Mieczysław Antoni Buczkowski „Buk”

Archiwum Historii Mówionej

Mieczysław Antoni Buczkowski. W czasie Powstania miałem pseudonim „Buk”. Pracowałem przez cały czas w szpitalu na Żoliborzu, który był szpitalem Zgrupowania „Żywiciel”.

  • Proszę powiedzieć, jakimi drogami pan trafił do konspiracji?


Przed wojną chodziłem do gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu. Właściwie całe to środowisko było w czasie wojny powiązane w różny sposób z ruchem podziemnym.

  • Wiele osób z „Poniatówki”, rzeczywiście.

 

Wiele osób z „Poniatówki”, bardzo wiele osób, było związane z ruchem podziemnym. Oczywiście, kontakty w czasie wojny były duże, ponieważ maturę uzyskałem w roku 1940 razem ze swoimi kolegami. To była pierwsza matura w czasie okupacji, bo później komplety szły dalej przez cały okres okupacji. Natomiast myśmy w kwietniu, w roku 1940 uzyskali maturę, bo do wojny byłem w pierwszej klasie licealnej gimnazjum Poniatowskiego. Potem tak jak powiedziałem, pracowałem krótki okres czasu w aptece, próbowałem szkoły zawodowej chemicznej. Ale w roku 1941 otworzono prywatną szkołę zawodową, tak to się nazywało, profesora Zaorskiego i Czubalskiego, to był ich tandem, dwójka. Właściwie szkoła była przykrywką uniwersytetu i wydziału lekarskiego.

  • A teoretycznie uczyła czego?


A teoretycznie nazywała się Szkołą Zawodową dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Tak to się nazywało po niemiecku. Oczywiście Niemcy z początku nie bardzo wiedzieli, o co chodzi. Chodziło im o to, żeby mieć sanitariuszy tylko na niskim poziomie. Później, w roku…

  • I pan został tam słuchaczem?


Zostałem, tak. [Właściwie] studentem. Potem po roku Niemcy przyszli na kontrolę do tej szkoły i jedna z koleżanek po prostu wygadała się, że studiuje medycynę. Zrobiła się z tego wielka awantura. Szkołę wtedy natychmiast zamknęli i nas wszystkich [porozsyłali]. Dostaliśmy zawiadomienia, żeby wyjeżdżać do Niemiec na roboty. Przedtem, zanim jeszcze mieliśmy jechać, wzięto nas na ulicę Skaryszewską do tak zwanego dulagu, Durchgangslager.

  • Przed wywózką wszystkich tam?


Przed wywózką. Tam dzięki temu, że myśmy mieli znajomości, udało się dojść do ówczesnego tak zwanego Arbeitsamtu, wiadomo, jak to wszystko było. Dostałem lewe papiery, że jestem potrzebny w szpitalu Dzieciątka Jezus i zostałem fikcyjnie zaangażowany jako sanitariusz. Okazuje się, że tego rodzaju sprytnych było o wiele więcej. Tak że w zasadzie po pewnym czasie cała awantura minęła i właściwe można było dalej kontynuować naukę. Odnośnie nauki, odbywała się w sposób oryginalny. Mówiono wtedy, że jest to system angielski. Na czym to polegało? Myśmy nie mieli już wtedy wykładów regularnych, tylko mieliśmy skierowania jako sanitariusze, jako fikcyjni pracownicy Urzędu Miejskiego, byliśmy skierowani na przykład do tego czy innego szpitala. Siedzieliśmy dwa, trzy miesiące na klinice, tam były wykłady w grupach, tam była nauka. Po tym, po trzech, czterech miesiącach czy dłużej, jak na chirurgii, zdawaliśmy egzamin. W ten sposób sukcesywnie przedmiot za przedmiotem studiowaliśmy.

  • Czyli nieprzerwana praktyka.


Czyli nieprzerwana praktyka z nauką, bo wszyscy profesorowie, którzy byli wtedy, pracowali, wykładali i równocześnie egzaminowali. Były kolokwia, wszystko jak normalnie. Zacząłem swoją „karierę” od Szpitala Maltańskiego, później bardzo krótko i przez prawie cały czas, przez półtora roku czy dwa lata, siedziałem w szpitalu Dzieciątka Jezus. Tam robiłem anatomię patologiczną u profesora Paszkiewicza, a przede wszystkim siedziałem na chirurgii. Już wtedy wiadomo było, że nastawiano nas na chirurgię więcej niż na co innego, w przewidywaniu, że może się to przydać.

  • Że właśnie te umiejętności będą potrzebne.

 

Tak że może się to przydać. Po pewnym okresie czasu przeszedłem wtedy do tak zwanego Uniwersytetu Ziem Zachodnich. To znaczy były pewne organizacyjne zmiany, bo dołączyła się cała grupa profesorów z profesorem Wrzoskiem [z Poznania]. Po pewnym okresie czasu przeszedłem znowu jako pracownik do szpitala Ujazdowskiego.

Tam w zasadzie to już była prawie że, jak by powiedzieć, zupełnie [konspiracja]. Kontakt taki, właściwie mieszanka realnej pracy czy nauki z podziemiem. Dlaczego? Mianowicie Niemcy w szpitalu Ujazdowskim w czasie wojny otworzyli tak zwane też dwa oddziały Sonderlasaret zwei. Co to było? Szpital Specjalny numer 2. Był to szpital dla tak zwanych Ostlegionerów, jeńców różnych – kaukaskiej narodowości czy Azji Mniejszej, z których [Niemcy] robili [sprzymierzone] wojsko. Ale zanim doszli do niemieckiego wojska, to byli w obozach, i wszyscy oni chorowali na krańcowe stadium gruźlicy. Niemcy panicznie bali się gruźlicy. Tym szpitalem częściowo wtedy zajmował się i opiekował się pułkownik Teofil Kucharski, profesor, który nota bene był komendantem oficjalnym szpitala; był pułkownik Strehl. Ale dzięki temu, że tam była gruźlica, której zresztą takich przypadków nigdy w życiu potem nie widziałem, uogólnionych zmian gruźliczych jak tam, Niemcy się bali i właściwie nie bardzo włazili i szpiegowali, co się w szpitalu działo. A ciekawa była rzecz, że większość lekarzy, którzy wtedy pracowali, to byli oficerowie zawodowi. Pamiętam nazwiska. Był porucznik Bajer, u którego też składałem przysięgę, był kapitan Lityński, był pułkownik Strehl, był major Wacek, i wielu jeszcze innych przedwojennych oficerów lekarzy. To była ciekawa historia. Naprzód, dlaczego tam zostali? Dlatego że w 1939 roku Niemcy zostawili ciężko rannych polskich żołnierzy pod opieką polskich lekarzy. Potem ci żołnierze albo zdrowieli, albo umierali, a obsada szpitala została. To taka, przepraszam, wstawka na temat szpitala Ujazdowskiego, jak się tam znalazłem.

  • Oni byli przedwojennymi oficerami?


Oni byli przedwojennymi oficerami. Tak.

  • Ale związali się z podziemiem naszym i z czym? Z AK?


Potem w ogóle też przychodziło coraz więcej młodych studentów. Bo myśmy później byli równocześnie studentami Uniwersytetu Ziem Zachodnich. To było po prostu i szkolenie medyczne, ale równocześnie był to jak gdyby taki, w moim odczuciu, polski szpital wojskowy, bo tam wszyscy byli przeważnie oficerowie, lekarze Polacy.

  • Mówił pan, że to było pogranicze realnej praktyki lekarskiej z podziemnym działaniem.


Tak jest.

  • Na czym to polegało?


Przede wszystkim na tym, że było nastawienie w większości wypadków na sprawy chirurgiczne. Najwięcej czasu, najwięcej praktyki, najwięcej wykładów, to mieliśmy z zakresu chirurgii. Teraz jeśli chodzi o okres w ogóle… Jeśli chodzi o moje rodzinne tradycje, mogę wspomnieć. Ojciec był uczestnikiem wojny w 1920 roku. Wujostwo moje ze strony matki też byli uczestnikami. Najstarszy brat matki też był ochotnikiem w 1920 roku. Atmosfera w domu była zawsze bardzo pro patriotyczna. Tak żeśmy byli do 1939 roku wychowani. To była zresztą nie tylko atmosfera mojego domu. Po prostu taka atmosfera była wśród młodzieży. Były różnice poglądów, były już wtedy. Jako młodzi chłopcy – były różnice, jeśli chodzi o spojrzenie na takie czy inne sprawy. Natomiast jeśli chodzi o patriotyzm, to był wspólny. Jeśli chodzi o szacunek i kult marszałka Piłsudskiego, to był właściwie powszechny. Tak to wszystko wyglądało. W momencie 1 sierpnia… Mogę już teraz?


  • Proszę mówić.


1 sierpnia zostałem na Żoliborzu. Na wiadukcie strzelanina, blokada. Zresztą nie tylko ja, tylko cała masa ludzi, dlatego że to nie było w ten sposób, że poszczególne, że tak powiem, ugrupowania młodych ludzi, którzy mieli takie czy inne przydziały, że były związane regionalnie tam, gdzie mieszkają.

  • Czy pan znał swój przydział, gdzie pan będzie?


Miałem być w szpitalu.

  • Ujazdowskim?


Ujazdowskim.

  • Aha. To sytuacja sprawiła, że pozostał pan na Żoliborzu.


Tak, pozostałem na Żoliborzu. I co się wtedy dzieje? Już od razu pierwszego dnia przejeżdżał patrol niemiecki przez plac Wilsona. Już strzelanina, już spotkanie, była konfrontacja. Zresztą wiadomo, kilku powstańców [starło się] razem z patrolem niemieckim, który się zaplątał. W zasadzie na Żoliborzu Powstanie wybuchło pierwsze. W pierwszym dniu już była na Żoliborzu strzelanina i w tym momencie samorzutnie zaczęły powstawać właściwie w bardzo wielu punktach Żoliborza punkty sanitarne na razie, opatrunkowe.

  • Kto był organizatorem?


W zasadzie wiele z tych punktów, uważam, powstawało samorzutnie. Na przykład koło Krasińskiego 10 był pan Gajewski; nagle, powiedzmy, znalazła się, nie pamiętam już nazwiska, doktór Zalewska; potem znalazło się paru medyków i od razu stworzył się punkt. Pamiętam pierwszą ranną kobietę, miała ciężko rozwalone udo, tęga osoba. I już tam zorganizowało się łóżka, organizowało się już półszpital. Tak jak zresztą wiem z późniejszych rozmów, tego rodzaju inicjatywy były w bardzo wielu miejscach. Częściowo byli to ludzie związani, jeśli chodzi o lekarzy, z organizacją, z AK, i oni wielokrotnie przejmowali kierownictwo. Ale w zasadzie wiele rzeczy powstawało samorzutnie, bo ranni już byli natychmiast, od razu.

  • Gdzie się pan dokooptował?

 

Zostałem na ulicy Krasińskiego i tam już zacząłem opatrunki, już tam po prostu zacząłem działać. Ale było to zaledwie kilka dni, bo głównym szpitalem był szpital zmartwychwstanek, który to szpital od razu właściwie w pierwszych momentach znalazł się na linii ognia i od razu po kilku dniach został ewakuowany. Gdzie? Właśnie na ulicę Krasińskiego. Tam były warunki właściwie jak na szpital bardzo dobre, dlatego bo to było tak: [było] kino, była szkoła i były pawilony na tym terenie. Pawilony, z których jeden był blokiem operacyjnym. Drugi pawilon był dla lżej rannych, była zgorzel gazowa, tak samo tężec się pojawiał, tam już były takie przypadki. Tam już właściwie od chyba 5, 6 sierpnia zaczął pełną parą działać szpital. Jak wyglądała sprawa samej działalności? Otóż były pewne zespoły operacyjne. Była też pewna grupa lekarzy, myśmy dostali legitymacje, miałem pseudonim „Buk” i nazwę miałem „młodszy lekarz”, tytuł.

  • A kto legitymacje wystawiał?


Wystawiało w zasadzie dowództwo, komenda, „Żywiciel”. Mnie przynieśli i wręczyli. Nawet już od razu dostałem bez żadnych [formalności] legitymację. I jak wtedy była zorganizowana praca? Było szereg zespołów operacyjnych. Najczęściej to było w ten sposób: Węglewicz i plus jakiś jeden ze studentów; Kanabus, [zastępca komendanta] (to był też działacz, członek AK), plus student, tym studentem byłem ja [...]. A ci studenci, to był Zbyszek Warakomski, który już nie żyje; był Andrzej Rokita, później znany jako „Zgaduj-Zgadula”, był studentem medycyny i też działał; był Andrzej Janowski, który naprzód był w linii, potem był ranny i został w szpitalu, też pomagał. A jeśli chodzi o lekarzy, to pamiętam, że był Węglewicz, oczywiście on był najważniejszy tam, bo był naczelnym lekarzem; był Kanabus, który zajmował się bardziej administracją; był doktór Łytkowski, ginekolog, który zresztą był później na Śląsku i który umarł już; był także: Chmielewski, Rotmil, który był chyba Żydem, był bardzo aktywny i tam działał, przedtem jeszcze był w szpitalu Dzieciątka Jezus, pamiętałem go. W sumie było więcej, bo nie wszystkich pamiętam. Było kilku lekarzy i były zespoły i te zespoły operowały.
Z początku, trzeba przyznać, nie było wielkich trudności, jeśli chodzi o materiał i zaopatrzenie. Tu jest do podkreślenia olbrzymia zasługa sióstr zmartwychwstanek, które w zasadzie całą bazę, całą logistykę, to właściwie, tak jak się orientowałem, mimo że nie siedziałem w dowództwie czy w tych sprawach, ale wydaje mi się, że całą logistykę, zaopatrzenie, materiały opatrunkowe, leki, środki znieczulające, narzędzia chirurgiczne, to wszystko organizowały one.

  • Organizacja jest rzeczywiście bardzo ważna w takim momencie.


Oj, tak.

  • Czy dużo było tam pracy?


Organizowały to świetnie. W momencie kiedy szpital był na ulicy Krasińskiego, w tej kolonii, tam były te pierwsze dni do 22, 23 sierpnia…

  • Czyli do ataku na dworzec?


Tak. Szpital szedł pełną parą. Tak samo. Atak na dworzec to jest oddzielna sprawa, to za chwilę o tym jeszcze wspomnę. W każdym razie szpital szedł pełną parą, były operacje, były zabiegi, pamiętam, że w sali kinowej też się odbywały.

  • Mieliście kapelana swojego?


Tak. Był kapelan, jak najbardziej.

  • Jak się nazywał?


Nie pamiętam, czy nie Trószyńsk, chyba tak, ale tego sobie nie przypominam. To wszystko szło w miarę normalnie jak na te warunki. [Pamiętam] z owego czasu, było trzech jeńców niemieckich. Jeden był ranny. Pamiętam, opowiadał Unteroffizier, mówił, że pochodzi z Düsseldorfu i chyba jego nazwisko nawet pamiętam, bo się przedstawiał, Peters. Siedział zresztą do końca Powstania.
Potem przyszedł dzień 22, 23 [sierpnia], dwa dni ataku. To był koszmar, bo rannych była olbrzymia ilość i w zasadzie szpital i wszystkie ekipy operacyjne pracowały wtedy non stop czterdzieści osiem godzin. Non stop, nie odchodziliśmy od stołów operacyjnych. Kiedy jużeśmy się słaniali, nam siostry przez rękaw i przez koszulę wstrzykiwały kofeinę, żeby jakoś jeszcze działać, bo już nie było [siły]. Nogi zupełnie się uginały.

  • To rzeczywiście dawało siły?


Dawało. Potem szpital się zapełnił w straszliwy sposób. To jeszcze, powiedzmy, było parę dni w miarę normalnej pracy. Rannych było coraz więcej, ale szpital w miarę działał. Ale przyszedł dzień gorszy.

Przyszedł, to był chyba 30 [sierpnia] albo 1 września, kiedy nastąpił nalot „szaf”, zapalających min, i samolotów na szpital. Czyli szpital był na celu i zaczęło się bombardowanie. Straty były olbrzymie. Wtedy zostałem ranny. Zresztą nawet ten odcinek jak doktór Kanabus żył, to opisał w „Rapsodii Żoliborskiej”, że siedział ze mną na ławce przedtem i nagle zaczęło się bombardowanie, zaczęły „szafy”. Został wtedy mocno ranny w rękę, ja dostałem w głowę. Poza tym byliśmy kontuzjowani, zaczęło nas w powietrzu rzucać, rzucało przez drzwi do piwnicy. Na mnie wylądowała sanitariuszka, chyba nazywała się Zubrzycka (ona podobno gdzieś żyje). Nagle w pewnym momencie tylko widziałem, że oko wisi jej na pęczku naczyniowym, bo odłamek zleciał, to tak nas tam zwałkowało [gestykulacja]. Ja [na czole] byłem cały zakrwawiony.

  • Taka była siła wybuchu?


I odłamki. Tu [na czole i twarzy] byłem cały zakrwawiony. Odłamek mam do tej pory, tutaj [w czole] siedzi. Wtedy nastąpiła gehenna, koszmar. Wylecieliśmy, zaczęliśmy kogoś ściągać. Ludzie byli zupełnie spaleni. Pierwszy raz w życiu widziałem ludzi całych czarnych, palących się, gdzie pękała skóra i się piekli – dosłownie wrzało to wszystko, krew gotowała się.


Zaczęła się wtedy historia, natychmiast podjęto decyzję, że już tu nie ma co ani chwili czekać i podjęto decyzję o dalszej ewakuacji. W pierwszej fazie ewakuacja szła w następujących kierunkach, gros ludzi, chyba paręset rannych świeżo krwawiących zostało przeciągnięte z ulicy Krasińskiego poprzez podwórze domu przy ulicy Mickiewicza 30 na Mickiewicza 32 i do tak zwanego Szklanego Domu PZU, do garażu. Olbrzymie były garaże, to był już nowoczesny dom, Szklany Dom tak zwany, i tam wszystkich rannych znosili do garażu podziemnego. Tam było chyba paręset osób. Część lekko rannych zostało w piwnicach na ulicy Mickiewicza 32, gdzie opiekował się nimi pan doktór Dreszer i studentka – wtedy już była dużo starsza ode mnie, nie wiem, czy żyje – Wroczyńska. To byli ci najbardziej lekko ranni, nota bene tych trzech Niemców też tam było.

  • Przeżyli ci Niemcy?


Przeżyli. Oni zresztą, podobno, ja przy tym nie byłem, ale grali pozytywną rolę, że nawet w jakimś sensie chronili przed „ukraińcami” na ulicy Krechowieckiej, jak tam był potem szpital ewakuowany.

  • Jak ciężko pan był ranny?


W zasadzie nie byłem ciężko ranny, dlatego że po opatrunku chodziłem.

  • Nie musiał pan leżeć.


Nie musiałem leżeć. Tak że chodziłem. Jeszcze palce miałem roztrzaskane, ale to…

  • Przy operacjach to było dosyć istotne.


Już skończyły się operacje, w zasadzie. Kanabus nie mógł operować, bo miał rozharataną całą rękę. Tak że ekipa Kanabusa, to znaczy on i ja, żeśmy wyszli z działania. Owszem, opatrunki i tak dalej to można było robić, a do operacji już nie stał, zresztą bardzo zdolny i niesamowicie sprawny był jako chirurg, nota bene chirurg dziecięcy przed wojną i przed Powstaniem.
Zaczęła się ewakuacja. Do wieczora wyglądało to w ten sposób, że gros rannych było w piwnicy, w Szklanych Domach, część była w piwnicach na ulicy Mickiewicza 32, a rannych, przede wszystkim rannych w głowę, zostawiono na starym miejscu w piwnicach pod kinem na Krasińskiego. Ale to była już właściwie grupa w agonii, większość. Ja zresztą dostałem polecenie, żeby się nimi opiekować do końca. nota bene przed tym jeszcze jak to wyglądało – pamiętam taką historię, że jeśli o całą grupę, chyba paręset osób w podziemiu Szklanego Domu, nastąpiła tak samo od razu decyzja, że nie mogą tam być. To nie były warunki na szpital. Wobec tego dowództwo podjęło decyzję, żeby przesunąć i przetransportować wszystkich rannych na ulicę Krechowiecką, w podziemia ulicy Krechowieckiej. Dlaczego tam? To była spółdzielnia nauczycielska i tam były duże piwnice i już tuż przed wojną były przepisy, że jeśli budowano nowe domy spółdzielcze, a na Żoliborzu budowano przeważnie domy spółdzielcze, to budowano ze wzmocnionymi stropami. I tam były właściwie piwnice, które były [schronami]. Oczywiście od wielkich bomb trudno powiedzieć, [czy by uchroniły,] ale to były piwnice już jak gdyby trochę o charakterze schronu przeciwlotniczego. Tam zaczęto ewakuować. Jak to wyglądało? Teraz stoją tam domy, jest to plac zabudowany. Między Szklanym Domem a Krechowiecką było poryte pole, gdzie w tym polu były poryte rowy i rannych na noszach przy pomocy ludności przeciągano i transportowano na ulicę Krechowiecką, tak z lekka pod górę. Przedtem jeszcze (co jeszcze pamiętam) dostałem zlewkę z morfiną, strzykawkę, wiadomo było, że odpowiednia ilość, trzeba było brać pół centymetra przy roztworze. Krzyk, płacz i dosłownie po kostki we krwi się chodziło. Przed transportem wstrzykiwałem tym ludziom morfinę, żeby jakoś ich wygasić i żeby przeszło. To pamiętam. Jeszcze z sanitariuszką chodziłem, nazywała się Wyrzykowska. Tak to [wyglądało].

  • Pan uczestniczył w ewakuacji na Krechowiecką?


Brałem udział częściowo albo chodziłem tu całą noc, właściwie kursowałem [między Krasińskiego a Krechowiecką]. Jeśli chodzi o lżej rannych w szpitalu na ulicy Mickiewicza 32, to oni tam zostali i doktór Dreszer tam się opiekował. Natomiast na ulicy Krasińskiego w zasadzie został całkowicie szpital zlikwidowany. W tym okresie, kiedy byłem ranny i już nie mogłem operować, ani tak samo Kanabus, po tej całej historii i po tym okresie po 1 września została wtedy też ranna, bo tam mieszkała, moja matka. Ciężko nogę miała rozharataną i znalazła się już wtedy w szpitalu, bo był drugi szpital w Forcie Sokolnickiego. Tak się złożyło, że do tego wszystkiego, kiedy byłem ranny, dostałem czerwonki. Zresztą z powikłaniami, które się do tej pory odzywają, zapalenie mięśnia sercowego. Tak że wylądowałem wtedy, ale już nie na Krechowieckiej, bo powiedziano mi, że tam nie mam co szukać, i wylądowałem na Forcie Sokolnickiego, tam był szpital.

  • Czerwonka to choroba zakaźna?


Zakaźna. Nie byłem w szpitalu tam, gdzie ranni, tylko tam była część właśnie, bo nie wiem, czy pani się orientuje, jak wygląda Fort Sokolnickiego. Fort Sokolnickiego to jest rondo, powiedzmy, grube mury i olbrzymie były nasypy, taki bastion. W środku był okrągły dziedziniec, a pod ziemią były olbrzymie kazamaty, które były zamienione, jeszcze wtedy w czasie wojny były tam archiwa, był cały szereg papierów. Tam była masa ludzi, też cywili; tam setki ludzi chowało się po zburzeniu, tam siedzieli. Na górze natomiast w forcie o murach kilkumetrowych byli ranni. Z tym że ranni byli w części tego kręgu, a część takich jak ja to, bo tam już się położyłem, kładli obok.

  • Jakie były możliwości, żeby leczyć taką straszną chorobę?


Żadne. Dostawałem kleik. Jakoś się wyłabudałem z tego. Z tym że jak siadałem, to już nie widziałem, miałem utratę przytomności. Mam metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, przy wyjściu z Powstania ważyłem pięćdziesiąt kilo. Tak że troszeczkę byłem szczuplejszy jak dzisiaj. Tak że to już niestety...

  • Jak długo pan chorował?


Już właściwie do końca, bo… Z tym że jakoś, powiedzmy, wyłabudałem się z tego wszystkiego. Tam zresztą pomagali mi koledzy, był Zajfried (nie jestem pewien pisowni), on tam działał. To był szpital, gdzie komendantem był doktór Szulc, w szpitalu był. Tam była też taka grupa. Właściwie, prawdę mówiąc, było szereg szpitali, szereg ośrodków, natomiast dwa z prawdziwego zdarzenia, gdzie przechodziły, poważne operacje się robiło, to były dwa szpitale, szpital pod hasłem zmartwychwstanek – Krasińskiego, Mickiewicza i Krechowiecka; szpital zmartwychwstanek był na Krechowieckiej aż do końca już i stamtąd był ewakuowany potem. Natomiast drugim szpitalem [był Fort Sokolnickiego].

  • Jeszcze przepraszam, zmartwychwstanki ewakuowane były kilkakrotnie?


Kilkakrotnie. Raz na Krasińskiego. Z Krasińskiego na Mickiewicza 32, 34, i z Mickiewicza 34 – Krechowiecka. Tak że szpital przenosił się kilkakrotnie. Potem nastąpił koniec Powstania.

  • Jak on wyglądał w waszym wypadku?


W naszym wypadku podeszli… Na szczęście do Fortu Sokolnickiego nie wchodzili „ukraińcy”, tylko weszli Niemcy. Trzeba powiedzieć, że Fort Sokolnickiego to była oddzielna historia, ponieważ Niemcy się wstrzeliwali i Fort Sokolnickiego był też ostrzeliwany. Ludzie musieli wychodzić, załatwiać swoje potrzeby, ewentualnie gotować coś, jakieś jedzenie, więc to tak dwie cegły, puszka i coś tam gotowali, bo już głód był. Nie było wypadku, żeby któregoś dnia kogoś nie zabiło. Była historia zupełnie koszmarna, przepraszam, że to powiem, makabrycznie, chyba to się nie nadaje na kręcenie. Była latryna, a obok stos zwłok, jedne na drugim.

  • Taka była ta rzeczywistość.


Tak to koszmarnie wyglądało. Przyszli Niemcy, dywizja, powiedzmy, wyborowa czy nie wyborowa, bo z chustami jakimiś w ogóle i z porządnymi mundurami i wszystkich Los! Ponieważ sanitariuszki były i tak dalej, mnie jakoś ciągnęli na nogach przez Powązki na Wolę. Tam był postój na Woli koło kościoła i stamtąd potem do Pruszkowa.

  • To znaczy do kościoła Świętego Wojciecha.


Tak.

  • A pan jeszcze nie chodził, jeszcze był pan chory?


Chodziłem już, szedłem podpierany z obu stron przez sanitariuszki. Nota bene też się wtedy znalazła i moja matka, też o kulach, bo była ranna. Tam byliśmy na Wojciecha dzień i stamtąd na lorę i przewieźli nas stamtąd do Pruszkowa. W Pruszkowie właściwie cudem uniknąłem wyjazdu do Oświęcimia, dlatego bo zostałem też przez sanitariuszki przeszmuglowany na halę numer jeden, która to hala była przeznaczona dla tych, których wywozili na Gubernię, ale po tej hali chodzili Niemcy. Miałem zaświadczenie, wyglądałem w ten sposób, więc dostałem lewe zaświadczenie Lungentuberkulose, gruźlica płuc. Leżałem na ziemi, a miałem zawiązaną rękę i podszedł do mnie oficer SS i pyta się: „Co to jest”, a ja głupi w ogóle, mówię: „To jest takie ropienie, tylko że to jest…”. Na to on wziął kartkę moją z Lungentuberkulose i mówi: „Tak, to widzicie, to jest robota polskich lekarzy! Z takimi głupstwami wysyłają gdzieś, a nie [wysyłają] do Oświęcimia!”. I to jest zrządzenie losu, Boga. Stał jakiś obok Niemiec i tylko powiedział jedno słowo: Ja, Herr Bahnführer, aber das ist Lungentuberkulose. On wtedy tą podartą kartkę rzucił mi w twarz i poszedł. Ja zostałem. Ale druga szpera była, że tak powiem, jeszcze przy wejściu do [wagonów]. To mnie uratowały sanitariuszki polskie, bo tam było [ich] dużo. Przyszły dziewczyny z noszami, położyli mnie na nosze i przenieśli przez to – że to jest umierający. Niemiec na mnie spojrzał, tak wyglądałem, kazał za sobą iść, otworzył lorę i wrzucił. Kazał mnie tam [wejść], sam wziął mnie za kark i wrzucił.

Wywieźli mnie wtedy do Kielecczyzny, to już dalsze [losy], mniej ważne. Ważne jest to, że ten cały wagon, okazuje się, tak wyglądałem, był dla umarlaków, że jak żeśmy dojechali do stacji Stąporków, to wyszedłem, stoczyłem się jeszcze znowu, spadłem na szyny, rozciąłem sobie nogę, bo nie miałem siły, bo zaczęli strzelać: Alles los! Tam żeśmy z tego wyleźli, ale wylazło nas, ja wiem, tylko kilka osób, bo reszta już umarła w czasie transportu w wagonie. Potem się tam wlokłem, z tym że wszyscy zdrowsi poszli szybciej, zajęli [miejsca we wsi].

  • A dokąd mieliście iść?


Puścili nas na wieś.

  • Ale sami musieliście decydować?


Sami nie. Sami musieliśmy iść. Ci, którzy byli zdrowsi, to poszli tam wśród chałup, stodół, pozajmowali miejsca. Ja, ponieważ nie mogłem iść, ponieważ byłem jeszcze dodatkowo z rozbitą nogą, przyszedłem już późno w nocy i nie miałem gdzie w ogóle pójść. Minąłem tą wieś i ciągałem się dalej i trafiłem na chałupinkę małą jakiegoś dobrego człowieka. Usiadłem, tam już nie miałem siły pod tym domem i tak w nocy siedziałem. Wyszedł gospodarz, Turek się nazywał, podobno też zginął. Mówi: „Panie, a co pan tu robi?”. – „No, widzisz”. Wtedy byłem zawszony, bo to z obozu, więc mnie wtedy rozebrali całego, wykąpali, ci prości ludzie. Oni mnie właściwie uratowali tam. Tak że później to już były dalsze losy, to już może mniej…

  • Jak sobie pan poradził z rozbitą nogą? Samo się zrosło?


Wszystko się goiło.

  • Bo już lekarzy nie było wtedy?


Nie. Jakoś…

  • Jak długo tam pan pozostał?


Tam pozostałem do, zaraz, to był październik, znaczy sierpień, wrzesień, do jakiejś połowy października.

  • Czyli jeszcze była wojna.


Cały czas wojna. Z tym że wtedy była… Jedna rzecz była przedziwna za tamtych czasów – zupełnie przyzwoicie, powiedziałbym, że lepiej jak teraz, kursowała poczta.

  • To nietrudne.


Rzeczywiście. I myśmy poprzez pocztę, poprzez RGO, nawet mam karteczkę na pamiątkę, RGO wydawało zaświadczenia i skontaktowałem [się z ojcem].

  • Zgłosił się pan do RGO, Rady Głównej Opiekuńczej?


Nie, oni znaleźli nas. Tak. Tam otworzyli, ponieważ tam było mnóstwo z Warszawy, nawet tu… Później. Stamtąd znalazła się i matka i znalazłem ojca.

Ojciec, który nie doszedł do domu, bo pracował, był urzędnikiem ubezpieczalni, wysokim dosyć urzędnikiem, bo był tam wicedyrektorem, ale oczywiście nie w czasie wojny, tylko przed wojną. Został na Starówce, potem był w szpitalu w Pruszkowie.

  • To straszne, ze Starówki to trudno się było wydostać.


Tak. Potem w szpitalu w Pruszkowie… Został w Pruszkowie. Ponieważ ubezpieczalnia zaczęła działać w Pruszkowie, bo za czasów niemieckich działała cały czas, ubezpieczalnia społeczna. Były przychodnie, poradnie, ubezpieczalnia działała. Niemcy pod tym względem byli sumienni. Na ulicy ubezpieczalnia miała, to była oczywiście dla Polaków, na ulicy Smolikowskiego był główny ten, tam gdzie „Dom Nauczycielstwa Polskiego”, tam była ubezpieczalnia. Żeśmy się znaleźli. Ja w końcu przyjechałem, zresztą wtedy zostałem znowu pobity na dworcu w Żyrardowie.

  • Przez kogo?


Przez żandarma, bo nie mogłem się dostać, nie miałem siły, ale jakoś mnie wciągnęli i dojechałem do Pruszkowa, bo ojciec po wyjściu ze szpitala zatrzymał się, tam była [ubezpieczalnia], jakaś komórka służby zdrowia, tam się zatrzymał jako urzędnik i dostał miejsce. Mieszkaliśmy na ulicy Kraszewskiego, ściągnął nas. Na trzecim piętrze bez łazienki, bez ubikacji, bez kuchni były trzy pokoje. W tych trzech pokojach mieszkaliśmy około trzydziestu osób, a ubikacja była na parterze. Tam wtedy w szpitalu, od razu poszedłem do szpitala w Pruszkowie, siedziałem i pracowałem aż do końca, aż do stycznia.

  • Już mógł pan pracować?


Nazywało się, że pracowałem. Trudno powiedzieć, że pracowałem. To nie była praca, prawdę mówiąc, to był trochę, powiedziałbym, jak to się mówiło wtedy Ausweis, że jestem pracownikiem. Ale nazywało się, pracowałem. Tak jak na przykład w czasie wojny, w czasie Powstania, jeszcze przed Powstaniem w Warszawie, to nosiłem czapkę z herbem Syreny i z fioletowym otokiem, jako że jestem pracownikiem służby zdrowia. Takie wtedy były czasy.

  • A jak się zakończyła dla pana wojna?


Wojna zakończyła się w Pruszkowie. Z Pruszkowa z kolegą [... wywędrowałem na piechotę, na ulicę Boremlowską, bo dowiedziałem się, że tam został otwarty wydział lekarski. Tam się zameldowałem na wydział lekarski na ulicy Boremlowskiej na Pradze. Tam była też oddzielna historia, [ze szkoły zrobiono szpital], na górze był szpital, na dole sala gimnastyczna. Na sali gimnastycznej była kotara, za którą spali wszyscy na waleta po trzech na jednym łóżku. Na jednej trzeciej części sali gimnastycznej były wykłady i była siostra Róża, która gotowała dla nas wszystkich jedną zupę raz na dzień. Żeśmy się wypraszali, żeby dostać trochę więcej. Tam byłem. A później był incydent, że wyjechałem z młodzieżą już jako lekarz, pełniący obowiązki lekarza, do pomocy profesorowi Koszarowskiemu, który jeszcze wtedy nie był profesorem, do Wieżycy. To był pierwszy obóz YMCA dla młodych, młodocianych, którzy brali udział w czasie wojny, w Powstaniu. To była młodzież od dziesięciu do piętnastu lat. To byli ci wszyscy żołnierze AK. Zresztą potem okazało się w połowie drogi, to były tam lasy i tak dalej, w połowie, że tak powiem, obozu zrobiliśmy nalot i okazało się, że pod każdą chatką, bo to była miejscowość Hitlerjugend w miejscowości Wieżyca na Szwajcarii Kaszubskiej, pod każdą chatką był olbrzymi arsenał. Były Panzerfausty, granaty, bo młodzież sobie zbierała po lesie. Tak to było. A potem już znalazłem się na Śląsku.

  • Jak się pan znalazł? Dlaczego nie wrócił pan do Warszawy? Pomijając fakt, że była zrujnowana.


Nie miałem, w ogóle nie mieliśmy mieszkania. Na ulicy Mickiewicza 30 mieszkanie było do piwnicy…

  • Zbombardowane.


Całkowicie zbombardowane. Poza tym ojciec zgłosił się do pracy, dalej do ubezpieczalni, i dostał, że tak powiem, wtedy polecenie zorganizowania ubezpieczeń tu na terenie Gliwic. Przyjechał tutaj organizować służbę zdrowia na terenie Ziem Odzyskanych. Mieszkaliśmy wtedy gdzie indziej, mieszkanie służbowe, właśnie przy biurze. Tutaj ja się wtedy znalazłem. Z tym że w zasadzie tu się nie znalazłem, ponieważ wtedy byłem już na piątym roku, ale trzeba było zdać egzaminy, trzeba było jeszcze skończyć medycynę. Między innymi, na przykład – gdzie mieszkałem? Dostałem za wyżywienie i za to, że miałem łóżko, dostałem miejsce w szpitalu dla psychicznie chorych w Pruszkowie. Różniłem się od pacjentów tym, że miałem trójkąt [czyli klucz], oni nie mieli trójkąta. Mogłem wchodzić i wychodzić do separatki. Zresztą z kolegą Podkańskim mieszkałem i tam żeśmy niby badali chorych, rzeczywiście badali, a równocześnie uczyliśmy się i robili egzaminy i jeszcze resztę tych rzeczy. Najstraszliwsze przygody miałem z medycyną sądową, mianowicie zdawałem kolokwium z medycyny sądowej nieskończoną ilość razy. Dlaczego? Kiedy się zgłosiłem do profesora Grzywo-Dąbrowskiego, to jeszcze dla odrobienia ćwiczeń, bo w czasie wojny nie można było tego zrobić. Można było robić chirurgię, laryngologię, i tak dalej, anatomię [patologiczną], ale medycyna sądowa wtedy dla studenta odpadała. Mówił: „To będzie pan przychodził i sekcje robił”. Część Zakładu Medycyny Sądowej na Oczki była zburzona. W drugiej części w ruinach gdzieś za tekturami siedział profesor i z całej Warszawy wtedy, to była przecież Warszawa 1945 roku, pierwsze miesiące, zwozili pomordowanych, zgwałconych, rannych, bo były strzelaniny. To była jedna wielka, że tak powiem, trupiarnia, ta Medycyna Sądowa, ale był twardy, sekcję trzeba robić. Z tym że byłem ja i Tadzio Czarnecki, mój kolega, myśmy się zgłosili, bośmy byli zaawansowani i nam owało tylko medycyny sądowej. Był Grzywo-Dąbrowski i jeszcze sanitariusz i co się okazuje? Myśmy od rana do wieczora robili sekcje, a jak przychodziło do kolokwium, to nas oblewał, bo gdyby nas nie oblał, to by w ogóle Zakład nie [funkcjonował].

  • Chodziło o to, żebyście pracowali dalej?


Myśmy dostali tam straszną szkołę, w tym robiliśmy sekcje bez rękawiczek, bez niczego. W końcu jednak się ulitował i zezwolił. Zresztą kawał był kapitalny, mianowicie był równocześnie w tym czasie dziekanem. Przyszliśmy kiedyś którymś razem do niego i mówimy: „Panie profesorze, ale myśmy chcieli zdać ten egzamin”. „A pan dziekan wam pozwolił?” – a on był dziekanem. „Nie byliśmy u pana dziekana”. Bo dziekan urzędował na Krakowskim Przedmieściu. „To idźcie do pana dziekana”. Żeśmy szli do pana dziekana przez całą Warszawę, on tam urzędował, przyjął nas, tak z wileńska zaciągał i pytał: „A pan profesor co powiedział? Żebyście przyszli do pana dziekana?”. –„Tak”. – „I co? Pan dziekan ma wam pozwolić?”. – „Tak”. – „To powiedzcie panu profesorowi, że pozwolił”. My z powrotem i na drugi dzień przystąpiliśmy do egzaminu. Starsi państwo…

  • Niezły humor miał.


Tak. To byli panowie. W ogóle był… A poza tym po wojnie zaraz miałem, na przykład staże u profesora Czyżewicza. Dzisiaj jest położnictwo, pięknie, ładnie, narzekamy. Wtedy mieliśmy staż na położnictwie w nocy, był poród. Patrzymy, słychać klap, klap, klap. A profesor też tam mieszkał. Idzie profesor, w kieszeni ma sztuczną szczękę, pod drugą pachą kocura, bo kochał koty i: „Co wy tu robicie?”. Różne były przygody, można opowiadać dużo, ale były, powiedzmy, już mimo wszystko lepsze.

  • A ciekawa jestem, bo wspominał pan na początku o swojej karierze lekarskiej już w czasach powojennych, na czym polegały represje ówczesnego systemu?


Jeśli chodzi o represje ówczesnego systemu, przede wszystkim przyjechałem tutaj i dostałem się do znajomego, zresztą z Warszawy, profesor Zahorski był, dostałem się do niego na oddział. Przedtem jeszcze byłem krótko w szpitalu, w Katowicach u profesora Brosa, ponieważ chirurgia i tak dalej, zdawało mi się, że będę chirurgiem, więc wylądowałem u profesora Brosa w szpitalu ma Francuskiej. Byłem tam stosunkowo krótko. Stamtąd dojeżdżałem jeszcze, egzaminy robiłem i profesor Bros przeniósł się do Wrocławia, to była sława torakochirurgii. „Słuchaj – mówi – przechodź ze mną, nic ci nie obiecuję, będziesz w szpitalu”. A tutaj było mieszkanie, był profesor Zahorski, który znał mojego ojca i mówił: „Proszę pana, co pan będzie gdzieś syna wysyłał w te ruiny. Tutaj ma pan mieszkanie, będzie przyjeżdżał, u mnie też są miejsca”. Bo to był okres, gdzie lekarz był na wagę złota. I zostałem u niego, ale niedługo tam zagrzałem miejsca, bo w 1949 roku zaczęła się branka do wojska. Byłem młody lekarz, tu byli już starzy wyjadacze i mnie, jak to się mówi, wystawili i podali, i mnie któregoś dnia capnęli do wojska. Powiedzieli: „To jest krótkie przeszkolenie. Rok czasu i wróci”. Myślę sobie: „Rok czasu wytrzymam w wojsku jako lekarz”.

  • Rok nie wyrok.


Rok nie wyrok. Lekarz… To w końcu wrócę i będę normalnie [pracował]. Pożegnałem się i poszedłem do wojska. Jak cieszyłem się, że już z powrotem wracam do kliniki, to przyszedł rozkaz ministra Rokossowskiego, generała, że wszyscy lekarze, nie tylko ja, bo to było tak zwane KPO, Kurs Przeszkolenia Oficerów Rezerwy Służby Zdrowia, że wszyscy są, spotyka ich wielki zaszczyt, zamianowani oficerami zawodowymi. Zaszczyt spotkał straszny i zacząłem karierę wojskową. W cudzysłowie karierę. Siedziałem w garnizonie naprzód w Strzegomiu – taka dziura była wtedy, ruiny, nic nie było. Był tylko pułk. Byłem starszym lekarzem pułku, tak to się nazywało.

  • Czyli praktyki pan nie zaniechał?


Nie [zaniechałem]. À propos represji, jak wyglądało? Wszystko cacy. Zresztą trzymałem się cały czas wersji, że nie miałem czasu na żadne jakiekolwiek historie, powstania, cały czas studia. Ale na przykład jak dziś pamiętam, jak przyjechałem do jednostki, jak to się mówiło, to od razu pierwszą wizytę miałem nie u dowódcy, tylko u oficera informacji. Posadzili mnie pod podobnymi z dwóch stron lampami i: „A co pan robił, a co…?”. Nie „co pan”, a: „Co wyście robili?” – i tak dalej. Trzeba sobie powiedzieć, że odpuścił mi trochę, nie czepiał się za bardzo, dlatego że miał bardzo schorowaną żonę.

  • Czyli zależało mu na kontaktach z dobrym lekarzem.


Potem dostałem się do… Przenieśli mnie do Łodzi i tam byłem aż do końca na akademii wykładowcą w podchorążówce. Tam właściwie już specjalnie nic się nie działo, siedziałem… Była cała masa, grupa ludzi, którzy później… Zresztą Danysz, który wydał encyklopedię „Lekarze w czasie Powstania”, to był mój kolega. Cała masa w załapanych była w tej akademii. Myśmy sobie jakoś dawali radę. Tam właściwie nic się specjalnie nie działo. Były, powiedzmy, przykre sprawy. Jakie? Dowódcą wszystkiego był generał Ogurcow, który po polsku słowa nie umiał, który w ogóle zaczynał wszystkie odprawy: Wot polskije oficery. I oczywiście wiązanki pod naszym adresem. Szczególnie uczepił się takiego, pamietam, doktora Hanke. Był profesorem, umarł zresztą, profesorem w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi później. To ciągle: Wot Ganke, kakoj on oficer? Wot Ganke? I tego Gankego biednego… A to był bardzo przyzwoity, niezwykle kulturalny chłopak o dużej wiedzy. I ciągle Ganke, Ganke, Ganke. I tak to wyglądało. Potem zaczęło się…
Już lata przyszły odwilży, nazwijmy to tak, pięćdziesiąte, kiedy nastąpił Poznań, zacząłem pisać podania i pisałem je już regularnie, dosłownie co trzy miesiące, co cztery miesiące. Wypisałem chyba z jakieś siedem czy osiem tych podań, bo przedtem mowy nie było, to by zamknęli. Ale wypisałem podań cały plik i za którymś razem wezwali mnie do Warszawy i jeszcze mówili: „To co wy chcecie? Wam się wojsko nie podoba?”. Mówię: „Nie, wojsko mi się bardzo podoba, tylko że w zasadzie całe życie byłem nastawiony na to, żeby być lekarzem. Zresztą widzicie, mimo że byłem w wojsku, to zrobiłem jeszcze…Bo chodziłem do kliniki i w czasie wojska zrobiłem specjalizację z interny”. Będąc w wojsku, chodziłem jako wolontariusz i się uczyłem, wiec zrobiłem specjalizację z interny nieoficjalnie. Jakoś, był generał Samet i w końcu patrzył tak jakoś na mnie z pogardą, wyrzucili mnie. Jak tego, to trafiłem od razu z powrotem na swoje dawne miejsce. Przyszedłem do Akademii Medycznej na Śląsku, tutaj już pracowałem, dorobiłem się stopnia adiunkta, zrobiłem doktorat.

  • Wrócił pan tutaj po 1956 roku?


Po 1956 roku.

  • Czyli zapowiadany rok przeciągnął się na sześć lat?


Tak. Potem tu już pracowałem, dorobiłem się stopnia adiunkta i zostałem jako adiunkt ordynatorem szpitala. Mimo wojska, mimo wszystkiego, co jeszcze… Do partii nigdy nie należałem.

  • Jak to się panu udało, panie doktorze?


Okazuje się, że można było. Nigdy do partii. Były śmieszne historie, kiedy byłem jeszcze w wojsku, to był oczywiście nacisk. Miałem promotora swojego, wielkiego działacza partyjnego, który do mnie przychodził i mówił: „No co, dojrzałeś już?”. Mówię: „Nie, jeszcze dojrzewam”. To nawet nie tak źle, bo od 1941 do 1947 roku. Biorąc pod uwagę okres wojny, warunki nienormalne i warunki, że w dużym stopniu też studiowałem, że tak powiem, tajnie, to uważam, że to było bardzo szybko i bardzo sprawnie. Tutaj zrobiłem specjalizację drugiego stopnia, zrobiłem doktorat i potem byłem przez długi okres ordynatorem, a nawet przez pewien czas dyrektorem szpitala.

  • Bardzo piękna historia.


Jako jedyny bezpartyjny chyba na tym stanowisku na terenie Śląska.




Gliwice, 8 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Mieczysław Antoni Buczkowski Pseudonim: „Buk” Stopień: lekarz Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter