pic polegał na tym, że musiała to zrobić przekonująco. Weszła, zaczęła się awanturować w alei Szucha: „Jak to możliwe, że wyście wzięli mojego pracownika! Mam przedsiębiorstwo, a wyście go złapali, przecież działam dla Rzeszy Niemieckiej – ale
Entschuldigung Sie bitte, was sollen Sie? – pyta się – Jak to, przecież tu jest Włodzimierz –
Gleich sehen – patrzy do tych dokumentów: „Tak, rzeczywiście w nocy go złapali. Dawaj go”. Wyciągnęła go z alei Szucha. Wszyscy za głowę się złapali. Gdyby się kapnęli, że to jest oszustwo, no to…Pamiętam, jak w brydża grali, pani Ewa Modzelewska. Później wyszła za mąż za tego Włodzimierza. Po wojnie pani Ewa Modzelewska była dyrektorką gimnazjum żeńskiego na Żoliborzu.
- Tata też brał udział w konspiracji?
Tata nie. Tyle tylko, że pracował w niemieckiej spółdzielni jaj na Pradze.Musiał należeć, bo podjeżdżali [Polacy] w mundurach niemieckich samochodami i brali całe magazyny, w pewnym momencie wypróżniali, bo mieli podrobione papiery. Później mama wyciągnęła ze Stutthofu kuzynkę Ludwikę właśnie przez to przedsiębiorstwo, że jest potrzebna w niemieckim przedsiębiorstwie, i ściągnęli ją do Warszawy. Świetnie umiała po niemiecku. Pracowała razem z ojcem w przedsiębiorstwie rozdzielnictwa jaj dla wojska niemieckiego. Ale że byli swoi, to były kontakty z Armią Krajową.
- Nigdy Niemcy nie pojawili się u was w domu?
Był. W naszym domu pan Józef Chmielarz miał przedsiębiorstwo elektrotechniczne, [na ulicy] Marszałkowskiej 119 mieszkania 4. Na 200 osób, czterdzieści osób to byli pracownicy, a reszta to byli ludzie, którzy dostawali specjalne… Znaczy byli niby pracownikami. Matka mogłaby powiedzieć, ile z Armii Krajowej wysokich dygnitarzy miało nasze pieczęcie, na których było napisane na zaświadczeniach: „Niezbędny dla Rzeszy Niemieckiej” i pieczątka kolei niemieckiej. Dyrekcja Kolei Niemieckiej była [aleje] Jerozolimskie róg Żelaznej. Naprzeciwko tej dyrekcji była Poczta. Właśnie mieliśmy dwóch znajomych Austriaków. Jeden się nazywał Dudek Hoffel. Dwaj w zasadzie byli hitlerowcami, ale musieli być siłą wciągnięci, bo chętnie pomagali, wiedzieli o tym, że dokumenty nie należą do pracowników, tylko to jest fikcyjna rzecz. Nawet bywali u nas w [domu] w mundurach. Byli po naszej stronie. Raz przyszedł powiesił płaszcz na wieszaku, dyskutowali w pokoju. Widzę, że zostawił pistolet w płaszczu. Wziąłem go do kuchni, zacząłem go rozbierać. Później złożyłem pistolet i z powrotem go włożyłem. Babcia, jak zobaczyła, to zaczęła się awanturować – co ja wyprawiam!? Jak wychodził, to już była godzina policyjna, mówi:
Stanisław, was hast du gemacht. – Co ty zrobiłeś, bo mi tu nie pasuje? Czerwony się zrobiłem. Pogroził mi, przełożył [pistolet] na swoje [miejsce], inaczej nosili pistolety na pasach niż my Polacy. Nie wiedziałem o tym widocznie. […]Oddział Armii Krajowej zastrzelił go na Żelaznej. On o godzinie siedemnastej wychodził z pracy i w tym momencie Armia Krajowa robiła atak na pocztę dla ludzi, którzy okradali paczki, które były wywożone do obozów koncentracyjnych. Za duży był problem tej kradzieży, więc oni chcieli to ukrócić. W tym momencie rozpoczęła się strzelanina. [Dudek] był akurat na środku ulicy. Pamiętam, jak jego żona z Wiednia przyjechała, zabrała jego ciało. Była u nas w domu, wiedziała, co się dzieje. Były przeróżne sytuacje. To był okres nie do przecenienia pod względem patriotycznym.
- A co stało się z tym drugim?
Nie pamiętam. Chyba żył. Nawet po wojnie chciałem zadzwonić do Wiednia, czy taki jest, ale to był PRL. Dudek Hoffel to był wyjątkowo przyzwoity człowiek. Austriak, nie hitlerowiec, miał znaczek hitlerowski jednak, musiał być we władzach hitlerowskich.
Cały czas w kolejowym mundurze. Był dyrektorem departamentu, bo miał te pieczątki. Pan Józef Chmielarz robił roboty elektryczne również na terenie naokoło Warszawy. Nawet w Tłuszczu linię wysokiego napięcia przeprowadzał, musiał mieć tych ludzi. Takie kombinacje były.Przypomniało mi się jeszcze, że generał Chruściel miał legitymację ojca, że jak była łapanka, to jak pokazywał, to go puszczali. Miał specjalny napis: „Niezbędny dla Rzeszy Niemieckiej”.
- Czy ci Austriacy sami nawiązali kontakt?
Nie. Na pewno pan Józef Chmielarz [nawiązywał kontakt z Austriakami] w okresie, kiedy miał kontakty z Armią Krajową. Mieliśmy wejścia w Armię Krajową, że przyjęliśmy jedną rodzinę żydowską, gdzie była babcia, matka i dwoje dzieci spod Kutna. Żyd był dyrektorem jakiejś fabryki przędzy czy czegoś. Jego złapali, ale Armia Krajowa zleciła nam, że mamy się zająć tą rodziną, dopóki oni nie załatwią tych wszystkich rozejść. Przyjęliśmy tą rodzinę, była u nas może dziesięć dni. Później z ramienia Armii Krajowej dostaliśmy polecenie wziąć po opiekę [dziewczynkę], Kępka się nazywała. Była chyba w moim wieku. Młoda dziewczyna, jakieś trzynaście lat. Chodziliśmy razem na targ. Ale już ją zaczęli Niemcy podejrzewać, [że jest Żydówką]. Przechodząc z matką ulicą z Koszykowej, bo był targ, wracaliśmy z powrotem, ona też była, szedł taki hitlerowiec i [mówi] do swojego przyjaciela:
Kuck mal eine Jude geht hier. Moja mama od razu: „Co ty, głupolu nie poznajesz, że to jest aryjka?”. – Entschuldigung Sie bitte. Przepraszam bardzo, ja myślałem… Już zaczynali ją podejrzewać, już było widać po niej semicką urodę. […]W 1943 roku jest wybuch powstania w getcie. […]. Kiedyś matka wchodzi do kuchni, bo od strony kuchni było widać łuny, od strony [ulicy] Zielnej był właśnie mur żydowski. Ona siedzi na parapecie: „Polacy za to zapłacą! Polacy za to zapłacą!”. Mama od razu telefonuje, jej przyjaciółką była siostra biskupa Biernackiego z Poznania. Znali się z Gdańska. Mama mówi: „Słuchaj, weź mi tą dziewczynę! Tu są różne takie..”. Różne u nas są zgrupowania, i cichociemni się spotykali, i władze Armii Krajowej, i Batalion „Zośka”, i ja z tą swoją grupą wchodziłem. Zabrali ją. Dali jej papiery i od nas odeszła, bo było bardzo wielkie niebezpieczeństwo. Pani profesor Ewa Modzelewska, która była sekretarką w Komendzie Głównej AK i pracowała w czasie okupacji jako kelnerka w kawiarni „Szwajcarska”, była zaprzyjaźniona z naszą rodziną. Później również był magister inżynier architekt Włodzimierz Egiert. Z łap hitlerowskich na alei Szucha wyciągnęła go w zasadzie moja matka. Znała język niemiecki, była odpowiednio ubrana. Zresztą myśmy znali Niemców w stu procentach. Nawet niejeden warszawiak może się dziwić, jak pewne rzeczy można było zrobić. Można było, bo się znało psychikę Niemców. Jak powiedziałeś mocno, to oni inaczej:
Befehl ist Befehl, czyli prawo jest prawem. Pozwolę sobie dodać jeszcze, że przez dłuższy czas nie mogli zrozumieć, dlaczego kobiety polskie są takie grube, jeżdżą po linii średnicowej, a okazało się, że wozili jedzenie, kiełbasy, słoninę. Dopiero później, po jakimś roku kapnęli się, że Polacy właśnie w ten sposób handlują z Warszawą.
- Pan często chodził do kawiarni „Szwajcarskiej”?
Nie. Często? Za młody dzieciak byłem. Byłem raz, żeby zobaczyć się z panią Ewą, bo to byli ludzie zaprzyjaźnieni, grali w brydża wieczorami razem w naszym mieszkaniu. Chciałbym powiedzieć coś ciekawego. Jest to wyjątkowo charakterystyczny punkt kontaktowy – Marszałkowska 119 mieszkania 4. Naprawdę była tam pełna konspiracja, w całym tego słowa znaczeniu. Ale i lokalizacja była szczególna, ponieważ w mieszkaniu moim było sześć pokoi, wejście od kuchni i od frontu. Inżynier Chmielarz miał swoje przedsiębiorstwo elektrotechniczne.
To już mówiłem? Mówię tylko o tym, że ludzie przychodzili – bardzo dużo ludzi – i dlatego konspiracja mogła się rozwijać. W mieszkaniu znajdował się punkt kontaktowy dla członków „Kedywu” oraz cichociemnych, również punkt rozdzielczy prasy podziemnej pod kierownictwem mojej matki Jadwigi Milewskiej. Była nawet czytelnia. Gazetki tajne wkładało się do foteli, każdy przychodził, przeczytał, włożył z powrotem i wychodził. Tak że były drzwi otwarte. Tylko mówiło się do pani Jadwigi.
- Gdzie była skrytka w fotelu?
Z boku, w fotelu. Duże były fotele i wkładało się do środka. Ludzie przychodzili, wiedzieli o tym. Oczywiście odpowiedni ludzie, którzy wiedzieli gdzie. Czytali w jednym z naszych pokoi. Był nawet generał brygady Antoni Chruściel „Monter”, miał swoje spotkania organizacyjne. Nawet przypomniał sobie po wojnie w rozmowie z matką – dopiero w 1995 roku umarł – właśnie Marszałkowską 119, [gdzie] bywał. Później były również spotkania konspiracyjne plutonu „Alek”. Nawet dwa tygodnie przed Powstaniem jeden z pokoi – czyli matki sypialnia – był przeznaczony na Batalion „Zośka”, pluton „Alek”. Zorganizowali swoją broń, to widziałem osobiście.
Mogłem zajrzeć, jak to piętnastoletni chłopak, nie da rady, żebym nie wszedł. Wszyscy z Batalionu „Zośka” mnie znali. To byli również moi bracia.
- Pamięta pan panią Wojtalewicz, jak przychodziła do brata?
Pani Wojtalewicz to swoją drogą, zaraz powiem. W lutym 1941 roku znalazła [u nas] schronienie Bolesława Muzyk wraz z czterema córkami. Jedna z nich to Budzimira Wojtalewicz, teraz Winke dodatkowo, bo wyszła za mąż. Rok czasu przebywała u nas zbiegła z getta czternastoletnia Irena Brochwicz.
- Pani Wojtalewicz przed Powstaniem zaręczyła się z pana bratem. Chciałabym, żeby pan mi powiedział o zaręczynach.
To było normalnie jak w rodzinie, znaliśmy się wszyscy. Brała też udział w konspiracji razem z Tadeuszem. Jeszcze były tajne wykłady różne. Nie wiem jak Budka, ale brat mój to przecież był na tajnych wykładach medycznych. Uniwersytet w Poznaniu – wydział lekarski – miał swoje tajne wykłady i był na tych wykładach jako lekarz. Miał być w przyszłości lekarzem. Nawet skończył kursy lekarskie.
- Pamięta pan ich zaręczyny w domu?
Nie. Po pierwsze byłem piętnastoletni, mnie inne rzeczy interesowały. A co z nimi? Oni byli ze sobą razem. Nie żyli ze sobą, bo w ogóle osobowość mojego brata Tadeusza była ciekawa. Mam różne dokumenty na to, bo był bardzo bogobojny. Chciał być lekarzem, marzył o tym, że będzie miał puszkę, że będzie przyjmował ludzi. Ile mu włożą, to on z tego będzie żył. Takie marzenia. To był bardzo porządny człowiek. Codziennie przyjmował komunię świętą, codziennie był o wpół do siódmej w kościółku na Moniuszki, u Świętej Teresy. Przechodził i przed pracą zawsze był w kościółku na cichej mszy.
Pracował w przedsiębiorstwie elektrotechnicznym Józefa Chmielarza. Był magazynierem. W naszym mieszkaniu to wszystko się odbywało. To było olbrzymie mieszkanie.
- Drugi brat też był taki spokojny, cichy?
Kazimierz – też brał udział w Powstaniu.
- Ale jaki to był typ człowieka?
Powiem ogólnie: to była inna młodzież zupełnie, naprawdę. Czy robotnicza, czy inteligencka, to była inna młodzież. Inaczej zupełnie wychowana. Nieraz widzę, jak pokazują, że uzbierali, pół litra postawili, wypijają. Przez myśl człowiekowi nie przeszło, żeby oni wódkę pili. Mówię o harcerskich Batalionach „Parasol” czy „Zośka”, czy my z „Szarych Szeregów”. Przez myśl człowiekowi nie przechodziło, zupełnie inne było wychowanie. Całkowicie patriotyczne, głęboko katolickie. To naprawdę byli zupełnie inni ludzie. Tak że nie można ich porównywać. Może później w AK byli różni ludzie. Ale mówię o tym środowisku, które osobiście znałem.
- Jak były robione dokumenty aryjskie dla Żydów?
To było robione wszystko przez Armię Krajową. Przez panią Śniechocką z urzędu pracy, o której mówiłem. Miała kontakty z Armią Krajową, oni wszystko załatwiali. Najlepszy dowód, że przysłała nam właśnie Żydóweczkę czternastoletnią, o której wspominałem, pod nazwiskiem oczywiście już zmienionym, bo już miała papiery nasze, aryjskie. To była Irena Brochwicz, [której zmieniono] na Stanisława Kępka. Była z Kalisza, uciekła z getta. Zainteresowała się [nią] Armia Krajowa. Jest jeszcze ciekawa rzecz. Na kilka tygodni znalazła schronienie rodzina żydowska inżyniera Kaszera z tomaszowskiej fabryki jedwabiu – żona, córka i matka. Kilka tygodni byli u nas. Później znowu Armia Krajowa tym się zajęła, odpowiednie oddziały, które rozesłały po terenie Polski czy [umieściły] na wsi, czy gdzieś.
- Nie wie pan, czy przeżyli wojnę?
Byłem kiedyś gdzieś na placu Bankowym, była jakaś organizacja żydowska, mówię, że mam takie informacje – „Ale my nie pamiętamy, tego nikt nie zgłosił”. Może dlatego, że nie chciano już więcej pokazywać, może był inny okres, bo to był jeszcze PRL. Różnie bywa, nie wiem. Moja matka była współzałożycielką Towarzystwa Polek w Gdańsku. Przyjmowała rodziny robotnicze do grona polskiego. Znaczy szukała pracy dla tych ludzi, przez to przeciągając ich na stronę polską, bo to było polsko-niemieckie towarzystwo. Tak jak dzisiaj mamy. Nie chcę powiedzieć nazwiska. Przyjmowało się zasadę, że było się chrzestną dzieci, które się rodziły. Później były paczki odpowiednie. To zresztą wspomnienia mojej matki. W czasie okupacji, na początku 1944 roku zawitał [do nas] w mundurze SS Henryk Dunst, chrześniak mojej matki z Gdańska, prosząc o pomoc. Wiedzieli, znali nasze nazwisko ci gdańszczanie. „Jak tylko będziesz miał potrzebę, to zwróć się [do nich], oni ci pomogą”. Chciał, żebyśmy mu wyrobili papiery. Sam otwierałem drzwi. Patrzę, esesman stoi. Mówi:
Ich will mit Frau Heidisch sprechen – chcę rozmawiać z panią Jadwigą. Jak tylko był dzwonek – bo jako chłopak to byłem szybszy – mama stała za mną i tak słucham: „Ciocia mnie nie poznaje?”. Nie poznaje. Przede wszystkim tak: czy to jest podkładka jakaś, czy ktoś, czy to prawda w ogóle, że on może w ten sposób przyjść. Po rozmowie z matką mówi, że przyszedł – to był syn Augusta Dunsta, działacza gminy polskiej w Gdańsku i Polskiego Zjednoczenia Zawodowego – bo: „Mówili mi, że jak się do cioci zwrócę, [to ciocia pomoże], a ciocia nie pamięta. Podobno była moją chrzestną”.
- Po co przyszedł do pana mamy?
Powiedział, że ma kolegę, idzie tylko do ubikacji, był z kolegą razem jakimś, [który] został na podwórzu. Mówi: „Mam dosłownie minutę-dwie czasu. Czy mogę skorzystać z tego? Ciocia mi pomoże czy nie?”. Odważna była, mówi: „Dobrze. A co chcesz?”. – „Chcę papiery. Będę tu jutro o godzinie siedemnastej”. Rzeczywiście mama mu papiery wyrobiła. Ale on nie przyszedł. Później przyszła kartka z Białegostoku: „Droga ciociu, mam narzeczoną. Narzeczona nie chce mnie puścić, ciągle mnie pilnuje. Nie będę mógł jednak skorzystać z tego”. Później, po wojnie mama się dowiedziała od pani Dunstowej, jego matki, że został zabity przy ataku na partyzantkę białostocką. To nawet charakterystyczne, oni byli specjalnie – jako ci, którzy nie chcieli podpisać niemieckiej listy – wyznaczeni na pierwszy ogień podczas ataków na partyzantkę.
- Jakie chciał papiery od mamy?
Dokumenty i ubranie. Wszystko stało. Ubranie i dokumenty były przygotowane w ciągu jednego dnia. Na inne nazwisko oczywiście. Wtedy by przyszedł, przebraliby go i on miałby inne nazwisko. Takie były sytuacje.
- Znaczy, że nie chciał być w SS?
Nie. Byli przymusowo wcieleni do korpusu specjalnego, który jest właściwie [kierowany] na pierwszą linię frontu. Z tyłu szli hitlerowcy, a z przodu dawali tych niepewnych tak zwanych. Widocznie w jednej z potyczek z partyzantką akowską musiał zginąć, matka później po wojnie powiedziała. Ale napisał jeszcze wcześniej kartkę. Dostaliśmy kartkę. W takim tajnym tłumaczeniu, że narzeczona go za bardzo pilnowała, nie mógł się zjawić i nie wie, czy w ogóle będzie się mógł stamtąd urwać. To już była kartka z terenu. Jak później się zorientowali, prawdopodobnie musiał donieść do władz ten, który był na podwórzu, że on urwał się gdzieś. Kilka minut jego nie było. Widocznie zaczęli go specjalnie wtedy pilnować, już nie mógł się urwać w ogóle na teren Warszawy.
- To jest przykład, że Polak został siłą wcielony do SS.
Tak. Gdańszczanie, tak. Byli niektórzy młodzi, bo oni szukali przecież mięsa armatniego.
- Wróćmy do 1 sierpnia. Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Wybuch Powstania – oczywiście spodziewaliśmy się tego. To trzeba przyznać, bo dwa tygodnie było u nas przygotowanie do Powstania. Jak później się dowiedziałem, przyszedł jeden, poinformował, że o godzinie siedemnastej ma być wybuch Powstania, ale on się dowiedział o godzinie drugiej i nie wolno było nikomu powiedzieć. Oczywiście wiedząc to, miałem polecenie na godzinę siedemnastą stawić się w fabryce „Dzwon”. Fabryka gilz na Grochowskiej – „Dzwon” się nazywała. Miałem się stawić o siedemnastej. Musiałem wyjść, o godzinie wpół do piątej byłem na moście Kierbedzia.
- Pożegnał się pan z rodziną?
Oczywiście, matka każdemu z nas dała ryngraf srebrny, pozłacany, z Matką Boską Ostrobramską. Każdy z nas miał ryngraf. Byliśmy jeszcze w kościółku Świętej Teresy na Moniuszki. Ksiądz poświęcił ryngrafy. Wszyscy wiedzieli, że idziemy na Powstanie. Mama moja wyjechała ostatnim pociągiem w kierunku Żyrardowa, EKD. Jeszcze brat Kazimierz odprowadził mamę na Nowogrodzką, bo była stacja EKD. Mama zdawała sobie z tego sprawę, że swoich synów poświęca wyższej sprawie. Sama była wielką patriotką. Niestety, myśmy przysięgali, w ogóle przez myśl nie przeszło, chcieli mnie zatrzymać, chociaż mnie jednego. Jak to możliwe? Albo Tadeusza, albo Kazia. Myśmy przysięgali, to jak można było się w ogóle urwać. Przecież mogłem się urwać, wielu chyba takich było. Poszliśmy niestety na to Powstanie.
Tadeusz zginął 4 sierpnia od wybuchu granatu. Ostatni granat wybuchł przy Okopowej. Przy szkole była kwatera „Zośki”, plutonu „Alek”. Deczkowski – znane nazwisko, „Laudański” pseudonim – miał zmienić Tadeusza. Idzie na to miejsce strzeżone i patrzy, że już nie żył Tadeusz.
- W dniu swoich urodzin zginął, czy dzień po urodzinach?
4 sierpnia, w dniu swoich urodzin, rzeczywiście. Urodził się 4 sierpnia 1920 roku.Trzeba powiedzieć, że był Wojtek Omyła, pseudonim „Wojtek”. To był przyjaciel moich braci, specjalnie przyjechał do Warszawy z Częstochowy na Powstanie Warszawskie. Zginął w czasie ataku na Woli, na cmentarzu żydowskim. Kaziu został z „Laudańskim”. Odbili Gęsiówkę wtedy, 400 Żydów odbili. Nawet gdzieś widziałem zdjęcie. Mam zdjęcie mojego brata Tadeusza, który razem z „Laudańskim” stoi. Przy obronie szpitala Jana Bożego, przy kościółku, jeden z ostatnich wybuchów urwał Kazikowi rękę i urwało mu część tułowia. Znalazł się w szpitalu na Długiej. Później prawdopodobnie szpital bombardowany był bardzo mocno, koło kościoła garnizonowego. Niestety, później go nie znaleziono. Mamy tylko symboliczny grób Kazika. Ale on jeszcze jak go na noszach nosili, to mówił: „Jeszcze jest sygnet mój, szukajcie tej ręki”. Wiedział, o co chodzi. Mówi: „Szukajcie tej ręki”. Po trzydziestu latach Bogdan Deczkowski „Laudański” pokazuje mi, czy to nie jest przypadkiem Tadeusza sygnet. Przed swoją śmiercią oddał mi sygnet. Tak. To właśnie mama kupiła Tadeuszowi. Ten sygnet mam jako talizman, to nie dlatego, żeby być eleganckim, tylko że to jest moje uduchowione... […]
- Był pan przy ekshumacji brata?
Byłem. To na wózku dwukółkowym. To był 1945 rok. Z Ochoty na piechotę się szło na Wolę. Dowiedzieliśmy się też przez Bogusia. On pięć lat na Rakowieckiej siedział w więzieniu. Później go złapali. Przeżył. Jak mówił, siedział dotąd w wodzie. Bardzo był zdrowotnie, że tak powiem zniszczony, ale zdążył jeszcze zrobić inżyniera chemika.
- On właśnie powiedział, gdzie jest pochowany brat?
Powiedział, gdzie pochowany jest Tadeusz. Kazia na przykład szukaliśmy na placu Krasińskich. Były otworzone groby tych, których pochowali. Nawet tak patykiem się szukało. Chodziliśmy, szukaliśmy. Setki było tych grobów odkrytych, z ziemi bezpośrednio. Szukaliśmy, po ryngrafie chcieliśmy poznać, ale Kazika nie spotkaliśmy.
- Przecież trupy już się rozkładały.
Cały wic polegał na tym, że chciało się zobaczyć po pewnych [szczegółach] – albo sygnetach, albo po ryngrafach przeważnie, to taki był zwyczaj. Właściwie ryngrafy się kupowało.
- Czy rzeczywiście Niemcy kopali, jeńcy niemieccy pomagali ekshumować?
Nie. To już z naszych batalionów poszczególnych gromadzili się społecznie i szukali. Nie przeszkadzali. Widocznie jednak można było odkryć groby, ponieważ chodziło o wyczyszczenie terenu i przeniesienie na poszczególne cmentarze. Tadeusz znalazł się na cmentarzu wojskowym.
- Tadeusz miał krzyż, tabliczkę z nazwiskiem?
Tak, miał. Jeszcze karteczka była – Tadeusz Milewski „Ćwik”. W każdym bądź razie była karteczka. Mama miała jeszcze szkatułkę – do dzisiaj ją mam – i były włosy. Wzięła włosy od Tadeuszka, schowała razem z ryngrafem. Nie wiem, co później z tym się stało. Moja matka bardzo to przeżyła. Była innym człowiekiem. Właściwie była zrujnowana, jak dowiedziała się [o śmierci braci]. Jeden jej zostałem. Siostra już była zamężna.
- Kto wam przekazał wiadomość, że bracia nie żyją ?
Deczkowski. Deczkowski jeszcze był na wolności, to był 1945 – 1946 rok. W 1946, nie znam dokładnie daty, ale jego przymknęli później razem z innymi.
- Pan myślał z mamą, że bracia przeżyli, są gdzieś w obozie, że przeżyli Powstanie?
Nie. Myśmy myśleli, bo pewne były informacje, że jak Rosjanie wyzwalali obozy, gdzie byli akowcy, to bardzo dużo transportów pojechało na białe niedźwiedzie. Myśmy się spodziewali, że może jeszcze [tam] jest, bo tak, to by można się dowiedzieć. Mama pisała i do Czerwonego Krzyża do Rosji, i w Polsce też. Wszędzie się pytała, czy przypadkiem nie widziano gdzieś [jej synów]. Niestety, nie ma. Mnie się jednak wydaje, że był nalot. Mimo że był na dachu Czerwony Krzyż, to Niemcy tego nie honorowali, rąbali bombami. Jak później się dowiedziałem, był zniszczony szpital, w którym był Kazio. Ci co jeszcze mogli chodzić, to wychodzili, a jak nie miał już możliwości wyjść, bo nie miał siły, to go zostawiali. Straszne są sytuacje. Zresztą są gdzieś opisane te rzeczy.
- Pan dotarł na Grochowską?
Znalazłem się na Grochowskiej, fabryka „Dzwon”. Miałem swoje lokum. Trzy dni tylko na Pradze trwało Powstanie. Nosiłem meldunki między Grochowem a ulicą Stalową. Niestety, starszych mogli zatrzymać, młodszy to mógł sobie przechodzić. Bardzo często meldunki zanosiłem na ulicę Stalową. Przechodziłem tutaj, gdzie teraz [pomnik] „czterech smutnych” stoi. Później były bunkry hitlerowskie, przez nie musiałem przechodzić. Miałem na tyle szczęścia. Później, pod koniec sierpnia, całą młodzież Armia Krajowa wzięła na partyzantkę. Szukaliśmy większej partyzantki w lasach jabłonowskich. Co ciekawe, w tej partyzantce się nie znaleźliśmy. Tułaliśmy się. U nas było ze 150 chłopa, członków grupy Batalionu 605. pod dowództwem porucznika „Bryzy”. Takie tylko miałem informacje. W lasach jabłonowskich przechodziliśmy wieczorem przez las i natknęliśmy się na oddział hitlerowski. Mieliśmy potyczkę. Zginął dowódca grupy hitlerowskiej, a inni uciekli. Zdobyliśmy lekki karabin maszynowy, czeski kulomiot. Sanitariuszki były zlokalizowane w leśniczówce Choszczówka. Dziwiły się, nasza strzelanina była taka, że mieliśmy świetlne naboje. Tylko widziały, jak świetlne naboje przelatywały nad leśniczówką. Był „Mirek”, którego byłem przybocznym przy lekkim karabinie maszynowym, który był w naszym władaniu. Na jednym z postojów przechodził Niemiec. Akurat szedł prosto na nasze obozowisko. „Mirek” miał pistolet i krzyczy: „Stój!”.
Halt! Tamten przerażony, nie wiedział, co [się dzieje]. Okazuje się, że „Mirek” strzelił i przestrzelił mu nogę. Zabraliśmy go do siebie. To był Ukrainiec jakiś. „Bohu” tylko krzyczał. Okazuje się, że niedaleko Niemcy spędzili ludzi ze wsi i jakieś rowy kopali czy coś. On widocznie musiał okraść tych bidaków, bo miał przy sobie damską torebkę z damskimi różnymi rzeczami. Teraz – co z nim zrobić? „»Rogacz«, weź, załatw go”. Mówię: „Nie będę strzelał do człowieka”. – „Musimy, bo co teraz? Nie możemy go puścić. W ogóle nie może chodzić”. Później zaczęli ze mnie żartować, że jestem najmłodszy w grupie. Zacząłem się modlić tylko. Jak go zastrzelili, to go pochowałem, krzyż mu postawiłem w lesie. To było takie moje przeżycie generalne. Jeszcze pomodliłem się za niego. Nie mogliśmy go puścić w ogóle. Iść z nim, kiedy sami zmienialiśmy miejsca postoju?
- Może jeszcze do tej pory tam leży, gdzie go pan pochował?
Może tak, może być. Mało to takich grobów nieznanych Polaków i innych?Później doszło do momentu, [kiedy] rano się budzimy: „Nie ma dowódcy »Bryzy«” – mówią, rozchodzimy się. Każdy idzie na swoją [stronę], nie możemy znaleźć partyzantki. To było we wrześniu. Jeden chciał iść na Pragę, drugi… Mnie interesowało przejście przez Wisłę, bo w Międzyborowie rodzice byli. Idę szosą na Jabłonnę. Zgarnął mnie patrol hitlerowski i wsadził do obozu w Buchniku. W Buchniku było bardzo dużo ludzi. Było z pięć czy sześć baraków specjalnie zrobionych.
To jest miejscowość niedaleko Jabłonny. Byłem teraz, po wojnie. Nawet ludzie nie pamiętają, że był obóz.
Tak, tacy złapani z różnych łapanek. Byłem w ostatnim baraku, tuż przy bunkrze niemieckim. W środku byli, bo mieli widok na całość. W pewnym momencie zaczęły katiusze rąbać. Katiusza to ma to do siebie, że ona jest co pięćdziesiąt metrów. Strasznie Niemcy bali się katiusz. Trzeba przyznać, że to nie jest w jednym miejscu. Wybuchy były w poprzek. Patrzę, barak wylatuje razem z ludźmi. Następny też do połowy już. Dziewczynę – była może starsza ode mnie ze trzy-cztery lata – złapałem za rękę – można uciekać przez kartoflisko. Jakieś 150 metrów koło bunkra (Niemcy w ogóle nie patrzyli, bo mogli strzelać, ale byli sami zaskoczeni) widzę, jak obóz ginie dosłownie, w powietrze lecą wszystkie deski. Do dzisiaj nie mogę dowiedzieć się żadnych informacji na temat Buchnika. Okazuje się, że Rosjanie mieli złe namiary. Jak przeleciałem do lasu 150 metrów przez kartoflisko, to wpadłem z tą dziewczyną prosto w dywizję niemiecką. W tym lesie siedziała. Dzięki swojemu językowi, odwadze – cholera wie, jak to nazwać – mówię: „Chodźmy”.
Gehen wir hier... – zaczynam po niemiecku krótkie słowa mówić, a oni gotowali obiad, to była druga po południu. Cała dywizja stała. Karabiny mieli ustawione, przez to wszystko przeszedłem. Do Jabłonny się dostałem. Następnego dnia rano patrzę, nie ma dziewczyny. Urwała się gdzieś. Żeśmy nocowali u rolnika w stodole. Rano się budzę, nie ma nikogo. Trzeba iść dalej. A tu cała pancerna dywizja niemiecka jedzie właśnie tą trasą. Widzę – czołgi jadą, siedzą na czołgach Niemcy. Mówię: „Przyjacielu, weź mnie ze sobą – do siedzących na czołgu – Muszę na drugą stronę”. – „To chodź z nami”. Miałem płaszcz podobny – rodzice mi go kupili – do esesmana. Tylko miałem brezentowy, a oni mieli tego typu płaszcze skórzane. W tym płaszczu widocznie mnie miał za [esesmana], mówi:
Ich bin aus Danzig. Mówię: „Jestem z Gdańska, weźcie mnie, muszę się przerzucić”. Ci żołnierze, Wehrmacht, nie chce się wprost wierzyć, podają mi rękę, z nimi razem przejechałem przez most na drugą stronę. Oczywiście wyskoczyłem w pewnym momencie i do jednego z gospodarzy idę, musiałem przenocować. Rano się budzę, patrzę, mój dowódca „Bryza” jest przy studni, myje się. Jak mnie zobaczył, to się urwał. Nie wiem, czy się bał, że go zadenuncjuję. Urwał się w każdym bądź razie. Od tego momentu szukam tego „Bryzy”. Nie mogłem przez czterdzieści lat znaleźć „Bryzy”. Okazuje się, że był na Targówku, później się dowiedziałem, jak mnie inni poinformowali, bo przecież należę do mojego środowiska. Podobno miał rozkaz znalezienia się w Częstochowie, bo jakieś rozkazy miał wykonać. Dalej nie będę się na ten temat wypowiadać. W każdym bądź razie widocznie miał jakieś powody, że się musiał urwać. Ale co nas zostawił, to nas zostawił, takich bidaków, każdy szedł swoją drogą. Później, gdzieś za Pruszkowem, doszedłem do kolejki elektrycznej EKD. Jechałem, bo w Międzyborowie byli rodzice. Na stacji Podkowa Leśna żandarmi weszli i mnie zgarnęli. Znalazłem się w obozie w Pruszkowie. Od razu następnego dnia zawieźli do obozu Schneidemühl. Jeszcze przejeżdżając – już koleją szerokotorową – przez Międzyborów, widziałem swoje koleżanki, kolegę jednego, który grał w siatkówkę. Zacząłem krzyczeć i kartkę wyrzuciłem z wagonu bydlęcego. Matka goniła jeszcze później do Żyrardowa, ale niestety pociąg odjechał dalej. Znalazłem się w obozie Schneidemühl.
- Gdzie znajdował się ten obóz?
Piła. To nie należało do Polski, ale przy granicy. Jeszcze przed wojną Piła nazywała się Schneidemühl. Znalazłem się w tym obozie. Niedaleko torów kolejowych i dworca kolejowego był obóz pięcionarodowy: rosyjski, ukraiński, francuski, angielski i polski. Polacy byli najbardziej ruchliwi. Brali nas na roboty na dwanaście godzin. Byłem prowadzony na wagony, na lokomotywy musiałem wrzucać węgiel. Później w każdym bądź razie potrzeba im było na lokomotywie palaczy. Wsadzili mnie, musiałem wrzucać do pieca węgiel. Znalazłem się nawet gdzieś, pojechaliśmy dalej.
- Dostawał pan za to wynagrodzenie?
Nie. Najlepszy dowód, że jak opowiadałem temu maszyniście: „Co wam się chciało Powstania?”. Mówię: „Co pan na ten temat może powiedzieć?”. – „Piszą w gazetach, że jesteście bandytami”. – „No właśnie. I pan w to wierzy. Niech pan spojrzy, jestem bandytą? Niech się pan zastanowi”.
- To był Niemiec ten maszynista?
Tak. Ale takie porządne chłopisko było nawet. Z żoną musiał rozmawiać, bo później mi kawałek chleba przynosił rano. Długo nie byłem, bo znowu dali mnie do ładowania węgla na lokomotywy. Wtedy poznałem Francuza. Nie wolno było rozmawiać z innymi. I myśmy rozmawiali, bo znał trochę niemiecki, ja trochę niemiecki, złapali nas na tej rozmowie. We dwóch nas wsadzili za karę do wagonów pięćdziesięciotonowych. Mamy ładować teraz węgiel na pięćdziesiąt ton. Wysokie przecież były i w ogóle zrobiliśmy sobie podest. Podawał mi, później wrzucałem. Do dzisiaj mam, po wojnie musieli mi wycinać, bo miałem skrzepy w ręku, takie głazy się wkładało. To było za karę. Może po dwóch tygodniach wzywa mnie dowódca obozu. Mówi: „Słuchaj, widzę, że jesteś z Gdańska. To ty jesteś Niemiec”. – „Nie.
Ich werde Polisch sein. Ty nie wiesz nawet, że w Gdańsku byli Polacy. Tobie się wydaje, że ciągle tylko niemiecki, niemiecki”. Myśmy mieli przyjaciół Niemców, tak. Myśmy porządnie żyli, dopóki Hitler nie doszedł do władzy. To naprawdę można było nawet przyjaźnie mieć. Ale myśmy byli Polakami. Było 200 tysięcy Niemców, ale 25 tysięcy Polaków. Polonia gdańska działała przecież.
Chciał mnie wyciągnąć z obozu. Prawdopodobnie znowu szukali takich frajerów, żeby do wojska wsadzić. Bo po co? Chciał mi pomóc jednym słowem, według jego mniemania. Obok stał taki w mundurze czarnym ze swastyką, tylko przyglądał się, o czym dowódca obozu ze mną rozmawia: „Jak to? Przecież jesteś urodzony w Niemczech, w Gdańsku. Ty musisz być Niemcem”. – „Nie. Zawsze byłem Polakiem”. Chciał mnie uderzyć, ale wziął mnie za kark. Podobało mu się moje postępowanie, to musze uczciwie powiedzieć. To nie były kopniaki prawdziwe, ale widocznie dlatego, że ten hitlerowiec widział i złapał mnie, zaczął rąbać, przez schodki mnie zrzucił na zewnątrz. Na tym się skończyło. Później się urwałem stamtąd. Myśmy zawsze o godzinie dwunastej w nocy przechodzili przez peron, gdzie odchodziły pociągi do Bydgoszczy, do Poznania. Punkt dwunasta w nocy rusza pociąg w kierunku na Poznań. To się urwałem stamtąd. Szliśmy pod eskortą do obozu z powrotem o dwunastej w nocy. Naraz się zatrzymałem, udawałem, że sznuruję sobie buty, nim się zorientował – dużo było Niemców na peronie – między nimi i do breku. Brek to się nazywa [hamulec], z tyłu stare wagony miały hamulce. Wlazłem do środka.
- Gdzie pana zastał koniec wojny?
Dojechałem przez Königshütte do Krakowa. W Krakowie był mój szwagier z siostrą i Bernard Milewski. Właśnie się zatrzymali po Powstaniu. Znalazłem się w Krakowie, a przejść było bardzo ciężko, to była dziesiąta w nocy, jak pociąg dojechał. Byłem oczywiście zawszony, bez jedzenia, dwa dni nic nie jadłem, tylko wodę piłem, co się nalewało do parowozu. Trafiłem później – były budynki nauczycieli, cała dzielnica nauczycielska. Wiedziałem, że to któryś z tych budynków. Pukam, była godzina dwunasta albo pierwsza w nocy. Słyszę:
Was denn? Mówię: „Cholera, myślałem, że trafiłem dobrze”. Światło się zapaliło, schowałem się w rowie. Jak światło zgasło, poszedłem obok, pukam, otwiera mi siostra moja Jadwiga Szuwarowa. Oczywiście spałem długo, odwszyli mnie zupełnie. Później dali znać do Częstochowy, gdzie była moja matka. Przyjechali, specjalny dokument mi wyrobili, żebym mógł z Krakowa do Częstochowy przejechać. Znalazłem się w Częstochowie. Byłem akurat na Jasnej Górze w momencie, kiedy wojska radzieckie wchodziły do Częstochowy, dywizja pancerna i [widziałem] uciekających Niemców.
- Dlaczego pan przyjął takie pseudonimy?
Miałem piętnaście lat. Myślę sobie „Jeleń” to tak jakoś głupio wygląda, ale jak będę „Rogacz”, to będę poważniejszy. I tak podawałem się za dwa lata starszego niż byłem. Wydawało mi się wtedy, że już w partyzantce, w strukturze AK nie wypada być „Jeleniem”, już w partyzantce zawsze mówili „Rogacz”.
- Jakby pan miał znowu piętnaście lat, czy poszedłby pan znowu do Powstania?
To jest pytanie z jednej strony ciekawe, interesujące młodych. Teraz często mam wykłady w gimnazjach. Młodzież jest wspaniała. Pełna zainteresowania, jak to było, jak to możliwe. Mówię: „Nie można było, żeby Powstanie nie wybuchło. To jest niemożliwe. Myśmy przez cztery lata tylko o tym myśleli. Oczywiście marzyliśmy o tym, że nam pomogą”. Tak że zniszczyliby całkowicie młodzież, a tak to ktoś wyszedł z tego.
Warszawa, 23 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama